No i pogadali. "Szkło Kontaktowe", gdy gasną kamery - ebook
No i pogadali. "Szkło Kontaktowe", gdy gasną kamery - ebook
Artur Andrus, Krzysztof Daukszewicz, Wojciech Fiedorczuk, Jerzy Iwaszkiewicz, Szymon Jachimek, Katarzyna Kasia, Michał Kempa, Katarzyna Kwiatkowska, Grzegorz Markowski, Marek Przybylik, Henryk Sawka, Dominika Sekielska producentka „Szkła”, Tomasz Sianecki i Wojciech Zimiński goszczą na łamach tej książki jako rozmówcy Tomasza Jachimka.
„Szkło Kontaktowe”, od 17 lat na antenie TVN24, dzień w dzień, a raczej wieczór w wieczór, gromadzi liczącą ok. 600 tysięcy osób publiczność.
Tomasz Jachimek, wykorzystując wrodzony urok i umiejętność inteligentnego rozśmieszania odbiorcy, rozmawia z ludźmi związanymi z programem, ważnymi postaciami życia kulturalno-społecznego, które mają sporo do powiedzenia nie tylko o kulisach kultowego „Szkła”, lecz także o naszej rzeczywistości.
Rozmówcy dzielą się wspomnieniami i nieznanymi anegdotami związanymi ze „Szkłem”, opowiadają o życiu telewizyjno-radiowo-dziennikarskim, polityce, prywatnych wzlotach i upadkach. Jest zabawnie i poważnie, ironicznie i melancholijnie, zaskakująco i prześmiewczo.
To książka idealna nie tylko dla fanów „Szkła Kontaktowego”, którzy dowiedzą się więcej o swoich ulubieńcach i zajrzą za kulisy programu. Te nieoficjalne rozmowy stają się próbą uchwycenia polskiego charakteru narodowego, naszych przywar i zalet, a obserwacje przenikliwych komentatorów składają się na osobliwy obraz współczesnej Polski.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3844-6 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli czytacie poniższy tekst, to – doszedłem do tego drogą dedukcji, drogi Watsonie! – mniemam, że trzymacie książkę w rękach i stawiacie sobie sakramentalne pytanie: „czytać czy nie czytać?”. Ewentualnie niby podobne, choć daleko ważniejsze: „kupić czy nie kupić?”. Dlaczego to drugie jest ważniejsze?
Szybko objaśniam. Ryzyko zawarte w dylemacie „czytać czy nie czytać?” ponosicie tak naprawdę tylko Wy, Szanowna Potencjalna Czytelniczko albo Szanowny Potencjalny Czytelniku. Jeśli przeczytacie i się nie spodoba, to sami na siebie będziecie pomstować, że daliście się złapać w pułapkę sprawnego marketingu, że zmarnowaliście czas i że ogólnie na drukowanie takich bzdur szkoda lasów. Podjęliście czytelnicze ryzyko i doszliście do wniosku, że jednak się nie opłaciło. Przykro, zdarza się, trzeba się podnieść, otrzepać i iść dalej.
Natomiast na odpowiedź dotyczącą drugiej kwestii – „kupić czy nie kupić?” – czeka całe mnóstwo osób i instytucji niezwykle zainteresowanych Waszą decyzją. Wydawnictwo. Wszelakie urzędy podatkowe i skarbowe. Drukarnie. Krytycy. Producenci filmowi. Antykwaryści i bukiniści. Hurtownicy papieru. Właściciele księgarń. Biblioteki. Domy kultury. Studenci dziennikarstwa. Historycy telewizji. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. O autorze nawet nie wspomnę. A już na pewno czołowi politycy Prawa i Sprawiedliwości, którzy na wieść o tym, że niniejsza książka powstaje, zadają sobie jedno pytanie: czy to się będzie sprzedawało? Otóż oni, zdradzę pewien sekret, woleliby, aby się nie sprzedawało.
Ale Ty, Szanowna Potencjalna Czytelniczko, i Ty, Szanowny Potencjalny Czytelniku, możecie im w tym momencie zrobić na złość i zagrać na nosie! Po prostu podejdźcie do kasy i kupcie. Niech to będzie Wasz akt obywatelskiego nieposłuszeństwa i niezgody na to, co od blisko siedmiu lat wyprawia się w naszym pięknym kraju.
Pomysł na książkę, którą trzymacie teraz w rękach, Szanowna Potencjalna Czytelniczko albo Szanowny Potencjalny Czytelniku, i zastanawiacie się: „kupić czy nie kupić?”, mocno zahacza o banalność. Oto kilkanaście postaci, dość rozpoznawalnych i cieszących się sporą sympatią – przynajmniej w niektórych kręgach – opowiada o sobie, o sukcesach i porażkach, nie szczędzi pysznych anegdot, wchodzi w rejestry bardziej i mniej poważne, przedstawia wnikliwe analizy, ocenia, komentuje, chwali i szydzi. Po prostu daje się poznać od ciut bardziej prywatnej strony, niźli ich dotychczasowi widzowie/słuchacze/odbiorcy/studenci/klienci są przyzwyczajeni.
A jeśli jeszcze do tego dołożymy informację, że wszystkie te postaci regularnie pojawiają się w szalenie popularnym „Szkle Kontaktowym” w TVN24 i codziennie o 22.00 komentują naszą polityczno-społeczną rzeczywistość, to dwa powyżej przedstawione dylematy stają się intelektualną igraszką. Czytać i kupić. Ewentualnie najpierw kupić, a potem oddawać się rozkoszom lektury.
„Szkło Kontaktowe” jest w tej książce wspólnym mianownikiem, fundamentem i – jakkolwiek niezgrabnie to brzmi – platformą, na której wszyscy ci mocno uzdolnieni ludzie się spotkali. Ale też bohaterowie niniejszej książki poza występami w „Szkle” prowadzą swoje wszelakie działalności – występują, tworzą, uczą, produkują, piszą, śpiewają, prowokują, wydają, bawią... I to od kilkudziesięciu lat. No dobra, od kilkudziesięciu jedynie niektórzy z nich. Tak czy owak mają mnóstwo do powiedzenia, wprost pływają w oceanach nieszablonowych obserwacji, tysiącach doświadczeń i tyluż przemyśleniach. Nie tylko mają mnóstwo do powiedzenia, lecz także umieją to zrobić w sposób zabawny, błyskotliwy, barwny, cholernie ciekawy i – przede wszystkim – dający do myślenia.
Każda z bohaterek i każdy z bohaterów tej książki wielokrotnie usłyszał(a) bądź przeczytał(a) uwagę, że współtworzą „ulubiony duet prowadzących” tudzież „najgorszy duet prowadzących”. Że są „zdecydowanie najlepszym elementem programu” albo „zdecydowanie najgorszym elementem programu”. Takie opinie i oceny to norma; jeśli ktoś marzy o publicznych występach w dowolnym charakterze – przynajmniej tak to działa w Polsce – niech się jak najszybciej oswaja z myślą, że przeczyta bądź usłyszy na własny temat rzeczy, których z pewnością usłyszeć lub przeczytać by nie chciał. Niemniej jednego jestem pewien – po przeczytaniu poniższych rozmów spojrzycie, Szanowna Potencjalna Czytelniczko albo Szanowny Potencjalny Czytelniku, zupełnie inaczej na swoich ulubionych tudzież znienawidzonych komentatorów „Szkła”.
Tak, tak, oczywiście doskonale wiem, że chwalenie się znajomymi z pracy jest bardzo dalekie od dobrego tonu. Z drugiej strony – a zawsze istnieje druga strona i tylko niektórzy idą na łatwiznę, określając to zjawisko wytrychem „symetryzmu” – jak się ma w robocie takich znajomych, to grzechem zaniechania byłoby się nimi nie chwalić. To mniej więcej tak, jakby kupić sobie srebrne maserati i nie wyjeżdżać nim z garażu.
TOMASZ JACHIMEKJego zdjęcie ustawiono w Sèvres pod Paryżem jako symbol estradowego wdzięku, łatwości rymowania i kultury słowa. A za udostępnienie filmiku, na którym jest wkurzony i używa brzydkich słów, Federalne Biuro Śledcze i CIA płacą milion dolarów w żywej gotówce. Nikt do tej pory się na Andrusie nie wzbogacił. Jedyne w swoim rodzaju skrzyżowanie łagodnego misia z okolic Sanoka i pełnokrwistego warszawskiego inteligenta. Wczytajcie się w jego słowa, bo warto. Przed państwem konferansjer, tekściarz, wokalista i – niech mu będzie! – całe siedemdziesiąt pięć kilogramów estradowego profesjonalizmu:
ARTUR ANDRUS
FRANCUSKIE JAGODZIANKI ZE ŚLIWKĄ
Tak się złożyło, że to do ciebie będzie należał z jednej strony przywilej otwarcia, a z drugiej obowiązek przyciągnięcia uwagi czytelnika od pierwszej strony niniejszej książki. Zatem ułatwiam zadanie i błyskawicznie rzucam mocno kontrowersyjne pytanie z pogranicza dziennikarstwa śledczego: jak zaczęła się twoja przygoda ze „Szkłem Kontaktowym”?
Obawiam się, że mogę nie podołać presji. Telefon od Grzegorza Miecugowa, abyśmy spotkali się w knajpie i obgadali pomysł na nowy program. Stół zastawiony niezwykle bogato i wykwintnie: dwie kawy i – z tego, co pamiętam – jakaś zupa. Grzesiek opowiedział o swojej koncepcji. Dwóch facetów siada przy stoliku w studiu telewizyjnym i przez dwadzieścia minut w luźnej formie komentuje wydarzenia polityczne z danego dnia. Tyle.
Cóż za wstrząsająca historia!!! Pozostańmy w klimacie agresywnego dziennikarstwa: czy spodziewałeś się, że „Szkło” utrzyma się na antenie przez siedemnaście lat i co wieczór będzie nas oglądało kilkaset tysięcy widzów?
(Długa cisza, podczas której Artur Andrus wymownym spojrzeniem jednoznacznie daje znać, co sądzi o poziomie zadawanych pytań).
Noooo... cóż zrobić... Takie sobie przygotowałem, takie mam i takie będę zadawał.
Nie, nie spodziewałem się.
A w takim razie – uwaga! odbezpieczam kolejny granat! – z jakim nastawieniem szedłeś do studia po raz pierwszy?
Z moich doświadczeń ze współpracy z różnymi mediami jednoznacznie wynikało, że programy telewizyjne – może z wyjątkiem „Wielkiej gry” – utrzymują się przez sezon, góra dwa. Trzy to już naprawdę duży sukces. Zatem wybieganie w przyszłość o siedemnaście lat byłoby czystym absurdem. Nie miałem ani żadnych dalekosiężnych planów, ani tym bardziej wygórowanych oczekiwań.
Podejrzewam, że gdyby zapytać o to Grześka Miecugowa czy Tomka Sianeckiego, udzieliliby identycznej odpowiedzi.
No dobrze, koniec rozgrzewki, teraz już na poważnie: proszę, abyś postarał się wytłumaczyć fenomen „Szkła”. Przecież tu naprawdę nie ma wielkiej filozofii – prowadzący i komentator prezentują krótkie filmiki, gadają, odbierają telefony od widzów, a na pasku lecą SMS-y. Już. Dlaczego, twoim zdaniem, to chwyciło?
Pamiętam opowieści radiowych kolegów z „Zapraszamy do Trójki”, jeszcze z poprzedniego ustroju, kiedy czymś nie do wyobrażenia była audycja z telefonami „na żywo” od słuchaczy. Sytuacja, w której każdy mógł publicznie powiedzieć, co sądzi na temat pogody, piosenki czy wicepremiera, napędzała niezwykłe zainteresowanie wśród słuchaczy.
Myślę, że z tego samego patentu skorzystali Grzesiek i Tomek. Nie przypominam sobie, aby w ówczesnej telewizji...
Króciutko się wtrącę i dopowiem, że startowaliśmy w styczniu 2005 roku.
...aby w ówczesnej telewizji funkcjonował program, w którym widz mógłby zadzwonić i przedstawić swoją wizję świata. A już żeby komentować wydarzenia polityczne? Nie do pomyślenia.
Przecież Grzesiek i Tomek zaczynali w radiu, to był ich naturalny krwiobieg i oni po prostu zrobili radio w telewizji. Na żywo, z mniejszym namaszczeniem i powagą, niż przewiduje to norma porządnej stacji informacyjnej. A to, że nic się nie dało cofnąć czy zmontować, tylko przyciągało widzów przed ekrany.
Druga kwestia – „Szkło” trafiło w swój czas. Z dzisiejszej perspektywy trudno sobie to wyobrazić, ale już w 2005 roku ludzie byli potwornie zniesmaczeni polityką. Mało kto to dziś pamięta, ale to był czas „afery starachowickiej”. Tak dla przypomnienia – poseł SLD zawiadomiony przez wiceministra spraw wewnętrznych ostrzega kolegów przed aresztowaniami. Widzowie dostali miejsce, w którym mogli to swoje zniesmaczenie wykrzyczeć. Owszem, może nie zawsze mądrze czy subtelnie, ale na pewno szczerze i w zgodzie ze swoimi odczuciami czy emocjami.
Wreszcie trzecia rzecz – konwencja. Założenie było i nadal jest takie, abyśmy bardziej się śmiali, niż płakali; jasne, jeśli pojawia się sprawa poważniejsza, będziemy mówili w tonacji bardziej serio, ale ogólnie mamy wypuszczać powietrze z balona.
I w 2005 roku nie brakowało olbrzymiego politycznego nadęcia, i teraz też go nie brakuje. U wielu polityków funkcjonuje przekonanie, że razem ze zdobytym mandatem niejako z automatu przychodzi majestat. I jeśli tych polityków potraktujemy z przymrużeniem oka, będziemy ich z tego wyobrażonego majestatu obdzierali, tym chętniej ludzie włączą telewizor.
Dobrze, ale czy po siedemnastu latach nie znudziło ci się to obdzieranie majestatu? Przecież w swojej działalności estradowej – czy to w piosenkach, czy w konferansjerce – o polityce mówisz albo w ilościach homeopatycznych, albo wręcz wcale.
Zauważyłem, że czasami na moje występy przychodzą ludzie, którzy kojarzą mnie tylko ze „Szkła”. Nic nie wiedzą ani o piosenkach, ani o tym, jaki charakter mają te koncerty. Po występie przychodzą, owszem, zadowoleni, ale też pojawiają się uwagi w stylu: „Panie Arturze, ale myśmy się spodziewali, że pan będzie tu na PiS nadawał, a tu nic”. Odpowiadam wtedy, zresztą zgodnie z prawdą, że ta jedna godzina w tygodniu w zupełności wyczerpuje i zaspokaja moją potrzebę mówienia o polityce. Powiem więcej – chciałbym, aby podczas moich występów ludzie o polityce zapominali, aby się od politycznej codzienności oderwali.
Trochę to wynika z mojego postrzegania świata – naprawdę zamiast kolejnego nieudanego przemówienia obojętnie jakiego polityka bardziej bawi mnie dostrzeżone hasło reklamowe jednej z cukierni – uwaga! autentyk! – „Francuska jagodzianka ze śliwką!”. Ciekawe, jakim hasłem reklamowaliby śliwowicę!
Podejrzewam, że wielu czytelników tej książki czeka na twoje wspomnienie o Marii Czubaszek. Znałeś ją najlepiej z redakcji „Szkła”, jeździliście wspólnie na jej wieczory autorskie, napisaliście dwie książki, była twoją serialową matką w „Spadkobiercach”, a już o licznych kabaretowych występach czy festiwalach nie wspomnę. Jak byś określił łączącą was relację?
Pewnie byliśmy zaprzyjaźnieni. Celowo używam słowa „pewnie”, ponieważ Marysia miała dużą niechęć do używania wielkich słów. To z pewnością nie był typ kobiety, która dzwoni tylko po to, aby wyznać: „O mój ty kochany przyjacielu, nawet nie wiesz, jak się za tobą stęskniłam!”.
Wielkie słowa czy patetyczne wyznania w ogóle jej nie pasowały, były mocno obce. Marysia w cudownie komiczny sposób rozmawiała na przykład o miłości. Pytała swojego męża, Wojciecha Karolaka: „A ty mnie w ogóle kochasz?”, na co Wojtek z takim samym entuzjazmem odpowiadał: „A co cię mam nie kochać?!”.
Poznaliśmy się w radiu i bardzo szybko nasza znajomość wyszła poza ramy zawodowe.
Ona w ogóle dziewięćdziesiąt dziewięć procent znajomości zawierała w pracy; praca była dla niej bardzo ważna. Bo z pracy się utrzymywała. A w pewnym momencie i się, i męża. Zdaję sobie sprawę, że żyje na świecie mnóstwo ludzi, dla których pisanie to w ogóle nie jest żadne poważne zajęcie, a już na pewno nie sposób tego nazwać pracą, ale dla Marysi to była praca. Oczywiście potrafiła to swoje pisanie nazywać „głupotami”, twierdziła, że pisze to Przybora, a nie ona. Na szczęście dla nas, tych wszystkich, którzy lubili jej pisanie – pisała.
W ogóle nie zdawała sobie sprawy, jak mocno jest uwielbiana przez ludzi...
Skąd się to uwielbienie brało?
Rzecz jasna to będzie tylko moje przypuszczenie, ale ludzie chcieli się z nią spotykać i słuchać, co ma do powiedzenia, kupowali jej książki czy przychodzili na występy, bo Marysia przed kamerą czy w radiowym studiu była dokładnie taka sama jak w życiu. Cudownie nieogarnięta, niezorganizowana, z mnóstwem kapitalnych powiedzonek czy anegdotek; a jeszcze błyskotliwa i bezkompromisowa w swoich sądach.
Miała też olbrzymi dar autoironii. Kiedy po wydaniu pierwszej książki zaczęliśmy jeździć na wieczory autorskie, była przekonana, że absolutnie nikt nie będzie na nie przychodził. A na widok sali wypchanej po brzegi ludźmi stała zdenerwowana za kulisami, odpalała papierosa od papierosa i mówiła: „Oni wszyscy przyszli tylko po to, żeby sprawdzić, czy na żywo jestem dokładnie tak samo stara jak w telewizji!”.
Tu ciekawostka – o ile Marysi w ogóle nie tremowały kamera czy radiowy mikrofon, o tyle przed spotkaniem z żywą widownią truchlała ze strachu, a konkretniej mówiła: „ze strachu dostałam zeza!”. Przy czym u niej mechanizm obronny przed tremą objawiał się tak, że już na scenie, przed widownią dostawała słowotoku. Niekończący się ciąg historii, przeskakiwanie z dygresji w dygresję, po prostu totalny odjazd.
Na początku jeździłem na te spotkania razem z nią w charakterze prowadzącego, ale po pewnym czasie uznałem, że to zupełnie bez sensu, bo podczas dwugodzinnego spotkania przebijałem się tylko z „Dobry wieczór państwu!” i „Dobranoc państwu!”.
Trzeba było jedynie zadbać o to, aby Marysia trafiła do konkretnego miasta pod wskazany adres – nie zawsze to się udawało bez problemów – a już o przebieg spotkania można było być spokojnym.
I przy tym swoim nieogarnięciu, braku jakiegokolwiek zainteresowania kwestiami doczesnymi ona ogarniała takie kwestie, jak utrzymywanie domu, płacenie rachunków i tak dalej, bo jej mąż – wybitny muzyk jazzowy – owszem, był bezdyskusyjnie wybitnym muzykiem, ale jazzowym. A do tego określenia słowo „pieniądze” równie wybitnie nie pasuje.
Jaka była w trasie koncertowej? Stare branżowe powiedzonko estradowców głosi, że jak chcesz kogoś naprawdę poznać, zabierz go na trzy dni do busa i będziesz wiedział absolutnie wszystko.
Wulkan energii, zwłaszcza tej towarzyskiej. Cały czas coś zabawnego opowiadała. Ciekawostka – niemal w ogóle nie spała; czyli jeśli dobrze rozłożyło się dyżury wśród reszty ekipy, Marysia miała zawsze słuchacza, a to było dla niej niezwykle istotne.
W podróży kapitalny kompan, miała tych swoich historyjek setki, łatwość dowcipkowania i wymyślania śmiesznych powiedzonek, które zresztą później chętnie wykorzystywała czy na spotkaniach z widzami, czy w „Szkle”.
Ty ściągnąłeś Marię Czubaszek do „Szkła”?
To był pomysł Grześka Miecugowa, który zadzwonił do mnie spytać, co o tym sądzę. Oczywiście, byłem za, bo Marysia to był totalny odjazd, taki pozytywny freak i od razu wiedziałem, że to będzie solidne wzmocnienie ekipy. Wiedziałem też, że Marysia jest fanką „Szkła”, więc na początku zareagowała entuzjastycznie, a potem pięć razy do mnie dzwoniła, że chyba jednak zrezygnuje, bo nie da rady.
Tu kolejna ciekawostka – do końca życia bała się Grzegorza Miecugowa. Autentycznie! Miała go za groźnego dyrektora i poważnego intelektualistę. Bardzo go podziwiała, zwłaszcza za cykl telewizyjnych rozmów „Inny punkt widzenia”. Ten podziw przerodził się w respekt tak duży, że na przykład bała się do niego zadzwonić z prośbą o przełożenie dyżuru w „Szkle”. Marysia miała w tamtym czasie niezwykle wypełniony kalendarz, dużo jeździła po Polsce, więc często terminy się na siebie nakładały i musiała z występów w „Szkle” rezygnować. Zatem dzwoniła do mnie i prosiła: „Weź zadzwoń w moim imieniu do pana Grzegorza i mnie zwolnij, bo na mnie to się zdenerwuje i w ogóle wyrzuci!”. Czyli, w największym skrócie, załatwiałem Marysi zwolnienia ze „Szkła”. (śmiech)
OK, podejrzewam, że na anegdotach o Marii Czubaszek moglibyśmy dojechać do końca tej rozmowy, a tu jeszcze kilka istotnych wątków do poruszenia, choćby kwestia tak zwanych piosenek z tekstem. Pytam bez grama ironii czy szyderstwa: czujesz się spadkobiercą tych największych polskich tekściarzy? Pójdę na łatwiznę i wymienię wielką czwórkę: Osiecka, Młynarski, Przybora i Kofta.
Na pewno nie do mnie należą takie oceny. Jasne, bardzo bym chciał, żeby ktoś kiedyś o mnie powiedział, że „był spadkobiercą mistrzów”, których przed chwilą wymieniłeś. Nie w sensie dosłownym spadkobiercą, chociaż... po chwili zastanowienia... mógłbym być i spadkobiercą w sensie dosłownym. Nie obraziłbym się.
Kto by nie chciał! A już nasi doradcy bankowi skakaliby z radości. Ale pytam o kwestie artystyczne.
Hmmmm.... Nie mam w ogóle poczucia, że nie wypada powiedzieć: „W swoim pisaniu wzoruję się na Wojciechu Młynarskim!”. Nie jest dla mnie wstydliwe stwierdzenie, że chciałbym napisać taką piosenkę, a najlepiej kilka lub kilkadziesiąt, którą śmiało by można postawić obok tekstów Młynarskiego. To nie jest powód do wstydu. Ja właśnie chciałbym pisać na poziomie Osieckiej, Młynarskiego czy Przybory.
Oczywiście, nigdy o sobie nie powiem, że jestem ich spadkobiercą, ale zawsze chętnie przyznam, że moje pisanie wzięło się z zachwytu nad ich dokonaniami; ja tą twórczością nasiąknąłem i trwam w pełnym podziwie do dzisiaj.
O ile, rzecz jasna, ocena piosenki w ostatecznym rozrachunku zawsze należy do słuchacza, tak jednego jestem pewien już teraz – na pewno nigdy nie dogonię wyżej wymienionych artystów w kwestii twórczej płodności. Oni nie tylko pisali świetnie, oni pisali też bardzo dużo.
Tu istotne zastrzeżenie, niby banalne, ale warto je wyrazić – żyjemy w zupełnie innych czasach. Mam tu na myśli prędkość i – tak to ujmę – powierzchowność. Jeremi Przybora na napisanie jednego odcinka „Kabaretu Starszych Panów” miał pół roku. Nie robił w tym czasie nic innego; siedział przy biurku i cyzelował, szlifował, zmieniał, dopieszczał. Wiadomo z jakim efektem. Natomiast odnoszę wrażenie, że wielu ludziom tworzącym dzisiaj ten współczesny pośpiech, że to musi być zrobione „na już”, zabiera, tak na oko, połowę jakości. Aby była jasność – to nie jest też tak, że wystarczy zamknąć się w domu na pół roku i będzie się pisało jak Jeremi Przybora.
Nie chcę, aby zabrzmiało to jak tęsknota za poprzednim systemem, bo z pewnością za nim nie tęsknię, ale działały wtedy instytucje – telewizja, radio czy estrada – które zgłaszały się do autorów z propozycją: „Proszę nam przygotować program autorski, za miesiąc chętnie poznamy konspekt, za trzy miesiące gotowy scenariusz, a za pół roku będziemy to realizować”. I człowiek, który miał pół roku spokoju, zajmował się tylko tym projektem, po prostu pisał lepsze rzeczy. Sporo więcej z tego zostawało. Teraz pisze się bardziej z doskoku, niejako przy okazji, bo musi być napisane. I to, niestety, często słychać.
Jesteś tekściarzem do wynajęcia? Można sobie zamówić piosenkę autorstwa Artura Andrusa?
Zależy, kto zamawia. Jeśli jest to na przykład Alicja Majewska, Dorota Miśkiewicz czy Monika Borzym, robię to z przyjemnością. Świetne w fachu tekściarza jest to, że możesz spróbować popatrzeć na świat czyimiś oczami, jego wrażliwością, a później starać się to, co zobaczyłeś, jak najzgrabniej ubrać w słowa.
Dobrze obrazuje to historia początku naszej współpracy z Moniką Borzym. Oto tej znakomitej wokalistce jazzowej zaproponowano sesję w „Playboyu”. Przy czym trzeba wiedzieć, że Monika nie jest klasycznym szczuplutkim króliczkiem z rozkładówki. I wydarzyła się mała sensacja, bo kobiety, które mają szczęście mieć odrobinę większy rozmiar, podchodziły do Moniki na ulicy z podziękowaniami, że to zrobiła, że odważyła się pokazać piękno tego odrobinę większego ciała i udowodniła, że w ogóle nie trzeba się go wstydzić. Monika była pod wielkim wrażeniem reakcji, jaką wywołała, i wymyśliła sobie, że chciałaby o tej sytuacji śpiewać. Ponieważ od lat przyjaźnią się z kompozytorem Łukaszem Borowieckim tworzącym też muzykę do moich tekstów, wybór padł na mnie. I na podstawie zdjęć Moniki z tego niegdyś bardzo popularnego magazynu dla panów napisałem piosenkę „Takie ciało”.
O, a teraz mi się przypomniało, że Marysia Czubaszek też miała sesję w „Playboyu”. Wiedziałeś?
Nie miałem pojęcia! O matko! Rozbieraną?
Nie. Wręcz przeciwnie. Bardzo ubraną. Marysia była w czarnym worku, wystawały jej tylko głowa, ręka i papieros. I w takim stroju zrobili jej kilka pięknych fotek.
Jak efekt?
Druzgocący. Zwłaszcza że cała sesja odbywała się na cmentarzu Powązkowskim. Potem w „Szkle” Tomek Sianecki zahaczył mnie o tę sesję i zapytał, czy widziałem, że pani Maria miała sesję w „Playboyu”. Odpowiedziałem, że widziałem, na co Tomek dorzucił, że jednak nie była to rozkładówka. Zwróciłem mu uwagę, że używanie w kontekście tej sesji określenia „rozkładówka” jest co najmniej grubym nieporozumieniem. Marysia słyszała tę naszą rozmowę na antenie i bardzo jej się podobała.
Nie brnijmy, bo kilka makabrycznych żartów już mam na końcu języka... Wróćmy do piosenek, którymi zajmujesz się na co dzień. Czy to jest działalność niszowa?
Z pewnością, z tym że taka nisza, jaką mam, w zupełności mi odpowiada. Na występy przychodzi regularnie po kilkaset osób; zdarza mi się organizować występy specjalne, na przykład z udziałem orkiestry smyczkowej, gdzie potrafimy wypełnić salę ICE w Krakowie czy dwukrotnie z rzędu wyprzedać warszawski teatr Roma. To mi absolutnie wystarcza.
Jasne, są koleżanki i koledzy, którzy wypełniają stadiony – weźmy chociaż fenomen Dawida Podsiadły – ale naprawdę nie mam powodu do narzekań. Chociaż raz wypełnić stadion by się marzyło. Ale może się uda? Andrzej Poniedzielski obiecał, że dla siebie i swoich kolegów z kręgu tej niezbyt masowej piosenki wybuduje na swojej działce taki stadion na sześćdziesiąt osób. Żeby każdy miał satysfakcję, że wypełnił stadion.
Natomiast zdarzają się sytuacje, że ta piosenka z tekstem – nie mówię o swoich dokonaniach, mówię o gatunku – jest niebywale uhonorowana czy doceniona. Opole, rok 2015, przygotowujemy koncert z okazji jubileuszu Polskiego Radia. Pojawia się szalony pomysł, abym ten wieczór rozpoczął radosną wiązanką swoich hitów typu: „Piłem w Spale” czy „Cyniczne córy Zurychu”, a później całość poprowadził. No i niezwykle zadowolony z siebie schodzę z próby, siadam na ławeczce i patrzę na kolejnych wykonawców. A tam Alicja Majewska, Zbigniew Wodecki, długo by wymieniać, no śmietanka po prostu, sami wielcy. Zatem biegnę spanikowany do reżysera i tłumaczę, że absolutnie nie ma mowy, abym to ja zaczynał. Owszem, mam do siebie szacunek, ale jeszcze większy do kilku innych. No po prostu nie wypada, aby koncert z okazji bodajże dziewięćdziesięciolecia Polskiego Radia zaczynał się od „Piłem w Spale, spałem w Pile”. Gorączkowe narady, zmiany w scenariuszu i ten wieczór zaczynają Alicja Majewska ze Zbigniewem Wodeckim od „Lubię wracać tam, gdzie byłem już”. I robią to tak, że opolska publiczność, przyzwyczajona raczej do innych form rozrywki, najpierw zamiera w zachwycie, a potem są długie nieprzerwane owacje.
Podczas tego samego koncertu Alicja Majewska zdecydowała się na bardzo ryzykowną rzecz. Dla opolskiej widowni spragnionej mocnych wrażeń i szalonej zabawy, ewentualnie marzącej o kiełbasce z grilla i zimnym piwie, zaśpiewała na koniec swojego występu, tylko przy skromnym akompaniamencie fortepianu, „Piosenki, z których się żyje” Młynarskiego i Korcza. I znów to samo – najpierw wszyscy wstrzymują dech, potem nagradzają owacjami. Dobra piosenka z dobrym tekstem po prostu się obroni.
Czyli jeśli wziąć pod uwagę fakt, że mogłem zaśpiewać na początek koncertu w Opolu, ale resztki rozumu kazały mi się wycofać i zadbać o to, żeby zaczęli Wodecki z Majewską, mogę z dumą powiedzieć, że moim największym sukcesem w Opolu jest to, czego udało mi się nie zaśpiewać.
Widzisz swoich następców? Młodych ludzi, którzy – tak jak ty chcesz się wzorować na Młynarskim czy Przyborze – chcą pisać jak Artur Andrus?
Mam nadzieję, że jeszcze za wcześnie na mówienie o następcach, to po pierwsze.
Natomiast widzę całe mnóstwo kolegów, którzy piszą naprawdę świetne rzeczy utrzymane w podobnym lub choćby delikatnie zbliżonym klimacie. Cały czas działają ludzie w kręgu „poezji śpiewanej”, na festiwalach kabaretowych pojawiają się grupy zajmujące się piosenką kabaretową. Z tym że nie chodzi o to, aby oceniać stopień podobieństwa do moich tekstów, tylko żeby ich twórczość była oryginalna i jak najlepsza. Moim zdaniem jest.
Problem leży zupełnie gdzie indziej – oni nie mają się gdzie ze swoją twórczością pokazać. Są skazani na wegetację gdzieś na obrzeżach internetu, ich publiczność nie jest na tyle otrzaskana z siecią, aby sobie usiąść i znaleźć dokładnie to, czego szuka, a tak zwane główne nurty w ogóle nie są zainteresowane promocją czy pokazywaniem ich twórczości.
Właśnie o tego rodzaju niszę pytałem przed chwilą. Nowe piosenki, a i owszem, powstają, ale tak naprawdę nikt nie wie, czy one są dobre, średnie czy słabsze, bo naprawdę mało kto o nich słyszał. Twoja nisza to jednak coś ciut innego.
Miałem to szczęście, że zaczynałem w momencie, kiedy można się było pokazać widowni ogólnopolskiej. Ktoś taki jak Krzysztof Jaślar zaproponował mi współpracę przy telewizyjnym programie „Kraj się śmieje”, do którego raz na miesiąc miałem napisać piosenkę. Muzykę akurat przypadkowo komponował Włodzimierz Korcz. Czyli w warstwie muzycznej miałem gwarancję przeboju za przebojem. Przez kilka lat ludzie się trochę ze mną opatrzyli, zaczęli kojarzyć nazwisko i rozpoznawać twarz.
Nie bez znaczenia jest też moja wieloletnia praca w radiowej „Trójce”. Cechą charakterystyczną tej nieistniejącej już stacji było to, że może samo pojawianie się na antenie nie zapewniało gigantycznej popularności, ale pozwalało mocno przywiązać do siebie słuchacza. Jeśli „trójkowy” słuchacz cię zaakceptował, zaczynał traktować jak swojego, to nawet jeśli odszedłeś z radia, on przy tobie zostawał. Chodził na występy, kupował książki i regularnie śledził działalność. To trwa do dzisiaj – na każdym spotkaniu autorskim zawsze pojawia się przynajmniej jedno pytanie o starą „Trójkę”, teraz oczywiście głównie z tego powodu, że stacja została zniszczona i ludzie proszą albo o wspomnienia, albo o możliwość odbudowy.
Zauważyłem, że moja publiczność pochodzi z trzech źródeł – słuchacze dawnej „Trójki”, widzowie „Szkła” i widzowie telewizyjnych kabaretonów. I to się składa na całkiem przyzwoitą niszę.
To zahaczę jeszcze o telewizyjne kabaretony. Udzielasz się jeszcze na tym polu, śledzisz rynek kabaretowy w Polsce? Mam wrażenie, że widz już cię tam nie spotka.
Cóż, kiedyś zapraszali częściej, teraz rzadziej. Nie narzekam, to jest chyba naturalny proces, zwłaszcza w telewizyjnej rozrywce – jak się pojawia ktoś nowy i młodszy, to się z tego bardziej opatrzonego rezygnuje. Na szczęście mam kilka innych zajęć, które mi tę lukę wystarczająco wypełniają.
Kabaretów oglądam znacznie mniej niż kiedyś; najczęściej gdzieś na jakimś festiwalu, na którym gram albo prowadzę koncert, chętnie spojrzę na tych, którzy swoją przygodę zaczynają. Niestety, pandemia bardzo mocno się po młodych kabaretach przejechała, życie festiwalowe na dłuższy moment zamarło, a przecież konkursy to w sumie jedyna droga dla debiutantów, aby się w tym środowisku pokazać.
Obaj pamiętamy czasy lat 90. czy pierwszej dekady nowego wieku, w którym już nie tylko zdobycie nagrody, ale samo pojawienie się w konkursie na Pace czy Biesiadach Humoru i Satyry w Lidzbarku dawało możliwość podróżowania po kraju z koncertami. Funkcjonowało sporo małych, kameralnych scen – sam przez kilka lat prowadziłem taką w warszawskiej Harendzie – gdzie jeszcze te nieopatrzone kabarety miały dla kogo grać; to dawało im, szumnie zabrzmi, sens istnienia. Kabaret bez widowni po prostu nie istnieje.
Co gorsza, w przypadku kabaretu nie sprawdza się coś takiego jak internet. Owszem, niektóre skecze mają kilkumilionowe odsłony i świetnie; ale to niestety nijak nie przekłada się na frekwencję podczas koncertów. Zdaje się, że to dobrze działa w przypadku stand-upu, ale w przypadku typowego kabaretu – średnio. A może kabaret wchodzi w etap ciekawostki z poprzedniego wieku? Dostałem już kiedyś propozycję zagrania w ramach Nocy Muzeów, więc może trzeba się z tym pogodzić? Zresztą dobre muzeum to nic złego.
Ostatni wątek – Polska A.D. 2021 według Artura Andrusa?
Naprawdę?
Łatwiejsze pytania już były.
Hmmm... To nie jest żadna kokieteria, ale na polityce znam się na poziomie „Artur Andrus idzie na wybory”. Jasne, oglądam programy informacyjne, śledzę serwisy, ale nie po to, żeby analizować newsy, tendencje i poszczególne nurty czy spierać się z autorytetami, tylko żeby wiedzieć, na kogo głosować. Przy czym bez bicia przyznaję, że parę razy się w swoich wyborach mocno pomyliłem. I choćby z tego względu nie chciałbym, aby ktoś brał moje polityczne oceny na poważnie.
Tak też traktuję swoje występy w „Szkle” – trochę jak rozmowę o politykach u cioci na imieninach. Chociaż nie, wróć, teraz u cioci nie gada się o polityce, bo to grozi solidną awanturą. W „Szkle” przynajmniej się nie kłócimy. Natomiast nie jesteśmy – i niech tak zostanie – ekspertami. Przynajmniej ja nie jestem. Nie wiem, jak inni koledzy.
Jeśli miałbym powiedzieć kilka słów poważniej, to cóż, nie jestem optymistą i to nie tylko jeśli chodzi o Polskę, ale też o Europę i świat. Naprawdę nie idziemy w fajnym kierunku; patrzę, jak populiści umacniają swoją pozycję w wielu krajach i z jaką łatwością im to przychodzi. Trzeba po prostu obiecać więcej. I już. I to działa. Dlatego mój pomysł na politykę jest taki, że kandydat myślący o sukcesie powinien ogłaszać swój program jako ostatni i obiecać o te trzysta złotych więcej niż przedostatni.
No i mamy piękną, słodko-gorzką puentę na koniec.
Oczywiście ja to mówię w formie żartu, ale obawiam się, że ktoś wykorzysta. Nie takie słabe żarty stawały się smutną rzeczywistością.