- W empik go
Noc bezsenna Tom 2: rozmyślania i powiastki nieboszczyka Pantofla z papierów po nim pozostałych. - ebook
Noc bezsenna Tom 2: rozmyślania i powiastki nieboszczyka Pantofla z papierów po nim pozostałych. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 299 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
p… o. Starszego Cenzora, assessor Kollegialny, a. Broniewski.
I.
WaRJat.
(dalszy ciąg Frenofagjusza i Frenolestów).
Dans beaucoup de cas de folie, le desordre ne porte que sur ud seul objet (idees fixes)
l'bomme pouvaut etre en jouissance de sa pleine et entiere raison a tousles autres egards.
hufeland on a dit avec raison, que l'histoire de la civilisation, pourrait etre faite par l'histoire des monomanies.
aNDRal
PaN maRSzaŁeK PotĘŻNeGo FReNoFaJGUSza.
W kilka dni potem, udałem się do domu Bonifratrów.
Poszedłem, z tęsknem uczuciem, do tego cichego ustronia, gdzie niedolata gwar i hałas próżności światowej; gdzie nie ma chytrego kłamstwa, obmowy, zawiści, szalbierstwa, podłości, zemsty i t… p… pochopów, gdzie człowiek wcale się nie troszczy o opinja salonów i dzienników, zapomina wszystkich cierpień które go dotknęły, bądź z własnej winy, bądź przez złość ludzką i nie lęka się nawet śmierci, gdyż o niej nigdy nie myśli; – gdzie wreszcie jest wszystko to, o czem marzą najzapaleńsze mózgi nowatorów: zupełna swoboda myśli, doskonalą równość i nawet wspólność ziemskiej własności.
mogłoby się komuś zdawać, że jeżeli ci ludzie me są szczęśliwi, lo chyba dla tego, że zbyt mało mają rozumu, żeby ocenie to szczęście które jest ich udziałem. Przypuszczam iż tak można sądzie, bo mnie samemu taka myśl dzika chodziła kiedyś po głowie, – i do tego dwa razy. Naprzódza młodu, w szkołach, kiedy mnie srodze bodły jakieś wymarzone nieszczęścia i niesprawiedliwość społeczności ludzkiej, (o czem już mówiłem wyżej), a potem, w dojrzałym wieku, w perjodzie doświadczenia i rozczarowania. Kiedy teraz wspomnę te dwie tak różne, zdaje się, epoki mego życia, widzę z zadziwieniem, że w obydwu razach marzenia moje o domie obłąkanych były prawie jednakowe i zawsze dla niego wielce przyjazne. Wyobrażałem sobie, – czego też to człowiek sobie nie wyobrazi w gorączce młodości, albo w paroksyzmie rozczarowania? – że ta obłąkana rzeczpospolita, jest właśnie ową, doskonale mądrą allantydą starożytnych, którą ja pierwszy znalazłem w Warszawie i należycie oceniłem. Dwa razy też nie wiele brakowało, żebym podał prośbę o przyjęcie mnie do liczby obywateli tego państwa, i dziś jeszcze nie zaręczam wcale, czy tam kiedyż nie osiędę, bo to każdego spotkać może. Wprawdzie niejeden zaszczepia sobie sztuczną warjaeją, naśladując zapewne szczepienie krowiej ospy, jednakże to nie wiele pomaga… owszem, sztuczna warjaeją prowadzi zwykle do naturalnej.
Nie życzyłbym sobie bynajmniej indygenatu w owej rzeczypospolitej, albowiem teraz mocno jestem przekonany, że tam ludzie muszą byc bardzo nieszczęśliwi i godni litości. I jakżeby mogło byc inaczej, kiedy tam każdy żyje tylko dla siebie samego, zapomina zupełnie o krewnych, ziomkach, bliźnich; i nawet o sobie myśli jakoś dziwacznie. Chociażby zapragnął byc użytecznym społeczności, to nie umie i nie może. W tej okropnej jaskini, próżno szukać filarów na których opiera się cala budowa ziemskiego szczęścia; – nie masz tam, ani miłości, ani pojęcia obowiązku, ani balsamu pracy: albo zapatrując się z wyższego stanowiska, nie ma: wiary, miłości, – nie ma nawet nadziei! Człowiek pozbywa się piętna nieśmiertelnej swojej natury i obraca się w zwierzę! zresztą, zdarza się to niekiedy i za granicami rzeczypospolitej;–
zdarza się nawet gorzej, bo częstokroć z namysłu i z dobrej woli. Wątpię żeby kto temu zaprzeczył? – chyba któś taki, co jeszcze ssie pierś matki… ale o zdanie tych niedojrzałych sceptyków, nie wiele się troszczę.
Poszedłem tedy do Bonifratrów z powodu wynalezionej przeżeranie recepty, tudzież dla odwiedzenia mego znajomego, który tam piastuje z wielką gorliwością urząd marszałka potężnego Frenofagjusza… tego samego Frenofaga co to wysyła na świat Frenolestów dla durzenia ludzi i znoszenia do jego spiżarni przewróconych mózgów, które potężny konsumuje a półmiski pozwala wylizywać swojemu marszałkowi, żeby napełniwszy sobie głowę odrobinami rozmaitych rozumów, mógł z czasem dojśó do wielkiej mądrości, a przynajmniej napisać powieść przyrzeczoną jakiejś pannie Paulinie. Przed 13 laty może o tem słyszeliście, najmędrsi przyjaciele moi? – może nawet przypomniecie sobie, ową ważną wątpliwość, która cale niespodzianie wynikła w owym czasie? mianowicie kwestją: azali wypada sądzie że taki Frenolestes ma ogon lub nie? i czy z tą ozdobą lub też bez niej należy go przedstawiać na drzeworytach? Jeden z naszych znakomitych pisarzy już był wytoczył tę ważną kwestją na sąd publiczności, i uczony artykuł jego zdał się otwierać szerokie szranki dla pożądanej dyskussji….. wszakże, pomimo tak pięknego początku badań, wszystko potem nagle na niczem spełzło… tak u nas marnieją, zwykle w samym zarodku najpotężniejsze uczone przedsięwzięcia! Nie wiem nic zgoła o dalszym ciągu tej pracy, a publiczność oczewiście dawno już zapomniała o historji Frenofaga i o ogonie Frenolesta. Po 13 latach zapominają się u nas wszystkie historje: – historja powszechna, historja naturalna, historja wyskoków młodego serca, historja zaciągniętych długów i historja zmarnowanego życia!
ledwiem wszedł na korytarz bonifraterski, spotkałem kogoś, co jakby umyślnie wypłynął ze swojej celi na moje spotkanie. Był to człowiek średniego wieku, krępej i zażywnej budowy ciała, wyraźnie kusy; zresztą czerstwy i rumiany, z długiemi włosami i z dziwacznym uśmiechem, jakby do ust przyśrubowanym. W jednej ręce trzymał jakiś szpargał zwinięty w trąbkę, a w drugiej stary, pomięty kapelusz. Ucieszyłem się niezmiernie, bo to byt właśnie pan marszałek potężnego Frenofagjusza, i pokłoniwszy mu się uprzejmie, zawołałem: „upadam do nóg waszmości dobrodzieja! najniższy sługa! przypominam się łaskawej jego pamięci, jako dawny znajomy….
Kusy, zaraz z początku mojej przemowy, tak szkaradnie wykrzywił usta, jak gdyby go kto poczęstował najkwaśniejszym octem, potem wtłoczył sobie głęboko kapelusz na głowę, aż się uszy schowały, wykręcił się na jednej pięcie i zabierał się do spiesznego odwrotu; ale jakiś wzgląd na dawną naszą znajomość snadź poruszył dobre jego serce… zaniechawszy nagle swojego zamiaru, powrócił do mnie, oddał mi pokłon, szerokim rozmachem zdjętego z głowy kapelusza, i wyraźnie dworując sobie ze mnie, odezwał się z jakąś wymuszoną grzecznością:– „przepraszam wielmożnego pana, – o! najuniżeniej przapraszam! żem na samym wstępie odskoczył od niego z przerażeniem… ale też wejdź tylko, mój najmilszy panie, w moje krytyczne położenie… z wrodzonej mi uprzejmości, nie chciałbym nikomu w niczem odmówić, tem więcej dawnemu znajomemu, a z drugiej znów strony podług moich zasad, czyli raczej podług zasad tego filozofa, którego ostatki rozumu, nie-, dawnom jeszcze zlizał z półmiska, i które trality do mojego przekonania, nie moge żadną miarą zezwolić na to, ażebyś folgując pochopom swojego charakteru, upadł do nóg niegodnej mojej persony. Widzisz z tego, że się znajduję między Scyllą i Charybdą… zresztą, żeby cóś przynajmniej dla ciebie zrobić, dam ci dobrą radę… ldż sobie mój łaskaw co do celi Nr 17 – to bardzo blisko ztąd; – ledwie kilka kroków. tam od miesiąca siedzi zamknięty furiosus, ongi kandydat jakiejś wszechnicy, zawiedziony w nadziei, dla tego że ludzie nie uwierzyli w jego rozum… obrażona duma wtrąciła go w obłąkanie, i teraz zdaje mu się że jest kacykiem, czy jakimś tam baszą w średniej azji… ten będzie miat wielką satysfakeją jeżeli mu plackiem do nóg upadniesz… może ci za to ustąpi swoich praw do professu-ry, albo tez zrobi cię mandarynem… a mnie, jakeś łaskaw nie wspominaj o lim wcale, bo ja przecie mieszkam w samym środku europy i nie jestem furiosus, ani nawet warjat. Ja nigdy na to nie pozwolę żebyś rozciągnąwszy się na tym korytarzu, splamił swój honor szlachecki, albo pludry w których tu przyszedłeś… – o tem dosyć, a teraz o drągiem. Ponieważ jesteś tak dobrym, że mi ofiarujesz swoje powolne służby, a to szlachectwa podobno nie podaje w poniewierkę, więc nie mam nic przeciwko temu żebyś mi waśc wyczyścił buły. Doprawdy, nic nic mam przeciwko temu, – i owszem proszę. Naści dydka naprzód za fatygę… to powiedziawszy, uśmiechnął się złośliwie, założył rękę do kieszeni niby wyjmując dydka i badawczy wzrok utopił we mnie, jak gdyby nim chciał cala moją istotę ua wskroś prześwidrować.
Przyznaję się, żem się cokolwiek zmieszał. Nie spodziewałem się takiego przyjęcia. Wszakże po chwitowem wzruszeniu, drobne osobiste względy ustąpiły z mojego umysłu, skórom sobie przypomniał moją receptę mającą na celu dobro ludzkości, a przynajmniej mazowsza… zmiarkowałem natychmiast wielką wyższość moralną domu warjatów nad satonem. Gdyby w satonie któś odpowiedział drugiemu tak zło śliwie i zuchwale, to dla zaspokojenia opinji świata, musieliby się pono rozprawie honorowo. Krew ludzka wylałaby sio ua zmycie mniemanej obrazy, i jeden z nich… – może nawet nie ten, co się stal przyczyną zwady, opłaciłby ją życiem. W domu warjatów, ani pan marszałek, ani ja, nie poczuliśmy w sobie najmniejszego popędu ito starcia się na ostro; – nawet żadnej chęci do boksów. Kusy, najspokojniej świdrowa! mnie swojem spojrzeniem, a ja uśmiechnąwszy się tylko, odezwałem się z powagą i łagodnością:– „a panic marszałku! spostrzegam żeś w służbie potężnego Frenolagjusza zapomniał już całkowicie przywilejów szlachectwa. Do takiej posługi, o jakiej raczyłeś naniienić, dworzanin polski nigdy nie był używanym, nawet przez najmożniejszego w kraju magnata.”
– Ja zapomniałem? zawołał kusy zlekka chwiejąc głową i nie spuszczając ze mnie oka;– ja? którego pierwsze słowo było już dowodem najczulszej pieczołowitości o szlachecki honor waszmości'.' – he, he, he i wierz mi niewdzięczny człowiecze, że ja te rzeczy doskonale pamiętam, ale wielmożny pan podobno o czemś
„pomniałeś? – Jest to sobie w innych zagadnieniach drobnostka, a w fitozofji nawet nic nie znaczy. Wszakże wprzód nim zacząłeś przytaczać przywileje, wypadło ci koniecznie przypomnieć sobie tę drobnostkę. Spodziewam się żeś mnie zrozumiał? – przepraszam, odpowiedziałem, po chwili namysłu, zdaje mi się żem niczego nie zapomniał.
– o niedomyślny prawniku! zawołał marszałek z ironją, od czegóż mianowicie miały zabezpieczać dworzanina, owe przywileje, póki magnat nie nosił innego obuwia okrom z saljanu? póki nosił obówie żółte, niebieskie, czerwone i t… d., przecie wtedy nie można mu było chędożyć butów, chociażby przywileje pozwalały i chociażby któś tego najgoręcej pragnął? pan, nazwałby zbyt chętliwego dworzanina osłem, i saljanu zasmolićby mu nic pozwolił.
Na ten argument, nie znalazłem żadnej odpowiedzi. Recepta mi się znów przypomniała, lecz tą razą pomyślałem sobie z pewną trwogą, że w obcowaniu z warjatem można narazić niekiedy na szwank, swoją miłość własną, jak się w tej chwili zdarzyło ze mną… ale ta obawa o receptę, nie długo trwała, bo marszałek podawszy mi rękę przemówił najspokojniej: – mój la-skawco! jeżeli chowasz jaki żal do mnie, to prawdziwie nie jam temu winien. Skądże mogłem zgadnąć że nie masz zwyczaju mówić szczerą prawdę? – że skoro usta otworzysz, kłamiesz, albo sobie żartujesz z drugich? – Powiesz może, że to upadam do nóg i najniższy sługa, są formułką grzeczności światowej? – przepraszam! grzeczny człowiek jest właśnie len co zawsze mów i praw de, szczerą praw de, ale występuje z nią tylko wtedy, kiedy jest przyzwoitą i dla drugich nie cierpką, aluo kiedy ją może wypowiedzieć przyjemnie. W innych razach milczy. Przeciwnie, kto ci w oczy kłamie, kto przez pochlebstwo wmawia ci cóś takiego czego nie posiadasz, kto cię w ambicją wbija niepotrzebnie; – ten szydzi z ciebie, ma cię za cielę, i jest oczewiście niegrzeczny, nawet gruhi-janin, chociażby dla pokrycia swojego briilal-stwa, najpiękniej ci się kłaniał i najmilej się uśmiechał. Powiadasz że się znamy? Nie pamiętam, – ale wierzę i dla tego obciąłbym cię wyleczyć z brzydkiego kłamstwa. Czy zgadzasz się na to?
– o! najchętniej! ja się sam zajmuję medycyną i piszę recepty… lekarstwa pańskiego doświadczę na sobie i jeżeli okaże się skuteczni™, to go polecę i drugim może więcej odemnie potrzebującym poprawy.
– a jeżeli się znów obrazisz? – jeżeli moje poczciwe zamiary weźmiesz za złośliwość? moją radę za sarkazm? he?
– …la? nigdy… mam niezachwiane przekonanie że pragniesz mi być pomocnym.
– tak, tak, pragnę, to nie podlega żadnej wątpliwości; wszakże zaczekaj cokolwiek… muszę naprzód sprostować nieco to wyobrażenie, które zapewne masz o mnie w tej chwili. Wiedz, że szuka jar tego lekarstwa, strawiłem wiele nocy bezsennych, łamałem sobie głowę, płakałem nieraz, kiedy niedołężny umysł upadał na siłach… Die pochlebiaj więc sobie mój łaskawco, jeżeliś zarozumiały, żem dla ciebie jednego poniósł tyle mitręgi i męczarni… ho, ho! grubo byś sir omylił!–ją pracowałem dla całego rodzaju ludzkiego!….
Na te słowa, aż mi serce drgnęło od jakiegoś dziwnego wzruszenia. Jeszcze są przecie na ziemi, – pomyślałem sobie, dusze szlachetne i umysły wzniosłe, co ogarniają całą ludzko-, i troszczą się o nią z macierzyńską czułością! – a ponieważem taką duszę spotkał nie w satonie ani w professorskim krześle, lecz osadzoną w domu warjalów, więc to mogę uważać za nowy i bardzo świetny dowdd doskonałości mojej recepty… o jakże miłem być musi towarzystwo Iakich dusz ogarniających cale człowieczeństwo!… kusy tym czasem mówił dalej.
– Gdybyś Wpan jeden tylko klamat na całym świecie, toby cię może czas jakiś pokazywali za pieniądze jak ciekawego ptaka, a potem zamkniętoby cię na łaskawy chleb do klatki… o lekarstwie dla ciebie niktby nie pomyślał. Pocóż? – przeciebyś od swego defektu nagle nie umarł, a nawet nie schudł. Powiem więcej. Nicby w tem nie było złego, gdyby cały ród ludzki kłamał, byle tylko nikt a nikt prawdy nie mówił… oczewiście wypadłoby przemienić znaczenie bardzo wielu wyrazów w słowniku, a w obcowaniu z ludźmi pod słowem noc rozumieć dzień, przymiotnika mądry używać zamiast głupi, słysząc tak pamiętać że to znaczy nie i t… d., byłyby z początku omyłki i niejakie zamieszanie, wszakże potem, wszystkoby poszło gładko; bo cóż nas przywiązuje do wyrazów? czy nie wszystko jedno tak lub inaczej ruszać językiem i ustami? ten więc forlel przyjąwszy za stałe i bezwyjąlkowe prawidło, moglibyśmy kłamiąc wierutnie podług teraźniejszego słownika, mówić szczerą prawdę podług nowego dy-kejonarza. Patrz no, mój najmilszy łaskawco! jaki to piękny wynalazek! ale cóż kiedy cały rodzaj ludzki za nic się nie zgodzi zawsze kłamać, Iak jak teraz nie cały i nie zawsze mówi prawdę. Język ludzki podobny jest do skazówki zepsutego zegarka, co to raz śpieszy, drugi raz się późni, a niekiedy i prawdziwą godzinę pokaże. Żaden rozumny człowiek nie nosi Iakiego bałamuctwo w kieszeni, i żaden leż z rozmowy ludzkiej, rzetelnej prawdy się nie dowie, bo nietylko nie można wyrachować w które dni mianowicie, lub też w jakich godzinach kto kłamie, a kiedy staje się szczerym, ale co najgorsza, kłamstwo ustawicznie się miesza z prawdą i do tego w najrozmaitszych dozach. Im bieglejszy artysla, lum trudniej te dozy zgadywać. Jakże zaradzić Iakiemu oszukaństwu? potrzeba tu podobno heroicznego środka….
– Wybornie! niezawodnie! – rzekłem.
– Ja też, zawołał uradowany marszałek, rozumowałem sobie następującym sposobem. Człowiek mówie musi, to rzecz naturalna, wszakże gdyby od mówienia bolały go usta, toby daleko mniej mówił, i mi ból, jedynie w razach koniecznej potrzeby, się narażał… a ponieważ sama tylko prawda jest konieczną potrzebą, a kłamstwo ani potrzebne ani pożyteczne, więc nie byłoby kłamstwa i nieznośnej wietomówności… zniknęłaby może potowa dzisiejszych plag społecznych, których tyle spada z niesfornych języków ludzkich! zanotuj to sobie wielmożny pan. Spodziewam się, że to rozumowanie doprowadziło mię do pięknego wywodu? Cóż wielmożny pan o tem mówisz?
– Nie lubię wywodów opartych na gdyby, bo są zwykle zdradliwe. Czasami jednak i tą drogą można do czegoś pewnego dojechać. Ciekawym co wielmożny pan znalazłeś?
– Nie lubisz gdyby? a to dziwna rzecz! – to przecie najpiękniejsze słowo w polskim języku, od którego zaczynamy i na któróm kończymy częstokroć najważniejsze nasze sprawy i postanowienia. Kogo tylko znalem, każdy tego wyrazu używa! z upodobaniem… ty pierwszy mój łaskawco upatrzyłeś w niem cóś złego.
– Jakiż więc środek na wytępienie kłamstw a?
– Środek? o! to drobnostka! z mojego rozumowania powinienbyś się był już domyślić?
– Nie domyślam się.
– tem gorzej dla ciebie, mój najmilszy panie! – Przecież to prosta rzecz. Sam potratisz zrobić, albo ślusarz ci sporządzi taką maszynkę coby nie szpecąc twarzy i nio przeszkadzając jedzeniu ani śpiewaniu sprawiała ból w ustach, kiedy człowiek mówi. Środek nader łatwy!
– Łatwy, Iemu nie przeczę; – ale zły. Nic nie wart!
tak cierpki wyrok, bynajmniej nie rozgniewał marszałka… zmieszał się tylko mocno, osłupiał prawie z zadziwienia i po niejakim czasie spokojnym głosem zapytał: –jak to być może?– taka skromność niefortunnego doktora ludzkości, przypomniała mi znów doskonałość mojej recepty. Gdybym tak stanowczo zaprzeczył filozofowi, albo literatowi niezamknięlemu u Bonifratrów toby się strasznie rozdąsat, sprzeczalibyśmy się, jeden drugiemu przeszkadzałby mówie, jeden drugiegoby nie słuchat i nie rozumiał, i nakoniec rozeszlibyśmy się powaśuieni… a kusy tylko mnie spytał: –jak to być może?– odpowiedziałem mu łagodnie:
– zły środek wielmożnego pana; podwójnie zły. I swobodnemi usly boleśnie jest niekiedy mówić prawdę; nieraz trzeba ją potwierdzić wielkiemi ofiarami, a ty chcesz jeszcze kłaść hamulec na złote usta? Kłamstwa zaś nie wytępisz żadnym kagańcem. Na migi będą kłamać! Porzuć to licho mój dobrodzieju. Przejdźmy się raczej, i powiedz mi, co też tu się dzieje w państwie potężnego Frenofagjusza?
– Szkoda! rzekł kusy przeciągle i poważnie, ale masz wielmożny pan racją. Przekonałeś mnie. I podawszy mi rękę do przechadzki po korytarzu, dodał obojętnie: – nic tu nowego nio słychać!, tak samo jak u was, bo i cóż nowego może się zdarzyć na świecie? zawsze, jak powiada mędrzec, ta sama stara i oklepana historja, którą ludzie po kawałku coraz ua innym zębie przeżuwają. Każdy ma w sercu robaczka co mu dokucza i we łbie jakiś ćwiek co mu świdruje mózg… zdaje mi się że historją naturalną człowieka wypadałoby zupełnie przerobie, rozdzieliwszy ludzi nie podług kotoru skóry i głównych rysów twarzy, które nie mają żadnego wyższego znaczenia, lecz podług natury robaczków i rodzaju ćwieków.
– a czy nie możnaby taki ćwiek wyciągnąć z głowy?
– mój laskawco! któżby tego nie chciał? – przecie ćwiek dolega. Każdy go też wyciąga, i niekiedy to się udaje, Lecz jeżeli ćwiek zardzewiały lub zepsuty, to częstokroć tylko główka się oderwie, i człowiek już na całe życie pozo-slaje zagwożdżony.
– a robaczka czy można zabić?
– Najłatwiej. Dość go podrzucić do góry… zadusi się niezawodnie. Im wyżej rzucić, tem prędzej zmarnieje… ale ludzie najczęściej rzucają go na ziemię; a to zły sposób. Robaczek, jak mitotogiczny anteusz, nowych sił nabiera na łonie matki i mocniejszy wraca do serca. Dajże mi wielmożny pan dokończyć mojej teorji. Sądzę że nawet definieją człowieka trzebaby przemienić i napisać, że on się składa z robaczka i ćwieka. Powiedz mi teraz swoje zdanie otwarcie? możem się znów pomylił?
– Czego też to wymagasz odemnie, mej łaskawco! – odrzekłem skwapliwie: – mogęż ja zabierać głos w tej ważnej kweslji, mając równie jak inni, w sercu robaczka a w głowie ćwiek? – może nawet nie jeden? Podobno prawo nie pozwala być w swojej własnej sprawie i oskarżonym i sędzią? Czy nie słuszniej byłoby, po stanowczy wyrok udać się do kogoś Iakiego, co nie jest ani gryziony, ani zagwożdżony? co wielmożnego pana zaszczyca swoją osobliwszą laską, – swoją protekeją; – którego znasz bardzo debrze, widujesz codziennie?….
Któżby to taki? – przebąknąt kusy z nie-dowii rstwem i ironją, nie domyślam się wcale. Jakie to ciekawe individuum bez robaczka i ćwieka?…. prawdziwie nie domyślam się…
– Spojrzałem mu w oczy i odezwałem się z poważną flegmą: – sądzę przecię, że potężny Frenofagjusz stanowi wyjajek.
– Infantium regina!…. wrzasnął marszałek, i dał susa w bok jakby oparzony ukropem; – trafiłeś wielmożny pan na bolące miejsce,–nieostrożnie położyłeś palec na ranę jeszcze nieza-gojonął Polem chłypnąwszy powietrza i obejrzawszy się w około, dodał z widocznem obłąkaniem; – wiesz, jakie nieszczęście mnie spotkało? – nie wiesz? – i przeczucie ci nic nie mówi? – oczewiście nie zgadniesz! – no, to ja ci odkryję tę okropną tajemnicę… to powiedziawszy, przyskoczył do mnie i cichym lecz wzruszonym głosem, szepnął mi do ucha: – potężny Frenofagjusz uciekł z Warszawy!….
– Uciekł? – podchwyciłem, niby zdziwiony; – to być nie może!