Noc na blokowisku - ebook
Noc na blokowisku - ebook
Prywatny detektyw Szymon Solański tuż po ślubie z Różą Kwiatkowską znika bez śladu. Świeżo upieczona żona z nieodłącznym kundelkiem Guciem próbują go odnaleźć. W tym samym czasie na mysłowickim osiedlu, pod blokiem aspiranta Barańskiego, zostaje znalezione ciało mężczyzny. Na zlecenie spółdzielni Róża i Barański zaczynają szukać zabójcy wśród lokatorów. Równolegle poznajemy historię chłopca mieszkającego w feralnym bloku w latach osiemdziesiątych, a wraz z nią kulisy sąsiedzkiej imprezy, która skończyła się tragedią.
Róża Kwiatkowska tropi mordercę. Ktoś inny śledzi Różę... Do czego doszło w środku nocy na blokowisku? No i co się stało z Solańskim?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6094-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Teraz
– Terenia! – zawołała Michalikowa. – Zrzucisz pańcię ze schodów!
Przeklęty kundel (wedle hochsztaplera z mysłowickiej giełdy polski owczarek nizinny, zdaniem weterynarza niekoniecznie) w końcu wyprawi ją do nieba. Teresa Michalik (tak, nadała psu własne imię) była pewna tych dwóch rzeczy: ten kudłaty stwór wreszcie pociągnie smycz zbyt mocno, a ona się wywróci i skręci kark.
I wtedy na pewno nie trafi do piekła ani nawet do czyśćca. Tylko prosto do celu!
Nie po to całe życie co tydzień zaiwania do kościoła, piecze szarlotki na parafialne festyny, modli się rano i wieczorem, żeby na koniec pojawiły się jakieś komplikacje.
Terenia tymczasem w nosie miała rozważania właścicielki. Interesował ją spacerek! Zeszły z pierwszego piętra i stanęły przed klatką. Kobieta odpięła smycz od obroży, by pies mógł się do woli wybiegać.
Osiedle spało.
Godzina była wczesna, zwłaszcza jak na niedzielę, ale Michalikowa chciała zdążyć na liturgię o siódmej. Mimo że wczoraj zabawiła na przyjęciu zorganizowanym przez sąsiadów, państwa Paszczyków, czuła się niczym skowronek. W pewnym wieku człowiek nie potrzebuje już dużo snu. Albo po prostu woli dobrze wykorzystać czas pozostały mu na tej ziemi. Z pewnością nie na spanie!
Teresa Michalik szczyciła się tym, że zawsze jako jedna z pierwszych wkraczała do świątyni na niedzielne nabożeństwo. I siadała w ławce z przodu. Brzęczkowiccy wierni już się nauczyli nie zajmować jej miejsca. Zwłaszcza po tym incydencie, o którym dzięki poczcie pantoflowej usłyszeli chyba wszyscy mieszkańcy blokowiska.
Teresa zastała na swoim siedzisku rozkokoszoną paniusię.
– Przepraszam, to moje miejsce – zwróciła jej uwagę.
Użyła grzecznego tonu, choć w środku aż się zagotowała. To bezczelne babsko jednak ani myślało się przesunąć. Zignorowało ją. A do tego położyło zalatujący naftaliną kapelusz obok siebie, zajmując tym samym jeszcze więcej powierzchni!
Michalikowa rozejrzała się wokoło, szukając wśród wiernych wsparcia. Albo chociaż zrozumienia. Nikt się jednak nie przejął tym jawnym skandalem.
– Proszę się przesiąść! – Prosty komunikat powinien poskutkować.
Może biedna kobieta była nierozgarnięta? Albo – jeszcze gorzej – obca? Przyjechała z jakiegoś dzikiego kraju, gdzie nie znali polskiego, więc jej zwyczajnie nie rozumiała. Pewnie wizytowała muzeum misyjne, które ksiądz proboszcz prowadził w podziemiach świątyni.
– Raus! – dodała Michalikowa dla jasności. – Won! – Proszę, jakim to poliglotą człowiek się staje w nagłej potrzebie.
Pomachała przy tym dłonią, imitując przeganianie zbłąkanego stada kur, żeby już naprawdę nie było żadnych wątpliwości.
Wiedźma ani drgnęła. Co więcej, pozwoliła sobie na teatralne westchnienie. A potem popukała się w czoło!
Miarka się przebrała. Teresa Michalik wzięła sprawy w swoje ręce. Choć uczciwiej byłoby powiedzieć, że we własny parasol. Zaopatrzyła się weń przed wyjściem z domu, ponieważ w jej ukochanym radiu, którego słuchała z nabożeństwem nieraz większym niż kazania wygłaszanego z ambony przez księdza dobrodzieja, zapowiadali rychłe opady w województwie śląskim. Na razie nie lało, ale parasol był jak znalazł.
Michalikowa wzięła zamach i pirzgnęła pałąkiem w łepetynę babsztyla. Jęk kobiety zagłuszyły dzwony obwieszczające wkroczenie duchownych i rozpoczęcie mszy. Jednak zebrani w kościele swoje zdążyli zobaczyć. I nie omieszkali puścić tej jakże pysznej anegdotki w obieg.
Teresa była zadowolona podwójnie. Po pierwsze, baba umknęła z kościoła w popłochu, robiąc jej wreszcie miejsce (jakby nie można było tak od razu i po dobroci). Po drugie zaś, więcej nikt nigdy nie ważył się spocząć w rogu wiadomej ławki.
– Terenia! – zawołała suczkę.
Pies skręcił w lewo za blok, zamiast obrać ich stałą trasę w stronę kiosku za kamieniami (ani kiosku, ani kamieni pozostałych po remoncie już dawno nie uświadczysz, ale to nie przeszkadza mieszkańcom osiedla właśnie w ten sposób określać kierunek).
– Do nogi!
Ten uparty mieszaniec jej nie słuchał. Zawsze robił, co chciał, wiedząc, że wystarczy spojrzeć na pańcię czarnymi jak węgielki ślepiami spod zmierzwionych białych kudłów, by każda przewina została automatycznie anulowana.
Michalikowa dostrzegła suczkę na trawniku pod balkonami. Obwąchiwała górę zmiętych szmat. Pewnie znowu jakieś chachary przewróciły pojemnik PCK i przywlokły tu ciuchy. A te przecież mogły się przydać biednym. Albo politykom partii rządzącej, którzy już zasłynęli ubijaniem interesów na tym polu. Teresa wprawdzie była wierząca, ale to nie znaczy, że głosowała na obecnie nam panujących. Co to, to nie! Wszak ojciec dyrektor z jej ulubionego radia już nie raz i nie dwa wykazał się nieufnością wobec posłów. A ten dobry człowiek wiedział, co robi. Michalikowa ufała jego intuicji. Zatem podchodziła ze sceptycyzmem do władzy.
– Terenia, zostaw! Fuj! – zwróciła się do pupilki i podeszła bliżej, by przypiąć jej z powrotem smycz.
Nachyliła się nad czworonogiem. I oniemiała.
– Auuu! – zawyła Terenia.
A Teresa dopiero po chwili się zorientowała, że wtóruje własnej suczce.
Zdzierały w duecie ściśnięte przerażeniem gardła, zagłuszając nawet kościelne dzwony, które już wzywały na poranną mszę. Michalikowej szwankowała wizja. Czuła się jak na karuzeli. Nadciągnęły mdłości. Zanim jednak poddała się grawitacji i padła zemdlona na trawnik, usiany psimi minami i pierwszymi zeschniętymi, zwiastującymi rychłą jesień liśćmi, zdołała jeszcze się upewnić, że Terenia nie obwąchiwała żadnych szmat, jak jej się początkowo wydawało.
Tylko człowieka.
Należy dodać, że nieżywego.
To ostatnie wywnioskowała z nienaturalnie przekrzywionego karku, powyginanych pod najdziwniejszymi kątami kończyn i kałuży krwi barwiącej trawę na bordowo. Zdążyła pomyśleć, że szkoda chłopa. Jakaś kobitka będzie płakać za tym przystojniakiem. Twarzy nie było dokładnie widać, ale z pewnością wysoki i szczupły z niego czarnulek. Choć ubrany niechlujnie – w kurtkę moro i trampki. Mógłby się też porządnie ogolić. Teresa nigdy nie lubiła tych trzydniowych zarostów. Teraz jednak to wszystko nie miało znaczenia.
Facet wyzionął ducha.
Teresa Michalik straciła przytomność.
Jedynie znudzona już tematem Terenia ochoczo przystąpiła do penetrowania resztek, którymi ktoś nie trafił do pobliskiego śmietnika.