Noc noży. Imperium Malazańskie. Tom 1 - ebook
Noc noży. Imperium Malazańskie. Tom 1 - ebook
Imperium zawdzięcza mu nazwę, ale obecnie miasto Malaz jest jedynie sennym, prowincjonalnym portem. Nadeszła jednak noc, gdy mieszkańcy zabarykadowali drzwi i zamknęli szczelnie okiennice. Księżyc Cienia, który zdarza się raz na pokolenie, przyniósł ze sobą demoniczne ogary i inne, jeszcze groźniejsze istoty. Z ową nocą wiąże się również proroctwo zapowiadające powrót zaginionego od kilku lat cesarza Kellanveda. Gdy różne frakcje walczą o tron imperium, Księżyc Cienia sprowadza na wyspę znacznie bardziej obcą i starożytną siłę, pragnącą zdobyć ją szturmem. To starcie rozstrzygnie o losach Malazu i całego świata.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67793-72-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Świat Malazu zrodził się w roku 1982 i od tej chwili jego historia powoli nabierała kształtu. Na letnich wykopaliskach i podczas zim spędzanych w Victorii, podczas kursów pisania kreatywnego, w Winnipeg i na Saltspring Island – wszędzie, gdzie ścieżki Iana (Cama) Esslemonta i moja krzyżowały się choć na krótki czas. Napisaliśmy wspólnie pewną liczbę scenariuszy filmowych i nie ulegało wątpliwości, że nasze talenty się uzupełniają. Gdy nie zajmowaliśmy się pisaniem, toczyliśmy kampanie RPG rozgrywające się w świecie Malazu.
Kiedy nasunęła nam się myśl, by spróbować wykorzystać ów świat w literaturze, wydawało się nam oczywiste, że podzielimy się rozległą historią, jaką z biegiem lat stworzyliśmy. Tak też się stało. Od chwili opublikowania _Ogrodów księżyca_ dochodziły mnie głosy fanów pragnących się dowiedzieć czegoś o dawnym imperium, imperium cesarza Kellanveda i jego towarzysza Tancerza. Raz po raz pytali mnie, czy napiszę coś o tych wczesnych latach historii imperium. Albo o Karmazynowej Gwardii. Zawsze stanowczo odpowiadałem „nie”. Powód powinien być już teraz oczywisty.
To ogromny fikcyjny świat, za duży, by jedno życie wystarczyło do jego opisu. Ale dwa życia… to co innego. Zadedykowałem _Ogrody księżyca_ Ianowi C. Esslemontowi z dopiskiem „za wspólnie zdobywane światy”. Nie sądzę, bym mógł jaśniej wyrazić swą intencję. Co prawda, minęło trochę czasu, nim ukazała się ta książka, pierwsza z napisanych przez Cama opowieści o Malazie. Nasze drogi rozeszły się na pewien czas i Cam miał na głowie inne sprawy: rodzinę, studia doktoranckie i tak dalej. Nie traciłem jednak wiary, zawsze byłem przekonany, że czeka nas wspaniała niespodzianka. Ta książka, _Noc noży_, jest jedynie pierwszą z opowieści Cama umiejscowionych w świecie, który wspólnie stworzyliśmy przed laty.
_Noc noży_ nie jest fanfikiem. Świat Malazu powstał dzięki dialogowi, nasze gry miały powieściowy charakter, a z powodu swych tematów często bywały tragiczne i brutalne. Pojawiał się w nich też humor, przeważnie absurdalny. Prześcigaliśmy się nawzajem w niedopowiedzeniach i groteskowych nonsensach, świadomie też kontestowaliśmy wytarte klisze gatunku. Taki właśnie duch przesyca wszystkie moje powieści dziejące się w malazańskim świecie, podobnie jak pisarstwo Iana Esslemonta. Niemniej książka, którą trzymacie w rękach, ma własny styl, przemawia indywidualnym głosem. Cała opowieść rozgrywa się w ciągu jednej doby i jest fascynująca. Czytelnicy moich książek rozpoznają świat, w którym jest umiejscowiona akcja, z jego mroczną atmosferą, ujrzą w postaciach występujących w _Nocy noży_ kolejnych graczy wplątanych w ten sam gobelin, poznają jeszcze jeden krwawy fragment fikcyjnej historii. A będzie ich znacznie więcej.
Po dziś dzień kontynuujemy pracę nad historią malazańskiego świata, dopracowujemy szczegóły, uzupełniamy kolejność wydarzeń, dyskutujemy o motywach i podtekstach, dbamy o zachowanie spójności. Pilnie pracujemy nad chronologią i losami niezliczonych postaci. Wielu z nich żaden z czytelników jeszcze nie spotkał. Rozmawiamy też o przebiegłych planach, a czytelnicy _Malazańskiej księgi poległych_ świetnie wiedzą, że można ich w niej znaleźć bardzo wiele.
Na początku malazańskiej serii pisałem ją dla jednego czytelnika. Dla Cama. A on mi się odwzajemnił. Nasz dialog trwa i teraz pojawiło się wielu innych odbiorców, którzy wreszcie mogą wysłuchać obu stron naszej konwersacji.
Mamy nadzieję, że będą się dobrze bawić.
_Steven Erikson_
Winnipeg, rok 2004
_Poświęcam tę powieść Steve’owi, który uczynił nasz świat realnym._Morze Sztormów na południe od Malazu
Pora Osserca
1154 rok snu Pożogi 96 rok Imperium Malazańskiego
Ostatni rok panowania cesarza Kellanveda
Trójmasztowiec _Sen Rheni_ mknął na północny wschód pod pełnymi żaglami. Kapitan Murl zaciskał dłonie na rufowym relingu, obserwując zbliżający się sztorm. Przeciążone do granic możliwości deski kadłuba poskrzypywały złowrogo, a liny śpiewały, wydając wysokie dźwięki, jakich Murl nigdy w życiu nie słyszał.
Sztorm rozpościerał się od południa niczym ściana nocy, nieprzerwana linia czarnych, skłębionych chmur wiszących nad smaganymi wichrem falami. To jednak nie burza niepokoiła kapitana Murla, bez względu na to, jak nienaturalne byłoby jej pochodzenie. _Sen Rheni_ pływał już po najburzliwszych wodach znanych jakatańskim pilotom, od Morza Kalt na północy aż po słynne z porywistych pasatów wody na południe od Stratemu. To lazurowe iskry rozbłyskujące jak sople pośród fal u podstawy czoła burzy sprawiały, że strach zapuszczał palce w jego duszę. Nikt, kto widział je z tak bliska, nie wrócił żywy.
Murl i inni piloci zwali te istoty po prostu Jeźdźcami. Dla reszty ludzi były morskimi demonami albo Jeźdźcami Sztormu. Owe zrodzone z morza i lodu stworzenia uważały wąski przesmyk, którym płynął żaglowiec, za swój i nikomu nie pozwalały tędy przepływać. Jedynie jakatańscy przodkowie Murla wiedzieli, jakie ofiary należy złożyć, by móc się przedostać najkrótszą trasą na morza leżące na południe od wyspy Malaz. Dlaczego więc Jeźdźcy ich ścigali? Co zwabiło ich tak daleko na północ?
Murl odwrócił się plecami do gwałtownego wichru. Jego starszy kuzyn, Wybite Oko, starał się zachować kontrolę nad wielkim kołem sterowym. Rozstawił szeroko nogi, a jego ramiona drżały z wysiłku.
– Czyżbyśmy zapomnieli o jakiejś ofierze?! – zawołał, przekrzykując wiatr.
Jego kuzyn potrząsnął głową, nie spuszczając jasnoniebieskiego oka z fal przed dziobem.
– Nie! – odkrzyknął. – Złożyliśmy wszystkie. – Łypnął ze złością przez ramię. – Oprócz ostatniej.
Murl oddalił się zatrwożony i przeszedł na śródokręcie, posuwając się ręka za ręką wzdłuż sztormliny. Pokład pokryła już zdradliwa warstwa lodu. Niesione szkwałem okruchy szronu były ostre jak igły. Szyja i dłonie kapitana zrobiły się zupełnie czerwone. „Wszystkie oprócz ostatniej”. Tego rytuału nigdy dotąd nie odprawiał. Na zimne objęcia Chema, wszyscy w załodze byli jego krewniakami! Przypomniał sobie ten jeden raz, gdy był świadkiem rytuału: czarnowłosa głowa biednego chłopaka kołysała się na falach, a blade ręce pruły rozpaczliwie wodę. Zadrżał z zimna, a także od czegoś gorszego. Na to nie potrafi się zdobyć.
Murl przykucnął obok smukłej sylwetki przywiązanej do grotmasztu. Kobieta osunęła się bezwładnie, jakby spała. Wyciągnął odrętwiałą od zamarzających bryzgów dłoń i pogłaskał blady policzek.
Ach, Rheni, moja droga. Tak mi przykro. Tego było dla ciebie za wiele. Któż zdołałby uspokoić taki sztorm?
Rozległ się trzask pękającego lodu. Pierwszy oficer Hoggen łupnął mocno o maszt i objął go ramieniem.
– Mam kazać szykować broń?
Murl stłumił szalone pragnienie śmiechu. Popatrzył uważnie na Hoggena, by się upewnić, że pierwszy oficer mówi poważnie. Niestety na to wyglądało. W jego brodzie błyszczał biały szron, a oczy były pozbawione wyrazu. Można by pomyśleć, że już nie żyje. Murl jęknął w duchu.
– Zrób to, jeśli musisz. – Zerknął na szczyt masztu. Ktoś siedział na rei, ściskając grotmaszt nogami. Jego spodnie, koszulę i ramiona pokrywała lśniąca warstwa lodu. – I każ młodemu Kretowi zleźć na pokład.
– Chłopak nie reaguje na polecenia. Chyba odwalił kitę z zimna.
Murl zacisnął powieki, by osłonić oczy przed morską pianą. Uścisnął mocno maszt.
– Zwalniamy – zauważył Hoggen bezbarwnym głosem.
Kapitan ledwie go słyszał w szumie wiatru. Czuł, że mokre łachy wyciągają z niego ciepło i życie. Drżał niepowstrzymanie.
– Na żaglach jest lód. Zaraz się zerwą.
– Trzeba go strącić młotkami.
– Jak chcesz, to spróbuj.
Hoggen zakasłał ochryple i zaczął się oddalać od masztu. Murl nadal się go trzymał. Pomyślał, że najlepiej będzie, jeśli zakończy życie w tym miejscu, obok Rheni, na statku, który nazwał na jej cześć. Można powiedzieć, że otaczała go rodzina, nawet wierny marudny Hoggen był z nim spowinowacony przez małżeństwo. Murl spojrzał w dół. Jakże pragnął pogłaskać ją po długich, czarnych włosach, które drżały na wietrze z cichym stukiem zamarzniętych na nich sopli.
– Jeździec z prawej burty! – rozległ się czyjś głos.
Oszołomionego Murla zdziwiło, że ktoś jest jeszcze na tyle przytomny, by podnieść alarm. Spojrzał w tamtą stronę.
Mijały ich fale dwukrotnie wyższe od masztów _Snu Rheni_. Ich grzbiety lśniły od zamarzniętej piany. Nagle Murl go ujrzał. Lśniąca szafirowa postać wynurzała się ponad wodę. Miała hełm i zbroję, a u jej biodra sterczała długa lanca z wyszczerbionego lodu. Jej wierzchowiec był pół zwierzęciem, pół spienioną falą. Kapitanowi wydawało się, że istota zwróciła ku niemu ciemne, niezgłębione oczy, spoglądające spod policzków łuskowego hełmu z lodu. Potem, równie niespodziewanie, Jeździec zanurkował, wracając we wzburzone odmęty. Ten widok przypomniał Murlowi błękitne wieloryby gamen, wyskakujące nad wodę przed dziobem statku. Nieco dalej wynurzył się drugi Jeździec, a po nim trzeci. Mknęli na falach obok _Snu Rheni_, nie zwracając uwagi na statek. Czy to byli mężczyźni ze starożytnej rasy Jaghutów, jak twierdzili niektórzy? Przyglądał się im z dziwną obojętnością, jakby wszystko to spotykało kogoś innego.
Jeden z marynarzy, Larl, wsparł się o reling i uniósł kuszę, celując w najbliższego Jeźdźca. Bełt przemknął daleko od celu. Murl pokręcił głową. Po co się trudzić? I tak byli już trupami. Nie mogli nic zdziałać. Nagle kapitan przypomniał sobie o skorpionie, którego mieli na rufie. Puścił maszt i powlókł się w tamtą stronę. Wybite Oko nadal stał sztywno przy sterze, rozpościerając ramiona i wpatrując się przed siebie. Murl otoczył jedną ręką zamontowaną na podwyższeniu broń i chwycił za korbę. Żelazo sparzyło mu dłoń, jakby było rozgrzane do czerwoności. Gdy szarpał się z mechanizmem, skóra schodziła mu płatami.
– Czego od nas chcą?! – zawołał do Wybitego Oka.
Łzy zamarzały mu pod powiekami, oślepiając go. Korba nawet nie drgnęła. Oderwał dłoń od żelaza. Zwisające z niej strupy zamarzniętej krwi wyglądały jak strzępy czerwonej tkaniny. Wybite Oko nie odpowiedział, nawet się nie odwrócił. Murl skoczył do steru i wsadził rękę między szprychy koła.
Wybite Oko już nigdy mu nie odpowie. Sternik stał sztywno za kołem _Snu Rheni_, wpatrując się w zapadającą noc. Jego jedyne oko zaszło szronem, a koszula i spodnie grzechotały na wietrze, sztywne jak deski.
Przerażony Murl wpatrzył się w jego wbite obojętnie w nieznaną dal oko i wyczytał w nim odpowiedź. Jeźdźców nic nie obchodził statek. Przybyli tu z innego powodu, odpowiadając na jakiś nieludzki zew. Byli armią najeźdźców, mknącą na północ, by rzucić całą swą moc przeciwko temu, co przez tak długi czas zamykało ich w wąskim przesmyku. Przeciwko wyspie Malaz.
Statek jęczał jak udręczona bestia. Obciążony lodem dziób pochylił się i zniknął pod falami. Nagły wstrząs odrzucił Murla od steru. Gdy piana opadła, Wybite Oko samotnie prowadził zamarznięty grób na północ. Sztywne żagle spadły z masztów i się roztrzaskały. Maszty i pokład były skute lodem jak szczyt wyniosłej turni, lecz statek wciąż płynął, kołysząc się na falach.
Sztorm nadal mknął na północ jak fala, która ciągnęła się od horyzontu po horyzont. Z mrocznego serca burzy wyłoniła się flotylla szmaragdowych gór poprzeszywanych głębokimi rozpadlinami. Pokrywający ich szczyty śnieg lśnił w dogasającym blasku zmierzchu.
Góry sunęły naprzód niby niepowstrzymane machiny oblężnicze zdolne zgruchotać całe kontynenty. U ich boków pędzili Jeźdźcy, kierując lance na północ.Nad rozległą równiną pokrytą ubitym piaskiem dął lekki wietrzyk. Tu i ówdzie sterczały z niego czarne wulkaniczne skały, a nad nimi tańczyły obłoczki pyłu barwy ochry, które powoli znikały, by znienacka pojawić się w innym miejscu. Horyzont ze wszystkich stron wyglądał tak samo, monotonny i jednostajny. Po płaszczyźnie kuśtykała powoli jakaś postać.
Mały wir powietrzny dogonił nagle wędrowca niczym żądny zabawy towarzysz, zasypując go obłokami piasku koloru umbry. Postać szła spokojnie naprzód. Nie uniosła nawet ręki ani nie odwróciła głowy. Wir pomknął dalej swą spiralną trasą, która zmierzała donikąd. Wędrowiec szedł prosto przed siebie. Jego chroma prawa noga przy każdym kroku zostawiała w piasku głęboki ślad.
Wędrowca spowijały wystrzępione resztki czegoś, co mogło ongiś być grubym płaszczem włożonym na łuskową zbroję. Z jego gołych, wysuszonych ramion zostały tylko pokryte stwardniałą skórą kości. Pod zaśniedziałym hełmem z brązu widać tylko było puste otwory oczu, głęboką jamę nosa oraz wyschnięte wargi odsłaniające próchnicze zęby. Na plecach dźwigał zardzewiały miecz.
W oddali pojawiła się jakaś ciemna plamka, ale postać nadal brnęła przed siebie pod przesłoniętym mgiełką niebem. Wysoko w chmurach krążyły przypominające ptaki sylwetki. Wędrowiec zatrzymał się tylko raz. Spojrzał w bok i zamarł na chwilę w bezruchu. Na horyzoncie coś się zmieniło. Na granatowym niebie rozbłysło słabe srebrne światełko przypominające miraż odległych gór. Postać wpatrywała się w nie przez chwilę, po czym ruszyła w dalszą drogę.
Odległa plamka przerodziła się powoli we wzgórek, a wzgórek zmienił się w menhir. Wędrowiec dotarł do podstawy granitowego monolitu, dwukrotnie wyższego niż on sam, i zatrzymał się. Czekał tam spokojnie, spoglądając na menhir, a po równinie nadal wędrowały obłoczki pyłu. Kamień przecinały pionowe wyżłobienia przypominające ślady pazurów jakiejś straszliwej bestii. Po schodzącej w dół spirali obiegała go srebrna nitka cienkich jak włos symboli. Postać uklękła sztywno, by przyjrzeć się lepiej – nie znakom, lecz brązowo-mahoniowej sylwetce, która przycupnęła u podstawy menhiru.
Stworzenie poruszyło się nagle, unosząc bezwłosą głowę pokrytą chitynowymi łuskami. Podłużne oczy o trzech powiekach rozbłysły barwą płynnego złota. Prostokątne płyty pokrywającego szeroką pierś pancerza poruszyły się, gdy istota zaczerpnęła tchu.
– Widzę, że nadal jesteś z nami, Jhedel – zauważył przykucnięty wędrowiec. Jego głos brzmiał jak suche tchnienie grobu. Przybysz się wyprostował.
– Ja też się cieszę, że cię widzę, Chodzący po Krawędzi.
Przybysz odwrócił się bokiem, kierując puste oczodoły na równinę. Wypatrywał na niej srebrno-błękitnej plamki.
Jhedel obrócił głowę, stęknął i wyprostował opancerzoną nogę ozdobioną śmiercionośnymi rogowymi ostrogami. Rozprostował szeroki grzbiet, naprężył mięśnie i spróbował się podnieść. Nadaremnie. Ręce miał unieruchomione za plecami, pogrążone po nadgarstki w nagim granicie menhiru.
– Co cię sprowadza?
Chodzący po Krawędzi odwrócił się do niego plecami.
– Coś tędy przechodziło, Jhedel?
Stwór obnażył żółte kły w czymś, co mogło być uśmiechem.
– Wiatr. Pył. Czas.
– Pytam cię dlatego, że coś się zbliża. Wyczuwam to. Czy ty…
Jhedel przymrużył bursztynowe ślepia.
– Wiesz, że ten mały krąg stanowi teraz cały mój świat. Przyszedłeś ze mnie szydzić?
– Pamiętaj, że jestem związany tak samo jak ty.
Jhedel przesunął wzrokiem po jego sylwetce.
– Jakoś tego nie widzę. Biedny Chodzący po Krawędzi. Rozpaczasz nad swym zniewoleniem. A przecież byłeś tu na długo przed tymi, których zabiłem, by sięgnąć po tron. I nadal tu jesteś, choć o tych, którzy mnie spętali, dawno już zapomniano. Słyszałem o tobie pewne… pogłoski.
– Moc, którą wyczuwam, jest nowa – oznajmił Chodzący po Krawędzi, jakby w ogóle nie słyszał słów rozmówcy.
– Naprawdę nowa?
– Bardzo możliwe.
Jhedel zasępił się, jakby nie wiedział, co sądzić o tej perspektywie.
– Chce zbadać Królestwo?
– Tak. Co o tym sądzisz?
Jhedel uniósł głowę i powęszył, poruszając wąskimi nozdrzami.
– Coś, co ma serce jak lód, i coś innego… coś sprytnego, ukrytego, przypominającego niewyraźne odbicie.
– Pewnie przyglądają się tronowi.
Jhedel prychnął ze wzgardą.
– Nie sądzę. Nie po tak długim czasie.
– Zbliża się koniunkcja. Zmierzam do Domu. Ktoś może spróbować do niego wtargnąć. Kto wie, może odzyskasz wolność.
– Wolność? – warknął Jhedel. – Pokażę ci, jak tylko ją odzyskam.
Podciągnął nogi pod siebie i spróbował się wyprostować. Jego pazurzaste stopy zagłębiły się w piasek. Ramiona istoty trzęsły się z wysiłku, a pokrywające je chitynowe płyty tarły o siebie z chrzęstem.
Przez chwilę nic się nie działo. Chodzący po Krawędzi przyglądał się bez słowa wysiłkom więźnia. Ze żłobionych ścian menhiru sypał się pył. Monolit wyglądał, jakby wibrował. Rozbłyski srebrnego światła na jego szczycie oślepiały przybysza. Blask spływał po wyrytych w kamieniu znakach na podobieństwo błyskawic. W miarę jak spełzał w dół, nabierał szybkości i żarzył się coraz jaśniej. W końcu wędrowiec odwrócił twarz od gorejącego ognia.
Jhedel zachichotał szaleńczo.
– Jeszcze chwila! – zawołał, przekrzykując głośny niczym huk wodospadu ryk gromadzącej się mocy.
Kula energii dotarła do podstawy menhiru i uderzyła w więźnia. Jhedel zawył przeraźliwie. Grunt zakołysał się nagle, zbijając z nóg Chodzącego po Krawędzi. W górę wzbiły się obłoki pyłu i piasku, unosząc się powoli na ospałym wietrzyku. Kiedy opadły, Jhedel leżał nieruchomo u stóp menhiru. Z jego przymkniętych oczu i rozdziawionych ust buchał dym.
Szkieletowa twarz Chodzącego po Krawędzi niczego nie wyrażała. Milczał przez chwilę, a potem się podniósł i przykucnął.
– Jhedel? Słyszysz mnie? Jhedel?
Więzień jęknął.
– Czy pamiętasz?
Obalona na ziemię istota skinęła z namysłem głową.
– Tak. To moje imię. Jhedel.
Wzruszyła ramionami, leżąc w pyle.
– A czy pamiętasz, kto cię związał?
– Kimkolwiek byli, dawno już ich nie ma.
– Ja ich pamiętam. To byli…
– Nie mów mi! – Jhedel wstał, poruszając gwałtownie nogami. – Chcę sam sobie przypomnieć. Dzięki temu mam jakieś zajęcie. Chwileczkę… Coś sobie przypomniałem… – Odsunął się trwożnie od gościa. – Pogłoskę na twój temat! – wysyczał.
Chodzący po Krawędzi oddalił się kilka kroków od menhiru.
– Wróć! – zawołał za nim Jhedel. – Proszę. Uwolnij mnie. To leży w twojej mocy. Wiem, że tak jest!
Chodzący po Krawędzi nie odpowiedział. Szedł spokojnie przed siebie.
– Uwolnij mnie, niech cię szlag! Musisz to zrobić! Niech cię szlag!
Jhedel szarpnął gwałtownie ramionami. Pył opadł z menhiru niczym chusta. Blask wyrytych w kamieniu znaków przebijał się przez gęste obłoki jak najdelikatniejszy filigran rozgrzany do temperatury ognia.
– Zniszczę cię! – ryknął Jhedel. – Ciebie i tych, którzy przybyli później! Wszystkich!
Szarpnął się po raz kolejny, krzycząc z gniewu i bólu. Ziemia znowu się zakołysała i Chodzący po Krawędzi się zachwiał. Popatrzył w stronę menhiru. U jego podstawy coś się miotało, wzbijając chmurę piasku. Ku niebu unosił się obłok pyłu.
Chodzący po Krawędzi ruszył w dalszą drogę. Był spóźniony, a czas i taniec firmamentów wszystkich królestw nie czekały na nikogo. Nawet na jestestwa tak obłąkane i potężne jak to, które uwięziono za jego plecami. Podczas niektórych rozmów, gdy istota częściowo odzyskiwała jasność myślenia, potrafiła sobie przypomnieć swe pełne imię – Jhe’Delekaaran. Pamiętała też, że zasiadała ongiś na tronie tego królestwa i była seniorem Que’tezanich, mieszkańców najodleglejszych regionów cienia. Jhedel mógł być szalony, ale pod jednym względem miał rację: minęło wiele czasu, odkąd tron miał pana. Za każdym razem, gdy nadchodziła koniunkcja, ten fakt niepokoił Chodzącego po Krawędzi. Tym razem jednak najbardziej zaintrygowało go coś, co zdarzało się tak rzadko, że mało brakowało, by tego nie rozpoznał… przyczajona zapowiedź zmiany.