Noc ognia - ebook
Noc ognia - ebook
Ta książka to niezwykła opowieść o człowieku, który stanął na krawędzi zwątpienia.
Miał dość swojego dotychczasowego życia, więc przyjął propozycję przyjaciela i wyruszył na Saharę, by tam zbierać materiały do filmu.
Pewnego wieczoru przypadkiem odłączył się od karawany. Beduiński przewodnik zniknął mu z oczu. Nie miał wody, ubrań ani nawet kompasu. Był zupełnie sam, zagubiony pośrodku pustyni. Powoli zapadały ciemności...
Tak zaczęła się noc, która odmieniła jego życie.
Bo czasem trzeba się zgubić, żeby się odnaleźć.
Tym człowiekiem był Eric-Emmanuel Schmitt.
"Noc ognia" to wyjątkowa książka w dorobku Erica-Emmanuela Schmitta, autora bestsellerowych "Papug z placu d’Arezzo", "Trucicielki" i "Oskara i pani Róży". Dzieląc się z czytelnikami głęboką refleksją i własną historią, Schmitt uczy, jak wykorzystać niepowtarzalną szansę, by na zawsze zmienić siebie – i swoje życie – na lepsze.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-3806-0 |
Rozmiar pliku: | 1 012 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wydaje mi się, że pokochałem Tamanrasset w tej samej chwili, w której to miasto ukazało mi się przez okienko samolotu. Gdy tylko maszyna opuściła Algier, lecieliśmy ponad księżycem, nie dostrzegając całymi kilometrami niczego oprócz suchej ziemi pokrytej piaskiem, żwirem i skałami, gdzie niczym ślad paznokcia na kurzu rysowała się zupełnie prosta droga, którą podążały dżipy, ciężarówki i karawany. Już zaczynało mi brakować drzew, żyznych pól, wijących się rzek. Czy wytrzymam dwutygodniowy marsz przez Saharę? Obawiałem się pustki, skamieniałej przestrzeni, powietrza pozbawionego pyłków kwiatowych, przyrody ignorującej pory roku. Zapewne dlatego, że obserwowałem tę ziemię z nieba, wydawała mi się tak żałosna. Od czasu do czasu pojawiała się jakaś oaza, kępka zieleni, gdzie palmy, figowce i daktylowce splatały się ze sobą wokół pa- górka. Szeptałem wówczas wzruszony: „Tamanrasset”, lecz mój sąsiad zaraz mnie poprawiał: chodziło o Ghardaję albo o El-Goleę, cytadelę z setkami drzew owocowych, czy też o Ajn Salih. Potem monotonia ponownie brała w posiadanie nieruchome krainy…
Po trwającej pół dnia podróży Tamanrasset ukazał się w końcu, zaanonsowany głosem pilota. Zaskoczył mnie urok tego miejsca: miasto spoczywało w enklawie, a dwa granitowe ramiona, zgięte, zaokrąglone, przedstawiały je i równocześnie osłaniały. Stojące między urwiskami miniaturowe sześcienne budyneczki z szafranowej gliny przypomniały mi makiety z dzieciństwa, które majstrowałem, żeby przyozdobić trasę swojej kolejki elektrycznej.
Ledwie wystawiłem stopę z samolotu, ogarnęło mnie tchnienie tej krainy, pieszcząc uszy, muskając wargi. Byłem pewien, że poprzez ten dotyk pustynia oferuje mi uścisk na powitanie.
Złożyliśmy bagaże w hotelu. Kiepsko przymocowany afisz obwieszczał na szczęście funkcję owego budynku, gdyż nic nie różniło go od sąsiednich, jeśli nie liczyć pretensjonalnego kontuaru z żółtego drewna w holu.
Tam właśnie czekał na nas Mussa, Tuareg, z którym korespondowaliśmy przez ostatni miesiąc. Faksem i przez telefon dostarczał nam informacji potrzebnych do napisania naszego scenariusza. Ten wysoki, szczupły, wątły mężczyzna o mahoniowej karnacji, spowity w czarną bawełnę, posłał nam szczery, radosny uśmiech, jaki zazwyczaj rezerwuje się dla najbliższych przyjaciół, i zaprosił nas do siebie na kolację.
Gościnność zawsze wprawiała mnie w zakłopotanie, ponieważ dorastałem w Lyonie, przesadnie ostrożnej, zamkniętej w sobie metropolii, gdzie kolegę gości się po miesiącach – czy wręcz latach – skrupulatnych badań. Wprowadzenie go do domu jest równoznaczne z wydaniem mu dyplomu potwierdzającego, że „nadaje się do zapraszania”. Tymczasem Mussa, pozbawiony informacji na nasz temat, był zachwycony, przyjmując nas u siebie, i spontanicznie otworzył przed nami swe drzwi, tym bardziej spontanicznie, że jego dom ich nie miał.
Ta niska gliniana chałupa przycupnięta w środkowej części uliczki, przy której domostwa były tak podobne do siebie, jak komórki w plastrze miodu, oferowała jedynie dwa ciasne pomieszczenia: kuchnię i wspólną izbę. Nie widziałem ukrytej za bawełnianą zasłoną wnęki, gdzie żona i córki Mussy przygotowywały posiłek, za to spędziłem wieczór w pustym, niezwykle schludnym pomieszczeniu, które każdej nocy zmieniało się w sypialnię dla całej rodziny. W porównaniu z surowością wnętrza pozbawionego mebli, bibelotów czy zdjęć, kuskus wydał mi się wystawnym, barwnym daniem, a kawałki mięsa i warzywa spoczywały na poduszce z kaszy niczym klejnoty. Co do miętowej herbaty, zrobiła na mnie większe wrażenie niż najszlachetniejsze wino: była słodka, pachniała piżmem i korzeniami, a w moich ustach rozwinęła istny korowód smaków, tyleż egzotycznych, co swojskich i tak natrętnych, że kręciło mi się od nich w głowie.
Na zewnątrz niespodziewanie zapadła noc, a wraz z nią spadła temperatura. W ciągu dwudziestu minut zmrok zmodyfikował purpurę nieba jednym tchnieniem, które odświeżyło pozbawioną trawy i krzewów równinę, potem zaś ostatecznie zwyciężył mrok, tłumiąc nawet wiatr.
W blasku płomienia lampki oliwnej, rzucającego na nasze twarze złote, niemal płynne światło, toczyła się swobodna rozmowa. Siedząc bezpośrednio na ziemi, Gérard, reżyser filmu, i ja, jego scenarzysta, zadawaliśmy niezliczone pytania naszemu gospodarzowi, a on odpowiadał nam omdlewającym głosem o barwie świeżych owoców. Jeszcze bardziej od słów Tuarega fascynowały mnie jego ręce, wysmukłe, o wychudzonych dłoniach, z których wyrastały palce delikatne niczym odnóża pająka. Obracały się regularnie w naszą stronę, nie skąpiąc nam jedzenia i wyjaśnień. Od razu nabrałem zaufania do tych nieznanych rąk.
Rozmawialiśmy o życiu Tuaregów… Chociaż Mussa miał dom w Tamanrassecie, nadal był koczownikiem przemierzającym pustynię przez dziewięć miesięcy w roku. Mieszkał w tym murowanym namiocie, który zamieniał na namiot płócienny, toteż cały jego dobytek – ubrania, rondle, naczynia – mieścił się w kilku szybko zawiązywanych workach dźwiganych przez niego i jego bliskich. Nie potrzebował siedzeń, łóżek, skrzyń, drzwi, zamków, kluczy…
– Mussa, gdzie pan ukrywa swój telefon? I faks?
Wyjaśnił mi z zachwytem, że jego szwagier kieruje agencją podróży mieszczącą się dziesięć kilometrów stąd, a on bardzo często ją odwiedza. Najwyraźniej uważał, że telefon i faks zaspokajają potrzeby tego regionu. Był dumny, że ktoś z jego bliskich dysponuje tą nowoczesną techniką. Gdy już pochwalił się rodzinnym sukcesem, opisał nam krajobrazy, które mieliśmy oglądać po drodze.
– _Bjutiful!_
Używał tylko tego słowa:
– _Bjutiful!_
Jeśli mu wierzyć, mieliśmy odwiedzić miejsca, które są _bjutiful_! Oraz inne równie _bjutiful._ Chociaż słownictwu brakowało urozmaicenia, spojrzenia, które towarzyszyły jego okrzykom, służyły za komentarz: będzie tam pięknie, będzie tam wspaniale, będzie tam strasznie, będzie tam idyllicznie. Mimiką zabarwiał te swoje _bjutiful_ niczym wielki malarz.
Zainteresowanie, które okazywaliśmy zdumiewającej kulturze tuareskiej, wydawało się Mussie, jej ambasadorowi, zupełnie naturalne, za to ani razu nie zapytał o nas, o nasz kraj czy nasze zwyczaje. Stopniowo odkrywałem to, co miała potwierdzić nasza podróż: na pustyni człowiek nie przejmuje się całą resztą, bo jest się w centrum świata!
O dwudziestej drugiej rozstaliśmy się z Mussą, obdarzając go tyloma _thank you_, iloma _bjutiful_ on nas obdarował.
– Niech mi pan przypomni, jak nazywa się nasz hotel – poprosił Gérard dla większej pewności.
– Hotel.
– Słucham?
– To jest hotel Hotel – wyjaśnił Mussa – Do niedawna był tylko ten… Teraz rząd zbudował hotel Tahat, ale on nie zastąpi hotelu Hotel!
Miasto ogarnęła spokojna noc niemająca związku z ową wstępną ciemnością, która nastąpiła po zmroku. Jakby to miejsce do niej przywykło…
Idąc wzdłuż szeregu wątłych tamaryszków, zauważyłem, że w dole niektóre budynki dysponują elektrycznością. Po klarownym wdzięku wieczoru spędzonego przy lampce oliwnej zielonkawy neon, który rzucał brudne światło i brzydkie cienie, wydał mi się skazą, bynajmniej nie oznaką postępu… Przeszkadzał mi jego fosforyzujący blask. Jak można tak bardzo oślepiać, a tak mało oświetlać?
Zataczałem się przy każdym kroku… Może byłem oszołomiony herbatą, rozmową, atmosferą, czy ja wiem… Chyba że to podróż dała mi w kość… albo wykończyło mnie poczucie wyobcowania… Dziesięć razy musiałem się przytrzymać jakiegoś murku. Wykręcałem sobie kostki. Paraliżował mnie niezrozumiały bezdech.
– Dobrze się czujesz? – zaniepokoił się Gérard, zerkając z ukosa.
Zmieszany, wykrzesałem z siebie resztkę energii, żeby ukryć oszołomienie.
– Bardzo dobrze.
Mimo że użyłem tych słów, by powstrzymać jego ciekawość, wcale nie kłamałem. Chociaż zaburzenie równowagi wskazywało na złe samopoczucie, byłem zadowolony, spokojny i bardziej odprężony niż w Paryżu, po którym biegaliśmy jeszcze rano. Moje osłabienie brało się z pewnej niewyraźnej wizji, przeczucia, że oto napotkałem krainę o fundamentalnym znaczeniu, ziemię, która na mnie czekała… Albo na którą ja czekałem…
– Dobranoc.
– Do jutra.
– Wpół do ósmej w holu, Ericu. Nie zapomnij.
– Nastawię budzik!
W hotelu na moment przed wejściem do swojego pokoju spojrzałem do góry, przechodząc przez patio.
Niebo runęło mi na głowę. Gwiazdy migotały, bliskie, żywe, na wyciągnięcie ręki. Uśmiechał się do mnie bezkres. W ciągu sekundy pojąłem, że mam spotkanie z czymś wyjątkowym.
Niestety zataczałem się ze zmęczenia i spuściłem wzrok. Za późno! Zabrakło mi sił… Z uporem trzymałem się swego planu: spać.
Wchodząc pod prysznic, zakłóciłem spokój sześciu karaluchom, które z oburzeniem rozpierzchły się po chropowatej powierzchni kafelków. Z rur dobywał się odór brudnych stóp i łajna. Cofnąłem się, zatykając sobie nos. Zostając w tym miejscu, ubabrałbym się, nie umył! Zresztą, czy byłem brudny? A skoro spałem sam…
Choć mam bzika na punkcie higieny, nawet nie dotknąłem kranu i włożyłem inną koszulę, która pachniała lawendą, dając mi złudzenie czystości. Potem zwaliłem się na łóżko – cienki piankowy materac rzucony wprost na cementowe podwyższenie – nie zwracając uwagi na ściany upstrzone rozgniecionymi komarami.
Pogrążyłem się we śnie, niecierpliwiąc się nie tyle, by opuścić ten świat, ile żeby jak najszybciej znów się w nim znaleźć.
Najwyraźniej nie przybyłem do nieznanego kraju, lecz wylądowałem w obietnicy.