Noc Perseidów - ebook
Noc Perseidów - ebook
Czy istnieje miłość aż do końca świata? Tak miało być w przypadku Emilii i Tomka, którzy tworzyli parę od „zawsze”. Jednak los bywa przewrotny i wtedy, gdy wszystko wydaje się już ustalone, zmierzając do szczęśliwego zakończenia, historia nagle zaczyna zmieniać swój bieg...
Tuż przed ślubem Tomek zaczyna mieć wątpliwości. Bardzo kocha Emilię, lecz ta poważna decyzja skłania go do refleksji nad tym, jak ma wyglądać jego dalsze życie. Czy ta miła, ale prosta, niemająca większych ambicji i nieprzykładająca wagi do swojego wyglądu dziewczyna sprosta jego wymogom? Gdyby tylko czasem kupiła sobie jakąś modną sukienkę albo chociaż pomalowała paznokcie… Kiedy poznaje Adriannę, odkrywa, że właśnie takiej kobiety pragnie – ambitnej, wyzwolonej, za którą oglądają się wszyscy mężczyźni. Rozdarty pomiędzy miłością a egoistycznymi pragnieniami, musi podjąć ostateczną decyzję, która w równym stopniu zaważy na dalszym życiu tych trojga…
Czyje marzenia, wypowiedziane w noc Perseidów, spełnią się, a które będą musiały odejść na zawsze w zapomnienie?
---------------------------
Brawo za tytuł. Brawo za okładkę i brawo za odważną historię, która doskonale ilustruje powiedzenie: „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. Mocna książka, taka, jak lubię. Polecam!
Joanna Sykat, autorka m.in. Jutro zaświeci słońce i Tylko przy mnie bądź
Spod pióra Edyty Świętek wychodzi następna fascynująca opowieść, utkana z okruchów życia, a autorka umacnia nią swoją pozycję wśród najlepszych przedstawicielek polskiej literatury obyczajowej. To powieść o wszystkich najistotniejszych aspektach życia. W jej tle wielka miłość, namiętność, zdrada, łzy, szczęście, rodzina, pieniądze. A na pierwszym planie marzenia − wypowiedziane w noc Perseidów, magiczny czas, kiedy podobno się spełniają...
Joanna Szarańska, autorka I że ci nie odpuszczę
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7674-374-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noc spadających gwiazd
Nadciąga noc komety
Ognistych meteorów deszcz
Gwiazdy… Czy jest w nich zapisana przyszłość? Czy to możliwe, że odległe o tysiące lat świetlnych ciała niebieskie kierują naszym przeznaczeniem? – Helenka Sawczuk zadarła głowę i spojrzała w szafirowy nieboskłon.
– Patrzcie, dzieciaczki – zwróciła się do swoich wnucząt. – Robi się coraz ciemniej. Zaraz będzie widać spadające gwiazdy. To deszcz meteorytów, ale niektórzy wolą je nazywać łzami świętego Wawrzyńca.
Trzy główki uniosły się posłusznie do góry. Cztery pary oczu spoglądały na niebo. Nagle aksamitną ciemność rozjaśnił blask spadającej Perseidy. Z dziecięcych ust dobył się zgodny okrzyk zachwytu.
Babcia bez wątpienia była bardzo mądra. Zawsze miała coś ciekawego do powiedzenia na temat otaczającego ich świata. Nic dziwnego, skoro niegdyś pracowała jako nauczycielka.
– Szybko wymyślajcie sobie życzenia, ale tylko po jednym na każdego z was, bo tylko jedno ma szansę się spełnić. To, które wypowiecie jako pierwsze, bo ono płynie z serca. Każde następne jest mniej ważne. No, Madziu, ty zaczynaj – zwróciła się do wnuczki.
Jedenastolatka nie miała najmniejszych wątpliwości:
– Chciałabym zamieszkać w Krakowie, bo to najpiękniejsze miejsce na świecie.
– A o czym ty marzysz, Wojtku? – zagadnęła starszego wnuka.
– Ja chciałbym spotkać anioła – powiedział bez zastanowienia, co wywołało salwę śmiechu u rok młodszego brata.
– Głupiś! – wyśmiał go Tomek. – Na ziemi nie ma aniołów.
– A właśnie, że są – bronił swojej racji Wojtek.
– Po co ci spotkanie z aniołem? – Brat wzruszył ramionami.
– Bo tak chcę i już!
Pomiędzy chłopcami byłaby może rozgorzała kłótnia, lecz Halinka w porę jej zapobiegła, zagadując Tomka o to, czego on pragnie.
– A ja chcę być wielkim panem. Jeździć pięknym samochodem i mieć dużo pieniędzy. Bo jak są pieniądze, to wszystko dobrze się układa – z głębokim przekonaniem powtórzył życzenia, które kiedyś wypowiedziała dla niego jego matka.
Helenka uśmiechnęła się z przekąsem, lecz nie skomentowała słów młodszego wnuka. Cóż, dobrze wiedziała, że jej synowa, Renata, pragnie dla dzieci jak najlepiej. Lecz czy zaszczepianie w młodym umyśle takich marzeń było słuszne?
W tym samym czasie w ciemnym oknie pokoju stała mała dziewczynka. Jej szczupłe ramionka wciąż drgały od niekontrolowanych spazmów wywołanych płaczem.
Parę godzin wcześniej pewna pani powiedziała jej, aby tej nocy koniecznie popatrzyła na spadające gwiazdy.
– Jak mała królewna wypowie życzenie, to dostanie gwiazdkę z nieba. Nie dostanie tylko tego, co w życiu najcenniejsze, bo ten skarb zarezerwowany jest dla prawdziwych szczęściarzy – powiedziała dwuznacznie, lecz dziewczynka nie pojmowała takich aluzji.
Bardzo pragnęła popatrzeć na niebo. Właśnie dlatego tak usilnie nalegała, aby matka zabrała ją na spacer po ogrodzie, lecz ta jak zwykle wzruszyła ramionami i pozostała głucha na prośby.
– Proszę natychmiast położyć się spać! – rozkazała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
W innej sytuacji ośmiolatka zapewne by odpuściła, lecz tym razem jeszcze przez chwilę próbowała się targować. Niestety, swoimi prośbami tylko rozsierdziła matkę. Uporczywe błagania przeszły w krzyki, a w następstwie pociągnęły za sobą kilka piekących klapsów.
Rozhisteryzowane dziecko zostało odesłane do łóżka, lecz gdy tylko matka zamknęła za sobą drzwi, dziewczynka wstała i podreptała w stronę okna. Zadarła główkę, intensywnie wpatrując się w ciemnogranatowy firmament. Miała mnóstwo marzeń, spośród których część można było spełnić w bardzo prosty sposób: wystarczyło tylko powiedzieć o tym tacie. Gorzej z tym najważniejszym – do tego potrzebowała udziału rodziców, a przynajmniej mamy. Dziewczynka desperacko wierzyła, że jeśli będzie trzymać ją za rękę w magicznej chwili lotu gwiazdy, to niebo wysłucha jej prośby.
Nagle zapomniała o piekących pośladkach i matczynym gniewie, bowiem zobaczyła złoty nóż przecinający nocne ciemności.
– Chcę, aby w końcu ktoś mnie pokochał – wypowiedziała najważniejsze ze swoich życzeń.
Fragment piosenki Noc komety, autor: Marek Dutkiewicz, muzyka: Eloy, repertuar Budki Suflera.Część I
Zwierciadło Królowej Śniegu
Pewnego dnia wpadł w świetny humor, zrobił bowiem lustro, które posiadało tę właściwość, że wszystko dobre i ładne, co się w nim odbijało, rozpływało się na nic. (…) rozprysło się na tysiące (…) okruchów. (…) Niektóre kawałki były mniejsze od ziarnka piasku i pofrunęły daleko w świat; gdy wpadły komuś do oka, tkwiły w nim, i wtedy człowiek ten widział wszystko na odwrót albo dostrzegał tylko to, co było w danym przedmiocie złe…
Cienista dolina
Dwadzieścia lat później
Sawczukowie byli przeciętną rodziną – taką, jakich jest wszędzie wiele. Nie mieli szlacheckich korzeni ani sławnych przodków. Współcześnie także nie wyróżniali się niczym szczególnym. Od pokoleń mieszkali na tej samej ziemi w długiej, wąskiej dolinie, przez którą niegdyś Wisła toczyła swoje leniwe nurty. Teraz znajdowały się tam w miarę żyzne tereny, lecz panował także specyficzny, nieco chłodny mikroklimat. Po dnie zagłębienia często snuły się kłaczki mgły i z reguły występowała w nim odrobinę niższa temperatura niż kilkadziesiąt metrów dalej, za wzgórzem wyznaczającym dawny brzeg rzeki.
Gustaw Sawczuk zawsze utyskiwał, że przez wzniesienie znajdujące się z południowej strony domu, na posesję dociera zbyt mało słońca. Jego żona, Helenka, w pełni podzielała ten pogląd, narzekając, że od chłodu i panującej w powietrzu wilgoci wciąż łamie ją w kościach.
– Że też dziadkowie nie mogli postawić domu choćby o kawalątek dalej – wzdychała, masując obolały łokieć.
– Ano jakoś tak nie pomyśleli – kręcił głową Gustaw, któremu zdecydowanie bardziej odpowiadałaby parcela na słonecznym wzniesieniu. – Siedzimy w tej zimnej dziurze, chociaż mogliśmy mieszkać tam, gdzie stoi dom Teresiaków.
– Twój dziadek popełnił błąd, sprzedając staremu Teresiakowi najładniejszy kawał pola.
– Co zrobić? Czasu nie cofnę. Miał wtedy wielką biedę, bo babcia ciężko zachorowała. Potrzebował pieniędzy na lekarzy, żeby ją ratować, więc wyprzedawał, co mógł. I tak nic mu z tego nie przyszło, bo doktor wziął swoje, kostucha swoje, a dziadek został sam z siedmiorgiem drobiazgu. Trzeba się cieszyć, że nam choć tyle zostało. Przynajmniej dla Janka i jego dzieciaków wystarczy, a co dalej będzie? Nie wiem.
Swego czasu Sawczukom wiodło się całkiem nieźle. Przez wiele lat w ogóle nie dzielili posiadanej ziemi. W miarę jak dorastały kolejne pokolenia, a domostwo chyliło się ku ruinie, budowano nowy dom, zazwyczaj tuż obok poprzedniego. Później stary budynek był wyburzany, aby w jego miejscu, po kilkudziesięciu latach, wybudować inny. Zwyczajowo gospodarstwo przechodziło z ojca na najmłodszego syna w zamian za opiekę na stare lata. Pozostałe dzieci dostawały dobre słowo, wykształcenie oraz jakieś niewielkie wsparcie, i z tym dobytkiem rozkładały skrzydła, aby wyfrunąć z rodzinnego gniazda. Dopiero dziadek Gustawa, pragnąc ratować matkę swoich dzieci, podzielił majątek, po raz pierwszy wyprzedając ziemię. Po wojnie okazało się, że bardziej opłacalne jest dojeżdżanie na posadę do Krakowa niż uprawianie maleńkiego gospodarstwa. Wtedy to zaczęto jeszcze intensywniej okrawać topniejący skrawek ziemi.
Gdy Jan, syn Gustawa, poślubił ukochaną Renię, zostało mu po przodkach zaledwie trzydzieści arów oraz nieduży drewniany domek, który bardziej niż do zamieszkania nadawał się do rozbiórki. Młodzi małżonkowie zakasali rękawy i mimo ówczesnego niedoboru materiałów budowlanych, postawili piętrowe pudełko typowe dla lat osiemdziesiątych. Dom nie był ładny, lecz na tyle przestronny, aby mógł pomieścić powiększającą się rodzinę Jana oraz zmierzającą ku mogile rodzinę Gustawa.
Renia powiła troje dzieci: Magdę, Wojtka i Tomka. Kiedy na świecie pojawił się ostatni potomek rodu Sawczuków, obydwoje z mężem uznali, że na nim poprzestaną. Mogli podzielić ziemię na trzy ostatnie działki, po dziesięć arów każda, licząc na to, że ich dzieci same zatroszczą się o przyszłość wnuków. Nie mieli dość pieniędzy, aby prócz ziemi dać swoim dzieciom cokolwiek więcej, lecz przynajmniej próbowali zapewnić im jak najlepsze wykształcenie. Oni także, podobnie jak rodzice Janka, krzywdowali sobie, że mieszkają na nizinie, gdzie słońce dociera głównie latem, a i też nie na cały dzień. Nie mogli jednak zdecydować się na to, aby porzucić swój kawałek świata i zamieszkać w innym miejscu. Raz, że nie było ich na to stać, a dwa, przywiązani byli do tego chłodnego, cienistego miejsca, z którego, mimo wszystko, trudno byłoby uciec. I tylko czasem wzdychali, marząc o innym życiu.
– To przez tę dziurę nam się nie wiedzie – utyskiwała Renia. – Tutaj wszystko idzie jak z kamienia. Wciąż jakoś tak ponuro, człowiek nie ma chęci do niczego… Nawet słonko mało tu zagląda, jakby się bało, że straci blask.
Jan próbował ją mitygować, że tak nie jest i się uprzedziła, lecz ona swoje wiedziała. Gdyby zamieszkali gdzieś indziej, byłoby im o wiele lżej. Chociaż kochała swojego męża i żyła z nim w zgodzie, często popadała w melancholię. Wcale nie pragnęła, aby dzieci zostały przy niej. Niechby sobie Tomek, Magda oraz Wojtek sprzedali tę cholerną ziemię i poszli szukać szczęścia tam, gdzie przyjemniej. Coraz mniej cieszył ją obszerny, piętrowy dom i ogródek pełen kwiatów. Nie dostrzegała tego, co niegdyś sprawiało przyjemność. Uwierało ją natomiast, że tuż za ogrodzeniem jest błotnista sadzawka – prawdziwa wylęgarnia komarów, gdzie rechocą ropuchy i z której wypełzają obrzydliwe ślimaki, pałaszujące rośliny przed domem Sawczuków. Jakby tego było mało, niczym złowrogie widmo ciążyła w jej pamięci myśl, że kawałek dalej znajduje się duży ni to staw, ni to glinianka, gdzie kilkanaście lat wcześniej stracił życie syn ówczesnego sołtysa.
– Uczcie się, dzieciaki – mawiała do swoich pociech, pomagając im przy odrabianiu lekcji. – Przynajmniej wy spróbujcie coś zmienić w swoim życiu, żeby nie było takie ponure jak nasze. Lepiej szukajcie szczęścia z daleka od tej cholernej cienistej doliny.
Mąż słuchał jej słów ze smutkiem. Chętnie zabrałby rodzinę i poszukał innego miejsca w świecie, lecz w Stawiskach trzymali go rodzice, którym miał zapewnić spokojną starość. Zgadzał się z powszechnie znanym stwierdzeniem o nieprzesadzaniu starych drzew.
Zresztą czy faktycznie działa im się jakaś krzywda? Nieraz nad tym rozmyślał. Mieli przyzwoity dach nad głową, nie chodzili głodni, pieniędzy wystarczało nie tylko na życie, ale również na studia dla Magdy i Tomka oraz drobne przyjemności dnia codziennego. A że trzydziestoletni dom wymagał remontu? Cóż, kolej rzeczy. Wczasy za granicą nie były priorytetem, podobnie jak zmiana samochodu na lepszy. Grunt, aby w rodzinie było dobrze. Jan, w przeciwieństwie do swej żony, uważał, że nie ma większych powodów do narzekania.
Najstarsza córka i najmłodszy syn garnęli się do książek, obydwoje ukończyli studia. Wojtek nie chciał kontynuować nauki, poprzestał na maturze. Zrobił prawo jazdy na samochody ciężarowe i jeździł po Europie wielkim tirem, nucąc pod nosem przeboje polskiego trucker country. Chociaż miał trzydziestkę na karku, nie założył rodziny. Mawiał o sobie, że jest samotnym wilkiem.
– Powsinogą chyba! – utyskiwała babcia Hela za każdym razem, gdy wnuk, nagabywany o plany matrymonialne, wykręcał się sianem.
Więcej pociechy było z Magdaleny, która najpierw skończyła liceum medyczne, a następnie studiowała pielęgniarstwo. Mimo że zawód był marnie opłacany, miała ewidentne powołanie, aby go wykonywać. Nikt nie próbował odwodzić jej od tego pomysłu. Renia liczyła na to, że kiedyś dla pielęgniarek nastaną lepsze czasy i wtedy Madzia będzie mogła się śmiać. Zresztą dobrze jest mieć pielęgniarkę w rodzinie, bo w razie potrzeby ma kto zrobić zastrzyk lub masaż albo chociaż coś doradzić.
W przeciwieństwie do Wojtka, Magda była bardzo ciepłą i rodzinną osobą. Już w klasie maturalnej poznała miłość swojego życia. W trakcie studiów wzięła ślub i urodziła dwoje dzieci, jedno po drugim. Spieniężyła otrzymaną od rodziców działkę budowlaną, trochę pieniędzy dopożyczyli wraz z mężem w banku i za zgromadzoną kwotę zakupili ładne mieszkanie na osiedlu Złocień. Mieszkała stosunkowo blisko, więc regularnie zaglądała do Stawisk. I chociaż była mieszkanką zaledwie peryferii Krakowa, Renata cieszyła się, że córka osiadła w mieście.
W ten oto sposób spełniły się marzenia Sawczukowej, aby dzieci opuściły tę zimną dziurę, jak nazywała dolinę. W domu został już tylko Tomek, oczko w głowie i największa duma. Z jednej strony matczyny egoizm podpowiadał Reni, że powinna zatrzymać syna przy sobie, aby mieć z niego pociechę na nieuchronnie zbliżającą się starość. Z drugiej, wciąż wbijała mu do głowy, że świat nie kończy się na rodzinnej chałupie.
Z trójki rodzeństwa Sawczuków Tomasz był zdecydowanie najinteligentniejszy i najlepiej ułożony. Skończył studia i niedawno podjął pracę asystenta w kancelarii radcy prawnego. Trochę utyskiwał, że chciałby ambitniejszego zajęcia. Niestety, bez odpowiednich koneksji ciężko było wcisnąć się pomiędzy palestrę. Mimo wszystko Renata była z niego bardzo dumna. W rzeczy samej, rzadko skarżył się matce, więc Sawczukowa nie wiedziała o tym, że jej syn traktowany jest w biurze jak wyrobnik od najmniej ważnych zajęć. Ot, po prostu – chłopiec do parzenia kawy, przepisywania tekstów oraz na posyłki.
– Równie dobrze mogli dać ten etat jakiejś panience po maturze – utyskiwał Tomek, tuląc się do ukochanej Emilki. Tylko jej opowiadał o tym, jak naprawdę wygląda jego praca. Jedynie ona potrafiła go pocieszyć i wesprzeć na duchu.
– Zobaczysz, misiaczku, niebawem przyjdzie czas na zmiany. Stary Kordecki pozna się w końcu na tobie i dostaniesz upragniony awans. Zasługujesz na to – mówiła z pełnym przekonaniem.
– Co ty tam możesz wiedzieć? – wzdychał.
Może faktycznie nie powinien narzekać? Na pewno niejeden mógłby pozazdrościć mu posady: pracował w centrum Krakowa, biuro było piękne, przestronne i nowocześnie wyposażone. Za swoją niewdzięczną pracę dostawał bardzo dobre wynagrodzenie, dzięki czemu wkrótce będzie mógł założyć rodzinę.
Już dawno chciał to zrobić, lecz najpierw pragnął uniezależnić się finansowo od rodziców. Wiedział, że pozostanie razem z nimi. Dom był wystarczająco obszerny, aby wszystkich pomieścić. Tomasz zaczął go nawet remontować. Póki studiował, nie chciał się żenić. Nie wyobrażał sobie, aby rodzice mieli utrzymywać również jego żonę lub, co gorsza, aby on był na utrzymaniu kobiety.
Jan zaszczepił w swoich synach cały zbiór zasad, a pierwsza i najważniejsza mówiła o tym, że mężczyzna ma być odpowiedzialny i winien stanowić oparcie dla rodziny. Na równi z tym liczył się honor, godność osobista, szczerość i uczciwość.
Tomek miał ogromne szczęście, ponieważ jego wybrankę cechowała cierpliwość anioła. Em czekała na niego, najpierw gdy się uczył, a później gdy szukał pracy. Teraz przyszedł odpowiedni moment, aby wynagrodzić dziewczynie czas, który poświęciła.
O takich parach jak Emilia Juszczyk i Tomasz Sawczuk z góry wiadomo, że wezmą ślub i będą razem do grobowej deski. Można je znaleźć w każdej miejscowości, zarówno dużej, jak i małej. Miłość młodych ludzi dojrzewała przez całe życie i gdy w końcu stanęli u progu dorosłości, mieli skrystalizowane plany. Niby zaręczyny były kwestią czasu, lecz Juszczykowie coraz częściej wyrażali niepokój, czy ich córka nie czeka na Tomka daremnie. Latka leciały, dorastały młodsze dziewczęta. Każda z nich mogła stanowić pokusę dla absolwenta wydziału prawa.
Młodzi znali się niemalże od zawsze. Nic dziwnego, skoro pochodzili z jednej miejscowości, a ich rodziny mieszkały po sąsiedzku. Już jako dzieci spędzali ze sobą mnóstwo czasu. Chodzili do tego samego przedszkola i bawili się popołudniami. Razem zaczęli naukę w szkole podstawowej i wspólnie odrabiali lekcje.
Tomasz miał doskonałą pamięć. Świetnie radził sobie z przedmiotami ścisłymi, był wytrwały i systematyczny. Nauczycielki chwaliły jego pilność, rodzice odpowiedzialność.
Emilka była typową humanistką. Pisała piękne wypracowania, lubiła historię oraz muzykę. Śpiewała czysto i pięknie, więc często brała udział w akademiach oraz przedstawieniach szkolnych. Była sympatyczna i lubiana zarówno przez koleżanki, jak i nauczycieli. Już jako mała dziewczynka garnęła się do kuchni, szczególnym upodobaniem darząc wypiekanie ciast i ciasteczek. Jej smakołyki zachwalali absolutnie wszyscy, a w szczególności Tomek.
Obydwoje byli wysportowani, lubili zabawy na świeżym powietrzu. Często grali w podchody, puszczali łódki na stawie, robili łuki i strzelali do starego kosza, udającego tarczę. Gdy on grał w piłkę nożną, ona zawsze mu kibicowała. Kiedy ona piekła sernik, on z upodobaniem wylizywał makutrę.
Dla wszystkich ona była Emilką lub Emi, tylko Tomek nazywał ją Em. Dziewczyna rewanżowała mu się wszelkimi pieszczotliwymi formami misia – to było takie bardzo ich własne i niczyje więcej.
Pewnego dnia, podczas zabawy w Indian, Emilka spadła z drzewa. Chłopiec, widząc ją leżącą na trawie, najpierw zamarł z przerażenia, później z szybkością małpy zszedł na ziemię.
– Emilia, Em?! Nic ci nie jest? – dopytywał gramolącą się koleżankę.
Dziewczynka usiadła i pokręciła głową.
– Żyję – stwierdziła, powstrzymując łzy napływające do oczu. Była mocno potłuczona i miała poharatane do krwi ręce oraz nogi.
Tomek wziął ją na barana i niósł przez pół kilometra do domu, a następnie sam opatrzył skaleczenia, gdyż pani Juszczyk była wówczas w pracy. Tego dnia chłopiec spojrzał na dziewczynkę inaczej niż do tej pory – zupełnie, jakby widział ją nowymi oczami. Wcześniej była koleżanką, towarzyszką dziecięcych zabaw, teraz wybitnie mu zaimponowała.
Czy już wtedy ją pokochał?
Być może.
Juszczykowie, podobnie jak rodzina Sawczuków, również zamieszkiwali w tej części wsi, która była pozostałością po dawnym korycie Wisły. Oni jednak nie krzywdowali sobie, że ich dom stoi na nizinie. Ot, po prostu − żyli z dnia na dzień i mieli większe zmartwienia niż stopień nasłonecznienia działki. Wiodło im się znacznie gorzej niż sąsiadom, ledwo wiązali koniec z końcem.
Dochowali się pięciorga dzieci, samych córek. Zapewne potomstwo Juszczyków nie byłoby tak liczne, gdyby nie to, że Mirek marzył o chłopcu. Miał same siostry, więc do niego należało zachowanie ciągłości nazwiska.
Po piątym, nieudanym podejściu do spłodzenia syna zniecierpliwiony Juszczyk machnął ręką, a gdy go koledzy wypytywali, co mu się urodziło, burknął tylko: Kurwa, znowu baba! I poszedł pić. Po trzech dniach szwagrowie wyciągnęli go z knajpy. Trzeba było odebrać ze szpitala Alinkę i nowo narodzone dzieciątko. Juszczyk nie był jednak zdatny, aby wsiąść do leciwego dużego fiata, więc jego żonę i córkę odebrał z porodówki nie mniej zawiedziony dziadek. Starszy pan także liczył na wnuka.
Mirek ciężko odchorował swoją popijawę i nigdy w życiu o niej nie zapomniał. Przez następne lata pozostawał trzeźwiutki i nie brał do ust nawet kropli alkoholu. Zamiast przesiadywać w barze, co dawniej często mu się przydarzało, poświęcił energię pracy i rodzinie. Bądź co bądź miał w domu niemalże same kobiety: począwszy od zrzędliwej matki, a skończywszy na pięciu córkach, które wciąż wymagały a to sukienek, a to butów, a to spinek do włosów. Trzeba było wszystkie odchować, wykształcić, wyprawić pięć wesel, a następnie puścić w świat.
Najstarsza, Jola, wyszła za największego hulakę we wsi i zamieszkała z rodziną męża. Po jedenastu latach małżeństwa dorobiła się siódemki dzieci, przy czym dorabiać zaczęła się jeszcze przed ślubem. Do ołtarza szła z drugim dzieckiem w brzuchu, później trafiły jej się bliźnięta. Zamiast jednak na tym poprzestać, gdyż jej teściowie, Kocielowie, nie mieli odpowiednich warunków bytowych, rozmnażała się dalej i nic nie wskazywało na koniec. Nikt w rodzinie nie mógł pojąć tego fenomenu, bowiem niegłupia była z niej dziewucha. Przed wszystkimi ciążami i porodami prezentowała się bardzo dobrze, należała do najładniejszych panienek we wsi. Ze swoim bujnym blond warkoczem i niebieskimi oczami zdecydowanie wyróżniała się na tle całkiem przeciętnych sióstr.
Czasami Mirek zachodził w głowę, skąd mu się wzięła w domu taka ładna dziewczyna, lecz nic sensownego nie był w stanie wymyśleć. Prosty chłopek roztropek wierzył w uczciwość swojej połowicy, która każdej niedzieli była na pierwszej mszy w kościele, nie opuszczała także innych nabożeństw, gorliwie w nich uczestnicząc. Skąd miał jednak wiedzieć, że Alinka miała tuż przed ślubem małą chwilę zapomnienia, która tak pięknie zaowocowała?
Przecież nie mogła wyznać, jak zadarła spódnicę i rozchyliła nogi dla innego mężczyzny. Nie była już wtedy dziewicą, gdyż Mirek zerwał wcześniej kwiat jej niewinności. Nie przypuszczała jednak, że jeden raz z komendantem straży pożarnej może być tak skuteczny. Na co dzień starała się spychać myśli o tamtym wieczorze w najdalsze zakamarki pamięci, lecz czasami ulegała słabości i wspominała chwilę, gdy Antek Bednarski dogadzał sobie i jej w wielkim, czerwonym samochodzie. Chociaż miała szczere chęci, aby o tym zapomnieć, pamiętała moment, gdy rozpiął zamek w spodniach i uwolnił z nich wielki, nabrzmiały oręż, który następnie precyzyjnie pchnął pomiędzy jej uda.
Alińcia, jak zwał ją małżonek, wyznała swój grzech jedynie spowiednikowi w nieco dalszej wsi, i gdy ten potraktował ją zbyt pobłażliwie, sama sobie narzuciła pokutę, żyjąc odtąd cnotliwie i pobożnie. Ona jedna nie dziwowała się córczynym ciągotom do chłopa, który prócz tego, że tęgo popijał, brał się również za bicie. Z grzechu jest, latawica jedna – myślała – to tak ją teraz wodzi.
Miała wybitną słabość do niepokornej Jolanty i jak tylko mogła, starała się ulżyć jej w niedoli. Zanosiła więc co mogła córce i wnukom. Często zabierała do siebie dzieciaki na odkarmienie i odchowanie, bo choć sama mieszkała w starym, niewielkim domu, u Kocielów było znacznie gorzej. Tam nie dość, że ciasno – cała dziewięcioosobowa rodzina gnieździła się w jednym pokoju i komorze zaadaptowanej na drugą izbę − to jeszcze biednie. Dzieci spały na piętrowych łóżkach, po dwoje na każdym posłaniu, a do odrabiania lekcji miały tylko jedno koślawe biurko.
Druga z kolei córka, Grażyna, niewiele uszła Jolce – była równie rozlatana jak starsza siostra, lecz przynajmniej miała dość oleju we łbie i nie ciążyła z każdym chłopakiem, który coś u niej wskórał. Aktualnie wynajmowała w Krakowie pokój z kuchnią, gdzie wiodła skromne życie jako muza niespełnionego artysty malarza – taka była wersja oficjalna. W rzeczywistości utrzymywała próżnego darmozjada, który szukał natchnienia w oparach tanich papierosów oraz jointów. Prawie nigdy nie kończył swoich dzieł, bowiem weny twórczej wystarczało mu ledwie na rozpoczęcie pracy i snucie fantastycznych wizji o planowanym obrazie. Owe wizje, połączone z konopiami indyjskimi lub marihuaną, powodowały, że jego potencjał twórczy wybuchał gwałtownym ogniem i bardzo szybko się wypalał.
Po Grażynce przyszła na świat Emilia – dziewczyna cicha, pracowita i najlepiej rokująca na przyszłość. Juszczykowie wciąż żywili nadzieję, że przynajmniej tej jakoś się ułoży, ponieważ pozostałe córki nie miały tyle szczęścia. Byli niesamowicie szczęśliwi, że Emilką interesował się Tomek. Chłopak nie tylko pochodził z dobrej, praworządnej rodziny, ale miał również perspektywy na przejęcie rodzinnej posesji, na którą spoglądali łakomym wzrokiem. Bądź co bądź, spory dwukondygnacyjny dom to nie byle co! Przezornie, aby chłopaka nie zrazić, nie wywierali na niego nacisku, czekając cierpliwie, aż skończy te swoje studia. Być może z tego powodu w wyścigu do ślubnego kobierca Emilię wyprzedziła Natalka, która, podobnie jak Jola, szła do ołtarza z pęczniejącym brzuchem. Jej mąż, Paweł, zainteresowany był przede wszystkim piłką nożną, rodzina zawsze schodziła na boczny tor. Nic więc dziwnego, że Tomek jawił się Juszczykom niemal jak książę z bajki, skoro partnerzy reszty córek pozostawiali wiele do życzenia.
Ostatnia z sióstr, Sylwusia, kończyła właśnie liceum i trudno było rokować, jak ułoży sobie życie, gdyż była nad wyraz zamknięta w sobie i tajemnicza. Czasami znikała z domu na parę godzin, później wracała z lekka oszołomiona i zasiadała z książką w ręce. A że nikomu nie zawadzała, ponieważ była równie cichutka jak Emilka, nikt też nie zwracał na nią specjalnej uwagi.
Samotny wilk
Mój samochód ma osiemnaście kół / Żaden inny wóz nie dorówna mu / Byle tylko miał szosę równą jak stół / Będzie jechał dalej – Wojtek śpiewał na całe gardło, bębniąc kciukami w kierownicę.
Z wyżyn wygodnego fotela spoglądał na samochody pędzące autostradą. Zapadł późny wieczór, lecz niemiecka A-6 była dobrze oświetlona. Sawczuk nie jechał szybko, chociaż miał pustą naczepę. Nie mógł pozwolić sobie na wyciśnięcie z potężnego mana większego tempa, ponieważ padał marznący deszcz. Nawet najnowocześniejsze cuda techniki nie mogły zastąpić zdrowego rozsądku, przekonał się o tym już nie raz. Dawno temu wyeliminował pokusę, żeby mocniej przycisnąć pedał gazu, założył bowiem blokadę ograniczającą prędkość. Zresztą z Autobahnpolizei nie było żartów. Wojtek za długo tułał się po świecie, aby nie wiedzieć takich rzeczy.
Kochał swoją pracę. Dawała mu poczucie siły i wolności.
Siłą było prowadzenie wielkiej, dwudziestoczterotonowej ciężarówki, jakby była zwrotnym samochodem sportowym. Był królem szosy. Żadne warunki atmosferyczne nie robiły na nim wrażenia. Nie ciążyły mu ani cisza, ani samotność. Pierwszą skutecznie rozpraszało radio, drugą pokonywał pogaduszkami przez CB.
Ważniejszy aspekt stanowiła wolność. W chwilach, gdy przemierzał swym ciągnikiem siodłowym bezkresne spaghetti szos, czuł, że żyje. W niewielkiej szoferce zamykał się cały jego świat: muzyka, której lubił słuchać, widok przez przednią szybę, poczucie, że w końcu nad czymś panuje. Tutaj nie czuł tego klaustrofobicznego ciśnienia, które wgniatało go w dno cienistej doliny.
Był panem samego siebie. Potężny man, którym zarabiał na życie, stanowił jego własność. Aby kupić swój pierwszy, wówczas trzyletni samochód, sprzedał działkę otrzymaną od rodziców. Kiedy ojciec zapytał go, gdzie zamierza się osiedlić, oświadczył, że od tej pory jego domem będzie ciężarówka i tysiące kilometrów autostrady.
– A rodzina?
– Nie zamierzam zakładać rodziny.
– Teraz tak mówisz. Przyjdzie czas, gdy zapragniesz osiąść gdzieś na stałe. I co wtedy?
– Wtedy sprzedam samochód, dorzucę do tego trochę oszczędności i kupię dom lub mieszkanie. Bez obaw, nie będę wisiał Tomkowi nad głową.
– Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi.
– A o co?
– O żonę, dzieci, stabilizację…
– Nie potrzebuję tego.
– Mówisz tak, bo nie spotkałeś odpowiedniej dziewczyny. Gzisz się z Hanką i nic z tego nie wynika, ale pewnego dnia…
– Będę się martwił, gdy ten dzień nadejdzie. – Wojciech zdecydowanie uciął rozmowę.
Nie zamierzał wtajemniczać ojca w swoje sprawy. Raz w życiu był zakochany, lecz dotkliwie się sparzył. Było to na tyle bolesne doświadczenie, że zniechęciło go do szukania trwałego związku. Iwona wypełniała cały jego świat, dopóki nie naszedł jej w niedwuznacznej sytuacji z innym. Nie chciał przerabiać tego po raz kolejny.
Naprawdę nie zamierzał pchać się bratu w paradę. Wiedział, że jako kierowca z głową na karku i własnym samochodem jest w stanie nieźle zarobić. Jeżeli faktycznie zechce kiedyś osiąść w jednym miejscu – będzie go na to stać. Niech sobie święty Tomasz pozostanie przy mamusinej spódnicy.
Wojtka i Tomka dzieliło zaledwie dwadzieścia miesięcy. Wojtek urodził się w lutym, a w listopadzie następnego roku przyszedł na świat Tomek. Niby nic w tym niezwykłego, w wielu rodzinach rok po roku rodzą się dzieci. Sęk w tym, że Wojciech, chociaż starszy, mentalnie pozostawał młodszym bratem Tomka. Zazwyczaj starsze dziecko stanowi autorytet i wzór dla młodszego. W domu Sawczuków działo się na odwrót. To było nader upokarzające, wciąż słyszeć, że ma brać przykład z tego smarkacza. Tomuś, ukochany synalek mamy, wybitnie irytował Wojtka. Lepiej się uczył, był grzeczniejszy, bardziej odpowiedzialny. No po prostu – do rany przyłóż!
Wprawdzie między chłopcami nigdy nie doszło do poważniejszego konfliktu, lecz nie byli sobie bliscy. Drobne utarczki należały do porządku dziennego i to właśnie młody wychodził z nich obronną ręką. Na szczęście nieczęsto mieli okazję do waśni, gdyż Tomek, zamiast z Wojtkiem, wolał bawić się z córką sąsiadów, Emilią. Dla starszego brata stanowiło to wodę na młyn. Wciąż próbował dokuczać mu z tego powodu:
– Narzeczona para: Jacek i Barbara – pokpiwał, ale w głębi duszy zazdrościł im tej komitywy i czuł się przy nich jak jakiś pętak.
Oni jednak nic sobie z tego nie robili, żyli we własnym świecie, w którym dla Wojtka zabrakło miejsca.
O tym, że Tomek zostanie w rodzinnym domu, Wojciech wiedział od zawsze. Być może to również było powodem, dla którego matka tak bardzo faworyzowała jego brata. On miał tylko jedno zadanie: zdobyć wykształcenie, dobrą pracę, a później fora ze dwora. Dostał kawałek ziemi, na której w pierwszej wersji miał postawić dom. Ostatecznie ziemię sprzedał, pieczętując tym samym swoją przyszłość globtrotera. Nawet przez krótki moment nie pożałował tej decyzji. Nie zamierzał inwestować w budowę, gdyż nigdy nie czuł się szczęśliwy w tym ponurym miejscu. Z radością uciekał ze wsi pooranej wąwozami, w których przed setkami, a może tysiącami lat toczyła nurt Wisła oraz jej dopływy. Wsiadał za kółko, pogwizdując pod nosem truckerskie przeboje i wyobrażał sobie, że jest kowbojem przemierzającym bezkresne prerie od Gór Skalistych aż po Appalachy.
Zostawiał za plecami połamanych reumatyzmem dziadków, nieskazitelnego Tomka oraz oderwaną od rzeczywistości matkę. Mimo że kochał rodzinę i tęsknił za nimi, gdy znajdował się setki kilometrów od domu – wyjeżdżał bez żalu. Wracał na dzień, dwa, czasami trochę dłużej. Nocował w swoim starym pokoju. Wypijał w pubie kilka piw. Balował z jakimiś pannami, najczęściej z Hanką Grzelakówną – dziewczyną o wątpliwej reputacji. Nie przeszkadzały mu plotki krążące na jej temat. Seks z nią był satysfakcjonujący, żenić się nie zamierzał, więc co go obchodziło, ilu facetów prócz niego wpuściła jeszcze pod kołdrę?
Nie szukał stabilizacji, nie pragnął zapuszczać korzeni. Chociaż początkowo rodzina suszyła mu głowę, aby w końcu gdzieś osiadł, on wolał życie włóczęgi, gnany z miejsca na miejsce. Za namiastkę stabilizacji wystarczał mu kąt w rodzinnym domu, niczego więcej nie pragnął. Po pierwszej awanturze, jaka wybuchła z powodu jego życiowych planów, rodzice ochłonęli, przemyśleli wszystko i zaaprobowali wybór syna. Zapewnili go, że póki zarabia na życie, jeżdżąc po świecie, zawsze może do nich wracać. Wierzyli, że jak już rzuci tułaczkę, to znajdzie swoje miejsce na ziemi.
Czas, jak to czas – jest najlepszym lekarzem na złamane serca. Chwilami odzywały się w Wojtku tęsknoty, aby znaleźć na stałe jakąś porządną dziewczynę. Brakowało mu ciepła i bliskości, szczególnie w chłodne zimowe noce. Może gdyby miał do kogo wracać, to mniej czasu spędzałby w rozjazdach?
Zdarzały się wieczory, gdy parkował swoją Nelly gdzieś na odludziu. Wyciągał z szoferki koc, rozkładał na trawie. A później leżał z rękami założonymi pod głową i patrzył w mroczne niebo, wyszukując na nim gwiezdnych konstelacji. W ciepłe sierpniowe noce liczył wzrokiem spadające Perseidy i szeptem powtarzał marzenia o tym, aby los przywrócił mu wiarę w anioły.
Szybko jednak zarzucał myśl, aby zawracać komuś głowę.
Cóż miał do zaoferowania kobietom? Wieczną nieobecność w domu? Puste łóżko? Ciszę samotnych posiłków? Milczenie ponurych wieczorów?
Był samotnym wilkiem. Nie miał instynktu stadnego.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
H. Ch. Andersen, Królowa Śniegu, przekład: Stefania Beylin, Świat Książki, Warszawa 2000 r.
Fragment tekstu piosenki Osiemnaście kół, sł., muz. Michał Lonstar, MC, Bravo, 1992.