Noc świetlików - ebook
Noc świetlików - ebook
Kiedy magia wkracza do twojego życia, nic nie jest takie jak przedtem!
Paulina przebywa w szpitalu psychiatrycznym, ponieważ od kilku lat jej umysł walczy z ciałem, próbując zagłodzić ją na śmierć. Jedynym życzliwym człowiekiem dla niej jest młody pielęgniarz, Błażej. Chłopak namawia Paulinę do ucieczki. Trafia ona do domu trzech braci - młodych, tajemniczych mężczyzn. Dzięki nim przenosi się do niezwykłego świata elfów żyjących wśród ludzi. Nie wie jeszcze, że jego zasady są surowe, a sprzeciwiając się im, narazi nie tylko swoje życie, ale także życie kogoś, kogo pokochała. Dziewczyna odkrywa mroczną sferę walki o władzę, o nadprzyrodzone zdolności, o miłość.
Wszystkie zawirowania sprawią, że bohaterka będzie musiała złamać zakazy, które ją dotąd więziły, by móc uratować siebie i swoich bliskich.
Noc świetlików wprowadza nas w krainę, w której nic nie jest oczywiste i przewidywalne.
Czy w każdym z nas może kryć się wielka tajemnica zmieniająca życie?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-469-3 |
Rozmiar pliku: | 889 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prywatny Szpital dla Nerwowo i Psychicznie Chorych krył się w miejscu na Ziemi, do którego nie sposób było trafić przypadkiem. Nikt spoza pacjentów i pracowników nigdy nie zapuścił się tak daleko w głąb Borów Tucholskich. Z tego powodu, przesiadując na parkowej ławeczce, musiałam zadowolić się oglądaniem codziennie tych samych twarzy. Każdego dnia mijał mnie ten sam korowód ludzi w pidżamach, dresach lub w bieli. Nikt nigdy tutaj nie odważył się do mnie dosiąść. Zdawałam sobie sprawę z tego, że gdy tylko ktoś na mnie spojrzał, gwałtownie odwracał oczy. Zachowanie ludzi, którzy byli w podobny sposób ułomni co ja, bolało bardziej niż wykrzywione obrzydzeniem twarze tych zza bramy.
Dziś drażniło mnie to wyjątkowo silnie. Każdy wybuch wściekłości wstrząsał mną tak mocno, że po chwili sama doszłam do wniosku, iż jeśli nie chcę dziś umrzeć, powinnam się uspokoić. Byłam tak osłabiona, że z trudem dotarłam do szpitalnego parku. Przy życiu trzymały mnie jedynie ciepłe promienie słońca, które przenikały w głąb organizmu, ogrzewając moje zziębnięte narządy. Czułam, że kostucha krąży wokół mnie. Czai się już za rogiem, na tyle blisko, że jej chłodny oddech raz za razem omiatał moje ciało. Wystarczy jeden nieopatrzny ruch, aby wywabić ją z ukrycia. Zwykła czynność, kilka kroków i będzie po mnie.
Wiedziałam, że takie pogorszenie mojego stanu musi w konsekwencji doprowadzić do przeniesienia mnie na oddział zamknięty, znajdujący się na najwyższym piętrze budynku. Jednoosobowy biały pokój z metalowym łóżkiem, do którego przywiązywano ludzi na noc, pojawiał się już w moich koszmarach. Zwiedziłam wiele szpitalnych oddziałów psychiatrycznych, ale zawsze jakoś udawało mi się unikać tych najcięższych. Wiedziałam, że kiedy tam trafię, będzie to oznaczało mój niechybny koniec. Jednak to nie samej śmierci bałam się najbardziej. Choć oczywiście wolałam, aby jeszcze trochę – kilka dni, maksymalnie tygodni – poczekała, zanim zabierze się do ogryzania moich kości. Bardziej przerażał mnie właśnie oddział zamknięty i to, że kiedy tam trafię, utracę te mizerne resztki kontroli nad sobą, które jeszcze zdołałam ocalić. Musiałam za wszelką cenę uniknąć umierania w takim miejscu.
Moją twarz oświetlały ciepłe promienie słoneczne, typowe dla schyłku lata. Na niebie nie odważyła się pojawić ani jedna chmura. Pomimo coraz chłodniejszych nocy, zwiastujących nadejście jesieni, to przedpołudnie było wręcz upalne. Lubiłam takie ciepłe powietrze, bo tylko ono było w stanie powstrzymać moje dreszcze, a od kilku miesięcy marzłam bez przerwy. Mówiono mi, że to normalne przy stanie, do jakiego się doprowadziłam. Niech im będzie, niech mówią, co chcą. Teraz, gdy żar lał się z nieba, było mi dobrze. Moje mięśnie przyjemnie się rozluźniały. Oddychałam głęboko, chcąc ogrzać się także od środka. W powietrzu unosił się aromatyczny zapach sosnowych igieł. To on sprawił, że tak bardzo polubiłam ten las.
Dzień był pozornie taki sam jak te, które mijały bezbarwnie jeden po drugim. Jednak czułam na skórze delikatne mrowienie, które zawsze zwiastowało zmiany. Zapowiedzią nadchodzącej rewolucji była zbliżająca się do mnie krągła pielęgniarka. Kołysała się rytmicznie z jednej nogi na drugą, a gorący dzień najwyraźniej nie sprawiał jej tyle przyjemności, co mnie, bo na jej czole można było dostrzec kropelki potu. Biały, krótki kitel miała zarzucony niedbale na letnią sukienkę w duże czerwone kwiaty.
– Kochanie! – Położyła mi dłoń o serdelkowatych palcach na ramieniu, chcąc zwrócić uwagę na siebie. – Doktor Rumianek chce z tobą rozmawiać.
– Dlaczego? – Poruszyłam się niespokojnie.
Wolałabym uniknąć rozmowy z jakimkolwiek lekarzem, a zwłaszcza z tym.
– Nie wiem, kochanie. – Rozciągnęła wąskie usta w pocieszającym uśmiechu. – Chodźmy już. – Poklepała mnie delikatnie po plecach. – Zaraz wszystkiego się dowiesz.
Wstałam ostrożnie z ławki i oparłszy się na stabilnym ramieniu kobiety, powlokłam się w kierunku budynku, gdzie swój gabinet miał ordynator Rumianek. Resztki sił, które się we mnie jeszcze tliły, teraz zapłonęły ogniem strachu.
Kilka razy obserwowałam już tutaj taką sytuację. Kiedy komuś się pogarszało, był wzywany na rozmowę, a potem znikał za drzwiami oddziału zamkniętego. Nigdy nie widziałam, aby ktoś wrócił z niego na lżejszy oddział. Kilku moich szpitalnych znajomych zniknęło tak bez śladu. Jakby wessała ich czarna dziura zapomnienia, a personel nic więcej nie chciał o nich mówić. Wiedziałam, że jeśli już tam się znajdę, to nie będzie dla mnie drogi powrotu.
– Przejrzałem twoją kartotekę i rozmawiałem z opiekunami z oddziału – zaczął swoją przemowę doktor Rumianek, kiedy już usiadłam naprzeciwko niego w jego gabinecie. – Wynika z tego, że za mało się starasz – zawyrokował, przesuwając jednym ruchem dłoni oprawkę okularów z nosa na czoło. – Nie chcesz jeść, nie uczestniczysz aktywnie w terapii psychologicznej. – Cmoknął z dezaprobatą, po czym rozparł się w swoim skórzanym fotelu rodem z gabinetu prezesa wielkiej korporacji.
Nie znosiłam tego łysiejącego bufona. Był zdecydowanie najgorszym psychiatrą, który kiedykolwiek się mną zajmował. Mój los obchodził go tyle co zeszłoroczny śnieg, ale od pewnego czasu nikt nie chciał już słuchać moich narzekań na kolejnych lekarzy. Niektórzy faktycznie byli w porządku i mogłam sobie wtedy darować, ale byłam pewna, iż jeśli powiem, że jestem źle traktowana, to rodzice zabiorą mnie do domu. Czasem udawało mi się osiągnąć swój cel, ale w domu znowu szybko mi się pogarszało, a rodzice mieli pretensje do siebie wzajemnie. Strasznie się przeze mnie kłócili. Byłam pewna, że wolą, kiedy jestem w szpitalu, bo nie muszą się mną zajmować, wiecznie mnie pilnować, patrzeć, jak powoli się wykańczam.
– Będziemy musieli podjąć bardziej zdecydowane kroki, aby ci pomóc – dodał.
– Nie zgadzam się – zaprotestowałam, używając całej swojej siły, ale zabrzmiało to żałośnie słabo. Sama nie przejęłabym się takim protestem. Odebrałabym go jako grzecznościową próbę okazania prawidłowej reakcji na ograbienie kogoś z resztek wolności.
– Nie radziłbym ci stawiać oporu, jeśli nie chcesz spędzić dzisiejszej nocy przywiązana pasami do łóżka. – Rzucił mi obojętne spojrzenie, jakby wiązanie ludzi było dla niego na porządku dziennym.
– Zadzwonię do rodziców i powiem im, co chce pan zrobić. – Spróbowałam wykrzesać ze swojego wątłego ciała tyle energii, aby tym razem moje słowa zabrzmiały groźnie. – Wtedy z pewnością mnie stąd zabiorą i przestaną panu płacić!
Rodzice wiedzieli, że potrzebuję leczenia, ale byłam pewna, że będą wzbraniać się przed wysłaniem mnie na tak ciężki oddział. Poza tym ten szpital był prywatny i na wszystko musieli się zgadzać, a lekarze, którzy się mną zajmowali, rozmawiali z moim ojcem jak z równym albo nawet z autorytetem, bo tak się złożyło, że byłam córką słynnego chirurga. Dlatego byłam przekonana, że mogę się odwołać w rozmowie z Rumiankiem do takiego argumentu.
– Dziecko. – Na jego twarzy zagościł pogardliwy półuśmiech, kiedy opierał się łokciami o biurko. – Twoi rodzice wyrazili już zgodę na przeniesienie cię na oddział zamknięty.
Zamarłam z przerażenia. Nawet moi właśni rodzice spisali mnie na straty. W dodatku nie chcieli ze mną o tym porozmawiać. Odbyli rozmowę z tym lekarzem, a mnie nie poprosili do telefonu. Wyręczyli się bezdusznym psychiatrą.
Przez chwilę nie mogłam nawet drgnąć. Urzeczywistniały się właśnie moje najgorsze koszmary. Ale nie byłam przestraszona, choć myślałam wcześniej, że tak się właśnie poczuję. Byłam zdenerwowana, zła, naprawdę wkurzona. Zastygłam w bezruchu, pozwalając, aby narastająca we mnie fala wściekłości rozlała się po całym moim ciele. Była jak gęsta maź powstająca w okolicy serca i pędząca szybko, pomimo swej lepkości, do wszystkich kończyn. Przez jedną krótką chwilę zaczęłam postrzegać niezwykle wyraźnie otaczającą mnie rzeczywistość. Jakby kształty wszystkich przedmiotów na ułamek sekundy się wyostrzyły. Resztki moich mięśni napięły się w pełnej mobilizacji. Poczułam się silna jak nigdy dotąd. A potem rzuciłam się do ataku.
Nie pamiętam dokładnie, jak to się wszystko potoczyło. Najpierw skoczyłam na Rumianka, ale szybko ktoś złapał mnie od tyłu, spiesząc na pomoc lekarzowi. Zaczęłam się wyrywać, szarpać z tym kimś, kopać. Moje zachowanie zaskoczyło wszystkich zgromadzonych i przez chwilę bali się do mnie podejść. Jednak wysoki pielęgniarz schwycił mnie w taki sposób, że nie miałam możliwości, aby go uszkodzić. Rumianek wykrzykiwał coś do niego, chyba instruował go, co tamten miał ze mną zrobić. Kiedy mężczyzna wlókł mnie po długim korytarzu, zdołałam zatopić swoje zęby w jego przedramieniu. Miał bardzo miękką, nieco pulchną tkankę, a ja zostawiłam na niej dwa głębokie, krwawe półksiężyce. Gdybym zacisnęła szczęki, odgryzłabym kawałek jego ciała. Pielęgniarz zaklął i wykręcił mi boleśnie ręce do tyłu, tak abym sama szła w pewnej odległości od niego.
Gdy dotarliśmy do drzwi prowadzących na trzeci oddział, zaparłam się stopami o futrynę. Mój zdenerwowany opiekun popchnął mnie niefortunnie, chcąc, abym szła dalej, ale zachwiałam się, gdy moje ciało wyprzedziło nogi, i runęłam jak długa na podłogę. Świat wokół mnie zawirował i cała moja siła nagle gdzieś się ulotniła. Potem pamiętam już tylko jak przez mgłę przywiązywanie skórzanymi pasami do łóżka, bolesne ukłucie w udo i rozchodzące się po całym ciele uczucie obezwładniającego otępienia. W kilka chwil z osoby decydującej o swoim bycie zrobiono ze mnie bezwładną fizycznie i umysłowo masę. Byłabym wściekła, byłabym przerażona swoją bezbronnością, byłabym załamana, gdybym tylko mogła coś poczuć. Tymczasem nie pozwalano mi nawet na to, systematycznie wstrzykując co kilka godzin w moje ciało kolejne dawki otumaniających mnie środków. Czy tak właśnie miał wyglądać mój koniec? Przecież wyobrażałam to sobie zupełnie inaczej.
Zaczynał popołudniową zmianę jak zwykle o czternastej. Dbał o to, by w swoim grafiku mieć jak najwięcej popołudniowych zmian, gdyż taki tryb pracy odpowiadał mu najbardziej. Mógł się spokojnie wyspać, przestudiować prasę, a nawet zjeść wczesny obiad. Idąc do pracy, miał wrażenie, jakby przeżył już jeden dzień i nie musiał w dodatku martwić się perspektywą kolejnego samotnie spędzanego wieczoru. Choć te nie do końca były samotne, gdyż na ogół towarzyszyli mu dwaj jego bracia. Błażejowi jednak doskwierała samotność innego typu. Doskwierała mu już od tak wielu lat, że gdyby przyznał się do tego otwarcie, musiałby znaleźć się na miejscu jednego ze swoich pacjentów.
Zaczynał pracę za dziesięć minut i właśnie przebierał się w szatni dla personelu.
– Jest jedna nowa na ósemce – kolega zdawał mu relację z sytuacji na oddziale – przeniesiona z grupy półotwartej. Mądralom nie udało się zmusić jej do jedzenia – rzucił pogardliwie, dając świadectwo niezażegnanym sporom między personelami oddziałów, a potem dodał już fachowym językiem: – Wszystkich faszerujesz wieczorem według stałych zaleceń, a tej nowej dokładasz ekstra dawki, kiedy tylko zaczyna fikać.
– Taka zadziorna? – spytał, nie przerywając wiązania sznurowadeł swoich białych, najmodniejszych w tym sezonie trampek.
– Sam oceń – usłyszał ściszony głos, a po chwili przed jego oczami znalazło się przedramię z wyraźnym śladem ugryzienia. – Że też musiało akurat paść na mnie – narzekał. – Uważałem, żeby jej nie połamać, a małpa to wykorzystała i wpiła się we mnie z całej siły.
– Myślisz, że zdołasz ujść z życiem? – zapytał rozbawiony widokiem rosłego kolegi ostrożnie przykrywającego zranienie opatrunkiem.
Mężczyzna westchnął.
– Obyś jutro nie wyglądał tak samo. – Przymocował gazę plastrem. – Jest w tej dziewczynie coś takiego… – Zamyślił się na chwilę. – Nie wiem, jak to określić. – Sięgnął machinalnie po plecak i zarzucił go sobie na ramię. – Ordynator mówił, że długo już nie pożyje, bo jest strasznie chuda i zupełnie nic nie je, ale kiedy ją chwyciłem, wyrywała się z ogromną siłą, tak że ledwo ją utrzymałem. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. To było takie… nierzeczywiste.
Błażej podszedł do niego w swoim służbowym, białym uniformie i z zatroskaną miną położył mu dłoń na ramieniu.
– Może czuje pan, że chciałby odpocząć w jednej z naszych komfortowych sal?
Jako karę za swój żart dostał szturchańca w bok.
Czuł ogromną sympatię do ludzi z tego zespołu. Pracował tu dopiero od dwóch lat, ale został już całkowicie zaakceptowany. W innych placówkach, które miał okazję poznać, ludzie przychodzili i szybko rezygnowali. Stałą obsadę można było policzyć na palcach jednej ręki. Nawet najbardziej odporne osoby w końcu dopadało zwątpienie i wypalała się w nich chęć do pracy. Tutaj zaskoczyła go zupełnie inna sytuacja. Wiązało się to zapewne z tym, że w gąszczu Borów Tucholskich znalezienie źródła dochodów graniczyło z cudem. Kiedy mieszkańcy tego regionu dostawali posadę na miejscu, trzymali się jej kurczowo, nawet gdy była to praca w ośrodku dla psychicznie chorych.
Błażej celowo wybierał takie placówki. Dawały mu one więcej przestrzeni na oryginalne zachowania. Mniej też dziwiono się, gdy jakieś jego dokumenty nagle zaginęły albo były nieprecyzyjne. Jego przełożeni byli zazwyczaj osobami roztargnionymi, żyjącymi trochę jak ich pacjenci, w innym świecie. Czuł się bezpiecznie, mogąc obdarzać dociekliwą osobę wymownym spojrzeniem. Wszyscy doskonale rozumieli, że praca w takich miejscach zmienia ludzi i nie należy wymagać od nich typowych zachowań. Był zatem pewny swojego bezpieczeństwa.
Kiedy dotarł do dyżurki, roznosił się tam już zapach świeżo zaparzonej kawy. Postanowił, że sam zajrzy do pacjentów, aby nie odrywać koleżanek od rozlewania do kubków aromatycznego płynu i krojenia ciasta. Mając ciało przystojnego dwudziestopięciolatka, zawsze mógł liczyć na przychylność żeńskiej części personelu, w tym na domowe wypieki.
Przemierzył oddział szybko, gdyż o tej porze najczęściej nie było nic do zrobienia. Zatrzymał się przy drzwiach opatrzonych numerem 8 i samoprzylepną karteczką z treścią: „Odłączyć kroplówkę o 14.30”. W metalowej ramce umieszczonej przy drzwiach odnalazł kartonik z imieniem dziewczyny. Paulina.
W pomieszczeniu panował półmrok. Ktoś zaciągnął zasłony, chcąc najwyraźniej chronić pacjentkę przed natarczywością promieni słonecznych. Nie lubił takich mrocznych pomieszczeń, niedających ani wytchnienia, ani energetycznej jasności. Spróbował dostrzec twarz dziewczyny, ale ona patrzyła w kierunku okna, przez co widział tylko jej potargane włosy i kawałek zapadniętego policzka. Jej ciało wydało mu się wyjątkowo kruche, choć widział już w swoim życiu wiele anorektyczek. Musiała długo chorować, z pewnością dłużej niż dwa czy trzy lata.
Nikt nie przykrył jej kołdrą, więc widział jej zaciśnięte pięści poniżej unieruchamiających skórzanych opasek. Całe ciało miała wygięte, na ile to było możliwe, w kierunku okna, jakby wypatrywała tam ratunku, jakby była w każdej chwili gotowa do ucieczki.
– Paulino – wypowiedział jej imię, chcąc zwrócić na siebie uwagę dziewczyny, ale ani drgnęła – mam na imię Błażej. – Przedstawił się, gdyż na tym oddziale zezwalano na pomijanie tytułów zawodowych i grzecznościowych. – Odłączę kroplówkę.
Spojrzał na worek z płynem, który powinien już być pusty. W środku znajdowała się jeszcze ponad połowa jego zawartości. Jej organizm nie chciał przyjmować pokarmu nawet w takiej formie.
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – zapytał przejęty widokiem jej wychudzonych kończyn, przytwierdzonych grubymi pasami do metalowej ramy łóżka.
Jej słaby, ale niezwykle jeszcze melodyjny głos usłyszał dopiero po dłuższej chwili.
– Mógłbyś odsłonić okno?
– Jasne. – Okrążył jej łóżko i podszedł do ściany. – Nie ma sprawy. – Rozsunął zdecydowanym ruchem fragmenty grubej tkaniny, pozwalając, aby oślepiło go popołudniowe słońce.
– Dziękuję – wyszeptała.
Odwrócił się na pięcie i już chciał się do niej uśmiechnąć, kiedy całe jego ciało zastygło w bezruchu. Jego oddech przyspieszył tak, że zaczął spazmatycznie nabierać powietrza. Mimo że oddychał tak szybko, miał wrażenie, że zaraz się udusi. Przygryzł lekko dolną wargę, próbując otrzeźwić się jakoś z tego stanu. Wreszcie odchrząknął i poruszył ramionami, jakby chciał z nich strzepnąć zdenerwowanie. Odważył się zrobić krok w jej kierunku.
Nigdy nie widział czegoś takiego. Jej twarz lśniła. Mógłby przysiąc, że w jasnych, rudych włosach słońce przemienia swoje promienie w ogniki. Długie kosmyki rozrzucone po poduszce sprawiały wrażenie, jakby pościel płonęła żywym ogniem. Pomimo że ciało było bardzo wychudzone, sama buzia miała tylko lekko zapadnięte policzki. Bladość jej skóry doskonale współgrała z kolorem włosów i brązowymi piegami na nosku. Mrużyła oczy osłonięte jedynie długimi rzęsami. Gdyby mogła, pewnie zasłoniłaby je teraz ręką. Przesunął się jeszcze trochę bliżej, tak aby ustanowić sobą przeszkodę dla intensywnej jasności i dziewczyna mogła znaleźć się w jego cieniu.
– Odwykłaś od światła – wyksztusił wreszcie, nie odrywając od niej wzroku.
– Uhm – mruknęła tylko, po czym zacisnęła powieki, aby po chwili szeroko otworzyć oczy i spojrzeć na niego najbardziej zielonymi tęczówkami, jakie kiedykolwiek widział.
Pod ostrzałem jej wzroku aż ciarki przechodziły mu po plecach. Rzeczywiście było w niej coś niesamowitego. W Błażeju ożywały uśpione od dawna uczucia. Ekscytacja mieszała się ze strachem. Był przekonany, że ona jest tą, której szukał. Jej uroda sprawiała, że nie wyróżniałaby się spośród jemu podobnych. Bo to, że jej uroda była jak na ludzką bardzo oryginalna, było oczywistym faktem. Człowieka o takim wyglądzie mógłby wprowadzić pośród swoich braci.
Wiedział dokładnie, czego teraz najbardziej pragnął. Jeśli chciał zrealizować swój plan, musiał błyskawicznie podjąć decyzję. W przypadku tej dziewczyny wydawało się to także dla niej najlepszym wyjściem. Była dokładnie tym, czego szukał, i pozostało jej tylko kilka dni życia.
Jeden dzień w pasach w zupełności wystarczył, abym się poddała. Uwierzyłam, że nikt nie przyjdzie mi pomóc, rodzice nie przyjadą. Nie będzie mi dane nawet do nich zadzwonić, jeśli nie udowodnię, że będę już grzeczna. Musiałam przestać walczyć i choć trochę zacząć słuchać, co do mnie mówią. Najtrudniej było, dopóki pogryziony przeze mnie pielęgniarz nie skończył swojej zmiany. Jego następca, Błażej, był do mnie zdecydowanie lepiej nastawiony. Wprawdzie podobnie jak tamten pakował we mnie środki, po których nie wiedziałam, czy jestem jeszcze sobą, ale pod koniec swojej zmiany rozpiął pasy krępujące mi nogi. Na chwilę wyswobodził także moje ręce, rozmasował nadgarstki i założył na nie coś w rodzaju miękkich ochraniaczy, abym nie poraniła sobie skóry. Kiedy mnie dotykał, działo się coś dziwnego, stawały mi przed oczami obrazy z dzieciństwa, jakby jego dłonie kojarzyły mi się z kimś z mojej rodziny. Tyle że to było zupełnie niemożliwe. Był po prostu bardzo miły i zajmował się mną ze szczerą troską. Próbował nawet przekonać doktora Rumianka, aby pozwolił na całkowite rozpięcie pasów, ale nie uzyskał zgody. Tylko Błażej nie bał się, że zacznę uciekać albo rzucę się na niego, drapiąc i kąsając. Wiedziałam, że pomimo swojej smukłej sylwetki w jego wysokim ciele jest więcej siły niż w innych pracujących tu mężczyznach. Jednocześnie we wszystkim, co robił, był niespotykanie cierpliwy i delikatny. No i był naprawdę przystojny. Wszystko to sprawiło, że szybko zyskał moją sympatię.
Słyszałam odgłos kroków wyjątkowo wyraźnie, pomimo drzwi odgradzających mnie od rzeczywistości za nimi. Początkowo wydawało mi się, że to sen, jednak dźwięk był coraz bliższy i stawał się natarczywy. Wreszcie umilkł pod drzwiami mojej celi. Spojrzałam zaciekawiona w ich kierunku. Stał w nich Błażej. Spróbowałam uśmiechnąć się do niego, ale było mi tak słabo, że nie byłam pewna, czy nie wyglądało to jak grymas. Ten młody mężczyzna był jedyną miłą osobą, jaką tu spotkałam, dlatego zasłużył na mój uśmiech. Podszedł do mojego łóżka i usiadł na jego skraju, podciągając nogawki dżinsów, aby nie wyciągały się na kolanach. Dopiero ten gest sprawił, że dostrzegłam, iż nie jest ubrany tak jak zazwyczaj. Ze swojego służbowego ubrania miał na sobie tylko białą koszulę.
– Dobrze, że nie śpisz. – Położył swoją dłoń na mojej. – Chciałbym z tobą porozmawiać. – Błądził wzrokiem po mojej twarzy, jakbym była w stanie czymś go onieśmielić. – Mamy bardzo mało czasu. Musisz podjąć decyzję błyskawicznie.
– Nie rozumiem – wybąkałam zmieszana jego słowami.
Był środek nocy. Nie spałam, bo akurat nie znokautowali mnie lekami i chciałam mieć tę chwilę przytomności, nie tracąc jej na sen. Na oddziale było zupełnie cicho, dlatego tak wyraźnie słyszałam, kiedy tu szedł. Jedynie z dyżurki lekarza sączyły się ciche odgłosy włączonego telewizora. Nie miałam pojęcia, dlaczego ten mężczyzna miałby zjawić się tu o tej porze, i nie przychodziło mi do głowy nic, o czym mogłabym z nim rozmawiać.
– Chcę cię stąd porwać – ściszył głos do szeptu, wyjawiając mi swój plan – jeśli oczywiście jesteś zainteresowana tym, żeby wydostać się z tego oddziału – zmrużył tajemniczo oczy.
– Naprawdę? – Poczułam, jak moje żyły pęcznieją od szybciej krążącej w nich krwi. – I będę mogła wrócić do domu?
Zwiesił głowę tak, że mogłam zobaczyć, jak ciemnobrązowe włosy opadają mu na czoło. Wciągnął głośno powietrze do płuc i zatrzymał je tam na chwilę. Wolno pokręcił głową.
– Nie, Paulino – powiedział poważnie, podnosząc wreszcie wzrok. – Już nigdy nie będziesz mogła wrócić do domu i do swojego życia. Jednak będziesz miała większe szanse na przeżycie w miejscu, do którego chcę cię zabrać. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć. Decydujesz się pójść ze mną czy zostajesz tutaj?
Nie do końca rozumiałam, co chciał mi powiedzieć, ale jednego byłam pewna, musiałam wydostać się stąd niezależnie od ceny, jaką przyjdzie mi za to zapłacić. Wystarczy, że on mnie stąd wyprowadzi, a potem i tak zrobię, co będę uważała za słuszne. Przecież nie będzie mógł mnie zatrzymać.
– Zabierz mnie stąd – wyszeptałam drżącym z emocji głosem.
Jego oczy zapłonęły, a na ustach pojawił się półuśmiech.
– Wiedziałem, że się zgodzisz – zamruczał.
Jego zachowanie sprawiło, że poczułam na plecach dreszcze. Czy nie oddawałam się właśnie w ręce jakiegoś psychopaty?
– Muszę dobrze zatrzeć po tobie ślady, więc zrobię teraz coś, czego nie zrozumiesz, i może być to trochę… – Zamyślił się, próbując dobrać właściwe słowa. – No cóż, raczej przerażające.
Musiał dostrzec moje rozdziawione ze strachu usta. Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi, ale zaczynałam się go bać.
– Nie martw się, nie zabiję cię. – Wstał i zdjął ze mnie kołdrę, a potem rozpiął guziki koszuli nocnej. – Mam przynajmniej taką nadzieję.
W jednej chwili zmieniłam zdanie. Musiałam się stąd wydostać, ale jego sposób był zdecydowanie nie do zaakceptowania. Chciałam krzyknąć, zacząć się wyrywać, odepchnąć go. Pasy udaremniły wszelkie moje próby, a krzyk nie zdążył wyrwać się z mojego gardła, bo on już trzymał swoją dłoń na mojej klatce piersiowej w miejscu, bezpośrednio pod którym znajdowało się serce.
Najpierw poczułam pulsujące gorąco jego dotyku. Przypominało rytm uderzenia serca. Im bardziej przenikało w głąb mojego ciała, tym wyraźniej czułam, jak przemieniało się z parzącego gorąca w sztywny chłód. To zimno było efektem czegoś, co działo się teraz w moim zwalniającym sercu i opanowywało stopniowo wszystkie fragmenty mojego ciała. Niemal słyszałam trzeszczenie zamarzających tkanek. Stopniowo traciłam władzę nad nogami, rękami, brzuchem, mięśniami twarzy. Jako ostatnie znieruchomiały mięśnie klatki piersiowej. Przestałam oddychać. Nie potrzebowałam już tlenu. Powietrze nie było mi potrzebne, bo martwe serce nie wtłoczyłoby go razem z krwią do sieci żył.
Okłamał mnie. Miał mnie stąd zabrać, tymczasem odebrał mi życie z taką łatwością. Sama go o to poprosiłam, ale nie przypuszczałam, że moją ucieczką miała być śmierć.
Za chwilę powinnam stracić zupełnie świadomość. Przynajmniej zginęłam z rąk przystojnego mężczyzny – pomyślałam, dostrzegając ironiczny komizm tej sytuacji. Lepiej tak niż z powodu choroby psychicznej. Zastanawiałam się jeszcze przez jedną krótką chwilę, jaka myśl powinna znaleźć się w moim umyśle po raz ostatni. Czy przeżyłam coś, do czego chciałabym wrócić wspomnieniami w chwili śmierci? Wyglądało na to, że nie.
Do pokoju weszli dwaj mężczyźni: Błażej i jakiś zaspany lekarz. Zatem mój oprawca musiał wychodzić, a ja nawet tego nie zauważyłam. Teraz widziałam ich twarze tylko dlatego, że pochylili się nade mną i znaleźli się w zasięgu moich nieruchomych oczu.
– Podczas wieczornej wizyty trzymała się całkiem dobrze – westchnął niezadowolony lekarz. – Szybko wystygła – stwierdził, usiłując wyczuć resztkę pulsu na mojej szyi.
Nie odnalazłszy go pod palcami, sięgnął po stetoskop, włożył sobie słuchawki do uszu i przytknął okrągłą końcówkę do mojej klatki piersiowej. Przez chwilę w skupieniu próbował coś usłyszeć.
– Stwierdza pan zgon? – Wychwyciłam nutę zniecierpliwienia w głosie pielęgniarza.
– Tak – ziewnął. – Zabierz ją do kostnicy. – Jego ciepła dłoń ściągnęła moje powieki, zamykając oczy.
Pozostał mi już tylko słuch i gorączkowo próbowałam za jego pomocą ustalić, co dzieje się wokół mnie. Najpierw ktoś przeniósł mnie na inne łóżko. Nie było na nim prześcieradła, a materac był gumowy i nieprzyjemny w kontakcie ze skórą. Z obrzydzeniem zdałam sobie sprawę z tego, dlaczego jego powierzchnia musiała być łatwa w utrzymaniu w czystości. Nie tylko ja wyruszałam na nim w ostatnią podróż.
– Formalności mamy załatwione – szepnął Błażej, popychając do przodu łóżko, na którym leżałam.
Gumowe kółka zapiszczały na nowej nawierzchni, gdy wyjechaliśmy z windy. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, w której części budynku znajdowała się posadzka mogąca wydawać tak odrażające dźwięki. Najpierw zjechaliśmy windą kilka pięter, a potem zostałam wwieziona do jakiegoś pomieszczenia wypełnionego ostrym gryzącym zapachem. Ruchome łóżko stanęło w miejscu. Nie musiałam rozglądać się dookoła, aby wiedzieć, gdzie jestem.
– To może trochę zaboleć. – Ciepły pęd powietrza musnął moje ucho.
Coś wcisnęło się w moją klatkę piersiową. Byłam gotowa przysiąc, że chwyciło mnie za serce i potrząsnęło nim gwałtownie. A potem poczułam lawinę ognia wlewającą się do wszystkich moich kończyn. Wrażenie było takie, jakbym wsadziła zamarzniętą dłoń do wrzątku. Tyle że nie chodziło tylko o dłoń, ale o całe moje ciało. W zakamarkach mojej świadomości myśli zatrzymały się na chwilę, aby dać pierwszeństwo jękowi wydobywającemu się z głębi mnie i w tej głębi tonącemu. Uczucie tego piekielnego ognia zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Wydawało mi się, że nie mogło trwać to dłużej niż minutę, ale byłam pewna, że było to najgorsze, czego kiedykolwiek doświadczyłam. Zaczerpnęłam powietrza, które wdarło się w moje płuca, brutalnie rozciągając bezużyteczne przez kilka minut pęcherzyki. Poczułam ból, jaki od zarania dziejów towarzyszy rodzącym się ludziom, którzy nie pamiętają go, bo są na to zbyt mali. Ja czułam go bardzo wyraźnie i zdałam sobie sprawę z tego, że urodziłam się właśnie na nowo.
– Dzięki Bogu – westchnął ktoś obok mnie – już się bałem, że zrobiłem ci krzywdę.
Chciałam odwrócić twarz w stronę źródła tego dźwięku, ale moja głowa była ciężka jak głaz. Nie mogłam poruszyć ani nią, ani żadnym innym fragmentem mojego ciała. Byłam sparaliżowana, czasowo albo na zawsze. Może jednak zrobił mi krzywdę.
– Przygotuję tylko twoją trumnę i zaraz możemy zbierać się do domu. – Na twarzy Błażeja, która pojawiła się nade mną, zagościł uspokajający uśmiech.