Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Noc wigilijna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Noc wigilijna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 185 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mi­nął ostat­ni dzień przed Bo­żym. Na­ro­dze­niem. Na­sta­ła ja­sna zi­mo­wa noc. Wyj­rza­ły gwiaz­dy. Księ­życ ma­je­sta­tycz­nie wy­pły­nął na nie­bo – po­świe­cić lu­dziom do­brej woli i ca­łe­mu świa­tu, iżby wszy­scy mo­gli we­so­ło ko­lę­do­wać i sła­wić Chry­stu­sa. Mróz brał moc­niej niż z rana; ale za to było tak ci­cho, że skrzy­pie­nie za­mar­z­nię­te­go śnie­gu pod bu­tem sły­sza­ło się na pół wior­sty. Ani jed­na jesz­cze gro­mad­ka chłop­ców nie po­ka­za­ła się pod okna­mi chat; tyl­ko sa­mot­ny księ­życ za­glą­dał w nie ukrad­kiem, jak­by wy­wo­łu­jąc stro­ją­ce się dziew­czę­ta, aby co ry­chlej wy­bie­gły na skrzy­pią­cy śnieg. W tym mo­men­cie z ko­mi­na pew­nej cha­ty buch­nę­ły kłę­by dymu za­ście­la­jąc chmu­rą nie­bo, a wraz z dy­mem okra­kiem na mio­tle unio­sła się wiedź­ma.

Gdy­by w tym cza­sie trój­ką gmin­nych koni prze­jeż­dżał ase­sor z So­ro­czy­niec, w czap­ce z ba­ran­ko­wym oto­kiem zro­bio­nej na spo­sób ułań­ski, w gra­na­to­wym ko­żu­chu pod­bi­tym czar­ny­mi ba­ran­ka­mi, z prze­myśl­nie sple­cio­nym ba­to­giem, któ­rym ma zwy­czaj pod­pę­dzać swe­go woź­ni­cę – to by ją na pew­no za­uwa­żył, po­nie­waż ase­sor z So­ro­czy­niec nig­dy w świe­cie nie prze­oczy żad­nej wiedź­my. Wie na pa­mięć, ile u każ­dej baby świ­nia ma pro­siąt, ile u kogo płót­na leży w ku­frze i co ze swej odzie­ży lub go­spo­dar­stwa po­rząd­ny czło­wiek za­sta­wi w nie­dzie­lę w szyn­ku. Ale so­ro­czyń­ski ase­sor tędy nie prze­jeż­dżał, zresz­tą, co go ob­cho­dzą cu­dze spra­wy, ma wła­sną gmi­nę. A tym­cza­sem wiedź­ma unio­sła się tak wy­so­ko, że tyl­ko jak czar­na plam­ka mi­ga­ła w gó­rze. Lecz gdzie­kol­wiek uka­zy­wa­ła się plam­ka, tam gwiaz­dy jed­na za dru­gą ga­sły na nie­bie. Wkrót­ce wiedź­ma uzbie­ra­ła ich peł­ny rę­kaw. Ja­kieś trzy lub czte­ry jesz­cze błysz­cza­ły. Na­gle z dru­giej stro­ny uka­za­ła się dru­ga plam­ka, ro­sła, pęcz­nia­ła i oto już prze­sta­ła być plam­ką. Krót­ko­widz, gdy­by na­wet za­miast oku­la­rów wdział na… nos koła z ko­mi­sa­rzo­wej brycz­ki, nie roz­po­znał­by, co to ta­kie­go. Z przo­du cał­kiem Nie­miec: wą­ziut­ka, sta­le ru­chli­wa i wszyst­ko wę­szą­ca mord­ka, za­koń­czo­na, jak u na­szych świń, okrą­głym pią­ta­kiem, nogi tak cien­kie, że gdy­by miał ta­kie wójt z Ja­re­sków, to za­ła­ma­ły­by się pod nim w pierw­szym ko­za­ku. Ale za to z tyłu – ist­ny ko­mor­nik gu­ber­niał­ny w mun­du­rze, al­bo­wiem za ple­ca­mi zwi­sał mu ogon taki ostry i dłu­gi jak obec­nie no­szo­ne poły mun­du­ru; i tyl­ko chy­ba po koź­lej bro­dzie pod mord­ką, po nie­wiel­kich róż­kach ster­czą­cych na gło­wie i po tym, że cały był nie biel­szy od ko­mi­nia­rza, moż­na się było do­my­ślić, że to wca­le nie Nie­miec i nie gu­ber­nial­ny ko­mor­nik, lecz po pro­stu dia­beł, któ­re­mu po­zo­sta­ła jesz­cze ostat­nia noc do szwen­da­nia się po bo­żym świe­cie i ku­sze­nia do grze­chu po­rząd­nych lu­dzi. Bo już ju­tro, po pierw­szym ude­rze­niu dzwo­nu na jutrz­nię, z pod­wi­nię­tym ogo­nem umknie co tchu do swe­go le­go­wi­ska. Tym­cza­sem dia­beł po ci­chut­ku pod­kra­dał się do księ­ży­ca i już wy­cią­gał rękę, by go schwy­cić; na­gle jed­nak cof­nął ją, jak­by się opa­rzył, po­ssał pa­lec, wierz­gnął nogą, za­biegł z dru­giej stro­ny, po czym znów od­sko­czył i cof­nął rękę. Jed­nak­że, po­mi­mo nie­po­wo­dze­nia, chy­try dia­beł nie za­prze­stał zbyt­ków. Pod­bie­gł­szy, po­rwał oby­dwie­ma rę­ka­mi księ­życ, wy­krzy­wia­jąc się i dmu­cha­jąc prze­rzu­cał go z ręki do ręki, jak chłop, któ­ry wy­do­stał go­ły­mi rę­ka­mi pło­ną­cy wę­giel do faj­ki; aż wresz­cie po­śpiesz­nie scho­wał go do… kie­sze­ni i jak­by nig­dy nic po­biegł da­lej. W Di­kań­ce nikt nie za­uwa­żył, że dia­beł ukradł księ­życ. Co praw­da, pi­sarz gmin­ny, wy­cho­dząc na czwo­ra­kach z szyn­ku, wi­dział, jak ni stąd, ni zo­wąd księ­życ za­czął tań­co­wać po nie­bie, i za­przy­się­gał się na Boga, za­pew­nia­jąc o tym całą wieś; ale wło­ścia­nie krę­ci­li gło­wa­mi, a na­wet go wy­śmie­wa­li. Co jed­nak było po­wo­dem, że dia­beł zde­cy­do­wał się na taki bez­praw­ny czyn? Ano wła­śnie ten po­wód: wie­dział, że bo­ga­ty Ko­zak Czub zo­stał za­pro­szo­ny przez dia­ka na ku­tię, gdzie będą: soł­tys wraz z przy­by­łym z ar­chi­je­rej­skie­go chó­ru, w gra­na­to­wym sur­du­cie, krew­nia­kiem dia­ka, co to po­tra­fi brać naj­niż­sze ba­so­we nuty; Ko­zak Swer­by­guz i jesz­cze ten i ów. Prócz ku­tii po­da­dzą wa­re­nu­chę, wód­kę na sza­fra­nie i mnó­stwo wsze­la­kie­go je­dze­nia. A tym­cza­sem cór­ka Czu­ba, naj­pięk­niej­sza we wsi dziew­czy­na, po­zo­sta­nie w domu, a do niej na pew­no przyj­dzie ko­wal, si­łacz i chłop jak dąb, któ­re­go dia­beł bar­dziej nie cier­piał niż ka­zań ojca Kon­dra­ta. W wol­nym cza­sie ko­wal zaj­mo­wał się ma­lo­wa­niem i sły­nął jako naj­lep­szy ma­larz w ca­łej oko­li­cy. Sam set­nik Ł…ko, wte­dy jesz­cze­cie­szą­cy się zdro­wiem, umyśl­nie wzy­wał go do Po­łta­wy, aby mu po­ma­lo­wał płot koło domu. Wszyst­kie mi­ski, z któ­rych di­kań­scy Ko­za­cy sior­ba­li barszcz, były po­ma­lo­wa­ne przez ko­wa­la. Ko­wal był czło­wie­kiem na­boż­nym i czę­sto ma­lo­wał świę­te ob­ra­zy; te­raz jesz­cze moż­na zna­leźć w cer­kwi w T… ewan­ge­li­stę Łu­ka­sza jego pędz­la. Wszak­że try­um­fem sztu­ki ko­wa­la był ob­raz na­ma­lo­wa­ny na cer­kiew­nej ścia­nie, w pra­wym przed­sion­ku, przed­sta­wia­ją­cy świę­te­go Pio­tra w dniu Sądu Osta­tecz­ne­go, gdy, z klu­cza­mi w ręku, wy­pę­dza z pie­kła złe­go du­cha: prze­ra­żo­ny dia­beł mio­ta się we wszyst­kie stro­ny, czu­jąc swą zgu­bę, a za­mknię­ci w pie­kle grzesz­ni­cy biją i wy­ga­nia­ją go ba­ta­mi, po­la­na­mi i wszyst­kim, co im wpa­dła w ręce. W cza­sie gdy ma­larz pra­co­wał nad tym ob­ra­zem i ma­lo­wał go na ogrom­nej de­sce, dia­beł ze wszyst­kich sił sta­rał się mu prze­szko­dzić: to nie­po­strze­że­nie trą­cał go w ło­kieć, wy­dmu­chi­wał z pa­le­ni­ska kuź­ni po­piół i ob­sy­py­wał nim ob­raz; po­mi­mo to pra­ca zo­sta­ła ukoń­czo­na, de­ska wnie­sio­na do cer­kwi i wpra­wio­na w ścia­nę przed­sion­ka. Od tego cza­su dia­beł po­przy­siągł ko­wa­lo­wi ze­mstą. Jed­na tyl­ko noc po­zo­sta­łą mu te­raz do szwen­da­nia się po świe­cie; lecz na­wet tej nocy szu­kał wszel­kich spo­so­bów, by wy­wrzeć na ko­wa­lu swo­ją złość. I wła­śnie dla­te­go po­sta­no­wił ukraść księ­życ wie­dząc, że sta­ry Czub jest le­ni­wy i nie­mra­wy, do dia­ka zaś od jego cha­łu­py wca­le nie było tak bli­sko; dro­ga szła ty­ła­mi wsi, obok mły­nów, obok cmen­ta­rza, okrą­ża­ła jar. W noc księ­ży­co­wą wa­re­nu­cha i wód­ka na… sza­fra­nie mo­gły­by sku­sić Czu­ba; ale w taką ćmę bar­dzo wąt­pli­we, aby się ko­muś uda­ło ścią­gnąć go z pie­ca i wy­wa­bić z cha­ty. A ko­wal, któ­ry od daw­na nie był z nim w do­brej ko­mi­ty­wie, po­mi­mo swej siły za nie nie od­wa­żył­by się w cza­sie obec­no­ści jego przyjść do cór­ki. W ten oto spo­sób, gdy tyl­ko dia­beł scho­wał księ­życ do kie­sze­ni, na ca­łym świe­cie zro­bi­ło się na­gle tak ciem­no, że nie każ­dy zna­la­zł­by dro­gę do szyn­ku, nie mó­wiąc już o dro­dze do dia­ka. Wiedź­ma, uj­rzaw­szy się na­gle w ciem­no­ściach, krzyk­nę­ła. Wte­dy dia­beł z ga­lan­te­rią po­chwy­cił ją pod rękę i za­czął szep­tać na ucho to samo, co za­zwy­czaj szep­cze się płci nie­wie­ściej. Dziw­nie się ple­cie na tym na­szym świe­cie! Wszyst­ko, co tyl­ko na nim żyje, usi­łu­je mał­po­wać i na­śla­do­wać jed­no dru­gie. Daw­niej, by­wa­ło, w Mir­go­ro­dzie tyl­ko sę­dzia i ho­rod­ni­czy cha­dza­li zimą w po­kry­tych suk­nem ko­żu­chach, wszy­scy zaś drob­ni urzęd­ni­cy no­si­li ko­żu­chy po pro­stu bez po­kry­cia. A te­raz i ase­sor, i pod­ko­mo­rzy wy­kosz­to­wa­li się na nowe szu­by z re­sze­ti­łowś­kich ja­gnię­cych skó­rek, z su­kien­nym po­kry­ciem. Kan­ce­li­sta i pi­sarz gmin­ny w za­prze­szłym roku wzię­li gra­na­to­wej ki­taj­ki po 60 ko­pie­jek ar­szyn. Za­kry­stian zro­bił so­bie na lato nan­ki­no­we sza­ra­wa­ry i ka­me­lo­ro­wą ka­mi­zel­kę w pa­ski. Sło­wem, wszy­scy pną się do góry! Kie­dyż wresz­cie lu­dzie prze­sta­ną być próż­ni! Moż­na pójść o za­kład, że wie­lu by się zdzi­wi­ło wi­dząc dia­bła idą­ce­go w ich śla­dy. Naj­bar­dziej zaś iry­tu­ją­ce jest to, że za­pew­ne uwa­ża sie­bie za gła­dy­sza, a tym­cza­sem cóż to za po­stać – po­żal się Boże! Gęba, jak po­wia­da Foma Gri­go­ri­je­wicz, obrzy­dli­stwo nad obrzy­dli­stwa­mi, a jed­nak i on się umi­zga! Lecz na nie­bie i pod nie­bem tak się zro­bi­ło ciem­no, że wca­le nie moż­na było doj­rzeć, co się da­lej dzia­ło mię­dzy nimi.

– Więc ty, ku­mie, jesz­cze nie by­łeś u dia­ka w no­wej cha­cie? – mó­wił Ko­zak Czub, wy­cho­dząc z drzwi swej cha­łu­py, do chu­der­la­we­go, wy­so­kie­go chło­pa w krót­kim ko­żusz­ku i z ob­ro­śnię­tą bro­dą, świad­czą­cą, że już dłu­żej chy­ba niż dwa ty­go­dnie nie do­tknął jej uła­mek kosy, któ­rym za­zwy­czaj z bra­ku brzy­tew chło­pi golą swe bro­dy. – Bę­dzie tam tę­gie po­pi­ja­nie! – cią­gnął Czub wy­szcze­rza­jąc zęby w uśmie­chu. – Że­by­śmy się tyl­ko nie póź­ni­li. – Czub po­pra­wił przy tym swój pas, ści­śle obej­mu­ją­cy ko­żuch, na­ci­snął moc­niej cza­pę, ujął w rękę bat – po­strach do­kucz­li­wych psów; ale spoj­rzaw­szy w górę, za­trzy­mał się… – Ki dia­beł! Pa­trzaj no, pa­trzaj, Pa­na­sie!

– Co? – po­wie­dział kum i tak­że uniósł gło­wę do góry.

– Jak to co? Księ­ży­ca nie ma.

– A to ci heca! Rze­czy­wi­ście nie ma księ­ży­ca.

– No wła­śnie, nie ma! – wy­rzekł Czub z pew­nym nie­za­do­wo­le­niem z po­wo­du nie­wzru­szo­nej obo­jęt­no­ści kuma. – Cie­bie to za­pew­ne nic nie ob­cho­dzi.

– A cóż mam ro­bić?

– Aku­rat mu­siał – cią­gnął Czub ocie­ra­jąc rę­ka­wem wąsy – ja­kiś dia­beł (bo­daj, kun­del, ran­kiem kie­lisz­ka wód­ki nie wy­pił) wmie­szać się w tę spra­wę!… Do­praw­dy, śmie­chu war­te… Umyśl­nie, sie­dząc w cha­cie, pa­trzy­łem w okno: cudo – nie noc! Ja­sno, śnieg błysz­czy od księ­ży­ca. Wid­no było jak w dzień. Nie zdą­ży­łem wyjść za drzwi, a tu masz, i choć oko wy – kol! – Czub dłu­go jesz­cze gde­rał i klął, a jed­no­cze­śnie roz­my­ślał, na co się tu zde­cy­do­wać. Okrop­nie chcia­ło mu się po­mieć ję­zo­rem u dia­ka, gdzie nie­wąt­pli­wie sie­dział już soł­tys i przy­jezd­ny bas, i dzieg­ciarz Mi­ki­ta, któ­ry co dwa ty­go­dnie jeź­dził do Po­łta­wy na targ, a po­tem opo­wia­dał ta­kie fa­ce­cje, że wszy­scy słu­cha­cze aż się za brzu­chy trzy­ma­li ze śmie­chu. Wi­dział już w my­ślach sto­ją­cą na sto­le wa­re­nu­chę. Wszyst­ko to, rze­czy­wi­ście, było bar­dzo nę­cą­ce, ale noc­ne ciem­no­ści przy­po­mi­na­ły mu o tym le­ni­stwie, któ­re jest tak miłe wszyst­kim Ko­za­kom. Jak to by­ło­by do­brze wy­cią­gnąć się te­raz z pod­ku­lo­ny­mi no­ga­mi na le­żan­ce, pa­lić spo­koj­nie faj­kę i słu­chać po­przez roz­kosz­ną drzem­kę ko­lęd i pie­śni roz­ba­wio­nych chłop­ców i dziew­cząt, tło­czą­cych się gro­mad­nie pod okna­mi. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że zde­cy­do­wał­by się na to ostat­nie, gdy­by był sam; ale te­raz we dwój­kę nie bę­dzie tak nud­no i strasz­no iść ciem­ną nocą, a przy tym nie chcia­ło mu się zdra­dzać swe­go le­ni­stwa czy też tchó­rzo­stwa. Prze­stał kląć i zwró­cił się znów do kuma.

– Więc nie ma, ku­mie, księ­ży­ca?

– Nie ma.

– Dziw­ne rze­czy, do­praw­dy. Daj no ta­ba­ki! Masz, ku­mie, do­brą ta­ba­kę! Skąd ją masz?

– Dia­bła tam do­bra! – od­rzekł kum za­my­ka­jąc brzo­zo­wą ta­ba­kier­kę rżnię­tą we wzo­ry. – Na­wet sta­ra kura nie kich­nie!

– Pa­mię­tam – mó­wił da­lej Czub – nie­bosz­czyk szyn­karz Zu­zu­la pew­ne­go razu przy­wiózł mi ta­ba­ki z Nie­ży­na. To ci była ta­ba­ka! Do­brą ta­ba­ka! Więc jak­że, ku­mie, bę­dzie? Ciem­no na dwo­rze.

– Chy­ba zo­sta­nie­my w domu – mruk­nął kum ująw­szy za za­wor­kę u drzwi.

Gdy­by kum tego nie po­wie­dział, to Czub za­pew­ne zde­cy­do­wał­by się zo­stać; te­raz jed­nak jak­by go coś pcha­ło, by zro­bić na prze­kór. – Nie, ku­mie, chodź­my! Nie moż­na, trze­ba pójść! – Le­d­wo to wy­rzekł, już był zły na sie­bie, że wy­rzekł. Bar­dzo mu było nie­mi­ło wlec się w taką noc, wszak­że po­cie­szał się tym, że umyśl­nie zro­bił wła­śnie in­a­czej, niż mu ra­dzo­no.

Kum nie wy­ra­ziw­szy na swym ob­li­czu naj­mniej­sze­go nie­za­do­wo­le­nia, jak czło­wiek, któ­re­mu ab­so­lut­nie wszyst­ko jed­no, czy sie­dzieć w domu, czy wy­ła­zić z domu, ro­zej­rzał się, po­dra­pał bi­czy­skiem po ra­mie­niu i obaj ku­mo­wie ru­szy­li w dro­gę.

Te­raz spójrz­my, co robi, po­zo­staw­szy sama, pięk­na córa. Oksa­na nie skoń­czy­ła jesz­cze sie­dem­na­stu lat, gdy pra­wie na ca­łym świe­cie, i z tej, i z tam­tej stro­ny Di­kań­ki, za­czę­to mó­wić o jej nad­zwy­czaj­nej uro­dzie. Chłop­cy zgod­nie ob­wie­ści­li, że ład­niej­szej dziew­czy­ny nig­dy jesz­cze nie było i nie bę­dzie we wsi. Oksa­na wie­dzia­ła i sły­sza­ła wszyst­ko, co o niej mó­wi­li, i była ka­pry­śna, jak przy­stoi pięk­no­ści. Gdy­by cho­dzi­ła nie w sa­mo­dzia­ło­wym weł­nia­ku i za­pa­sce, lecz w ja­kiejś ka­tan­ce, to za­ka­so­wa­ła­by wszyst­kie dziew­czę­ta. Chłop­cy uga­nia­li się za nią gro­mad­nie; ale stra­ciw­szy cier­pli­wość za­czę­li ją stop­nio­wo opusz­czać i zwra­cać się ku in­nym, nie tak roz­ba­ła­mu­co­nym. Je­den tyl­ko ko­wal był upar­ty i nie za­prze­sta­wał sta­rań, po­mi­mo że i z nim po­stę­po­wa­ła wca­le nie­le­piej niż z in­ny­mi. Po wyj­ściu ojca dłu­go jesz­cze stro­iła się i miz­drzył? przed nie­wiel­kim, opra­wio­nym w oło­wia­ne ram­ki lu­ster­kiem: nie mo­gła się sobą na­cie­szyć. – Cóż to lu­dziom przy­szło do gło­wy roz­gła­szać, żem niby pięk­na? – mó­wi­ła jak­by z roz­tar­gnie­niem, je­dy­nie po to, aby o czymś ze sobą po­gwa­rzyć. – Kła­mią lu­dzie, wca­le nie je­stem pięk­na. – Ale od­bi­ta w lu­strze świe­ża, żywa, dzie­cię­co mło­dziut­ka twa­rzycz­ka z błysz­czą­cy­mi czar­ny­mi ocza­mi i nie­wy­po­wie­dzia­nie cud­nym uśmie­chem, prze­pa­la­ją­cym du­szę, za­da­ła temu kłam. – Czyż­by moje czar­ne brwi i oczy – cią­gnę­ła nie wy­pusz­cza­jąc lu­stra kra­sno­li­ca – były tak pięk­ne, że nie mają rów­nych na świe­cie? Cóż tu pięk­ne­go w tym za­dar­tym no­sku? albo w po­licz­kach? albo w ustach? Czyż­by były pięk­ne moje czar­ne war­ko­cze? Och! Moż­na się ich na­stra­szyć wie­czo­rem: są jak dłu­gie żmi­je, splo­tły się i oto­czy­ły moją gło­wę. Te­raz wi­dzę, że wca­le nie je­stem pięk­na! – lecz od­su­wa­jąc nie­co od sie­bie lu­stro, na­tych­miast za­prze­czy­ła: – Nie, je­stem pięk­na! Ach, jak­że je­stem pięk­na! Cudo! Ja­kąż ra­dość spra­wię temu, czy­ją żoną zo­sta­nę! Jak­że bę­dzie się mną za­chwy­cał mój mąż! Zu­peł­nie stra­ci gło­wę. Za­ca­łu­je mnie na śmierć.

– Cud­na dziew­czy­na! – wy­szep­tał ko­wal, któ­ry ci­chut­ko wszedł. – Nie brak jej cheł­pli­wo­ści! Go­dzi­nę stoi za­pa­trzo­na w lu­stro i nie może się na­pa­trzeć, w do­dat­ku na głos się wy­chwa­la.

– Tak, chłop­cy, czyż że mnie dla was para? Spójrz­cie tyl­ko na mnie – cią­gnę­ła ślicz­na ko­kiet­ka – jak płyn­nie sta­wiam kro­ki; ko­szu­lę mam wy­ha­fto­wa­ną czer­wo­nym je­dwa­biem: A ja­kie wstąż­ki na gło­wie! Przez całe ży­cie nie zo­ba­czy­cie bo­gat­szej la­mów­ki! Wszyst­ko to ku­pił, mi oj­ciec po to, żeby się ze mną oże­nił, naj­do­rod­niej­szy chło­pak na świe­cie! – Uśmiech­nię­ta od­wró­ci­ła się i w tym mo­men­cie zo­ba­czy­ła ko­wa­la…

Krzyk­nę­ła i sta­nę­ła przed nim z su­ro­wą miną.

Ko­wa­lo­wi aż ręce opa­dły.

Trud­no opo­wie­dzieć, co wy­ra­ża­ła sma­gła twarz cud­nej dziew­czy­ny: była w niej i su­ro­wość, i po­przez su­ro­wość jak­by drwi­ny z jego zmie­sza­nia, a le­d­wo do­strze­gal­ny ru­mie­niec nie­za­do­wo­le­nia de­li­kat­nie za­bar­wiał po­licz­ki; wszyst­ko zaś tak się ze sobą zla­ło i tak nie do opi­sa­nia było pięk­ne, że po­ca­ło­wać ją mi­lion razy – oto wszyst­ko, co moż­na było wte­dy zro­bić naj­lep­sze­go!…

– Po coś tu przy­szedł?–za­czę­ła mó­wić Oksa­na.– Czyż­byś chciał, że­bym cię wy­gna­ła za drzwi ło­pa­tą? Wszy­scy­ście szczwa­ni w do­bie­ra­niu się do nas. Mi­giem zwę­szy­cie, kie­dy oj­ców nie ma w domu. O, znam ja was! Czy go­tów mój ku­fe­rek?

– Bę­dzie go­tów, moje ser­deń­ko, po świę­tach bę­dzie go­tów. Gdy­byś wie­dzia­ła, ile się przy nim na­pra­co­wa­łem: dwie noce nie wy­cho­dzi­łem z kuź­ni; ale za to na­wet żad­na po­pa­dian­ka nie bę­dzie mia­ła ta­kie­go ku­fer­ka! Da­łem ta­kie że­la­zo na oku­cie, ja­kie­go nie da­wa­łem na brycz­kę set­ni­ka, gdy cho­dzi­łem na ro­bo­tę do Po­łta­wy. A jak bę­dzie po­ma­lo­wa­ny! Choć­byś całą oko­li­cę obe­szła na swych bie­lut­kich nóż­kach, to byś ta­kie­go nie zna­la­zła! Cały… bę­dzie w czer­wo­ne i nie­bie­skie kwia­ty. Będą pło­nąć jak żar. Nie gnie­waj­że się na mnie! Po­zwól bo­daj po­roz­ma­wiać, bo­daj spoj­rzeć na sie­bie!

– Któż ci bro­ni, mów i patrz! –i siadł­szy na ła­wie, znów zer­k­nę­ła w lu­stro i za­czę­ła po­pra­wiać na gło­wie war­ko­cze. Spoj­rza­ła na szy­ję, na nową ko­szu­lę wy­ha­fto­wa­ną je­dwa­biem i miłe uczu­cie za­do­wo­le­nia z sie­bie od­bi­ło się w uśmie­chu warg, na świe­żych po­licz­kach, roz­bły­sło w oczach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: