- W empik go
Noc wigilijna - ebook
Noc wigilijna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 185 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdyby w tym czasie trójką gminnych koni przejeżdżał asesor z Soroczyniec, w czapce z barankowym otokiem zrobionej na sposób ułański, w granatowym kożuchu podbitym czarnymi barankami, z przemyślnie splecionym batogiem, którym ma zwyczaj podpędzać swego woźnicę – to by ją na pewno zauważył, ponieważ asesor z Soroczyniec nigdy w świecie nie przeoczy żadnej wiedźmy. Wie na pamięć, ile u każdej baby świnia ma prosiąt, ile u kogo płótna leży w kufrze i co ze swej odzieży lub gospodarstwa porządny człowiek zastawi w niedzielę w szynku. Ale soroczyński asesor tędy nie przejeżdżał, zresztą, co go obchodzą cudze sprawy, ma własną gminę. A tymczasem wiedźma uniosła się tak wysoko, że tylko jak czarna plamka migała w górze. Lecz gdziekolwiek ukazywała się plamka, tam gwiazdy jedna za drugą gasły na niebie. Wkrótce wiedźma uzbierała ich pełny rękaw. Jakieś trzy lub cztery jeszcze błyszczały. Nagle z drugiej strony ukazała się druga plamka, rosła, pęczniała i oto już przestała być plamką. Krótkowidz, gdyby nawet zamiast okularów wdział na… nos koła z komisarzowej bryczki, nie rozpoznałby, co to takiego. Z przodu całkiem Niemiec: wąziutka, stale ruchliwa i wszystko węsząca mordka, zakończona, jak u naszych świń, okrągłym piątakiem, nogi tak cienkie, że gdyby miał takie wójt z Jaresków, to załamałyby się pod nim w pierwszym kozaku. Ale za to z tyłu – istny komornik guberniałny w mundurze, albowiem za plecami zwisał mu ogon taki ostry i długi jak obecnie noszone poły munduru; i tylko chyba po koźlej brodzie pod mordką, po niewielkich różkach sterczących na głowie i po tym, że cały był nie bielszy od kominiarza, można się było domyślić, że to wcale nie Niemiec i nie gubernialny komornik, lecz po prostu diabeł, któremu pozostała jeszcze ostatnia noc do szwendania się po bożym świecie i kuszenia do grzechu porządnych ludzi. Bo już jutro, po pierwszym uderzeniu dzwonu na jutrznię, z podwiniętym ogonem umknie co tchu do swego legowiska. Tymczasem diabeł po cichutku podkradał się do księżyca i już wyciągał rękę, by go schwycić; nagle jednak cofnął ją, jakby się oparzył, possał palec, wierzgnął nogą, zabiegł z drugiej strony, po czym znów odskoczył i cofnął rękę. Jednakże, pomimo niepowodzenia, chytry diabeł nie zaprzestał zbytków. Podbiegłszy, porwał obydwiema rękami księżyc, wykrzywiając się i dmuchając przerzucał go z ręki do ręki, jak chłop, który wydostał gołymi rękami płonący węgiel do fajki; aż wreszcie pośpiesznie schował go do… kieszeni i jakby nigdy nic pobiegł dalej. W Dikańce nikt nie zauważył, że diabeł ukradł księżyc. Co prawda, pisarz gminny, wychodząc na czworakach z szynku, widział, jak ni stąd, ni zowąd księżyc zaczął tańcować po niebie, i zaprzysięgał się na Boga, zapewniając o tym całą wieś; ale włościanie kręcili głowami, a nawet go wyśmiewali. Co jednak było powodem, że diabeł zdecydował się na taki bezprawny czyn? Ano właśnie ten powód: wiedział, że bogaty Kozak Czub został zaproszony przez diaka na kutię, gdzie będą: sołtys wraz z przybyłym z archijerejskiego chóru, w granatowym surducie, krewniakiem diaka, co to potrafi brać najniższe basowe nuty; Kozak Swerbyguz i jeszcze ten i ów. Prócz kutii podadzą warenuchę, wódkę na szafranie i mnóstwo wszelakiego jedzenia. A tymczasem córka Czuba, najpiękniejsza we wsi dziewczyna, pozostanie w domu, a do niej na pewno przyjdzie kowal, siłacz i chłop jak dąb, którego diabeł bardziej nie cierpiał niż kazań ojca Kondrata. W wolnym czasie kowal zajmował się malowaniem i słynął jako najlepszy malarz w całej okolicy. Sam setnik Ł…ko, wtedy jeszczecieszący się zdrowiem, umyślnie wzywał go do Połtawy, aby mu pomalował płot koło domu. Wszystkie miski, z których dikańscy Kozacy siorbali barszcz, były pomalowane przez kowala. Kowal był człowiekiem nabożnym i często malował święte obrazy; teraz jeszcze można znaleźć w cerkwi w T… ewangelistę Łukasza jego pędzla. Wszakże tryumfem sztuki kowala był obraz namalowany na cerkiewnej ścianie, w prawym przedsionku, przedstawiający świętego Piotra w dniu Sądu Ostatecznego, gdy, z kluczami w ręku, wypędza z piekła złego ducha: przerażony diabeł miota się we wszystkie strony, czując swą zgubę, a zamknięci w piekle grzesznicy biją i wyganiają go batami, polanami i wszystkim, co im wpadła w ręce. W czasie gdy malarz pracował nad tym obrazem i malował go na ogromnej desce, diabeł ze wszystkich sił starał się mu przeszkodzić: to niepostrzeżenie trącał go w łokieć, wydmuchiwał z paleniska kuźni popiół i obsypywał nim obraz; pomimo to praca została ukończona, deska wniesiona do cerkwi i wprawiona w ścianę przedsionka. Od tego czasu diabeł poprzysiągł kowalowi zemstą. Jedna tylko noc pozostałą mu teraz do szwendania się po świecie; lecz nawet tej nocy szukał wszelkich sposobów, by wywrzeć na kowalu swoją złość. I właśnie dlatego postanowił ukraść księżyc wiedząc, że stary Czub jest leniwy i niemrawy, do diaka zaś od jego chałupy wcale nie było tak blisko; droga szła tyłami wsi, obok młynów, obok cmentarza, okrążała jar. W noc księżycową warenucha i wódka na… szafranie mogłyby skusić Czuba; ale w taką ćmę bardzo wątpliwe, aby się komuś udało ściągnąć go z pieca i wywabić z chaty. A kowal, który od dawna nie był z nim w dobrej komitywie, pomimo swej siły za nie nie odważyłby się w czasie obecności jego przyjść do córki. W ten oto sposób, gdy tylko diabeł schował księżyc do kieszeni, na całym świecie zrobiło się nagle tak ciemno, że nie każdy znalazłby drogę do szynku, nie mówiąc już o drodze do diaka. Wiedźma, ujrzawszy się nagle w ciemnościach, krzyknęła. Wtedy diabeł z galanterią pochwycił ją pod rękę i zaczął szeptać na ucho to samo, co zazwyczaj szepcze się płci niewieściej. Dziwnie się plecie na tym naszym świecie! Wszystko, co tylko na nim żyje, usiłuje małpować i naśladować jedno drugie. Dawniej, bywało, w Mirgorodzie tylko sędzia i horodniczy chadzali zimą w pokrytych suknem kożuchach, wszyscy zaś drobni urzędnicy nosili kożuchy po prostu bez pokrycia. A teraz i asesor, i podkomorzy wykosztowali się na nowe szuby z reszetiłowśkich jagnięcych skórek, z sukiennym pokryciem. Kancelista i pisarz gminny w zaprzeszłym roku wzięli granatowej kitajki po 60 kopiejek arszyn. Zakrystian zrobił sobie na lato nankinowe szarawary i kamelorową kamizelkę w paski. Słowem, wszyscy pną się do góry! Kiedyż wreszcie ludzie przestaną być próżni! Można pójść o zakład, że wielu by się zdziwiło widząc diabła idącego w ich ślady. Najbardziej zaś irytujące jest to, że zapewne uważa siebie za gładysza, a tymczasem cóż to za postać – pożal się Boże! Gęba, jak powiada Foma Grigorijewicz, obrzydlistwo nad obrzydlistwami, a jednak i on się umizga! Lecz na niebie i pod niebem tak się zrobiło ciemno, że wcale nie można było dojrzeć, co się dalej działo między nimi.
– Więc ty, kumie, jeszcze nie byłeś u diaka w nowej chacie? – mówił Kozak Czub, wychodząc z drzwi swej chałupy, do chuderlawego, wysokiego chłopa w krótkim kożuszku i z obrośniętą brodą, świadczącą, że już dłużej chyba niż dwa tygodnie nie dotknął jej ułamek kosy, którym zazwyczaj z braku brzytew chłopi golą swe brody. – Będzie tam tęgie popijanie! – ciągnął Czub wyszczerzając zęby w uśmiechu. – Żebyśmy się tylko nie późnili. – Czub poprawił przy tym swój pas, ściśle obejmujący kożuch, nacisnął mocniej czapę, ujął w rękę bat – postrach dokuczliwych psów; ale spojrzawszy w górę, zatrzymał się… – Ki diabeł! Patrzaj no, patrzaj, Panasie!
– Co? – powiedział kum i także uniósł głowę do góry.
– Jak to co? Księżyca nie ma.
– A to ci heca! Rzeczywiście nie ma księżyca.
– No właśnie, nie ma! – wyrzekł Czub z pewnym niezadowoleniem z powodu niewzruszonej obojętności kuma. – Ciebie to zapewne nic nie obchodzi.
– A cóż mam robić?
– Akurat musiał – ciągnął Czub ocierając rękawem wąsy – jakiś diabeł (bodaj, kundel, rankiem kieliszka wódki nie wypił) wmieszać się w tę sprawę!… Doprawdy, śmiechu warte… Umyślnie, siedząc w chacie, patrzyłem w okno: cudo – nie noc! Jasno, śnieg błyszczy od księżyca. Widno było jak w dzień. Nie zdążyłem wyjść za drzwi, a tu masz, i choć oko wy – kol! – Czub długo jeszcze gderał i klął, a jednocześnie rozmyślał, na co się tu zdecydować. Okropnie chciało mu się pomieć jęzorem u diaka, gdzie niewątpliwie siedział już sołtys i przyjezdny bas, i dziegciarz Mikita, który co dwa tygodnie jeździł do Połtawy na targ, a potem opowiadał takie facecje, że wszyscy słuchacze aż się za brzuchy trzymali ze śmiechu. Widział już w myślach stojącą na stole warenuchę. Wszystko to, rzeczywiście, było bardzo nęcące, ale nocne ciemności przypominały mu o tym lenistwie, które jest tak miłe wszystkim Kozakom. Jak to byłoby dobrze wyciągnąć się teraz z podkulonymi nogami na leżance, palić spokojnie fajkę i słuchać poprzez rozkoszną drzemkę kolęd i pieśni rozbawionych chłopców i dziewcząt, tłoczących się gromadnie pod oknami. Nie ulega wątpliwości, że zdecydowałby się na to ostatnie, gdyby był sam; ale teraz we dwójkę nie będzie tak nudno i straszno iść ciemną nocą, a przy tym nie chciało mu się zdradzać swego lenistwa czy też tchórzostwa. Przestał kląć i zwrócił się znów do kuma.
– Więc nie ma, kumie, księżyca?
– Nie ma.
– Dziwne rzeczy, doprawdy. Daj no tabaki! Masz, kumie, dobrą tabakę! Skąd ją masz?
– Diabła tam dobra! – odrzekł kum zamykając brzozową tabakierkę rżniętą we wzory. – Nawet stara kura nie kichnie!
– Pamiętam – mówił dalej Czub – nieboszczyk szynkarz Zuzula pewnego razu przywiózł mi tabaki z Nieżyna. To ci była tabaka! Dobrą tabaka! Więc jakże, kumie, będzie? Ciemno na dworze.
– Chyba zostaniemy w domu – mruknął kum ująwszy za zaworkę u drzwi.
Gdyby kum tego nie powiedział, to Czub zapewne zdecydowałby się zostać; teraz jednak jakby go coś pchało, by zrobić na przekór. – Nie, kumie, chodźmy! Nie można, trzeba pójść! – Ledwo to wyrzekł, już był zły na siebie, że wyrzekł. Bardzo mu było niemiło wlec się w taką noc, wszakże pocieszał się tym, że umyślnie zrobił właśnie inaczej, niż mu radzono.
Kum nie wyraziwszy na swym obliczu najmniejszego niezadowolenia, jak człowiek, któremu absolutnie wszystko jedno, czy siedzieć w domu, czy wyłazić z domu, rozejrzał się, podrapał biczyskiem po ramieniu i obaj kumowie ruszyli w drogę.
Teraz spójrzmy, co robi, pozostawszy sama, piękna córa. Oksana nie skończyła jeszcze siedemnastu lat, gdy prawie na całym świecie, i z tej, i z tamtej strony Dikańki, zaczęto mówić o jej nadzwyczajnej urodzie. Chłopcy zgodnie obwieścili, że ładniejszej dziewczyny nigdy jeszcze nie było i nie będzie we wsi. Oksana wiedziała i słyszała wszystko, co o niej mówili, i była kapryśna, jak przystoi piękności. Gdyby chodziła nie w samodziałowym wełniaku i zapasce, lecz w jakiejś katance, to zakasowałaby wszystkie dziewczęta. Chłopcy uganiali się za nią gromadnie; ale straciwszy cierpliwość zaczęli ją stopniowo opuszczać i zwracać się ku innym, nie tak rozbałamuconym. Jeden tylko kowal był uparty i nie zaprzestawał starań, pomimo że i z nim postępowała wcale nielepiej niż z innymi. Po wyjściu ojca długo jeszcze stroiła się i mizdrzył? przed niewielkim, oprawionym w ołowiane ramki lusterkiem: nie mogła się sobą nacieszyć. – Cóż to ludziom przyszło do głowy rozgłaszać, żem niby piękna? – mówiła jakby z roztargnieniem, jedynie po to, aby o czymś ze sobą pogwarzyć. – Kłamią ludzie, wcale nie jestem piękna. – Ale odbita w lustrze świeża, żywa, dziecięco młodziutka twarzyczka z błyszczącymi czarnymi oczami i niewypowiedzianie cudnym uśmiechem, przepalającym duszę, zadała temu kłam. – Czyżby moje czarne brwi i oczy – ciągnęła nie wypuszczając lustra krasnolica – były tak piękne, że nie mają równych na świecie? Cóż tu pięknego w tym zadartym nosku? albo w policzkach? albo w ustach? Czyżby były piękne moje czarne warkocze? Och! Można się ich nastraszyć wieczorem: są jak długie żmije, splotły się i otoczyły moją głowę. Teraz widzę, że wcale nie jestem piękna! – lecz odsuwając nieco od siebie lustro, natychmiast zaprzeczyła: – Nie, jestem piękna! Ach, jakże jestem piękna! Cudo! Jakąż radość sprawię temu, czyją żoną zostanę! Jakże będzie się mną zachwycał mój mąż! Zupełnie straci głowę. Zacałuje mnie na śmierć.
– Cudna dziewczyna! – wyszeptał kowal, który cichutko wszedł. – Nie brak jej chełpliwości! Godzinę stoi zapatrzona w lustro i nie może się napatrzeć, w dodatku na głos się wychwala.
– Tak, chłopcy, czyż że mnie dla was para? Spójrzcie tylko na mnie – ciągnęła śliczna kokietka – jak płynnie stawiam kroki; koszulę mam wyhaftowaną czerwonym jedwabiem: A jakie wstążki na głowie! Przez całe życie nie zobaczycie bogatszej lamówki! Wszystko to kupił, mi ojciec po to, żeby się ze mną ożenił, najdorodniejszy chłopak na świecie! – Uśmiechnięta odwróciła się i w tym momencie zobaczyła kowala…
Krzyknęła i stanęła przed nim z surową miną.
Kowalowi aż ręce opadły.
Trudno opowiedzieć, co wyrażała smagła twarz cudnej dziewczyny: była w niej i surowość, i poprzez surowość jakby drwiny z jego zmieszania, a ledwo dostrzegalny rumieniec niezadowolenia delikatnie zabarwiał policzki; wszystko zaś tak się ze sobą zlało i tak nie do opisania było piękne, że pocałować ją milion razy – oto wszystko, co można było wtedy zrobić najlepszego!…
– Po coś tu przyszedł?–zaczęła mówić Oksana.– Czyżbyś chciał, żebym cię wygnała za drzwi łopatą? Wszyscyście szczwani w dobieraniu się do nas. Migiem zwęszycie, kiedy ojców nie ma w domu. O, znam ja was! Czy gotów mój kuferek?
– Będzie gotów, moje serdeńko, po świętach będzie gotów. Gdybyś wiedziała, ile się przy nim napracowałem: dwie noce nie wychodziłem z kuźni; ale za to nawet żadna popadianka nie będzie miała takiego kuferka! Dałem takie żelazo na okucie, jakiego nie dawałem na bryczkę setnika, gdy chodziłem na robotę do Połtawy. A jak będzie pomalowany! Choćbyś całą okolicę obeszła na swych bielutkich nóżkach, to byś takiego nie znalazła! Cały… będzie w czerwone i niebieskie kwiaty. Będą płonąć jak żar. Nie gniewajże się na mnie! Pozwól bodaj porozmawiać, bodaj spojrzeć na siebie!
– Któż ci broni, mów i patrz! –i siadłszy na ławie, znów zerknęła w lustro i zaczęła poprawiać na głowie warkocze. Spojrzała na szyję, na nową koszulę wyhaftowaną jedwabiem i miłe uczucie zadowolenia z siebie odbiło się w uśmiechu warg, na świeżych policzkach, rozbłysło w oczach.