- promocja
Noc zła - ebook
Noc zła - ebook
Drugi tom bestsellerowej sagi Czarne słońce, na kartach której spotykają się najważniejsze postaci drugiej wojny światowej, a także całą plejada niezwykle barwnych fikcyjnych postaci.
Listopad 1941 roku. Niemcy wygrywają na wszystkich frontach. Wojska III Rzeszy stoją u bram Moskwy. Dla Himmlera, szefa SS, zwycięstwo będzie ostateczne, jeżeli uda mu się zdobyć świętą swastykę, która zniknęła gdzieś w Europie. Churchill pragnie za wszelką cenę odnaleźć ten artefakt przed nazistami. Każdy liczy na Tristana Marcasa, podwójnego agenta o niejasnej przeszłości. W samym sercu okultystycznych zmagań między siłami Dobra i Zła jest Laure, francuska bojowniczka, i Erika, niemiecka archeolożka ‒ obydwie stoczą ze sobą bezpardonową walkę.
Kto okaże się silniejszy w tym pojedynku światła i ciemności, który rozgrywa się od Berlina do Londynu, od tajemniczej Krety do Włoch pod rządami Mussoliniego? A może prawda kryje się w owianej tajemnicą młodości Adolfa Hitlera?
„Pasjonująca, erudycyjna. Tę powieść dosłownie się pożera” Le littéraire.com
„Intryga jak zwykle wycyzelowana, temat ambitny. Kolejny sukces autorów”. Livres for fun
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66512-01-6 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Według legendy ten, kto
zdobędzie cztery swastyki,
stanie się panem świata.
Fragment Thule Borealis Kulten
Streszczenie tomu 1
Triumf ciemności
Tybet, rok 1939. Wysłana do Tybetu na osobisty rozkaz Heinricha Himmlera wyprawa SS odkrywa w jednej z jaskiń świętą swastykę liczącą kilka tysięcy lat. Pierwszy z czterech artefaktów, o których mówi legenda. Swastykę odnaleziono dzięki bezcennej księdze Thule Borealis zrabowanej żydowskiemu antykwariuszowi w noc kryształową. Według tego manuskryptu każda z czterech swastyk wyposaża jej posiadacza w znaczną władzę. Zgromadzenie wszystkich daje władzę absolutną.
Hiszpania, rok 1941. Tristana Marcasa, Francuza walczącego w Brygadach Międzynarodowych, z frankistowskiego więzienia wyciąga pułkownik SS Karl Weistort, szef Ahnenerbe, nazistowskiej instytucji prowadzącej badania naukowe i ezoteryczne. Razem jadą do zamku Montségur, próbując odnaleźć drugą mityczną swastykę. Pomaga im Erika von Essling, ulubiona archeolożka Himmlera. Tam dochodzi do konfrontacji z młodą francuską arystokratką, niejaką Laure d’Estillac, której rodzina jest właścicielem zamku.
Londyn, rok 1941. Komandor Malorley z SOE, brytyjskiego kontrwywiadu, nowej tajnej służby, wie o istnieniu Thule Borealis i o ezoterycznych poszukiwaniach prowadzonych przez nazistów. Przekonuje premiera Winstona Churchilla o tajemnej mocy artefaktów i dostaje od niego zielone światło na zorganizowanie operacji, która pozwoli odzyskać swastykę z Montségur.
Montségur, maj 1941 roku. Anglikom udaje się zdobyć drugą swastykę dzięki pomocy Tristana, który gra na dwa fronty: z Niemcami i z Brytyjczykami. Francuz z powodzeniem przekazał nazistom podrobiony artefakt. Laure d’Estillac, której ojca zamordowali esesmani, ucieka do Anglii ze zdziesiątkowanym oddziałem. Ciężko ranny pułkownik SS Karl Weistort zapada w śpiączkę.
Berlin, czerwiec 1941 roku. Znaleziony w Montségur (fałszywy) artefakt, a także Thule Borealis zostają zdeponowane w zamku Wewelsburg, świątyni SS. Tristan pracuje z Eriką, mianowaną tymczasowym szefem Ahnenerbe. Za zasługi dla Rzeszy zostaje odznaczony Krzyżem Żelaznym przez samego Himmlera.
Front wschodni, 22 czerwca 1941 roku. Hitler, uwierzywszy, że jest niepokonany, napada na Rosję, niebawem zaczną się pierwsze masowe mordy na cywilach – żydowskich i nie tylko. Korzystając z otwarcia drugiego frontu, Anglia próbuje przejąć inicjatywę na Zachodzie.Prolog
Kreta
Jesień 1941
Od dawna na to czekali. A nawet jeszcze dłużej, bo czekali już ich ojcowie. I ojcowie ich ojców. Jak daleko sięgała pamięć wioski, wiedzieli, że to się stanie.
Nie wiedzieli kiedy, nie wiedzieli kto, lecz po wiekach oczekiwania wiedzieli, że ten dzień nadszedł.
A raczej noc.
Krwawa noc.
Pięciu wieśniaków przemykało bezszelestnie wśród drzew oliwnych. W ciemnościach drzewo oliwne przypomina istotę ludzką. Jest wysokie jak ona, często ma jej sylwetkę i nawet jeśli wiatr je pochyli, przygnie, zawsze może ukryć człowieka. Człowieka, który potrzebuje nasłuchiwać. Nasłuchiwać mroku. I to mroku, który nigdy nie jest cichy. Kto potrafi słuchać, wyłapie zawsze jedno i to samo słowo:
Xeni!
Xeni!
Xeni!
Najeźdźcy.
Wojownicy przybyli z północy, głowy mieli ukryte pod stalowymi hełmami. Przybyli zbrukać ich ziemię, zrabować skarb, który miejscowym powierzył pewien cudzoziemiec. Cudzoziemiec z północnych krain, z otchłani czasu.
Pięciu wieśniaków nie miało cienia wątpliwości: jasnowłosi mężczyźni, którzy butnie kroczą na ich oczach, to barbarzyńcy opisani w starej przepowiedni.
Podniósł się lekki, wonny wietrzyk, zaszeleściły drzewa oliwne. Wzbił się pradawny śpiew zniekształcony obecnością najeźdźców.
Zanim otrzymają miano, te trutnie czynią hałas – hałas podkutych butów tupiących w ziemię, kolb uderzających o biodra, hałas wojny i śmierci maszerującej drogą.
Czasami jednak śmierć skręca gdzieś w bok.
Wśród drzew oliwnych poruszyli się wieśniacy. Teraz muszą zobaczyć. Zobaczyć, ilu jest najeźdźców.
Jeden, dwóch, trzech.
Zobaczyć lufy karabinów, które oparto o mur, zobaczyć płomyk zapalniczki, malutki żarzący się krążek końca papierosa. Zobaczyć, jak ci żołnierze na powrót stają się ludźmi. W samą porę, aby umrzeć.
Pięciu wieśniaków wyszkolono, by zadawali śmierć tym, którzy ośmielą się złamać zakaz. Jak ich ojcowie przed nimi i ojcowie ich ojców.
Są nie tylko rolnikami, ale również filakami. Strażnikami.
W żyłach wszystkich płynie boska krew. Urodzili się na Krecie, wyspie miodem płynącej, na ziemi, którą wybrała matka Zeusa, by wydać na świat ojca bogów.
A każdy filak posługuje się kyro jak żaden inny Kreteńczyk. Kyro, groźnym sztyletem o karbowanym ostrzu naznaczonym czerwienią w kształcie kropli. Ostatniej kropli krwi, która zostanie w ciele wroga.
Ukryci za drzewami filakowie obserwują wojowników z północy i uśmiechają się w ciemności. Pierwszy wróg właśnie odpiął pas, zdjął kurtkę mundurową. Jest bardzo gorąco. Nie przywykł do takiej temperatury. On i jego towarzysze są dziećmi zimnej krainy, równie zimnej jak ich serca.
Skórę mają bladą.
Ale już niedługo.
Jeden z filaków opuszcza kryjówkę wśród drzew. Otwiera swój kyro o rogowym trzonku, sprężyna jest idealnie naoliwiona, klinga nasmarowana węglem, żeby nie było refleksów. Pozostali dołączają do niego. Sfora szczerząca kły.
Najeźdźcy są odwróceni do nich tyłem. Krzątają się przy studni. Nic nie usłyszą. Skupiają się na wiadrze, które stuka o cembrowinę, gdy je wyciągają. Przez cały dzień chciało im się pić. I teraz wsłuchani są tylko w swoje pragnienie.
Zapomnieli, że są najeźdźcami.
Słyszą tylko zapowiedź wody.
Dopada do nich pierwszy filak.
Przywódca sfory.
Nieruchomieje, dobiega go stuknięcie wiadra o brzeg studni, i wtedy uderza.
Kyro jest tak ostry, że bez oporu wchodzi między żebra, a ból tak przenikliwy, że cudzoziemiec nawet nie krzyczy. Wlepia wzrok w gwiazdy, jakby ich nigdy nie oglądał. Później mrok spowija jego oczy. Upada bezgłośnie. Pozostali żołnierze, zanurzywszy dłonie w wiadrze, piją łapczywie. Są głusi na swój los. Ostrza głęboko wrzynają się w ich szyje. Ostatnie, co najeźdźcy poczują, to dziwny smak w ustach – smak własnej krwi, którą zdążą przełknąć.
Teraz obcy to tylko ciała, które filakowie układają gwiaździście wokół studni.
Czynią znak krzyża, lecz nie dlatego, że proszą o wybaczenie, ale że najgorsze jeszcze przed nimi.
Obracają trupy na wznak.
Każdy kyro zawisa tuż nad torsem wroga, po czym na mostku rozcina skórę, która rozwiera się jak wilgotne usta.
Następnie filakowie zanurzają dłoń w otworze.
Szukają.
Kiedy się prostują, z ziemi wzbija się cierpki, słodkawy zapach.
Thanatos.
Wróg jest naprawdę martwy dopiero wtedy, kiedy zabierze się mu coś więcej niż samo życie.1
Południowa Anglia
Southampton
Listopad 1941
Linia horyzontu zacierała się na niebie ołowianej barwy. Na wysrebrzone morze opadała ściana deszczu. Spełniła się prognoza admiralicji – zła pogoda przychodziła zawsze z południowego wschodu. Z Francji. Była dopiero trzecia po południu, lecz kapitanat portu kazał włączyć latarnie bezpieczeństwa. Wiatr, chwilowo słaby, miał przybrać na sile.
W porcie Southampton, największym na południu po Portsmouth, panował wielki ruch. Chmary jednostek najróżniejszej wyporności wchodziły do trzech głównych basenów portowych i wychodziły z nich. Od wybuchu wojny frachtowce i okręty wojskowe zastąpiły legendarne transatlantyki i luksusowe jachty. Duch Titanica rozwiał się definitywnie. Z Southampton nie wyruszano już na wycieczki morskie – wyruszano na wojnę.
W sterowni Cornwallisa kapitan Killdare obserwował taniec żurawi nad głównym pokładem. Załadunek ostatnich skrzyń ciągnął się i ciągnął, statek powinien był podnieść kotwice już ponad dwie godziny wcześniej. Killdare chciał jak najszybciej opuścić estuarium i minąć wyspę Wight, zanim nadciągną samoloty Luftwaffe. Co prawda pod koniec maja bombardowania zelżały – Anglia wygrała bitwę powietrzną dzięki eskadrom swoich spitfire’ów – Niemcy jednak wciąż przypominali o sobie nalotami na strategiczne cele cywilne i wojskowe. Na Southampton i Portsmouth nadal spadały przeznaczone dla nich racje żelaza i ognia. Unieruchomiony w porcie Cornwallis przedstawiał zbyt łatwy łup dla sępów grubego Göringa.
Zirytowany opóźnieniem Killdare sięgnął po telefon wewnętrzny, by wezwać odpowiedzialnego za załadunek.
– Matthew, do licha, co ci dokerzy wyczyniają? Chcecie, żebyśmy spędzili tu noc?
– Jeszcze jedna skrzynia i koniec, kapitanie. Dźwig żurawia się zablokował przez ten cholerny olej syntetyczny.
– Olej jest w porządku, ale może to niemiecki sabotaż? Swoją drogą coś mi się zdaje, że nawet w czasie wojny dokerzy mają wszystko w głębokim poważaniu.
Kapitan Killdare odwiesił słuchawkę jeszcze bardziej poirytowany. I bez tego od tygodnia chodził zły. Od spotkania w biurze armatora w centrum miasta, gdzie ku jego ogromnemu zaskoczeniu dyrektor operacji morskich w Cunard Line powierzył mu dowództwo Cornwallisa, statku wycieczkowego o niewielkiej wyporności mającego płynąć do Nowego Jorku.
Statek wycieczkowy! Killdare nie cierpiał tych jednostek.
On przed wojną specjalizował się we frachtowcach. Cieszył się na wszystkich morzach świata reputacją starego wygi, który potrafi do właściwego portu dostarczyć każdy towar. Cenny czy nie. Armatorzy bili się o niego, odkąd uratował zagrożony ładunek na morzu w pobliżu Makau, chociaż część załogi uciekła z pokładu.
I oto go zarekwirowano, zmuszono do dowodzenia Cornwallisem. Nawet nie parowcem klasy A, typu Queen Mary. Cornwallis miał przewieźć do Stanów Zjednoczonych ładunek zaawansowanej technologii. Ot, nowa strategia wymyślona przez sztab. Oficer Floty Atlantyckiej obecny przy rozmowie tak objaśnił ten wybór: „U-booty stadami polują na Atlantyku, biorą na cel konwoje wojskowe i duże frachtowce. Ale torpedy są zbyt cenne, żeby je marnować na statki transportu cywilnego”.
Drzwi sterówki otworzyły się z niemiłym zgrzytnięciem, wpuszczając postawnego człowieka w jasnobrązowym prochowcu. W dłoni trzymał miękki pilśniowy kapelusz. Killdare na powitanie obrzucił go lodowatym spojrzeniem.
– Dzień dobry, kapitanie, jestem John Brown – powiedział intruz spokojnie. – Miło mi pana poznać.
Marynarz nieufnie spoglądał na Browna. Uprzedzono go, że się zjawi. Jakaś gruba ryba zdaniem sekretariatu w Cunard Line. Człowiek miał około pięćdziesiątki, jasną twarz o delikatnych rysach, typową dla londyńskich urzędników, od których rojno było w ministerstwach czy w bankach. Podane nazwisko z daleka zalatywało pseudonimem. A to zwiastowało kłopoty. Kapitan burknął „dzień dobry” i uścisnął mu dłoń, twardszą, niż się spodziewał po uśmiechniętym pięćdziesięciolatku.
– Czym mogę służyć? – spytał, starając się, by jego głos zabrzmiał jak najbardziej posępnie.
– Za ile zamierza pan wypłynąć?
– Sądzę, że za jakieś pół godziny.
– Świetnie. Jeden z moich podwładnych zabiera się z panem. Czy może pan zadbać, żeby mu było wygodnie?
Kapitan wzruszył ramionami.
– Mówi pan o tym nieokrzesanym brodaczu, który cuchnie papierosami, przyspawanym do zaplombowanej walizki i zajmującym kabinę trzydzieści pięć „be”? Będzie traktowany z wszelkimi względami należnymi pasażerowi górnego pokładu. A teraz, jeśli pan pozwoli… Mam na głowie wyjście z portu. Przekażę pańską prośbę pierwszemu oficerowi. Życzę dobrego dnia.
Marynarz się odwrócił, kończąc rozmowę, i zaczął sprawdzać manometry na desce rozdzielczej. Upłynęło kilka chwil, a drzwi sterówki się nie otwierały.
– Kapitanie, chyba nie zrozumieliśmy się dobrze.
Killdare się odwrócił – przed nosem miał legitymację wojskową ozdobioną zdjęciem pana Browna.
„Komandor James Malorley, Wydział Strategiczny Sił Lądowych”.
– Widzi pan, ten nieokrzesany brodacz to mój adiutant. I na zlecenie brytyjskiego rządu wypełnia poufną misję najwyższej wagi. Życzylibyśmy sobie, żeby mu pan zapewnił wszelkie udogodnienia, dopóki będzie na pokładzie. Proszę zauważyć, że trybu warunkowego używam z uprzejmości.
Killdare się wyprostował. Odsłużył cztery lata w Królewskiej Marynarce Wojennej i odruchowo stanął na baczność przed oficerem wyższym stopniem.
– Pan wybaczy, komandorze. Szkoda, że nie zjawił się pan wcześniej. Jestem trochę nerwowy przez te wypady szkopów. Im szybciej podniosę kotwicę, tym lepiej będę się zachowywał.
– W zeszłym tygodniu w Portsmouth rozpracowano niemiecką siatkę szpiegowską, obawiam się więc niepowołanych uszu. Chcę przekazać panu pakiet. – Komandor Malorley podał mu żółtą plastikową kopertę opatrzoną pieczęcią kancelarii premiera. – To instrukcje dla pana, proszę je otworzyć, kiedy znajdziecie się na pełnym morzu. Zorientuje się pan, że pochodzą od najwyższych czynników. Proszę je uważnie przeczytać. Ten nieokrzesany brodacz, kapitan Andrew, wyjaśni panu, o co chodzi.
– Skoro to misja najwyższej wagi, czy nie jest niebezpieczne mieszanie w to cywilów? Mam na pokładzie około trzydziestu osób. Wiem, że trwa wojna, ale wykorzystywanie niewinnych ludzi jako przykrywki to bardzo… niesportowe zachowanie.
Malorley się uśmiechnął.
– Sądzi pan, że Hitler i jego banda zachowują się sportowo? Ta troska przynosi panu zaszczyt, ale proszę się nie martwić o pasażerów, to sami zawodowcy. Znają ryzyko. Podczas całego rejsu będzie pan zresztą eskortowany przez dwa okręty podwodne. Absolutnie dyskretnie, zapewniam. Czekają na pana poza obrębem portu.
W sterówce dwukrotnie rozległ się dźwięk syreny – pierwszy oficer sygnalizował w ten sposób, że załadunek dobiegł końca.
– No, widzę, że wybiła godzina wyjścia w morze. Powodzenia. – Przez kilka długich sekund komandor wpatrywał się w kapitana. – Gdybym powiedział, że w pana rękach leży przyszłość tej wojny, uwierzyłby pan?
– Sądząc po aparycji pańskiego podwładnego, postawiłbym swoje roczne uposażenie, że nie. Ale w naszych czasach wszystko jest możliwe, na przykład rozmowa z komandorem, który przedstawia się jako mister Brown, albo patrzenie na Europę tańczącą, jak jej zagra facet z wąsikiem Chaplina. Dowiozę ten pański cholerny ładunek do właściwego portu, choćbym miał płynąć przez Morze Sargassowe i zmierzyć się z samym Neptunem.
Komandor poklepał go po ramieniu i wyszedł ze sterówki, ściągając poły prochowca. Temperatura spadła o kilka stopni, wilgoć wnikała wszędzie, czuł ją nawet za kołnierzykiem koszuli.
Kiedy stanął na mokrym nabrzeżu, w porcie rozbrzmiał dźwięk syreny Cornwallisa. Robotnicy portowi w musztardowych kombinezonach odwiązywali cumy i rzucali je marynarzom, którzy się roili na pokładzie.
Komandor James Malorley, alias mister Brown, oficer SOE, obserwował czarny kadłub Cornwallisa, który powoli oddalał się od nabrzeża. O ironio, statek wybrany do przewiezienia świętej swastyki, pierwszego z czterech artefaktów zdobytych przez obóz aliantów, nosił imię dowódcy wojsk angielskich z czasów amerykańskiej wojny o niepodległość. Lorda Cornwallisa, zaprzysięgłego wroga George’a Washingtona.
W powietrzu rozszedł się mocny smród mazutu, statek obracał się wokół własnej osi, aby ustawić się dziobem do kanału. W czeluściach kadłuba maszyny cicho mruczały.
Malorley po raz ostatni spojrzał na statek, wcisnął pilśniowy kapelusz na głowę i zrobił w tył zwrot, kierując się do kapitanatu, gdzie czekał na niego samochód marki Amilcar, a w nim Laure d’Estillac.
Nie chciał przyznać, ale poczuł ulgę, kiedy swastyka wyruszyła w rejs na drugi brzeg Atlantyku, tysiące kilometrów stąd. On i jego koledzy z SOE ryzykowali życie, aby ją wyrwać z łap nazistów. I niektórzy je stracili.
Z głębin jego świadomości wychynęła twarz Jane. Nie mógł się opędzić od jej zdziwionej niemal jak u dziecka miny, kiedy dosięgła ją seria niemieckiego żołnierza. Jej jasne włosy zafalowały w świetle reflektorów wroga. Padła daleko, gdzieś na południu Francji, w pobliżu Pirenejów. Na heretyckiej ziemi, na łące pod Montségur, dokładnie w miejscu, gdzie przed wiekami katarzy spłonęli na stosie. Nie mógł nic zrobić, aby ją ratować, uciekał jak tchórz, musiał bowiem zabrać artefakt w bezpieczne miejsce.
Malorley ciągle pamiętał, jak go pocałowała, kiedy uciekali z zamku. To był długi pocałunek, jakby dzielna dziewczyna wiedziała, że będzie ostatni.
Grube krople deszczu spadły na nabrzeże. Zadrżał i mocniej owinął szalik wokół szyi. Woda spływająca mu po kapeluszu rozmazała twarz Jane, zostawiając go samemu sobie.
Należał do samotników, którzy zrezygnowali z normalnego życia. Nie miał żony, nie miał dzieci ani nawet psa, żył wyłącznie po to, aby spełniać obowiązek. Nie z wyboru – los tak za niego zdecydował, rzucając go na poszukiwanie artefaktów. Czuł, że znalazł się na szachownicy i bierze udział w tajemnej partii, która go przerasta. W rozgrywce toczącej się od tysiącleci. A on nie miał pojęcia, czy jest zwykłym pionkiem czy figurą, wiedział natomiast, że przed nim, w innych czasach, w innych cywilizacjach, byli już tacy, którym dusza w tej grze się wypaliła.
Przyspieszył kroku. Kapitanat mieścił się po drugiej stronie basenu portowego, a nie chciał dotrzeć do samochodu całkowicie przemoczony.
Nagle w porcie rozległ się przeraźliwy dźwięk syreny. Malorleyowi krew szybciej popłynęła w żyłach, mięśnie nóg automatycznie zaczęły aktywniej pracować. Od początku wojny było to u niego, jak u większości Anglików, instynktowne. Biegł nabrzeżem aż do utraty tchu. Miał przed sobą jeszcze tylko kilka minut życia. Nie była to syrena statku, lecz obrony przeciwlotniczej. Krzyk, który zapowiadał powrót niemieckiego orła. A jego okrutny przelot zwiastował krew, ogień i śmierć.