- W empik go
Nocna zabawa - ebook
Nocna zabawa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 242 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po teatrze w kawiarni pełno było osób i z trudem udało im się znaleźć wolny stolik. Łoński był małomówny. Utrzymywał, że go sztuka zdenerwowała swoją głupotą. Podłe, sentymentalne sztuczydło. Wylał trochę wody ze szklanki na marmurowy blat stolika i rozprowadzał ją palcem w różnych kierunkach, rysując jakąś fantastyczną gwiazdę. Nagle, szybko się wyprostował. Po chwili zapalił papierosa i rzekł niedbale:
– Zośka przyszła.
Starski ciekawie spojrzał.
– Gdzie?
– A, z tym grubym facetem. Widzisz?… Nie mogę miejsca znaleźć.
Uśmiechnął się pod wąsem.
– Kto to jest? – pytał Starski.
– On… on jest… niewiem doprawdy, reprezentantem jakiejś firmy, czy może komiwojażerem. Ale to najciekawsze, że się chce podobno z Zośką ożenić… także waryat.
Wzruszył pogardliwie ramionami.
Starski nic nie odpowiedział. Przenikliwie przyglądał się swemu przyjacielowi. Tamten to spostrzegł i znowu się roześmiał.
– Dramat układasz przyjacielu… Nie zapieraj się… Czytam najwyraźniej twe myśli. Przypadkowe spotkanie w kawiarni…. Ona… Cóż więcej? Bohater śmieje się, żeby nie płakać… We – dług programu wreszcie powinienbym się teraz napić absyntu… Byłby nastrój… Z tego wszystkiego jedno jest rozumne, żeby się czegoś napić, ale nie absyntu, bo to świństwo… Co będziemy pili?
– Wszystko mi jedno – mruknął obojętnie Starski – możemy się napić koniaku.
Jednak oczu z Łońskiego nie spuszczał.
I przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
Łoński obojętnie wytrzymał spojrzenie przyjaciela, lecz w duszy był już na niego strasznie zły. I z trudem, siląc się na spokój, mówił:
– Wam się uroiło, że ja ją kochałem, że ja ją nawet jeszcze kocham. Dobrze. Zastanówmy się rozsądnie. Gdybym ją był kochał, po jakiego dyabła miałbym się tego zapierać. Ostatecznie każdy człowiek przecież kocha i to jest zupełnie naturalne… Ale zrozum, że ja osobiście kochać nie potrafię… Nie mam tego w usposobieniu… Mogę się zmysłowo na pewien czas przywiązać do kobiety, ale po miesiącu czy dwóch mam dość i żadna siła ludzka nie zmusi mię, aby o niej myśleć. Jest mi tak obojętna, jak nie wiem co, no, jak, ten stolik przy którym siedzimy. Nawet i to nie, bo gdyby się ten stolik, przypuśćmy, nagle złamał, toby nam się koniak wylał, więc ten stolik obchodzi mnie więcej, niż wszystkie kobiety razem wzięte, które w swojem życiu znałem.
Był już po kilku kieliszkach; trochę podniecony, nerwowo zapalił papierosa i mówił dalej prędkim głosem:
– To wszystko nie tyczy się zresztą przyszłości. Być może, że za miesiąc, czy za dwa, za tydzień, czy jutro, poznam taką kobietę, w której zakocham się szalenie, na śmierć i życie, dla której potrafię sobie w łeb palnąć… To możliwe, ale do dziś dnia takiej nie znałem… Zośka… Zośka… Wiesz przecie jaki był mój stosunek z Zośką… poprostu miałem ją na utrzymaniu!…
Umilkł zmęczony, oczy mu przygasły. Wydął pogardliwie usta i tak siedział przez kilka minut.
Potem westchnął.
– Co za piekielne nudy…
I zaczął się skarżyć prawie dziecinnym głosem:
– Ty pojęcia nie masz, jak ja się szalenie nudzę. Poprostu nie wiem całymi dniami, co ze sobą zrobić. Możebyśmy poszli gdzie jakiej muzyki posłuchać.
Poszli.
Oko godziny trzeciej nad ranem Łoński śmiał się tak serdecznie, jak nigdy w życiu. Kilku Włochów, pokratkowanych na biało i czerwono, grało na mandolinach jakiegoś skocznego marsza. Na dworze już dzień się robił i czasami, gdy dźwięki muzyki cichły, z poza otwartych okien dolatywał świergot wróbli. Na Łońskiego wywierało to dziwne wrażenie. Ile razy usłyszał świergotanie ptaków, zdawało mu się, że przed chwilą myślał o czemś innem i że właściwie powinien jeszcze o tem myśleć i mrużył oczy, jakgdyby chcąc sobie przypomnieć, co to było.
Ale wnet jakaś rzecz na nowo go rozśmieszała. I śmiał się na cale gardło, aż się goście od innych stolików oglądali na niego. Wołał muzykantów, ściskał się z nimi i częstował ich Winem. I wciąż rozmawiał z przyjacielem:
– Taką masę wypiliśmy przecież, a ja wcale nie jestem pijany. Słowo honoru ci daję… Nawet w głowie mi się nie kręci. O czem myśmy mówili?… Aha, o Zośce… Otóż wam wszystkim uroiło się, że ja ją kocham… Podobała mi się, to prawda, ale odkąd rozeszliśmy się wcale o niej nie myślę… Może sobie żyć, czy umrzeć wszystko mi jedno. I ostatecznie nie ona zerwała ze mną, tylko ja z nią – masz najlepszy dowód. Widziałem, że jej się tamten facet podoba, a mnie, właściwie mówiąc, już zaczynała grubo nudzić. Cieszyłem się nawet, że tak łatwo udało mi się z tej historyi wyplątać… Tamten ją sobie Wziął i ja pozbyłem się kłopotu. Uścisnąłbym go za to w tej chwili. Zresztą, mój drogi, czy to warto tak długo o tem gadać… Pal ją dyabli!
Włosi grali na mandolinach jakąś namiętną miłosną piosnkę. Łoński znał ją dobrze. – Kiedyś – była to jego ulubiona melodya.
– Jestem skończony neurastenik – mówił. – Tak mnie ta muzyka denerwuje, że mi się płakać chce… słowo daję mam łzy w oczach… To wszystko nerwy… Ale, Wracając do Zośki, skorośmy raz zaczęli o niej mówić… Wam się koniecznie zdaje, że ja ją kocham. A ja cię zapewniam i mogę ci dać najświętsze słowo honoru, że gdyby ona chciała naprzykład teraz do ranie wrócić, to jabym się nie zgodził… nie… Umilkł.
– Nie, nie zgodziłbym się – dodał po chwili i zaciął usta z wyrazem strasznej nienawiści.
– Kocha tamtego, niech go sobie kocha… Powiedziałem jej, że jestem cywilizowanym czło-
Wiekiem, – bełkotał niewyraźnie, starając się zatamować czkawkę.
Dzień już był jasny i duży ruch na ulicach, kiedy powracali do domu. Łoński był strasznie zmęczony, ledwo na oczy patrzał. Ale gdy się znalazł w swoim pokoju i wyciągnął na łóżku, nie mógł usnąć.
Był przedenerwowany.
I gdy tak leżał z otwartemi oczami, majaczyło mu się, że ten reprezentant jakiejś firmy, czy komiwojażer, którego pokochała Zośka, był skończonym łotrem i wkrótce ją porzucił. Wówczas przyszła na nią nieszczęśliwa godzina. Zaczęła się staczać coraz niżej i niżej. Aż wreszcie, ale to dopiero po wielu latach, on, wracając w nocy do domu, spostrzegł w rynsztoku jakąś pijaną kobietę. Zbliża się, nachyla, patrzy… Jezus, Marya, to Zośka!
Nieprzytomną przywiózł ją do siebie do mieszkania i ułożył w łóżku. Obudziła się dopiero nad samym ranem. W pierwszej chwili oczywiście nie mogła poznać gdzie jest. Ze strasznem zdziwieniem rozglądała się po pokoju. Jego nie widziała zresztą, bo stał w cieniu. Naraz oczy ich się spotkały. Jak nie krzyknie, jak nie padnie mu do nóg, nie zacznie z płaczem całować po rękach…
Długo, długo nie mógł jej uspokoić… Zanosząc się od łkań, opowiadała mu straszną swoją nędzę, wszystkie nieszczęścia, przez które przeszła, odkąd go porzuciła…
A on słuchał jej płaczu z rozkoszą. Bo wiedział już i w duszy śmiał się do tej myśli, że kiedy ona raz jeszcze powie rozpaczliwym jękiem:
– Jaka ja mogłam być z tobą szczęśliwa – wtedy on wyciągnie ku niej ręce i na cały głos krzyknie:
– Zośka, ja ci wszystko przebaczę… Ja cię kocham tak samo, jak wtedy, Zośka!W ARCE.
Scena przedstawia wnętrze Arki Noego – w tej części mianowicie, która służy na pomieszczenie dla patryarchy i jego rodziny. Noe i pani Noe drzemią na posianiu, a dzieci ich, Sem, Cham i Jafet przechadzają się po kajucie ze znudzonemi minami. Raz po raz któryś zbliża się do niewielkiego okienka i wygląda przez nie na morze. Widoczne jest, że wszystkim obrzydły już rozkosze tej nawigacyi, która trwa nieco przydługo, bo jest właśnie trzydziesty ósmy dzień, odkąd świat skrył się pod wodą. Uwzględniwszy bardzo pierwotny stan ówczesnej techniki okrętowej, łatwo można pojąć to znudzenie. Z poza ściany, skleconej z desek, dolatuje gdakanie kur, ryk wołów, rżenie koni, trele słowików, miauczenie kotów, sapanie mastodontów, które raz poraz milknie, to znów się wzmaga, łącząc się z jednostajnym poszumem fal.
NOE (budząc się ze snu, podnosi głowę).
Sem… Sem…
SEM.
Słucham, papo..
NOE.
Wyjrzyj no tam, czy woda nie opada jeszcze.
SEM.
Nie…
CHAM.
To przeklęte deszczysko wciąż leje i leje…
Oszaleć można doprawdy.
JAFET.
To prawda, że nudy wściekle… Przed potopem nie było wesoło, ale teraz…
CHAM.
Ja już patrzeć na wodę nie mogę. Dziś rano nie myłem się wcale.
NOE.
A też znać to… Brudny jesteś, że przykro patrzeć na ciebie.
CHAM.
To niech ojciec nie patrzy.
NOE.
Mógłbyś się grzeczniej do ojca odzywać.
PANI NOE (którą odgłos sprzeczki zbudził ze snu).
Już się kłócicie…
NOE.
Co ten Cham ma za wyrażenia jakieś… Ja nie wiem, gdzie on się tego ponauczał.
PANI NOE (wzdycha z rezygnacyą).
Ach, Cham – wychodzi do sąsiedniej prze – grody – po chwili dolatuje stamtąd płaczliwy jej glos: A jej… jej…
NOE.
Co się stało?
PANI NOE (wchodząc).
Znów jaguar zjadł kukułkę… Nie, doprawdy, ja się już nawet chwili zdrzemnąć nie mogę. Prosiłam, żebyście zwracali uwagę, czterech was drabów tu siedzi, a jak ja czego sama nie dopilnuję, to już napewno nikt się tem nie zajmie… (wychodzi)
NOE.
To prawda. Matka cały dzień pracuje, Więc gdy chce chwilę odpocząć, to moglibyście ją wyręczyć. I tak po całych dniach nic nie robicie… Ale to się zmieni, jak tylko woda opadnie.
CHAM (uśmiecha się ironicznie pod wąsem).
NOE.
Śmiej się… śmiej, ja ci się pośmieję.
PANI NOE (wchodząc).
Najpoczciwsze stworzenie to jest osieł. Jedno przynajmniej, które ma rozum.
NOE.
To też osłom zawsze będzie najlepiej na świecie (przeciąga się). A swoją drogą, chciałbym już, żeby się ta nasza podróż skończyła.
CHAM.
A te wszystko przez prababkę Ewę… Zachciało się jej rajskich jabłek.
NOE.
Cicho bądź. O przodkach powinno się mówić z uszanowaniem.
CHAM.
Rzeczywiście. Z ładnej rodziny pochodzimy. Prababka zrobiła faux-pas z wężem, dziadek Kain zamordował brata… Skandal na skandalu całe szczęście, bo inaczej człowiek byłby narażony na to, żeby go nigdzie w towarzystwie nie chciano przyjmować.
PANI NOE.
Chamie, Chamie, jak ty się nie zmienisz, to ciebie nigdy do porządnego domu nie wpuszczą.
CHAM (macha ręką).
Chwila ogólne; ciszy. Arka płynie, kołysząc się na falach.
JAFET.
Pić mi się chce.
NOE.
Mało masz wody dookoła…
JAFET.
Ja już nie mogę wody pić… jut mi się znudziło.
SEM.
I mnie…
PANI NOE.
To pojęcie ludzkie przechodzi doprawdy, co się z tymi chłopakami porobiło… Wszystko im nie nie wystarcza, wszystko im złe. Stoi cała kadź doskonalej deszczówki, a oni pić nie chcą. A róbcie sobie, co chcecie, ja już mam dość kłopotu z moimi bydlątkami, żebym się wami jeszcze zajmować miała.
SEM.
Mama narzeka, a woda już się wszystkim sprzykrzyła… I ojcu także…
PANI NOE (z wyrzutem).
I tobie…
NOE.
Nie… nie… Wolałbym, żeby miała trochę inny smak, ale lubię… bardzo lubię…
SEM.
Że też to nic innego niema na świecie do picia, prócz wody.
CHAM.
A ci aniołowie, co to się pobuntowali jeszcze nim pradziadek Adam Raj kupił, to podobno pijają smołę.
JAFET.
Te strasznie pali podobno.
PANI NOE.
Pali… ma się rozumieć, że pali…
CHAM.
Oni mają gardła inne.
PANI NOE.