Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Nocne Haiku - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
14 grudnia 2012
13,58
1358 pkt
punktów Virtualo

Nocne Haiku - ebook

Czy może być coś straszniejszego dla rodzica, niż śmierć jedynego dziecka. Do tego śmierć samobójcza? Jak pogodzić się żyć z taką stratą, gdy w dodatku nie widzi się dla takiej śmierci powodu? Próbując zrozumieć syna – niespełnionego pisarza, będący na emeryturze ojciec analizuje jego teksty z jedynego ocalałego zeszytu z zapiskami, z czasem otrzymuje również fragmenty tekstów syna od przyjaciela, a w końcu zapis telefonicznej rozmowy z synową. Wszystkie te „tropy” niczym puzzle odsłaniają obraz syna, rzucając kolejne światło na prawdziwe powody tego, co zrobił. Wczytując się w zapiski syna – niedoszłego pisarza, jednocześnie ojciec sam prowadzi zapiski z tych swoich spotkań z literaturą, poddając analizie sam proces pisania co sprawia, że w końcu sam doświadcza siły targających pisarzem uczuć. Jednocześnie poprzez zapiski syna, bohater mierzy się z własnymi wspomnieniami, ponownie musi ocenić własne wybory i doświadczenia a na ich tle snuje opowieść o życiu i przemijaniu w trudnych czasach, w jakich przyszło mu żyć. Przez to dramat ten staje się opowieścią o życiu, analizą jego mechanizmów i praw, które wpływają na wybór ostatecznej decyzji. Na tym tle odbywa się pozorny monolog ojca, a nieświadomie – wielopłaszczyznowa rozmowa ojca z synem, a właściwie z duchem syna, który próbuje nawiązać z żyjącym ojcem kontakt właśnie poprzez literaturę.

 

Kategoria: Kino i Teatr
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-935993-0-1
Rozmiar pliku: 259 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sce­na I

Pod­no­si się kur­ty­na. Na środ­ku sce­ny wi­dać de­li­kat­nie pod­świe­tlo­ne, sta­re biur­ko z krze­słem, za któ­rym sie­dzi star­szy męż­czy­zna i pi­sze. W trak­cie swo­jej opo­wie­ści po­ru­sza się: cho­dzi, przy­sta­je, sia­da na stop­niu na wprost wi­dza i zwra­ca się do nie­go – w za­leż­no­ści od wi­zji re­ży­se­ra i przy­ję­tej kon­wen­cji.

Gdzieś z tyłu, na dru­gim pla­nie, sie­dzi na pod­wyż­sze­niu (na przy­kład sza­fie) mało wi­docz­ny Syn – a ra­czej jego duch.

W tle, jak­by z dru­gie­go po­ko­ju, by nie za­głu­szać dia­lo­gu, sły­chać ra­dio, ew. rów­nież te­le­wi­zor. Oprócz mu­zy­ki, co ja­kiś czas do wi­dza do­cho­dzą waż­ne wy­da­rze­nia na świe­cie, któ­re „prze­pły­wa­ją obok” bo­ha­te­ra, sku­pio­ne­go na swo­im wnę­trzu, sym­bo­li­zu­jąc upływ cza­su.

Syn

Wol­no sy­la­bi­zu­je li­te­ry i re­cy­tu­je ca­łość.

A

AAAAAAAAAAAAAAAAA!!!

AAAAAAAAAAAAAAAAA!!!

AAAAAaaaaaaaaaaaaaa...

Krzyk. Szcze­li­na krzy­ku. Szcze­li­na, po­przez któ­rą wdzie­wa się na świat pierw­sza li­te­ra. Wiem, nie usły­szał jej ża­den anioł, nie usły­szał nikt ze sto­ją­cych po­nad ich za­stę­pa­mi. Nie mam złu­dzeń, nie mam na­dziei. Uro­dzi­łem się w roku po śmier­ci Sta­li­na. Mogę tyl­ko krzy­czeć.

Aaaaaaaaaaaa!

Aaa...

Nie, nie je­stem cho­ry. Krzyk jest jed­nym ze spo­so­bów za­po­mi­na­nia się wy­obraź­ni. Na­uczy­łem się go od Czło­wie­ka Sza­lo­ne­go. Kie­dyś chcia­łem pójść jego dro­gą. Zre­zy­gno­wa­łem. Nie, nie dla­te­go, że zna­la­złem dro­gi prost­sze. Prze­stra­szy­łem się jej nie­mo­cy. A krzyk? Krzyk mi o tym przy­po­mi­na.

Aaa...

a...

...dziś już się nie boję. Nie boję się pierw­szej li­te­ry al­fa­be­tu, ni ostat­niej. Nie boję się słów, któ­re z tych li­ter ukła­da­ją się w prze­dziw­ną mo­zai­kę na prze­mian zdzi­wie­nia i tego, co owo zdzi­wie­nie uni­ce­stwia. Nie boję się i was, bez­i­mien­ni, mil­czą­cy anio­ło­wie, któ­rych już cza­sa­mi uda­je mi się usły­szeć...

Oj­ciec

Do tej pory po­chy­lo­ny nad ze­szy­tem – pa­mięt­ni­kiem. Mówi jak­by do sie­bie, wa­żąc po­szcze­gól­ne sło­wa.

O...

Pi­szę.

Pierw­sze sło­wo...

Prze­pra­szam...

Czy ro­bię to wbrew so­bie?...

Co to zna­czy, że pi­szę?...

I czy to w ogó­le coś zna­czy?...

Dal­sze sło­wa są do wi­dza

Nig­dy się nad tym nie za­sta­na­wia­łem. Przez całe ży­cie uni­ka­łem py­tań o pierw­szeń­stwo kury przed jaj­kiem. Je­stem in­ży­nie­rem. Prag­ma­ty­kiem. Lu­bię (a wła­ści­wie lu­bi­łem) pra­co­wać, lu­bię słu­chać mu­zy­ki, lu­bię do­bre je­dze­nie i do­bre piwo. Je­stem he­do­ni­stą – je­śli uży­wam wła­ści­we­go sło­wa. O ko­bie­tach w moim wie­ku wspo­mi­nać ra­czej nie wy­pa­da. A szko­da. Mam 65 lat. Od kil­ku mie­się­cy je­stem też „eme­re­re”. Wy­słu­żo­ny. Tro­chę mi przy­kro z tego po­wo­du, bo chcia­łem jesz­cze pra­co­wać. Ale dano mi cał­kiem nie­de­li­kat­nie do zro­zu­mie­nia, że mój czas się skoń­czył. „Bez­ro­bo­cie, ko­le­go, ro­zu­mie­cie!”. Daw­niej mó­wi­ło się „to­wa­rzy­szu”. Do­sta­łem dy­plom, na­gro­dę za 40 lat pra­cy i urlop, z któ­re­go się nie wra­ca. Przy­znam, że zim­ny dreszcz ma­su­je mój krę­go­słup, gdy uświa­da­miam so­bie co to zna­czy. Nie­ste­ty, nie wol­ność, o któ­rej ma­rzy­ło się przez te wszyst­kie lata nie­na­wi­dze­nia bu­dzi­ka. Ra­czej strasz­li­wą sa­mot­ność i pust­kę, od któ­rych moż­na zwa­rio­wać. Na­praw­dę. Dla­te­go ku­pi­łem so­bie gru­by ze­szyt, bar­dzo dro­gie pió­ro i kil­ka pa­czek na­bo­jów z zie­lo­nym atra­men­tem. Zie­lo­nym, po­nie­waż ta­kie­go uży­wał w swo­im dzien­ni­ku Mi­chał, mój syn. Przy­najm­niej w tym, któ­ry mam przed sobą, bo tyl­ko ten się po nim ostał. Je­że­li były ja­kieś inne, to za­bra­ła je sy­no­wa. I chy­ba znisz­czy­ła, bo gdy ją o to za­py­ta­łem, z wście­kło­ścią po­wie­dzia­ła, że tak i że nie chce o tym wię­cej sły­szeć. Do­my­ślam się dla­cze­go. Mo­gło w nich nie być o niej ni­cze­go do­bre­go. Tak jak w tym, któ­ry mam przed sobą. Czy za­słu­ży­ła na tak su­ro­wą oce­nę? Nie wiem. Czy ja za­słu­ży­łem? Też nie wiem. Chy­ba dla­te­go ku­pi­łem ten ze­szyt. Bo może po­przez pi­sa­nie moż­na się cze­goś o so­bie do­wie­dzieć. I żeby nie zwa­rio­wać. Dzień jest pie­kiel­nie dłu­gi, gdy trze­ba go za­go­spo­da­ro­wy­wać sa­me­mu. Mu­szę przy­znać, że nig­dy tego nie czu­łem. Do nie­daw­na wszyst­kie wy­da­wa­ły mi się za krót­kie... Do cza­su, gdy to się sta­ło...

Mówi z tru­dem, wzru­szo­ny

Mój syn... Mi­chał... Nie żyje... Po­peł­nił sa­mo­bój­stwo...

Chwi­la ci­szy. Na­stęp­nie Syn re­cy­tu­je ko­lej­ną część „Abe­ca­dła”. Oj­ciec przy­sta­je bez ru­chu.

Syn

B

Byt.

Coś, co okre­śla, ale chy­ba nie aż tak bar­dzo, jak­by tego chcie­li ci, któ­rym okre­śla. Od­stę­pu­ję od nie­go bez żalu. Bach. Beetho­ven. Brahms. I nad wszyst­ki­mi Mo­zart. Dla­cze­go nie­miec­ka mu­zy­ka? Al­bo­wiem do­ty­ka­jąc ust usta­mi, sta­je­my się bar­dziej wraż­li­wi na do­gma­ty. Do­gma­ty dają pew­ność, ale za­bie­ra­ją sło­wa, któ­rych uży­wa­li­śmy tak nie­ostroż­nie, że prze­sta­ły zna­czyć. Nie­miec­ka mu­zy­ka nic tu nie po­mo­że. Ani żad­na inna. Mu­zy­ka nie ma mocy oca­la­nia słów ani ich zna­czeń. Dla­te­go nie po­tra­fię ukryć przy­jem­no­ści, z jaką za­ja­dam się świe­ży­mi pącz­ka­mi, piję wy­traw­ne wino, słu­cham Mo­zar­ta. Nie chcę ukraść cia­łu tych drob­nych ni­ja­ko­ści, któ­re tak bar­dzo utrud­nia­ją by­wa­nie czymś, co brzmi dum­nie.

Syn milk­nie i cho­wa gło­wę w ko­la­na. Po chwi­li mówi Oj­ciec.

Oj­ciec

Wy­rwa­łem... Wy­du­si­łem z sie­bie zda­nie, któ­re przez kil­ka lat nie prze­cho­dzi­ło mi przez gar­dło. Nie­zna­jo­mym mó­wi­łem, że wy­je­chał do Ame­ry­ki i nie daje zna­ku ży­cia. Ot, taka na­tu­ra. Zna­jo­mi wie­dzie­li, że nie war­to o tym przy mnie mó­wić. Dziś sam na­pi­sa­łem zda­nie, któ­re­go tak bar­dzo nie­na­wi­dzę... Aż brak mi tchu... Nie po­tra­fię tego wy­ra­zić... Ból mie­sza się z bez­rad­no­ścią, pust­ka z nie­wy­ra­żo­ną nig­dy mi­ło­ścią, wrzask z głu­chym, bez­względ­nym mil­cze­niem. Swo­im „czy­nem” mój ro­dzo­ny syn za­bił naj­lep­szą część mego ży­cio­we­go pro­gra­mu – na­dzie­ję. I może o to mu cho­dzi­ło, je­śli do­brze od­czy­ta­łem nie­któ­re zda­nia z jego ze­szy­tu. Nie­ste­ty, czę­sto ucie­kał się do ję­zy­ka za­cie­ra­ją­ce­go ko­mu­ni­kat. Jak gdy­by się bał, że może ko­goś ura­zić. Albo że to, co pi­sze, nie dość bę­dzie od­czy­ty­wa­ne jako po­ezja. I nie jest. W me­cha­ni­ce zu­peł­nie gdzie in­dziej znaj­do­wa­li­śmy pięk­no. W pro­sto­cie i nie­za­wod­no­ści kon­stru­owa­ne­go urzą­dze­nia. Dla­te­go po­plą­ta­ne i za­wi­łe fra­zy Mi­cha­ła cza­sa­mi bu­dzą moją iry­ta­cję:

Się­ga po sta­ry ze­szyt i czy­ta z nie­go

„Było to w śnie­gu. Le­że­li­śmy, nie pa­mię­tam czy nadzy, le­że­li­śmy tak bli­sko sie­bie, że nie mo­gło to mieć żad­ne­go dla ży­wych zna­cze­nia. Nie wi­ro­wa­li­śmy, nie spo­wi­ja­ły nas ko­ko­ny, nie sty­ka­li­śmy się uda­mi, nie było po­licz­ków i dło­ni, nikt nie do­znał za­wro­tu gło­wy ni spa­zmu, mo­gli­śmy w spo­ko­ju od­da­wać się śmier­ci. Nie za­uwa­ży­li­śmy, że oczy za­mro­zi­ły na­sze ser­ca i nie mo­gła już pły­nąć Bi­blia.”

Albo to:

„Nig­dy nie my­li­li­śmy dnia z nocą. Jako dziec­ko uczy­łem się prze­śla­do­wać śmierć za­po­mnie­niem. Do­sta­wa­łem za to do­bre stop­nie i drob­ne pie­niąż­ki. Czy te­raz ro­zu­mie­cie moją po­gar­dę dla na­uczy­cie­li? I ro­dzi­ców?”

O co tak na­praw­dę cho­dzi, je­że­li mam po­waż­nie trak­to­wać to, co na­pi­sał...

Kim był mój syn? Przy­znam, że nig­dy się nad tym nie za­sta­na­wia­łem. Nie mia­łem ani cza­su, ani po­trze­by ta­kie­go py­ta­nia sta­wiać. Był po pro­stu moim sy­nem. Cała resz­ta wy­ni­ka­ła z tej pro­stej kon­sta­ta­cji. Przy­najm­niej do pew­ne­go mo­men­tu. Jego ro­śnię­ciu było pod­po­rząd­ko­wa­ne na­sze ży­cie. Ro­bi­li­śmy z żoną wszyst­ko, żeby miał szczę­śli­we i do­stat­nie dzie­ciń­stwo, po­tem mło­dość. I chy­ba miał. Bo to, czy ma się dzie­ciń­stwo szczę­śli­we czy nie, nie za­le­ży od kra­ju ani ustro­ju, w ja­kim się żyje. Zresz­tą mó­wi­li­śmy mu praw­dę. Że kła­mie­my. Co in­ne­go mó­wi­my w domu, co in­ne­go poza nim. Nie wy­da­je nam się to nor­mal­ne, ale po­nie­waż jest po­wszech­ne, na­bra­ło sta­tu­su nor­my. I nie ma co so­bie ła­mać tym gło­wy. Tym bar­dziej prze­ciw­ko owej nor­mie wy­stę­po­wać. Nie ukry­wam, że cho­dzi­ło głów­nie o za­cho­wa­nie dość wy­so­kie­go stan­dar­du ma­te­rial­ne­go. Jako spe­cja­li­sta od tak zwa­nych „ma­szyn cięż­kich”, zjeź­dzi­łem służ­bo­wo pra­wie całą Eu­ro­pę i część Afry­ki. W cza­sach go­muł­kow­sko-gier­kow­skich było to coś, co bu­dzi­ło sza­cu­nek. Zwłasz­cza, że by­łem Ślą­za­kiem, któ­ry nie­miec­kie­go na­uczył się jesz­cze w szko­le. Oczy­wi­ście nie­miec­kiej, bo w cza­sie woj­ny in­nych nie było. Dla­te­go mu­sia­łem się za­pi­sać do par­tii. In­nej dro­gi awan­su nie wi­dzia­łem. Kil­ka ty­się­cy fra­ze­sów wy­gło­szo­nych pu­blicz­nie w cią­gu kil­ku pierw­szych lat mej par­tyj­no­ści po­zwo­li­ło mi do­stać miesz­ka­nie. W cza­sach wo­je­wódz­twa sta­li­no­grodz­kie­go był to wy­czyn nie lada. Szcze­gól­nie dla po­cząt­ku­ją­ce­go, bar­dzo bied­ne­go in­ży­nie­ra. Czy le­gi­ty­mi­zo­wa­łem w ten spo­sób wiel­ką wów­czas ma­chi­nę ter­ro­ru i zbrod­ni? Nie wiem. Ja na pew­no ni­ko­mu nie zro­bi­łem krzyw­dy. A gdy jesz­cze dziś po­rów­nu­ję to miesz­ka­nie z ge­hen­ną mego bra­ta, któ­ry przez po­nad dwa­dzie­ścia lat tu­łał się z żoną i dzieć­mi po róż­nych no­rach, to roz­grze­szam się ze swej par­tyj­no­ści w spo­sób na­tu­ral­ny.

Wi­dzę, że nie da się opo­wia­dać o kimś bar­dzo bli­skim, nie opo­wia­da­jąc o so­bie. To smut­ne i śmiesz­ne jed­no­cze­śnie. Smut­ne, bo moż­na od­kryć przy­pad­ko­wo, że czło­wiek nie jest tym, za kogo się uwa­ża. Śmiesz­ne, bo nie ma nic we­sel­sze­go nad fakt, że się stoi go­łym przed sa­mym sobą. Dia­bel­stwo ta­kie­go ćwi­cze­nia do­pie­ro te­raz do­cho­dzi mej świa­do­mo­ści. Za­zwy­czaj w żart ob­ra­ca­łem pa­te­tycz­ne i osten­ta­cyj­ne mó­wie­nie Mi­cha­ła, że pi­sa­nie jest czyn­no­ścią nie­bez­piecz­ną. Już wo­la­łem, gdy pi­sał w swo­im po­ko­ju, niż gdy po pi­ja­ne­mu wsia­dał do sa­mo­cho­du. Ale miał dużo szczę­ścia i za­wsze wra­cał cało. Prze­pro­si­ny, de­kla­ra­cje, przy­się­gi, po­sta­no­wie­nia – wszyst­ko to bra­ło w łeb, gdy tyl­ko prze­kro­czył pe­wien próg ilo­ścio­wy al­ko­ho­lu. Za­wsze mnie dzi­wi­ły ta­kie zmia­ny oso­bo­wo­ści, cho­ciaż nig­dy nie kła­dłem ich na karb cho­ro­by. Wie­lo­krot­nie z żoną obie­cy­wa­li­śmy sy­no­wej, że w na­szym domu nie na­pi­je się wód­ki. Nie­ste­ty, zbyt czę­sto obiet­ni­cy nie po­tra­fi­li­śmy do­trzy­mać. Al­ko­hol to zresz­tą dla mnie pro­blem zu­peł­nie nie­zro­zu­mia­ły. Nie wy­le­wa­jąc za koł­nierz, nig­dy nie mia­łem z nim pro­ble­mów. Do dziś zresz­tą lu­bię, gdy na naj­wyż­szej pół­ce lo­dów­ki leży so­bie spo­koj­nie kil­ka bu­te­lek świe­że­go, moc­ne­go piwa. Może dla­te­go ape­le sy­no­wej i jej ostrze­że­nia o cho­ro­bie mały przy­no­si­ły sku­tek. A może przy­czy­na leży głę­biej, niż mi się wy­da­wa­ło? W skłę­bio­nym za­kła­ma­niu wszyst­kie­go o wszyst­kim... Ży­li­śmy w tym sta­nie tak dłu­go, że pra­wie za­po­mnie­li­śmy, iż sło­wo po­wie­dzia­ne do dru­gie­go czło­wie­ka jed­nak coś zna­czy... Zresz­tą, nie wiem. Z sy­no­wą utrzy­mu­je­my bar­dzo chłod­ne i spo­ra­dycz­ne kon­tak­ty, a po­nie­waż nie mie­li dzie­ci, nic już nas ze sobą nie łą­czy. Wła­ści­wie to zna­la­zła ko­goś in­ne­go i nie chce nas wię­cej wi­dzieć. Żona nie może jej tego wy­ba­czyć, dla mnie to zwy­czaj­na ko­lej rze­czy. Ża­łu­ję tyl­ko, że nie chce roz­ma­wiać o in­nych dzien­ni­kach Mi­cha­ła, na­wet tych sprzed mał­żeń­stwa. Twier­dzi, że nie mia­ła cza­su ani ocho­ty ich czy­tać i że spa­li­ła wszyst­kie za­raz po jego śmier­ci. Z wście­kło­ści i nie­na­wi­ści. Obie­ca­ła, że spraw­dzi, czy cze­goś nie po­mi­nę­ła, ale już od mie­się­cy się nie od­zy­wa, więc chy­ba nie ma na­dziei. Szko­da, bo w ten spo­sób mógł­bym raz jesz­cze spoj­rzeć na część swo­je­go ży­cia. Su­ro­wy­mi i nad­wraż­li­wy­mi oczy­ma Mi­cha­ła...

Cały Mi­chał... Był chłop­cem nie­śmia­łym i do­bro­dusz­nym. Już w szko­le pa­ra­li­żo­wa­ły go pu­blicz­ne wy­stą­pie­nia. Nie­na­wi­dził wy­cho­dze­nia do ta­bli­cy i od­po­wia­da­nia przed całą kla­są. Wo­lał wy­pra­co­wa­nia pi­sem­ne. Skry­ty, za­mknię­ty w so­bie, trud­no na­wią­zy­wał przy­jaź­nie. Ła­two się zra­żał do lu­dzi. Wie­rzył w nie­re­al­ne i uto­pij­ne idee, któ­rych nig­dy nie pró­bo­wał re­ali­zo­wać. Był na to zbyt le­ni­wy albo zbyt in­te­li­gent­ny. Dla­te­go szu­ka­jąc dróg ła­twych i pro­stych, znaj­do­wał tyl­ko stro­me i krę­te ścież­ki do­ni­kąd. Zna­lazł żonę, któ­ra go ko­cha­ła, ale nie po­tra­fił w to uwie­rzyć. Więc wy­sta­wiał ją na bar­dzo cięż­kie pró­by. Przyj­mo­wa­ła je ze spo­ko­jem, po­tem prze­sta­ła mu ufać. Nie chcia­ła mieć z nim dziec­ka. Bar­dzo to prze­żył. Chciał wszyst­ko zmie­nić, ale było już za póź­no... Z nie­zro­zu­mia­łą dla mnie pre­me­dy­ta­cją i bez­względ­no­ścią ode­brał so­bie ży­cie... Nie po­tra­fię o tym pi­sać...

Ude­rza pię­ścia­mi w blat biur­ka. Wy­cho­dzi i po chwi­li wra­ca z czymś do pi­cia.Sce­na II

Oj­ciec

Dziś po raz pierw­szy prze­czy­ta­łem to, co na­pi­sa­łem. Dziw­ne uczu­cie. Nig­dy nie przy­kła­da­łem więk­szej wagi do tego, co mó­wi­li lu­dzie i co ja sam w róż­nych oko­licz­no­ściach mó­wi­łem. Mó­wi­li, bo ktoś im ka­zał albo mie­li w tym ja­kiś in­te­res. Zwy­kłe po­ro­zu­mie­wa­nie się zwie­rząt. Ja też, jak inni, nig­dy nie mó­wi­łem do sie­bie. By­łem zda­nia, że mó­wie­nie do sie­bie to ro­dzaj nie­groź­nej przy­pa­dło­ści, któ­rą ła­two ule­czyć. Zwłasz­cza pra­cą. Dzień bo­ga­to wy­peł­nio­ny za­ję­cia­mi nie zo­sta­wia cza­su na czyn­no­ści – z punk­tu wi­dze­nia po­wszech­nej, ży­cio­wej prag­ma­ty­ki – ja­ło­we. Czy­ta­nie i pi­sa­nie rze­czy nie zwią­za­nych bez­po­śred­nio z pra­cą za­wo­do­wą uwa­ża­łem za mar­no­wa­nie cza­su. Moż­li­we, że gru­pa lu­dzi zwią­za­na z pi­sa­niem za­wo­do­wo wy­ko­ny­wa­ła (czy wy­ko­nu­je) w ten spo­sób ja­kąś pra­cę. Więk­szo­ści jed­nak, wśród któ­rej upły­nę­ło moje ży­cie, wy­da­wa­ło się to głu­pie i nie­po­waż­ne. Je­dy­nym wy­jąt­kiem był Mi­chał. Naj­pierw za­mknął się w swo­im po­ko­ju i za­czął dużo czy­tać. Pra­wie z dnia na dzień. Gdzieś pod ko­niec li­ceum. A że przed­tem ca­ły­mi dnia­mi prze­by­wał poza do­mem i cią­gle były z nim kło­po­ty, na­wet ucie­szy­li­śmy się z żoną. „Sie­dzi i czy­ta” albo: „leży i czy­ta” – zda­wa­ła mi re­la­cję żona, gdy wie­czo­ra­mi wra­ca­łem do domu. Nie in­ge­ro­wa­li­śmy w jego lek­tu­ry, ma­jąc ci­chu­teń­ką na­dzie­ję, że może wśród nich są i ta­kie, któ­re oka­żą się uży­tecz­ne w szko­le. Nic z tego. Jego stop­nie po­zo­sta­ły na tym sa­mym po­zio­mie. Z góry do dołu trój­ki. Dzi­wi­ło nas i zło­ści­ło jed­no­cze­śnie, że tak małą wagę przy­wią­zu­je do swo­ich ocen. Przy­znam, że by­li­śmy za­sko­cze­ni, gdy bez na­szej po­mo­cy do­stał się na stu­dia. Za­ła­twi­li­śmy mu co praw­da przy­ję­cie na inny kie­ru­nek, po­li­tech­nicz­ny, ale cóż było ro­bić. Za­ak­cep­to­wa­li­śmy jego wy­bór, ale po­tem po­twier­dzi­ły się na­sze oba­wy. Na­uczy­ciel to szla­chet­ny za­wód, tyl­ko nie moż­na z nie­go wy­żyć. I to był po­czą­tek wszyst­kich jego klęsk ży­cio­wych. I mo­ich. Na­wet to dzi­siej­sze pi­sa­nie. Nie by­ło­by go, gdy­by Mi­chał żył. Nie je­stem z nie­go za­do­wo­lo­ny (oczy­wi­ście z pi­sa­nia!). Uchwy­co­ne na go­rą­co my­śli da­le­kie są od ele­gan­cji i pro­sto­ty. Jak gdy­by same się za­pi­sy­wa­ły. Wo­lał­bym bar­dziej je kon­tro­lo­wać. Mu­szę się jesz­cze nad tym za­sta­no­wić...
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij