- W empik go
Nocne Haiku - ebook
Nocne Haiku - ebook
Czy może być coś straszniejszego dla rodzica, niż śmierć jedynego dziecka. Do tego śmierć samobójcza? Jak pogodzić się żyć z taką stratą, gdy w dodatku nie widzi się dla takiej śmierci powodu? Próbując zrozumieć syna – niespełnionego pisarza, będący na emeryturze ojciec analizuje jego teksty z jedynego ocalałego zeszytu z zapiskami, z czasem otrzymuje również fragmenty tekstów syna od przyjaciela, a w końcu zapis telefonicznej rozmowy z synową. Wszystkie te „tropy” niczym puzzle odsłaniają obraz syna, rzucając kolejne światło na prawdziwe powody tego, co zrobił. Wczytując się w zapiski syna – niedoszłego pisarza, jednocześnie ojciec sam prowadzi zapiski z tych swoich spotkań z literaturą, poddając analizie sam proces pisania co sprawia, że w końcu sam doświadcza siły targających pisarzem uczuć. Jednocześnie poprzez zapiski syna, bohater mierzy się z własnymi wspomnieniami, ponownie musi ocenić własne wybory i doświadczenia a na ich tle snuje opowieść o życiu i przemijaniu w trudnych czasach, w jakich przyszło mu żyć. Przez to dramat ten staje się opowieścią o życiu, analizą jego mechanizmów i praw, które wpływają na wybór ostatecznej decyzji. Na tym tle odbywa się pozorny monolog ojca, a nieświadomie – wielopłaszczyznowa rozmowa ojca z synem, a właściwie z duchem syna, który próbuje nawiązać z żyjącym ojcem kontakt właśnie poprzez literaturę.
Kategoria: | Kino i Teatr |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-935993-0-1 |
Rozmiar pliku: | 259 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podnosi się kurtyna. Na środku sceny widać delikatnie podświetlone, stare biurko z krzesłem, za którym siedzi starszy mężczyzna i pisze. W trakcie swojej opowieści porusza się: chodzi, przystaje, siada na stopniu na wprost widza i zwraca się do niego – w zależności od wizji reżysera i przyjętej konwencji.
Gdzieś z tyłu, na drugim planie, siedzi na podwyższeniu (na przykład szafie) mało widoczny Syn – a raczej jego duch.
W tle, jakby z drugiego pokoju, by nie zagłuszać dialogu, słychać radio, ew. również telewizor. Oprócz muzyki, co jakiś czas do widza dochodzą ważne wydarzenia na świecie, które „przepływają obok” bohatera, skupionego na swoim wnętrzu, symbolizując upływ czasu.
Syn
Wolno sylabizuje litery i recytuje całość.
A
AAAAAAAAAAAAAAAAA!!!
AAAAAAAAAAAAAAAAA!!!
AAAAAaaaaaaaaaaaaaa...
Krzyk. Szczelina krzyku. Szczelina, poprzez którą wdziewa się na świat pierwsza litera. Wiem, nie usłyszał jej żaden anioł, nie usłyszał nikt ze stojących ponad ich zastępami. Nie mam złudzeń, nie mam nadziei. Urodziłem się w roku po śmierci Stalina. Mogę tylko krzyczeć.
Aaaaaaaaaaaa!
Aaa...
Nie, nie jestem chory. Krzyk jest jednym ze sposobów zapominania się wyobraźni. Nauczyłem się go od Człowieka Szalonego. Kiedyś chciałem pójść jego drogą. Zrezygnowałem. Nie, nie dlatego, że znalazłem drogi prostsze. Przestraszyłem się jej niemocy. A krzyk? Krzyk mi o tym przypomina.
Aaa...
a...
...dziś już się nie boję. Nie boję się pierwszej litery alfabetu, ni ostatniej. Nie boję się słów, które z tych liter układają się w przedziwną mozaikę na przemian zdziwienia i tego, co owo zdziwienie unicestwia. Nie boję się i was, bezimienni, milczący aniołowie, których już czasami udaje mi się usłyszeć...
Ojciec
Do tej pory pochylony nad zeszytem – pamiętnikiem. Mówi jakby do siebie, ważąc poszczególne słowa.
O...
Piszę.
Pierwsze słowo...
Przepraszam...
Czy robię to wbrew sobie?...
Co to znaczy, że piszę?...
I czy to w ogóle coś znaczy?...
Dalsze słowa są do widza
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Przez całe życie unikałem pytań o pierwszeństwo kury przed jajkiem. Jestem inżynierem. Pragmatykiem. Lubię (a właściwie lubiłem) pracować, lubię słuchać muzyki, lubię dobre jedzenie i dobre piwo. Jestem hedonistą – jeśli używam właściwego słowa. O kobietach w moim wieku wspominać raczej nie wypada. A szkoda. Mam 65 lat. Od kilku miesięcy jestem też „emerere”. Wysłużony. Trochę mi przykro z tego powodu, bo chciałem jeszcze pracować. Ale dano mi całkiem niedelikatnie do zrozumienia, że mój czas się skończył. „Bezrobocie, kolego, rozumiecie!”. Dawniej mówiło się „towarzyszu”. Dostałem dyplom, nagrodę za 40 lat pracy i urlop, z którego się nie wraca. Przyznam, że zimny dreszcz masuje mój kręgosłup, gdy uświadamiam sobie co to znaczy. Niestety, nie wolność, o której marzyło się przez te wszystkie lata nienawidzenia budzika. Raczej straszliwą samotność i pustkę, od których można zwariować. Naprawdę. Dlatego kupiłem sobie gruby zeszyt, bardzo drogie pióro i kilka paczek nabojów z zielonym atramentem. Zielonym, ponieważ takiego używał w swoim dzienniku Michał, mój syn. Przynajmniej w tym, który mam przed sobą, bo tylko ten się po nim ostał. Jeżeli były jakieś inne, to zabrała je synowa. I chyba zniszczyła, bo gdy ją o to zapytałem, z wściekłością powiedziała, że tak i że nie chce o tym więcej słyszeć. Domyślam się dlaczego. Mogło w nich nie być o niej niczego dobrego. Tak jak w tym, który mam przed sobą. Czy zasłużyła na tak surową ocenę? Nie wiem. Czy ja zasłużyłem? Też nie wiem. Chyba dlatego kupiłem ten zeszyt. Bo może poprzez pisanie można się czegoś o sobie dowiedzieć. I żeby nie zwariować. Dzień jest piekielnie długi, gdy trzeba go zagospodarowywać samemu. Muszę przyznać, że nigdy tego nie czułem. Do niedawna wszystkie wydawały mi się za krótkie... Do czasu, gdy to się stało...
Mówi z trudem, wzruszony
Mój syn... Michał... Nie żyje... Popełnił samobójstwo...
Chwila ciszy. Następnie Syn recytuje kolejną część „Abecadła”. Ojciec przystaje bez ruchu.
Syn
B
Byt.
Coś, co określa, ale chyba nie aż tak bardzo, jakby tego chcieli ci, którym określa. Odstępuję od niego bez żalu. Bach. Beethoven. Brahms. I nad wszystkimi Mozart. Dlaczego niemiecka muzyka? Albowiem dotykając ust ustami, stajemy się bardziej wrażliwi na dogmaty. Dogmaty dają pewność, ale zabierają słowa, których używaliśmy tak nieostrożnie, że przestały znaczyć. Niemiecka muzyka nic tu nie pomoże. Ani żadna inna. Muzyka nie ma mocy ocalania słów ani ich znaczeń. Dlatego nie potrafię ukryć przyjemności, z jaką zajadam się świeżymi pączkami, piję wytrawne wino, słucham Mozarta. Nie chcę ukraść ciału tych drobnych nijakości, które tak bardzo utrudniają bywanie czymś, co brzmi dumnie.
Syn milknie i chowa głowę w kolana. Po chwili mówi Ojciec.
Ojciec
Wyrwałem... Wydusiłem z siebie zdanie, które przez kilka lat nie przechodziło mi przez gardło. Nieznajomym mówiłem, że wyjechał do Ameryki i nie daje znaku życia. Ot, taka natura. Znajomi wiedzieli, że nie warto o tym przy mnie mówić. Dziś sam napisałem zdanie, którego tak bardzo nienawidzę... Aż brak mi tchu... Nie potrafię tego wyrazić... Ból miesza się z bezradnością, pustka z niewyrażoną nigdy miłością, wrzask z głuchym, bezwzględnym milczeniem. Swoim „czynem” mój rodzony syn zabił najlepszą część mego życiowego programu – nadzieję. I może o to mu chodziło, jeśli dobrze odczytałem niektóre zdania z jego zeszytu. Niestety, często uciekał się do języka zacierającego komunikat. Jak gdyby się bał, że może kogoś urazić. Albo że to, co pisze, nie dość będzie odczytywane jako poezja. I nie jest. W mechanice zupełnie gdzie indziej znajdowaliśmy piękno. W prostocie i niezawodności konstruowanego urządzenia. Dlatego poplątane i zawiłe frazy Michała czasami budzą moją irytację:
Sięga po stary zeszyt i czyta z niego
„Było to w śniegu. Leżeliśmy, nie pamiętam czy nadzy, leżeliśmy tak blisko siebie, że nie mogło to mieć żadnego dla żywych znaczenia. Nie wirowaliśmy, nie spowijały nas kokony, nie stykaliśmy się udami, nie było policzków i dłoni, nikt nie doznał zawrotu głowy ni spazmu, mogliśmy w spokoju oddawać się śmierci. Nie zauważyliśmy, że oczy zamroziły nasze serca i nie mogła już płynąć Biblia.”
Albo to:
„Nigdy nie myliliśmy dnia z nocą. Jako dziecko uczyłem się prześladować śmierć zapomnieniem. Dostawałem za to dobre stopnie i drobne pieniążki. Czy teraz rozumiecie moją pogardę dla nauczycieli? I rodziców?”
O co tak naprawdę chodzi, jeżeli mam poważnie traktować to, co napisał...
Kim był mój syn? Przyznam, że nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nie miałem ani czasu, ani potrzeby takiego pytania stawiać. Był po prostu moim synem. Cała reszta wynikała z tej prostej konstatacji. Przynajmniej do pewnego momentu. Jego rośnięciu było podporządkowane nasze życie. Robiliśmy z żoną wszystko, żeby miał szczęśliwe i dostatnie dzieciństwo, potem młodość. I chyba miał. Bo to, czy ma się dzieciństwo szczęśliwe czy nie, nie zależy od kraju ani ustroju, w jakim się żyje. Zresztą mówiliśmy mu prawdę. Że kłamiemy. Co innego mówimy w domu, co innego poza nim. Nie wydaje nam się to normalne, ale ponieważ jest powszechne, nabrało statusu normy. I nie ma co sobie łamać tym głowy. Tym bardziej przeciwko owej normie występować. Nie ukrywam, że chodziło głównie o zachowanie dość wysokiego standardu materialnego. Jako specjalista od tak zwanych „maszyn ciężkich”, zjeździłem służbowo prawie całą Europę i część Afryki. W czasach gomułkowsko-gierkowskich było to coś, co budziło szacunek. Zwłaszcza, że byłem Ślązakiem, który niemieckiego nauczył się jeszcze w szkole. Oczywiście niemieckiej, bo w czasie wojny innych nie było. Dlatego musiałem się zapisać do partii. Innej drogi awansu nie widziałem. Kilka tysięcy frazesów wygłoszonych publicznie w ciągu kilku pierwszych lat mej partyjności pozwoliło mi dostać mieszkanie. W czasach województwa stalinogrodzkiego był to wyczyn nie lada. Szczególnie dla początkującego, bardzo biednego inżyniera. Czy legitymizowałem w ten sposób wielką wówczas machinę terroru i zbrodni? Nie wiem. Ja na pewno nikomu nie zrobiłem krzywdy. A gdy jeszcze dziś porównuję to mieszkanie z gehenną mego brata, który przez ponad dwadzieścia lat tułał się z żoną i dziećmi po różnych norach, to rozgrzeszam się ze swej partyjności w sposób naturalny.
Widzę, że nie da się opowiadać o kimś bardzo bliskim, nie opowiadając o sobie. To smutne i śmieszne jednocześnie. Smutne, bo można odkryć przypadkowo, że człowiek nie jest tym, za kogo się uważa. Śmieszne, bo nie ma nic weselszego nad fakt, że się stoi gołym przed samym sobą. Diabelstwo takiego ćwiczenia dopiero teraz dochodzi mej świadomości. Zazwyczaj w żart obracałem patetyczne i ostentacyjne mówienie Michała, że pisanie jest czynnością niebezpieczną. Już wolałem, gdy pisał w swoim pokoju, niż gdy po pijanemu wsiadał do samochodu. Ale miał dużo szczęścia i zawsze wracał cało. Przeprosiny, deklaracje, przysięgi, postanowienia – wszystko to brało w łeb, gdy tylko przekroczył pewien próg ilościowy alkoholu. Zawsze mnie dziwiły takie zmiany osobowości, chociaż nigdy nie kładłem ich na karb choroby. Wielokrotnie z żoną obiecywaliśmy synowej, że w naszym domu nie napije się wódki. Niestety, zbyt często obietnicy nie potrafiliśmy dotrzymać. Alkohol to zresztą dla mnie problem zupełnie niezrozumiały. Nie wylewając za kołnierz, nigdy nie miałem z nim problemów. Do dziś zresztą lubię, gdy na najwyższej półce lodówki leży sobie spokojnie kilka butelek świeżego, mocnego piwa. Może dlatego apele synowej i jej ostrzeżenia o chorobie mały przynosiły skutek. A może przyczyna leży głębiej, niż mi się wydawało? W skłębionym zakłamaniu wszystkiego o wszystkim... Żyliśmy w tym stanie tak długo, że prawie zapomnieliśmy, iż słowo powiedziane do drugiego człowieka jednak coś znaczy... Zresztą, nie wiem. Z synową utrzymujemy bardzo chłodne i sporadyczne kontakty, a ponieważ nie mieli dzieci, nic już nas ze sobą nie łączy. Właściwie to znalazła kogoś innego i nie chce nas więcej widzieć. Żona nie może jej tego wybaczyć, dla mnie to zwyczajna kolej rzeczy. Żałuję tylko, że nie chce rozmawiać o innych dziennikach Michała, nawet tych sprzed małżeństwa. Twierdzi, że nie miała czasu ani ochoty ich czytać i że spaliła wszystkie zaraz po jego śmierci. Z wściekłości i nienawiści. Obiecała, że sprawdzi, czy czegoś nie pominęła, ale już od miesięcy się nie odzywa, więc chyba nie ma nadziei. Szkoda, bo w ten sposób mógłbym raz jeszcze spojrzeć na część swojego życia. Surowymi i nadwrażliwymi oczyma Michała...
Cały Michał... Był chłopcem nieśmiałym i dobrodusznym. Już w szkole paraliżowały go publiczne wystąpienia. Nienawidził wychodzenia do tablicy i odpowiadania przed całą klasą. Wolał wypracowania pisemne. Skryty, zamknięty w sobie, trudno nawiązywał przyjaźnie. Łatwo się zrażał do ludzi. Wierzył w nierealne i utopijne idee, których nigdy nie próbował realizować. Był na to zbyt leniwy albo zbyt inteligentny. Dlatego szukając dróg łatwych i prostych, znajdował tylko strome i kręte ścieżki donikąd. Znalazł żonę, która go kochała, ale nie potrafił w to uwierzyć. Więc wystawiał ją na bardzo ciężkie próby. Przyjmowała je ze spokojem, potem przestała mu ufać. Nie chciała mieć z nim dziecka. Bardzo to przeżył. Chciał wszystko zmienić, ale było już za późno... Z niezrozumiałą dla mnie premedytacją i bezwzględnością odebrał sobie życie... Nie potrafię o tym pisać...
Uderza pięściami w blat biurka. Wychodzi i po chwili wraca z czymś do picia.Scena II
Ojciec
Dziś po raz pierwszy przeczytałem to, co napisałem. Dziwne uczucie. Nigdy nie przykładałem większej wagi do tego, co mówili ludzie i co ja sam w różnych okolicznościach mówiłem. Mówili, bo ktoś im kazał albo mieli w tym jakiś interes. Zwykłe porozumiewanie się zwierząt. Ja też, jak inni, nigdy nie mówiłem do siebie. Byłem zdania, że mówienie do siebie to rodzaj niegroźnej przypadłości, którą łatwo uleczyć. Zwłaszcza pracą. Dzień bogato wypełniony zajęciami nie zostawia czasu na czynności – z punktu widzenia powszechnej, życiowej pragmatyki – jałowe. Czytanie i pisanie rzeczy nie związanych bezpośrednio z pracą zawodową uważałem za marnowanie czasu. Możliwe, że grupa ludzi związana z pisaniem zawodowo wykonywała (czy wykonuje) w ten sposób jakąś pracę. Większości jednak, wśród której upłynęło moje życie, wydawało się to głupie i niepoważne. Jedynym wyjątkiem był Michał. Najpierw zamknął się w swoim pokoju i zaczął dużo czytać. Prawie z dnia na dzień. Gdzieś pod koniec liceum. A że przedtem całymi dniami przebywał poza domem i ciągle były z nim kłopoty, nawet ucieszyliśmy się z żoną. „Siedzi i czyta” albo: „leży i czyta” – zdawała mi relację żona, gdy wieczorami wracałem do domu. Nie ingerowaliśmy w jego lektury, mając cichuteńką nadzieję, że może wśród nich są i takie, które okażą się użyteczne w szkole. Nic z tego. Jego stopnie pozostały na tym samym poziomie. Z góry do dołu trójki. Dziwiło nas i złościło jednocześnie, że tak małą wagę przywiązuje do swoich ocen. Przyznam, że byliśmy zaskoczeni, gdy bez naszej pomocy dostał się na studia. Załatwiliśmy mu co prawda przyjęcie na inny kierunek, politechniczny, ale cóż było robić. Zaakceptowaliśmy jego wybór, ale potem potwierdziły się nasze obawy. Nauczyciel to szlachetny zawód, tylko nie można z niego wyżyć. I to był początek wszystkich jego klęsk życiowych. I moich. Nawet to dzisiejsze pisanie. Nie byłoby go, gdyby Michał żył. Nie jestem z niego zadowolony (oczywiście z pisania!). Uchwycone na gorąco myśli dalekie są od elegancji i prostoty. Jak gdyby same się zapisywały. Wolałbym bardziej je kontrolować. Muszę się jeszcze nad tym zastanowić...