Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Nocne oblicze róż - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nocne oblicze róż - ebook

Retelling „Pięknej i Bestii”, w którym to ONA jest Bestią! Vincent – młody stolarz o marzycielskiej duszy – wiedzie ciche życie w miasteczku Woodgriff. Pewnego dnia tajemnicza kobieta ratuje go przed śmiercią, a on nie potrafi o niej zapomnieć. Jej ostrzeżenia nie powstrzymują mężczyzny – przy następnej okazji rusza za nią i trafia do magicznej krainy pełnej mroku i sekretów. W samotnym dworze spotyka trzy dziwne damy – piękne, lecz skrywające mnóstwo zła. Najbardziej wstrząsające okaże się dla niego spotkanie z Bestią. Jej szafirowe oczy będą próbowały przekazać mu pewną tajemnicę... Historia o miłości, w której przeklęte serce pragnie odkupienia, ale potężne moce czynią wszystko, żeby się go nie doczekało. Vincent postara się stawić czoła mrokowi, by przywrócić wolność ukochanej, nie spodziewając się wcale, że mrok ten pochłonie także i jego.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397368613
Rozmiar pliku: 568 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Mrok wydawał mu się wówczas jedynym schronieniem, choć w rzeczywistości był tym, co miało go wkrótce pochłonąć.

Upalne lato powolnie odchodziło. Choć drzewa nadal stanowiły obrazek zielony, niezwykle zresztą urokliwy, to wiatry miały w sobie siłę coraz mroźniejszą, jednak wciąż jeszcze subtelną. W jeden z wrześniowych wieczorów, kiedy niewielkie miasteczko rzemieślnicze o nazwie Woodgriff, położone w okrągłej dolinie otulonej z trzech stron wielkimi lasami, skąpał blask pełnego księżyca, na balkon swojego domu wyszedł wysoki, ciemnowłosy mężczyzna.

Zapatrzył się w niebo, a następnie w zamyśleniu rozejrzał po wielkim ogrodzie, który rozciągał się pod nim. Lampa, przyniesiona przez niego z wnętrza domu, stała na drewnianej balustradzie, rozświetlając barwne kwiaty w dole: wonne róże, hortensje, ketmie i wrzosy. W dalszej części ogrodu rosły przede wszystkim liczne drzewa, do których żółte światło już nie docierało, ale księżyc w pełni czynił je całkowicie widocznymi dla oczu. Wzrok mężczyzny spoczął na ławeczce między dużym dębem a kasztanowcem. Już miał opuścić balkon, by przedrzeć się przed tłum ludzi bawiących się przy muzyce w domu, a następnie wyjść do ogrodu i zasiąść na ciemnym drewnie owitym gęstym, ciemnozielonym bluszczem, gdy drzwi balkonowe otworzyły się. Próg przekraczał właśnie sędziwy, wysoki jegomość, którego mądre oczy posmutniały, gdy kolejny raz przyłapał swojego najmłodszego syna na samotnych kontemplacjach – nie wiadomo zresztą, czy mających na celu odkryć jakąś niepojętą prawdę o świecie, czy może będących jedynie pretekstem, by uciec od ludzi.

– Ach, Vincencie! Przecież to przyjęcie wydane z okazji twoich trzydziestych urodzin. Czy naprawdę nie mógłbyś poświęcić naszym znajomym i przyjaciołom trochę uwagi? – zapytał siwy mężczyzna, stając obok syna i, tak jak on, opierając łokcie o balustradę.

– Ojcze, to przyjęcie trwa już od kilku godzin, jestem zmęczony. Północ właśnie minęła, odszedł dzień rocznicy moich narodzin. Nie ma już zatem czego dalej świętować. Poza tym… czy ci ludzie naprawdę są naszymi przyjaciółmi? Wolałbym uczcić swoje urodziny w nieco inny sposób, na przykład zjeść obiad z tobą, Antonem i Dakotą oraz Johnem, Clarą i dziewczynkami, a później udać się nad rzekę i urządzić tam piknik. Nie musiałeś spraszać wszystkich naszych sąsiadów, naprawdę. Jestem wdzięczny za tę niespodziankę, ale… – spojrzał w twarz ojcu, a następnie obrócił się przez ramię i zerknął w stronę widocznego przez otwarte drzwi pokoju, w którym tańczyło wesoło wiele młodszych i starszych osób – ci ludzie zwyczajnie mnie męczą.

– Ależ czym, drogi Vincencie?! Przecież robią zwyczajnie to, co sprawia, że są radośniejsi: bawią się, tańczą, gawędzą i napełniają brzuchy ciastkami i galaretkami. No i nie szczędzą sobie wina. Cieszą się, że mogą na chwilę zapomnieć o pracy i obowiązkach. Nie bądź dla nich surowy. Wiem, że żadna z tych osób nie jest twoją bratnią duszą, że żadna szczególna więź cię z nimi nie łączy – no, z wyjątkiem twoich braci. Ale wiem też, że twój duch jest bardzo wymagający. Wciąż szuka i szuka tego swojego ideału! I nie może go odnaleźć… Martwi mnie to, Vincencie. Masz już trzydzieści lat… Czas szybko płynie; nim się obejrzysz, będę już leżał spokojnie w miękkiej glebie. Anton i John mają swoje rodziny, odwiedzają nas coraz rzadziej… Z kim będziesz grywał w szachy, przechadzał się po ogrodzie, rozmawiał o przeczytanych książkach, kiedy mnie zabraknie?

– Ze sobą samym, jeśli będzie trzeba. Wolę własne towarzystwo aniżeli tych, którzy mnie nie rozumieją, a których i ja zrozumieć nie potrafię. Samotność mnie nie przeraża, ojcze, poza tym…

Spojrzenie zielonych oczu Vincenta zatopiło się na kilka krótkich chwil w księżycu. Ojciec również przyjrzał się badawczo wielkiej, srebrnej perle zawieszonej na szczycie świata, jakby spodziewał się znaleźć w jej obliczu jakąś odpowiedź. Jeśli jednak jakakolwiek miała paść – czy to z ust Vincenta, czy samego księżyca, to ojciec stracił okazję, by ją usłyszeć. Na balkonie pojawiła się bowiem Poppy Lynch – złotowłosa córka piekarza, bardzo zresztą ładna, którą Vincent znał od wielu lat, ale od niedawna czuł za konieczne unikanie jej. Nie dało się nie zauważyć, że młoda kobieta żywi nadzieję, iż miłość do jej osoby wykwitnie w końcu w sercu przystojnego, intrygującego sąsiada, którego wielkie zainteresowanie sztuką budziło w rzemieślniczym miasteczku zarówno śmiech i litość, jak i zaciekawienie.

– Zostawię was – rzekł z uśmiechem starszy mężczyzna, zerkając porozumiewawczo na syna. – Chyba zacznę przeganiać powoli towarzystwo, rzeczywiście zrobiło się już bardzo późno… Tak… – To powiedziawszy, zniknął we wnętrzu domu, przymykając za sobą drzwi balkonowe.

Muzyki prawie nie było już słychać. Vincent z ulgą przyjął miłą mu ciszę, chociaż nie czuł się w pełni swobodnie – Poppy, której łokcie zajęły miejsce łokci jego ojca na balustradzie, znajdowała się niebezpiecznie blisko. Na jej ustach lśniły jeszcze krople czerwonego wina, które musiało stać za tym, że oczy kobiety wyglądały na tak żywe i pobudzone. Jej wzrok płonął w chłodnej, srebrzystej poświacie księżyca.

– Przed kim uciekasz? – zapytała dźwięcznym, jasnym głosem, w którym żadna tajemnicza nuta zdawała się nigdy nie pobrzmiewać, co dla Vincenta jawiło się jako mało atrakcyjne.

– Przed nikim konkretnym – odparł cicho. – Raczej uciekam po prostu do wolności: zapachu roślin, widoku gwiazd, powiewu wiatru i paru samotnych chwil.

– Więc wolność kojarzy ci się z samotnością? Czy kiedy nie masz się do kogo odezwać, wówczas czujesz się prawdziwie wolnym? – dziwiła się.

– Na razie tak. Może w przyszłości się to zmieni, gdy odnajdę istotę, której obecność okaże mi się słodsza od samotności, której głosu będę słuchał chętniej niż śpiewu ptaków. To będzie iście wyjątkowa istota… – Wpatrzył się z zamyśleniem w dal.

Poppy poruszyła się niespokojnie, z rozczarowaniem przyjmując brzemię świadomości, że ona nigdy nie będzie tą oto wybranką. Postanowiła zmienić temat.

– Wyleczyłeś już tego ptaszka, którego ostatnio odnalazłam na swoim podwórku?

Ptaki od zawsze uszczęśliwiały Vincenta – to można było o nim z pewnością powiedzieć, chociaż w prawdzie to jedna z niewielu informacji, które Poppy posiadała na temat mężczyzny. Znała go od dawna, a jednak wiedziała o nim równie mało, co każdy inny. Vincent rzadko mówił o sobie, rzadko w ogóle z kimkolwiek rozmawiał. Jego zainteresowanie ptakami było jednak powszechnie znane, co zresztą nikogo nie dziwiło, gdyż ojciec Vincenta zajmował się ornitologią – kiedy żyła jego żona, poświęcał dużo czasu obserwowaniu i badaniu różnych gatunków. Studiował przede wszystkim biologię swoich małych pacjentów – pacjentów, bo często zajmował się rannymi osobnikami – a także ich zwyczaje, trasy przelotów, gniazdowanie i życie społeczne. Tymi zainteresowaniami zaraził najmłodszego ze swoich trzech synów – właśnie Vincenta.

– Owszem, ze sprawnym już skrzydełkiem radośnie odleciał kilka dni temu, zapewne w jakieś szczęśliwsze miejsce. Może gdzieś za las…

– A co jest za lasem?

Vincent spojrzał na nią z lekkim rozbawieniem, może nawet szczyptą politowania.

– Ach, świat, Poppy, świat! Wielka, nikomu w całości nie znana sadzawka, na powierzchni której unoszą się wysokie jak baobab budynki, a w nich kształcą się coraz częściej przedstawicielki twojej płci: rozkoszne damy o szerokich horyzontach, z którymi można wdać się w dyskusje o antycznych filozofach i kierunkach w malarstwie. Gdzieś w takim właśnie świecie, jak sądzę, mieszka moja bratnia dusza…

Poppy zaśmiała się. Wizja rzeczywistości, w której kobiety również pobierają naukę, wydała jej się nieprawdopodobna, mimo że to właśnie działo się w tych dalekich, wielkich miastach, w których ona nigdy nie była, uwięziona w ukrytej między lasami i wzgórzami dolinie.

– Czy ta twoja bratnia dusza, Vincencie, w ogóle istnieje? – zapytała, nie ukrywając już niezadowolenia jego brakiem zainteresowania jej osobą.

– Oczywiście! Nie jestem obłąkany, by wzdychać do kogoś, kogo nie ma i kogo nigdy nie było, by myśleć o bezcielesnej jak powietrze zjawie.

– Więc rzeczywiście jesteś przekonany? Skąd możesz to wiedzieć? Nadzieja, że tak jest, to przecież nie wszystko.

– Ach, skąd mogę to wiedzieć…? – powtórzył jej pytanie z szerokim uśmiechem na ustach, którego Poppy nigdy wcześniej u niego nie widziała. – Spotkałem ją przecież. Spotkałem, a księżyc prezentował się wtedy zupełnie tak samo jak dziś. Jeśli przed godziną widziałaś mnie w salonie, wznoszącego toast, to wiedz, że nie świętowałem tym gestem wcale rocznicy swoich narodzin. Świętowałem, że księżyc święcący na niebie przybrał to samo oblicze pełni, które miał wówczas, gdy nieznajoma dama o mądrych, szafirowych oczach i porcelanowej cerze ratowała mi życie, wysysając jad z rany na mojej łydce. Zostałem ukąszony przez węża, kiedy około miesiąc temu, po zmroku, przechadzałem się po lesie. Szukałem inspiracji do namalowania nowego obrazu. Ta kobieta pojawiła się wtedy znikąd i nagle; ledwie zdążyłem dotknąć plecami gleby, powalony przez olbrzymi ból, a ona już była przy mnie. Jej dłonie, silne wyjątkowo, rozdarły nogawkę moich spodni, a następnie poczułem na swojej nagiej skórze jej usta. Cierpiałem mocno, a jednak z jakiegoś dziwnego powodu bałem się chwili, gdy cierpieć przestanę, bo to będzie przecież oznaczało, że moja wybawicielka skończyła, odsunęła się ode mnie, znów stanowi zatem osobny byt, co jawiło mi się jako rzecz nieznośna. Kiedy mnie ratowała, próbowałem patrzeć w jej oczy, które były utkwione w moich własnych. To przenikliwe i mocne spojrzenie poruszyło mnie do głębi, zaczarowało swoją mądrością i niezwykłością. Wszystko trwało tak krótko – sekundę, dziś tak sądzę, choć w rzeczywistości to musiało być chociaż kilka minut. Kiedy mnie uratowała, wyprostowała się, a jej piękna, majestatyczna, choć dość drobna postać zagórowała nade mną. Zacząłem się zastanawiać, co to za dziwne stworzenie wyrosło spod ziemi i poświęciło się dla mnie, przecież wysysanie jadu jest tak ryzykowne! Ona też mi się przyglądała, ale jej twarz była niewzruszona; nie sposób było odgadnąć, dlaczego to zrobiła. Już otwierałem usta, by jej podziękować, kiedy nagle pojawił się obok wielki koń, którego nie dostrzegłem wcześniej. Wsiadła na niego pospiesznie i odjechała w głęboki, ciemny las, nie oglądając się już za siebie. I to jest właśnie ta istota, Poppy, która zawładnęła moimi myślami. Jest całkowicie prawdziwa, o ile mózg mój nie został zatruty przez jakąś straszną chorobę i nie wymyślił sobie tego wszystkiego. Ale nie… nie wymyślił, wiem przecież, że nie. Wciąż czuję echo dotyku tych ust, rozdziera ono od środka mą czaszkę.

Wpatrywał się w ogród i kontury drzew, nie mógł więc zauważyć, że twarz Poppy poczerwieniała w przypływie złości. A więc ona od jakiegoś czasu stara się o jego względy, a on marzy o innej, choć wielce prawdopodobne jest to, że wszystko to wymyślił, by tylko ją samą od siebie odsunąć…! Nim zdążył jakkolwiek zareagować, Poppy już klęczała przy nim i podwijała mu nogawkę spodni.

– Panno Lynch! – zagrzmiał Vincent, patrząc na nią ze zdumieniem.

– Aha! A więc jednak jest pan kłamczuszkiem, panie Meredith – powiedziała Poppy, nie dostrzegając na jego łydce żadnego śladu po rzekomym ukąszeniu. Mimo wyrzeczonych słów, na wszelki wypadek, postanowiła sprawdzić jeszcze drugą nogę.

I, ku swojemu niezadowoleniu, dostrzegła dowód potwierdzający prawdziwość historii opowiedzianej przez Vincenta – a przynajmniej jej część, w której to został zaatakowany przez węża: świeżą bliznę.

– Cóż – odezwała się po chwili Poppy, prostując się i uciekając spojrzeniem od jego ni to rozbawionych, ni wzburzonych oczu – rozumiem, że ta opowieść miała dać mi do zrozumienia, iż serce twoje jest zajęte.

– Raczej ta opowieść miała dowieść tego, że moja bratnia dusza, w której istnienie nie wierzyłaś, jest prawdziwa. To w końcu musi być przyjaciółka mego ducha, skoro postanowiła się dla mnie poświęcić, mimo że nasze fizjonomie były sobie zupełnie obce! Mam nadzieję, że z nią wszystko w porządku. Ale, poza tym – dodał po chwili Vincent, cichszym i spokojniejszym już tonem – tak, Poppy, nie miej złudzeń. Nie jestem odpowiednim kandydatem na twojego męża.

Młoda kobieta kiwnęła tylko głową, po czym uśmiechnęła się smutno i odeszła. Vincent znów został sam na balkonie. Noc była zbyt pogodna, a wspomnienia sprzed miesiąca zbyt żywe, by mógł odczuwać żal.ROZDZIAŁ II

Następny dzień był deszczowy. Vincent wiele godzin spędził w przylegającym do domu warsztacie, w którym wraz z ojcem pracował nad wykonaniem długiego, drewnianego stołu, zamówionego przez pewne bogate małżeństwo z okolicy. Stolarstwo było ich głównym źródłem zarobku – niezbyt może wielkim, ale wystarczającym, by dwaj mężczyźni mogli utrzymać siebie, jednego konia i niewielką, uroczą chatkę, otuloną z trzech stron dużym ogrodem, który każdego roku rodził im nie tylko piękne kwiaty, ale i warzywa, a nawet owoce.

Późnym popołudniem Vincent przebywał w swoim pokoju na piętrze, w którym najpierw czytał przez kilkadziesiąt minut powieść, a następnie poświęcił czas nowemu obrazowi. Po kolacji oznajmił ojcu, że wybiera się z Oscarem na przejażdżkę w okolice lasu.

– Och, znowu… – Pan Meredith zsunął z nosa okulary i przetarł zmęczone oczy, poprawiając się w fotelu i odkładając na stolik gazetę. – Czego ty tam szukasz, Vincencie? Ostatnio męczysz Oscara niemal każdego wieczoru…

– Dla Oscara to frajda, przecież wiesz. Nie mniejsza i dla mnie. Nocne powietrze, chłodne już nieco, jest bardzo orzeźwiające dla umysłu.

– Martwię się. Ileż to się słyszy o zbójach…!

– Ojcze, jestem silny i szybki. Mam konia. No i… to. – Odsłonił pas, do którego przymocowana była skórzana pochwa.

– Twoja szabelka cię nie ochroni, jeśli będziesz musiał zmierzyć się z bronią palną… Na szczęście w naszych stronach jest ona, póki co, jedynie legendą.

– To prawda, więc oszczędź sobie niepotrzebnych trosk. Wyruszam. Wrócę niedługo. Muszę się tam udać, bo w końcu uwierzę, że nie tylko broń palna to legenda… – dodał już cicho, przechodząc przez drzwi.

Poszedł do małej stajni, w pełni odpowiedniej dla jednego konia, i wyprowadził Oscara na zewnątrz. Jego jasnobrązowa sierść lśniła w pełni księżyca, która wciąż jeszcze wisiała nad Woodgriff. Koń ten miał solidną budowę ciała: krągły grzbiet i mocne kończyny. Jego oczy wpatrywały się z sympatią w najmłodszego Mereditha – zwierzę liczyło sobie dziesięć lat i pamiętało doskonale czasy, kiedy starsi bracia Vincenta, Anton i John, mieszkali jeszcze z ojcem, ale od zawsze oczywiste było, że to do Vincenta odczuwało najmocniejsze przywiązanie; wobec pozostałych jednakże, jak na dobrego wierzchowca przystało, odznaczało się równie łagodnym usposobieniem.

Mężczyzna zgrabnie wskoczył na siodło i opuścił swoją i ojcowską posiadłość, ruszając w kierunku wschodnich części lasu, w których to miejsce miało owe spotkanie z wężem, a następnie nieznajomą damą. Jakże chciałby spotkać ponownie tego węża, by mu podziękować, że dzięki niemu przeżył tę niezapomnianą przygodę! Ale, rzecz jasna, prawdziwie to wcale nie o wężu myślał, kiedy wyjeżdżał wieczorami z domu i zmierzał w kierunku lasu.

Dotarł po pewnym czasie na dużą polanę przytuloną do drzewnej gęstwiny. Na niej zostawił Oscara, przywiązując go do pozostałości po małym, drewnianym płotku, a następnie wkroczył na ścieżkę prowadzącą w głąb lasu, którą znał już tak dobrze. Nie zabrał ze sobą pochodni ani lampy naftowej, mimo to nie miał problemu z kroczeniem pewnie i żwawo naprzód – ciemność nocy nie spowiła wcale wszystkiego wokół, bowiem światło pełni łatwo przedzierało się przez korony drzew, a poza tym dobrze wiedział, jak iść, by dotrzeć po kilkunastu minutach do miejsca, w którym został ukąszony przez węża i w którym, pierwszy i jedyny raz, spotkał tajemniczą kobietę o długich, ciemnobrązowych włosach.

Sam nie wiedział, dlaczego się spodziewał, że mogłaby pojawić się tu ponownie. Prawdopodobnie nie pochodziła w ogóle stąd – bardzo możliwe, że zwyczajnie była wtedy w podróży i przejeżdżała przez las, więc nigdy więcej tu, na tę konkretną ścieżkę, nie powróci. Nie mógł też nie pomyśleć o tym, że być może ucierpiała po wessaniu wężowego jadu i to właśnie dlatego miał jej nigdy więcej nie zobaczyć. Z drugiej strony, z jakiegoś powodu, nieznajoma nie wydawała się kimś, kto świadomie skazałby się na niebezpieczeństwo. Mądrość i siła w jej oczach świadczyły raczej o tym, że jeśli zdecydowała się mu pomóc, to dlatego, iż miała pewność, że to się powiedzie, a jej samej nie stanie się żadna krzywda.

Spędził godzinę włócząc się w tę i z powrotem po ścieżce, która rozciągała się na ponad kilometr, a w ostatnich metrach zwężała, by ostatecznie skończyć się w gęstwinie wysokich krzewów. W niektórych momentach pełnia chowała się za chmurami; wówczas Vincent nie widział nawet konturów drzew przed sobą, a jego słuch wyostrzał się, by zastąpić autorytet utraconego chwilowo wzroku. Tej nocy wokół było raczej cicho – gdzieniegdzie jakieś zwierzątko przemykało z jednego punktu do drugiego, powodując nieznaczny szelest, który nie wzbudzał niepokoju Vincenta. Zdarzyły się jednak takie noce w ciągu ostatniego miesiąca, kiedy – jak mu się wydawało – gdzieś w oddali słyszał dziwne wycie, niepodobne do niczego, co było mu znane. Zaciskał wtedy dłoń na rękojeści swojej szabli, ale nigdy nie doszło do sytuacji, w której musiał wydobyć broń z pochwy.

W końcu nadszedł moment, gdy zrozumiał, że ona się nie pojawi. Zrezygnowany skierował się w stronę wyjścia z lasu; czuł, jak niewypowiedziane podziękowanie rozsadza mu wnętrzności, a nieurzeczywistnione pragnienia wprawiają we wściekłość i rozgoryczenie.

Widok Oscara poprawił mu humor. Opowiedział cicho wierzchowcowi, że i ten wieczór nie przyniósł rozwiązania, ale to nieważne, bo jutro, a najdalej pojutrze, znów się tu pojawią i zaczekają. Dosiadł już konia i miał odjeżdżać kamienistą dróżką w kierunku miasteczka, kiedy Oscar wydał z siebie zaskakujący dźwięk, wpatrując się gdzieś między drzewa. Vincent podążył za jego spojrzeniem i ze zdumieniem spostrzegł, że na ścieżce, z której dopiero co wrócił, stał wielki biały koń, na którego wysokim grzbiecie siedziała poszukiwana przez niego kobieta. Widok ten wydał mu się tak nieprawdopodobny, że przez pierwsze sekundy nie wierzył w jego autentyczność. Dopiero po chwili, orzeźwiony przez ostre spojrzenie szafirowych oczu, dał wiarę swoim zmysłom i zeskoczył z konia, by zbliżyć się do nieznajomej.

Podszedł do jej wierzchowca, na którym wciąż była usadowiona – i raczej nie miała w zamiarze tego zmieniać. Wpatrywała się w niego tajemniczo, może nawet ostrzegawczo. Vincent, dziwnie speszony, miał problem ze znalezieniem odpowiednich słów, by ją powitać. Ostatecznie to ona odezwała się pierwsza.

– A więc zamierzasz wrócić tu jutro bądź pojutrze – wyrzekła przyciszonym, ale dobitnym głosem. – A raczej zamierzałbyś, gdybym ci się dziś nie ukazała. Szukałeś mnie i chciałeś czynić to nadal przez kolejne dni, tygodnie, może miesiące. Nie zgadzam się na to. Twoja obecność na tej ścieżce nie jest mile widziana. Powiedz mi to, co chcesz powiedzieć, a następnie zniknij i nie wracaj więcej.

– Ach, pani, ale dlaczego? – zapytał zmieszany Vincent, kompletnie nie w taki sposób wyobrażając sobie to spotkanie, kiedy o nim marzył. – Masz rację, że cię szukałem i że robiłbym to nadal, gdybym nie został dziś oto obdarowany szansą na podziękowanie ci za uratowanie mi życia. Dziękuję z całych sił! Jak mógłbym się pani odwdzięczyć?

– Zapomnij o mnie; to najlepsze, co możesz zrobić. Nie szukaj mnie więcej i nie pojawiaj się tutaj.

– Zapomnieć o pani?! – zawołał przerażony, jakby kazała mu popełnić jakąś zbrodnię. Mogła czuć się dumna, że tak wstrząsnęła potężną postacią Vincenta. – A czy to w ogóle możliwe? Wydaje mi się, że utopienie w czeluściach pamięci oczu pani, tak ładnych i wyrazistych, to nieprawdopodobieństwo, na które nie dam rady się zdobyć.

– A powinien pan, bo nie znajdzie pan w tych oczach żadnego pokrzepienia czy serdeczności, może jedynie swą klęskę.

Zmusiła konia do zrobienia paru kroków naprzód, przez co zbliżyła się do Vincenta, a jednocześnie wystawiła swą postać przed oblicze księżycowej pełni, której światło uczyniło ją bardziej widoczną niż przedtem, kiedy znajdowała się między drzewami. Być może zrobiła to ku przekleństwu Vincenta, bo gdy ten zobaczył ją całkiem rozświetloną przez srebrną poświatę, przekonał się, że była jeszcze piękniejsza, dostojniejsza i niezwyklejsza, niż mu się wcześniej wydawało. Obdarzyła go długim, gniewnym spojrzeniem, w którym jednak czaiła się jakaś dziwna szczypta smutnego rozżalenia, a następnie skierowała swego wierzchowca z powrotem na ścieżkę i odjechała w głąb lasu.

Vincent, targany emocjami, które trudno nawet nazwać, przywołał natychmiast Oscara, dosiadł go i ruszył za kobietą. Jej koń był niebywale szybki, ale Oscar trzymał się go na tyle blisko, że Vincent dostrzegał wciąż w oddali ciemne, powiewające włosy, splamione srebrnym, ledwo docierającym przez korony drzew światłem. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że zbliżają się do miejsca, w którym ścieżka kończy się i nie rozwidla w żadną ze stron. A więc tajemnicza dama znajdowała się w pułapce… Drzewa wokoło rosły zbyt gęsto, by mogła wprowadzić między nie tak okazałego konia. I kiedy już oczekiwał, że lada moment dostrzeże, jak biały wierzchowiec zatrzymuje się tuż przed gęstwiną wysokich krzewów różnego rodzaju, głównie iglastych, za którymi rozciągały się kolejne rzędy drzew, zorientował się, że kobieta i jej koń zniknęli ze ścieżki.

Dotarł szybko do miejsca, w którym dróżka się urywała. Krzewy rosnące tam stały nieruchomo, całkiem wyprostowane, nienaruszone – z pewnością więc nie wjechała w nie, a choć wierzchowiec jej był imponujących rozmiarów, nie mógłby ich przeskoczyć, poza tym, gdyby nawet się tak stało, oczy Vincenta musiałyby to wychwycić! A one nie wychwyciły niczego; zwyczajnie w jednej sekundzie widziały kobietę i jej konia, a w następnej już nie.

Zeskoczył z siodła i rozejrzał się uważnie dookoła. Panowała zupełna cisza, nigdzie nie widać było żywej duszy. Vincent nie potrafił tego zrozumieć. Przeszukał najbliższe okolice, ale kiedy nie znalazł śladu po tajemniczej ciemnowłosej, zrezygnowany postanowił wrócić do domu. Noc była już głęboka, chłodna dość i mglista; ojciec z pewnością się niepokoił.

Po wejściu do swojego pokoju rozebrał się energicznie z wierzchnich ubrań. Pas odpiął i rzucił na łóżko. Chodził chwilę w tę i z powrotem, nie mogąc odnaleźć wewnętrznego spokoju i opanowania. Nie zapalił wciąż światła, a kiedy uznał, że musi poprawić swój obraz znajdujący się na dużej sztaludze w rogu pokoju, podszedł do okien i rozsunął firany, wpuszczając do środka pełną moc księżycowego blasku.

Zanurzył lekko pędzel w kuble napełnionym wodą, nabrał na niego farbę i wykonał parę delikatnych zmian na płótnie. Potem położył się do łóżka. Z kąta pomieszczenia nie patrzyły już na niego wyłącznie bystre, roztropne oczy. Za sprawą paru ruchów pędzlem spojrzenie ich przepełniło się także gniewem i żalem. Szafirowe tęczówki, choć martwe i nieruchome, przeszywały go na wskroś, aż poderwał się około północy i narzucił na płótno koc.

Przez prawie godzinę przewracał się w prześcieradle z boku na bok, co kilka minut zapadając w płytki sen, w którym widział tylko ją, by po chwili przebudzić się z niego gwałtownie. Tarcza księżyca, przesunąwszy się na bok, nie zaglądała już przez jego okna, a on zamiast wziąć to za życzliwy gest, który miałby ułatwić zaśnięcie, poczuł się tak, jakby coś utracił. Księżyc nagle zniknął mu z oczu, tak samo jak ona kilka długich i smutnych godzin wcześniej.

Usiadł, czując się o wiele bardziej zmęczonym, niż zanim się położył. Z drugiej strony, o dziwo, tkwiła w nim również jakaś wielka energia. Dlaczego nieznajoma tak surowo go zbyła? Dlaczego uznała, że w oczach jej znajdzie wyłącznie swoją klęskę?

– Jak mogła tak powiedzieć, skoro miesiąc wcześniej uratowała mi życie? – pytał ciemność i ciszę swego pokoju. – I dlaczego uratowała mi życie, skoro przy następnym spotkaniu potraktowała mnie jak intruza, największego zbója…? Jej słowa wybrzmiewały jedno, ale oczy zdawały się szeptać drugie… Żal mi tej kobiety, mimo że patrzyła na mnie i mówiła do mnie z największą pogardą.

W końcu wstał, chociaż do świtu było jeszcze kilka godzin. Przywdział płaszcz, ale ostatecznie przed wyjściem ściągnął go i rzucił na łóżko; wybiegł z domu w samej koszuli. Przygotował Oscara do drogi, przepraszając gorąco, że przerwał mu sen, po czym dosiadł go i ruszył ponownie w stronę lasu. Wejście na odpowiednią leśną dróżkę znalazł szybko, ale to tylko dlatego, że doskonale wiedział, w którym miejscu go szukać – dla przypadkowej osoby było raczej mało widoczne. Wciąż na koniu, ruszył ku wysokim krzewom rosnącym u końca ścieżki. Przyjrzał się badawczo wszystkiemu wokoło już kilka godzin temu, kiedy stracił ją z pola widzenia, ale teraz zamierzał zrobić to ponownie. Nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że kobieta i jej biały wierzchowiec tak po prostu rozpłynęli się w powietrzu. Wszystko, czego mógł dotknąć, co mógł zbadać i zobaczyć, wydawało się podważać możliwość tak nadzwyczajnego zniknięcia. I wtedy pomyślał, choć z dystansem, a nawet rozbawieniem, że może kluczem do rozwiązania tej zagadki było coś, czego nie dało się wcale zbadać, dotknąć ani zobaczyć.

– Oscarze, pewnie pomyślisz, że straciłem rozum. I może wcale się nie pomylisz, ale…

Ustawił konia kilkanaście metrów przed wysokimi krzewami, po czym nacisnął piętami w jego boki, zmuszając go do ruszenia. Oscar jednak, widząc przed sobą jedynie krzewy i drzewa, nie miał wcale zamiaru ruszyć. Vincent postanowił dać mu wyraźny sygnał ­pociągnięciem wodzami, ale i to nie przekonało wierzchowca. Powtórzył czyn kilkukrotnie, za każdym razem zwiększając siłę; Oscar ostatecznie poderwał się, stanął na chwilę na tylnych nogach, po czym ruszył z szybkością naprzód. Kiedy znajdował się już blisko leśnej ściany, zwolnił tempo, odbił się od gleby i wyrzucił w górę, prosto w wysokie, bujne krzewy, rżąc przy tym głośno i niespokojnie.ROZDZIAŁ III

Vincent zacisnął oczy, przygotowując się w duchu, że zaraz poczuje na swojej twarzy twardość sztywnych pędów i ostrość długich igieł. Nie wierzył w to, iż będzie mógł tego uniknąć, mimo że sam z jakiegoś powodu się na to skazał.

Kiedy wyczuł, że Oscar zbliża się do lądowania, a jednak wciąż nic nie dotknęło jego skóry, zdumiał się i rozchylił powieki. Kopyta konia przywarły właśnie do ziemi, tyle że nie znajdowali się już w tym samym miejscu co przed chwilą.

Las, który jeszcze parę sekund temu roztaczał się przed nimi, zniknął nagle, a raczej – skończył się, bo za plecami Vincenta wysokie drzewa rosły licznie, choć były to z pewnością inne okazy niż te, pośród których znajdowali się dotychczas.

Oscar nie potrzebował żadnego sygnału, by się zatrzymać. Po zrobieniu kilku kroków po miękkiej, nieznanej trawie, stanął jak wryty, wydając się równie zdumionym jak jego właściciel.

Vincent zsiadł z konia, rozglądając się dookoła i nie mogąc pojąć, jak to się stało, że nagle, tak zupełnie zwyczajnie, znalazł się w jakimś innym miejscu. I to jakim miejscu…!

Za nim rozciągał się las: drzewa wyglądały dość podobnie do tych, które znał ze swoich okolic, ale wiele z nich przyozdobionych było kwiatami o najróżniejszych barwach, w dodatku same liście wydawały się mieć odcień zieleni o wiele głębszej i bardziej wyrazistej niż ta, którą znał. Po prawej jego stronie, kiedy stanął tyłem do lasu, roztaczała się duża polana, a za nią, hen daleko, wznosił się delikatny stok wzgórza, na którym rosły drzewa, a pośród nich, jeśli dobrze widział, stała wielka, kamienna altana. Po lewej natomiast, tuż przy swoich nogach, zauważył wypływający spomiędzy drzew strumyk, który przecinał niewielką łąkę i wpadał do bladego jeziora, otoczonego z dwóch strony wysokimi trzcinami. Najbardziej interesujący widok rozciągał się jednak na wprost: znów widać było drzewa, ale te trzymały się od siebie na tyle daleko, że bez problemu dało się dostrzec, co za sobą kryły. A kryły jakiś dom.

Między drzewami pojawiała się nagle kamienna dróżka, porośnięta szmaragdowym mchem, biegnąca w kierunku posiadłości. Vincent zostawił Oscara przy lesie, a sam ruszył naprzód. Czuł się niepewnie, ale otuchy dodało mu spojrzenie na księżyc – zdawało się, że było to dokładnie to samo ciało niebieskie, które towarzyszyło mu przed kilkoma minutami, kiedy przemierzał las w Woodgriff.

Przemknął między drzewami, a gdy już wyszedł z ich cienia, znalazł się na otwartej przestrzeni. Zauważył, że niedaleko przed nim rozciąga się dość szeroka rzeka, nad którą wygina się wykonany z białego marmuru most, a tuż za rzeką i mostem wyrasta wielki, piękny, dostrzeżony przez niego wcześniej dwór. Vincent pokonał most i zbliżył się do posiadłości, którą mógł w tym miejscu oglądać jedynie od tyłu. Nie zauważył bowiem drzwi frontowych, jedynie tarasowe, lśniące i szklane, odbijające roztaczający się przed nimi ogródek. Dróżka, po której kroczył, skręcała przed tym ogródkiem i prowadziła dalej w prawo, a po kilkunastu metrach skręcała w lewo, przebiegając wzdłuż bocznej części dworu i prowadząc na jego przód. Vincent szedł, jak go droga prowadziła, zdumiewając się jednocześnie całkowitą ciszą panującą wokół. Dziwna wydawała się to kraina – wciąż nie mógł zrozumieć, czy aby na pewno istniała, czy może wszystko było tylko snem.

Gdy dotarł już przed długi front domu, zachwycił się jego wysublimowaną prostotą, a jednocześnie dostojnością. Elewacja była biała, okna rozstawione symetrycznie, ozdobione delikatnymi obramowaniami, choć zasłonięte czarnymi zasłonami, przez które nie sposób było dojrzeć choć kawałka wnętrza domostwa. Główne drzwi, wielkie i umieszczone na szczycie kilku kamiennych schodków, po obu swych bokach miały wysokie kolumny w stylu korynckim, podtrzymujące balkonik. Budynek liczył trzy piętra, a jego dach był ciemny i spadzisty. Ściany przyozdobiły się bluszczem, spomiędzy którego w niektórych miejscach wynurzały się kwiaty. Vincent, zdziwiony, przyglądał im się przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, czy to zdradliwa ciemność barwi je tak dziwnie, czy jednak rzeczywiście patrzy na czarne róże. A może zwyczajnie to ich bordowa barwa jest tak głęboka…? Myśli jego krążyły wokół tej zagadki jakiś czas, aż w końcu przeobraziły się w niespodziewane refleksje. Nawet jeśli były tak naprawdę bordowe, to postrzegał je jako czarne. Nie tylko kwiaty miały zdolność odziewania się w czerń, jeśli pośród czerni się znajdowały, nawet jeśli ten kolor nie odzwierciedlał wcale ich istoty – ludzie także. Czarna róża mogła być w rzeczywistości czerwoną różą, bez względu na to, jak postrzegały ją czyjeś oczy. Mogła przywdziać czerń zupełnie nieświadomie, kiedy rozkwitała w mroku i ciemności, tak jak człowiek mógł być z natury dobry, ale spotwornieć, gdy dorastał i dojrzewał bez miłości.

Przed budynkiem rozciągał się niewielki park. Alejki wytyczone były przez wysokie żywopłoty, a główna z nich prowadziła w kierunku masywnej, błyszczącej bramy. Za bramą widniało pustkowie, porośnięte tylko trawą i nielicznymi krzewami. Dalej widać było pasma wzgórz, a daleko za nimi wysokie, skaliste góry. Vincent chciał się rozeznać w kierunkach, dlatego popatrzył na niebo; mimo że wydawało się, iż wisiał nad nim ten sam księżyc co w Woodgriff, to nie mógł mieć pewności, że rzeczywiście tak było. Wszystko wskazywało bowiem, że znalazł się w jakiejś innej rzeczywistości… Może więc gwiazdy, które nad nim świeciły, były oczami oglądającymi historie, o których on nigdy nie słyszał i nie czytał w swoich książkach. Ze zdumieniem, a nawet i pewną ulgą, odnalazł jednak Wielki Wóz. A więc tkwił pod dobrze znanym sobie niebem! Wiedział, że ostatnie dwie gwiazdy Wielkiego Wozu tworzą linię prostą, wskazującą gwiazdę polarną. Od gwiazdy polarnej utworzył w wyobraźni linię w kierunku ziemi, a ta wskazała mu wzgórza i góry – a więc tam była północ. Góry położone najbliżej Woodgriff znajdowały się na wschodzie, a z tego wynikało, że może przebywał wciąż pod tym samym niebem, ale na zupełnie innej ziemi – jakkolwiek było to możliwe.

Wszedł po kamiennych schodkach i stanął przed wielkimi drzwiami domostwa. Wreszcie przypomniał sobie o kobiecie, z powodu której tutaj trafił. Był ciekaw, czy ten dwór należał do niej. Bardzo chciał ją znowu zobaczyć, choć tak naprawdę byłby rad, gdyby zobaczył kogokolwiek. Nie wiedział, gdzie się znalazł, ale to miejsce wydawało mu się przerażająco puste i smutne mimo swego piękna i niezwykłości.

Zapukał do drzwi, a te niemal natychmiast otworzyły się przed nim.

Nie dostrzegł w środku nikogo, nie był więc pewien, czy powinien wejść. Ostatecznie jednak to zrobił – nie miał przecież pojęcia, gdzie się znalazł. Jako zagubiony obcy miał prawo poszukać odpowiedzi… – tak przynajmniej postanowił myśleć, w ten oto sposób tłumacząc swoje wtargnięcie do czyjegoś dworu.

Znalazł się w kwadratowym hallu, pośrodku którego wznosiły się białe schody. Światło rzucały tylko nieliczne świece wiszące na ścianach – nie mógł więc ujrzeć detalów pomieszczenia. Mógł za to z pewnością stwierdzić, że dookoła widać było sporo przejść i drzwi, a na posadzce leżał długi, granatowy dywan w ciekawe, dziwaczne wzory, rozświetlony przez blask księżyca, który zaglądał do hallu przez wciąż otwarte drzwi frontowe. Vincent zamknął je w końcu, a wtedy ciemność, rozproszona jedynie przez mdłe światło świec, zapadła wokół.

– Cisza i ciemność… – wyszeptał, robiąc kilka kroków naprzód. – Jak one pasują do tej tajemniczej istoty, której trop zaprowadził mnie do zupełnie obcego mi świata.

Przeszedł całą długość hallu i stanął na schodach. Zaczął tracić nadzieję, że kogokolwiek tu zastanie. Może wszyscy spali? A może nikt tu nie mieszkał? Ale przecież ktoś musiał zapalić te świece.

– Czy zastałem gospodarza bądź gospodynię tego domu? – zapytał głośno. – Proszę mi wybaczyć to nieuprzejme wtargnięcie… W zasadzie drzwi stanęły przede mną otworem, więc chociaż nikt ich chyba nie otworzył, bo nikogo przy nich nie zastałem, to można uznać, że sam dom wpuścił mnie do swego środka.

Usłyszał nagle kroki na piętrze. Zszedł pospieszenie ze schodów i wyprostowany stanął pod ścianą.

Na szczycie schodów pojawiła się kobieca postać. Miała szczupłą figurę odzianą w ciemnej barwy suknię. Kiedy schodziła na dół, nie widział jeszcze dobrze jej twarzy, za to mógł stwierdzić, że włosy nieznajomej wyglądały na ciemnorude, choć może była to zasługa światła świec, przyprószającego ciemność pomarańczowym właśnie kolorem. Kobieta stanęła w końcu na parterze. Nie patrzyła w jego stronę, ale był pewien, że miała pełną świadomość czyjejś obecności.

– Dawno nie miałyśmy gości, Gniewko, nieprawdaż? – przemówiła ładnym, choć zimnym głosem.

– Zaiste – odpowiedział inny kobiecy głos, dochodzący z kąta pomieszczenia, blisko którego stał Vincent. – Prawdę mówiąc: nigdy nie miałyśmy gości we dworze!

Vincent powstrzymał się od gwałtownej reakcji. Udało mu się obrócić w stronę kąta ze spokojem, choć odczuwał niepokój. Dostrzegł kontur dużego fotela, a w nim – kolejną kobietę ubraną w suknię. W dłoniach trzymała otwartą książkę, ale jej twarz zwrócona była w jego kierunku.

– Nie zauważyłem pani wcześniej, proszę mi wybaczyć – rzekł, kłaniając się nieznajomej siedzącej w fotelu, a następnie tej stojącej w pewnej odległości od niego przy schodach.

– Mężczyźni istotnie mają kiepski wzrok – powiedziała Gniewka i zamknęła książkę – a zwłaszcza ci zwyczajni, ludzcy.

Podniosła się z fotela i podeszła do drugiej kobiety. Objęły się w pasie i wlepiły spojrzenia w przybysza.

– Więc… istnieją mężczyźni nie ludzcy? – zapytał Vincent.

Gniewka zaśmiała się ponuro.

– Och, jacy ludzie są zadufani w sobie! Od zarania dziejów przekonują samych siebie, że tylko oni istnieją na świecie, że on wyłącznie do nich należy. Co za wąskie horyzonty, co za… bluźnierstwo!

– Niech popatrzy na nas, to szybko zrozumie, że ludzkie kobiety nie mogą się z nami równać – powiedziała cicho druga.

– Ależ czy on zasługuje w ogóle, by nas oglądać…? – Gniewka machnęła ramionami. – Dobrze, niech spojrzy mimo swego kiepskiego wzorku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: