Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nocne oświetlenie pola bitwy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nocne oświetlenie pola bitwy - ebook

Erudycyjna i wyrafinowana historia wielkiej ucieczki Leona Pohla i jego domniemanego towarzysza, detektywa Melvina Melone’a. Akcja powieści rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, w czasach Imperium - systemu korporacyjno-policyjnego, w megametropolii, gdzie luksusowe centrum oddzielone jest od zmarginalizowanego „podmurza” nieprzekraczalną dla zwykłych śmiertelników granicą.
Przygody bohaterów w świecie korporacyjnych procedur, anarchistycznej kontestacji i wszechwładnej konsumpcji, w którym wciąż powracają echa totalitaryzmów, dają pretekst do mnożenia dygresji, odzwierciedlających niepewność i nienormatywność współczesnego człowieka.
Powieść wpisuje się w tradycję dzieł autotematycznych oraz ironicznych kryminałów, w których podróż przez świat jest podróżą umysłu, rozpoznającego akt pisarstwa oraz szukającego rozwiązania zagadki tożsamości.

Nowy etap życia, nowe wyzwania. Czy naprawdę mogłem nazwać swoją aktualną sytuację nowym etapem mojego życia - ze wszystkimi temu wyrażeniu towarzyszącymi implikacjami i potencjalnymi udrękami? Nie znałem i nadal nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale wiedziałem wtedy, że muszę działać, że nie mogę dać się złapać. Ścigany jak trędowaty pies musiałem się gdzieś ukryć, musiałem dostać się, może po raz ostatni, do mojego apartamentu. Przebrać się, wziąć niezbędne do przeżycia z moim towarzyszem rzeczy, może przekąsić co nieco, coś ciepłego, i wyruszyć w dalszą podróż.

Oscar Szerkus, ur. w 1989 r. w Berlinie; dorastał w Poznaniu i Gdańsku, skąd pochodzi jego rodzina. W 2014 r. ukończył studia na Wydziale Prawa Wolnego Uniwersytetu w Berlinie. Od 2015 r. pracownik naukowy Katedry Prawa Cywilnego oraz Międzynarodowego Prawa Prywatnego Uniwersytetu Europejskiego Viadrina we Frankfurcie nad Odrą; autor szeregu publikacji naukowo-dydaktycznych z zakresu prawa. W ramach studiów doktoranckich na Wolnym Uniwersytecie zajmuje się badaniem historii Polski w czasie okupacji 1939-1945, ze szczególnym uwzględnieniem sądownictwa podziemnego. Nocne oświetlenie pola bitwy jest jego pierwszą powieścią.
Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-823-9
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Stał przy komodzie i wzrokiem przeczesywał niewielką kolekcję czarno-białych zdjęć. Raczej z nudów niż z jakiejkolwiek ciekawości porzucił swoją lekturę, którą się tak naprawdę nie potrafił do końca zachwycić, wstał z fotela i zaczął chodzić po przestronnej sypialni. Spędził w niej ostatnie dni właśnie na czytaniu. Między ciepłym od wielogodzinnego siedzenia fotelem a oknem ukrytym za powiewającą w letniej bryzie firanką stała potężna komoda. Mebel jeszcze z czasów, kiedy wyrobem sprzętów domowych zajmowali się prawdziwi eksperci i nie nazywano fachu „produkcją”, tylko „rzemiosłem” – trudziły się nim całe rodziny od wielu pokoleń.

Za każdym razem, gdy przechodził obok tego poważnego elementu wyposażenia i mijał go rutynowo, udając się w inne miejsce, zastanawiał się nad procesem tworzenia mebli. Nie tylko komody, ale ogólnie nad procesem tworzenia czegoś praktycznego i estetycznie ujmującego z desek, klajstru i gwoździ, w sumie z niczego. W każdym razie z niczego, co w stanie pierwotnym zdradzałoby swoje przeznaczenie – późniejszy wygląd i zastosowanie. Może była to po prostu tęsknota za dawnymi czasami, za czasami, których osobiście nie doświadczył i nie pamiętał, bo z racji swojego dostojnego co prawda, ale niewystarczającego w tym wypadku wieku pamiętać nie mógł. Nie dlatego, że był wtedy za młody, aby cokolwiek rozsądnie zapamiętać, tylko dlatego, że go wtedy w ogóle nie było, bo czasy te nieodwracalnie minęły już dawno temu. Jest to tęsknota za przeszłością, skonstatował w myślach, ale trudno tęsknić za czymś, czego się nie zna.

Przechodził obok komody, jak zwykł to robić kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt tysięcy razy w ciągu ostatnich czterech lat, czyli odkąd się wyprowadził ze swojego imponującego mieszkania w charlottenburskiej kamienicy do tej, nie potrafił tego inaczej ująć, nory. Swym wyglądem i wielkością swobodnie konkurować mogła z pierwszą lepszą kawalerką w Szanghaju lub podobnej megametropolii, której nazwy za granicami Imperium nikt nie znał (chyba że pojawiała się w związku z jakąś katastrofą ekologiczną), o poprawnej wymowie tej nazwy już nie wspominając. Rozmiary i wyposażenie wspomnianych mieszkań znane były z tego, że stanowiły konsekwencję, mówiąc oględnie, realsocjalistycznej powściągliwości architektów. Dlatego właśnie, ze względu na skromne mieszkanko i może trochę z powodu tęsknoty za przeszłością, czyli czymś nieznanym, jak to musiał w końcu przyznać, pielęgnował uzależnienie – jeśli nie nałóg – podchodzenia do okna i wglądania przez nie na ulicę. Spoglądał na sąsiednie budynki, apartamentowce nieróżniące się od tego, w którym sam mieszkał, klatki udające eleganckie drapacze chmur, na zaśnieżone skrzyżowanie, na samochody, jadące i transportujące siłę roboczą, wciąż te same lub bardzo do siebie podobne, które zdawały się nieustannie przemieszczać z punktu A do B, z G do H lub z jakiegokolwiek innego punktu w przestrzeni do drugiego, pod warunkiem, że jest to punkt inny i nie stoi się bezczynnie w miejscu. Bezruch jest wrogiem miast.

Podszedł do okna i odsunął firankę, jak inni włączają telewizor, ciekawi, co też takiego puszczają na kanale, który jeszcze został z poprzedniego oglądania, tylko że za oknem program nigdy nie pozostawał ten sam. Przysłowiowe „okno na świat” w tym wypadku literalnie nim było, było prawdziwą i jedyną dla niego formą kontaktu z autentycznym, zmieniającym się nieprzerwanie ogromnym światem między szarozielonymi wieżowcami Stolicy.

Bywały jednak dni, kiedy nie interesowała go teraźniejszość i nie ciekawiła rzeczywistość zewnętrzna. Nie chciało mu się wtedy podchodzić do małego okna z wąskim parapetem, nie czuł już przyjaźni między sobą a swobodnym odsłonięciem firanki, wciąż niedopranej, lepkiej i szydzącej z przykrego nałogu obserwatora rzeczy nieodwołalnie martwej. Nie potrafił w takich momentach dotykać jej i chytrze gapić się na cudze życie, na zdarzenia, które zawsze pozostawały poza jego wpływem, na ludzi obojętnych wobec jego istnienia. Podglądacz łakomy.

Dziwnie to brzmi, pomyślał, ale jednak jest to ciekawa myśl, ponadprzeciętna, tego był pewien. Przyszło mu do głowy dosłownie w chwilę po podjęciu decyzji o pozostawieniu firanek w stanie nienaruszonym – po raz pierwszy od lat, może nawet po raz pierwszy w życiu – że jego nałóg numer jeden, ten z oknem i teraźniejszością, oraz jego nałóg numer dwa, ten z przeszłością i ogólną tęsknotą za nią, to tak naprawdę jedna i ta sama mania. Dwa symptomy tego samego schorzenia, dwie strony jednego medalu, dwie krople wody, które istnieją równolegle i tak samo smakują. Dumny był ze swojej zdolności do tak głębokiej autorefleksji, z posiadania – w jego oczach niepospolitego – potencjału analitycznego, umożliwiającego drogę do bolesnej, ale i uwalniającej samokrytyki, do której osoba pogrążona w nałogu nie byłaby zdolna, chyba że to quasi-narkotykowa skłonność do autorefleksji…

Praktykując tę zdolność, próbował, jeśli nie przede wszystkim, to przynajmniej między innymi, usprawiedliwić się przed samym sobą. Przed swoim odbiciem w oknie zimowej nocy, ponieważ wiedział, że jeżeli on sam nie będzie zdolny do zaakceptowania siebie i to w całym pakiecie, w pełnym tego ciężkiego słowa znaczeniu – ze wszystkimi tak zwanymi zaburzeniami, z tym całym bagażem, jaki się uzbierał w przeciągu ostatnich czterdziestu lat jego życia na tej planecie, jeżeli ze wszystkim się nie pogodzi i nie postara o szczerą harmonię duszy i ciała, to będzie się czuł sobą tylko częściowo, a niezaakceptowana reszta będzie w nim czymś lub kimś obcym. W konsekwencji w jego ciele będą żyły nie jedna, a dwie osoby o różnych życiorysach i odmiennych osobowościach.

Z drugiej strony wiedział, że było to typowe usprawiedliwienie alkoholika, który bagatelizuje swoją chorobę, przyznając się do niej, w myśl doktryny, że rzeczy nazwane po imieniu przestają być groźne. Jeśli się do czegoś przyznasz, mawiał w duchu, to czyny twoje staną się mniej przerażające, przyznanie się niweluje ingredient moralnie negatywny. Usprawiedliwienie jego polegało na tym, że wpakowawszy swoje dolegliwości w tabelę z dokładną terminologią i ułożywszy każdy ich element w odpowiedniej kolejności, sprawiał, że diabeł przestawał być taki straszny, jak go malują, bo malowaniem, a tego był pewien, trudzą się zazwyczaj ci, którzy diabła nigdy na oczy nie widzieli. To oni snują owe baśnie niesłychane o niebezpieczeństwach, jakie czyhają na podążających ścieżką nałogu, o zgubie, jaka czeka na pogrążonych w innej rzeczywistości, odrealnionej i zaabsorbowanej pogonią za spełnieniem najskrytszych marzeń, tu i teraz, za wszelką cenę.

On go jednak widział, wiele razy wychodził diabłu na spotkanie, podawał mu rękę, witał się z nim czule. O wieczny mój panie, rozmawiał z nim w myślach. Wstawał z fotela, podchodził ciężkim krokiem do okna, jakby za karę – nie mógł inaczej – i ze łzami w oczach odsuwał firankę, by obserwować teraźniejszość. Kiedy jednak nadchodził czas przeszłości, faza aktualna, nie miał ochoty na świat na zewnątrz. Kiedyś było inaczej, pomyślał, kiedyś był inny świat, ten sam, ale inny.

Odwrócił się od okna i jeszcze raz podszedł do komody, gdzie stały stare zdjęcia, niektóre w z pewnością kosztownych ramkach, nie znał się na tym, inne zaś w zwyczajnych antyramach – te na pewno kosztowne nie były, lub po prostu oparte o ścianę, pod którą wylegiwał się dostojny mebel. Zdjęć tych nie dałoby się wpakować do jednej szuflady z jedną nazwą lub chociażby jednym hasłem wskazującym na ich pochodzenie, powiązania tematyczne, fotografa bądź na samych sfotografowanych. Niewielka kolekcja nie podlegała prawu definitywnej kategoryzacji. Była mozaiką zdjęć nowszych oraz starszych, z zasady monochromatycznych, dużych i małych, ładniejszych i brzydszych. Mimo wszystkich różnic oraz skojarzeń, jakie powstawały lub ginęły w świadomości obserwatora w pierwszym momencie ich ujrzenia, mimo wszystkich dyferencji w przedstawionych na nich motywach oraz wieku istniała jedna cecha wspólna, coś, co oprócz trywialnego faktu, że wszystkie były fotografiami, nadawało im wspólny smak, wspólny głos, którym przemawiały. Wszystkie bowiem przedstawiały innych ludzi lub inaczej: żadna nie przedstawiała ich właściciela, stojącego przy komodzie. Stał, wodząc wzrokiem po fotografiach, i myślał. Rozmyślał tak przez dłuższą chwilę, po czym doszedł do wniosku, jaki nasuwał mu się za każdym razem, kiedy znajdował się w podobnej sytuacji, czyli sytuacji patrzenia na kadr z czyjegoś życia, na prostokątne karteczki za szkiełkiem.

Stare fotografie są jak podróż w czasie. To był jego wniosek, zarazem właśnie ten drugi nałóg, druga strona medalu, kropla wody o tym samym smaku. Inna, ale równie niesmaczna. Zerkając na odbicie jednego osieroconego momentu przeszłości, ujęcia jak najbardziej prawdziwego, żywego, lecz bez duszy, jałowego i ukrytego w obcej, a zarazem znajomej aranżacji barw i obiektów czasów minionych, w czarno-białej i wyblakłej rzeczywistości, nieaktualnej już i na wieki martwej, widzimy to, co było. Przeszłość zlewa się z teraźniejszością, jest częścią naszego świata, pomyślał. Bo czym innym jest podróż w czasie, nasza rzeczywistość teraz, wczoraj, pięćdziesiąt lub sto lat temu? Czym innym jest wszystko to wokół nas, pytał sam siebie, jeśli nie pospolitą aranżacją barw i obiektów, świateł, cieni, rysów i kątów, rzeczy lepiej lub gorzej znanych, mniej czy bardziej lubianych, pożądanych i znienawidzonych – martwych, ale ważkich skupisk atomów, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić, od których stronimy, z którymi pragniemy spędzić resztę życia?

„Rzeczywistość – zaczął mówić na głos – to ogół pojedynczych sytuacji, które dzieją się w dowolnym momencie i miejscu. To chwile połączone ze sobą czasem, jego upływem, ulotki z definicji podlegające przedawnieniu, obróceniu w nicość i zapomnieniu. Ustępują one chwilom nowym, przepadają zastąpione. Czym? Czymś innym, nowym, lepszym, gorszym, tym samym, lecz zawsze nowym? Teraźniejszość jest produktem sprzeczności między przeszłością a tym, co ma nastąpić. Proszę mnie źle nie zrozumieć – krzyknął nagle. – Jak każdy rozsądny człowiek wierzę w czas i przemijanie, życie oraz śmierć, w naturalne prawo następstwa młodego pokolenia – formacji, która będzie trwała, gdy my odejdziemy. Zastąpi nas i kontynuując, co rozpoczęliśmy, spowoduje, że połączymy się w jeden łańcuch, sięgający od pierwszego człowieka do nieskończoności. Tak oto tworzy się jeden ciąg i gdyby przedstawić powyższe twierdzenie na schemacie, to każdy z nas miałby styczność z Justynianem albo i Kleopatrą, oraz z innymi bohaterami ludzkości, jeszcze starszymi. Oczywiście przez pośredników, ale chodzi tu przecież tylko o schemat. Życie człowieka, jak i dzieje ludzkości całej, to nie pojedyncze wysepki na morzu nicości. Przeszłość to nieprzerwany ciąg zdarzeń. Wierzę w to i niepodobna mnie od tej wiary odwieść, bo są to rzeczy istotne, może nawet dla istnienia najistotniejsze, a w coś wierzyć trzeba – westchnął. – Świat jest, bo jest człowiek. Świat się dzieje, bo człowiek się dzieje. Bez człowieka nie ma świata, nie ma życia. Proszę mi nie przerywać! – uderzył pięścią w komodę, aż podskoczyły ramki, leciutko tylko, mężczyzna tego nawet nie zauważył. – Bez człowieka nie ma świata, nie ma naszej planety, naszej ukochanej Ziemi – matka Gaja nie istnieje” – kontynuował.

„Proszę nie myśleć, że nie znam się na nauce – powiedział, trzymając w ręku jedno ze zdjęć. –Nie myślę, że w momencie, w którym umrze ostatni człowiek, gdy pewne będzie, że ludzkość dokonała ostatniego, ostatecznego czynu i rozwiązała byt swój, planeta Ziemia zniknie z Układu Słonecznego, z galaktyki o nic nieznaczącej nazwie, z nieskończonego i stale rosnącego wszechświata. Że wszystko, co znamy, o czym się uczyliśmy i o czym myślimy, nagle przestanie istnieć. Nie wiem, czy nic by się nie zmieniło – powiedział. –Ziemia może by istniała, ale kogo by to obchodziło?”.

***

„Wyobraźmy sobie świat, którego nie ma. Nie było takiego w przeszłości, nie ma go teraz i nigdy nie będzie. Nie ma go, bo nie istnieje, a nie istnieje, bo sytuacje, z których się składa, nigdy nie miały miejsca i nikt ich w ten sposób, w jaki się składają na ów świat, nie doświadczył i nigdy nie doświadczy. Świat ten czerpie swoją rację bytu z prostego faktu, że może być przedmiotem opisu. Zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to dziwnie – zawył mężczyzna – a zarzut, że nie da się opisać czegoś, co nie istnieje, pozostaje nieodparty i nie musi się martwić o swoje uzasadnienie. Co jasne, to jasne! Istnieje jednak wyjątek od tej zwykle niepodważalnej reguły, a może nie tyle wyjątek, co, powiedziałbym, obwodnica, którą omija się miasto sceptyków”. Mężczyzna wziął inne zdjęcie do ręki.

W zwyczajnej antyramie, jakich pełno w dowolnym przedmiejskim hipermarkecie, między czterema klamerkami z anonimowego stopu niskogatunkowych metali, za cieniutką chińską szybką może znajdować się portal do przeszłości. Nic nadzwyczajnego. Antyrama, w której – zgodnie z terminologią i wiarą najbardziej tą sprawą zainteresowanego – znajdował się ów portal, została zakupiona paręnaście lat wcześniej w jednym z hipermarketów – znaleziona przy kasie, w koszu z rolkami taśmy klejącej po promocyjnej cenie i batonikami energetycznymi. Aktualnie stała na komodzie w przedpokoju niewyróżniającego się niczym, stołecznego mieszkania. Oparta na plastikowej nodze, zwracała na siebie uwagę jedynie faktem, że znajdowało się w niej zdjęcie. Fotografia ta sama w sobie była tak interesująca, że brak jakiegokolwiek obramowania nie tylko nie powodował, że całość wyglądała prowizorycznie, ale wręcz podkreślał wagę tego, co przedstawiała. Kolorowa, lecz nie do końca naturalna, jakaś syntetyczna, blada i dziwnie dwuwymiarowa, przedstawiała parę siedzącą na ławce w parku. W tle widać było pojedyncze drzewa, między którymi niewyraźnie rysowały się samochody pędzące jednokierunkową ulicą.

Niepodobna było określić stopnia szczęścia tej pary. A przecież o tym się zawsze myśli, gdy widzi się jakąś parę, jest to dyżurne pytanie – są razem, ale czy są szczęśliwi? Tego niepodobna było stwierdzić. Natomiast można było określić stopień szczęścia każdego z bohaterów fotografii z osobna. Zacznijmy od kobiety. Na oko trzydzieści lat, opierała głowę na ramieniu siedzącego z jej lewej strony mężczyzny. Uśmiech był szczery i miał w sobie krztę dziecięcej naiwności, tego magicznego przekonania, że jeśli przeżywany moment jest piękny i wszyscy go doznający są równie (lub w podobnym stopniu) szczęśliwi, stanowi to fundament przyszłych losów, które wydarzą się również pod znakiem szczęścia. Szczęście doświadczone raz oznacza szczęście zawsze.

Mężczyzna, na oko lat trzydzieści pięć, w rzeczywistości jednak w wieku kobiety, którą obejmował prawym ramieniem, wyglądał na zaniepokojonego. Siedział obok wybranki serca, niby się uśmiechał, jak uśmiecha się normalny człowiek na zdjęciu, wyglądał niby zwyczajnie – jego wygląd nie odbiegał od normy. Człowiek znikąd, jednocześnie zewsząd. Jak fotografie na komodzie nie podlegał żadnej kategoryzacji. Jednak człowiek człowiekowi zawsze patrzy w oczy. W tej sytuacji odzież, na przykład, pozostaje na drugim planie. Również ławka, na której mężczyzna siedział, mimo że była zadbana i zabytkowa, oraz inne rzeczy, powiedzmy, naturalne, jak pięknie kwitnące kwiaty po obu stronach ławki, niesamowita zieleń dębów za bohaterami fotografii lub, bardziej neutralne, samochody, parkujące za ławką i lśniące w wiosennym słońcu, nie grają tu pierwszych skrzypiec. Prawda jest taka, że najmłodszy nawet przedstawiciel gatunku homo sapiens, aby poznać nastawienie bliźniego, patrzy mu w oczy i, niezależnie od innych bodźców z otoczenia, ocenia i podejmuje decyzję, czy jest on nastawiony doń wrogo czy przyjaźnie. Jest to prosta i tylko dwuwymiarowa dystynkcja. Z wiekiem, a co za tym idzie – z rosnącym doświadczeniem, człowiek staje się wiecznym podróżnikiem po uniwersalnym spektrum emocji i charakterów, zaczyna rozpoznawać niuanse niekiedy coraz to bardziej niepokojące. Ktoś bardziej doświadczony w sprawach życiowych, a do takich uzależniony od przeszłości bohater z pewnością należał, od razu dostrzegłby w oczach mężczyzny niepokój, który zakłócał równowagę fotografii jak zadrapania na winylu z klasyczną symfonią. Tak, na twarzy mężczyzny malował się niepokój człowieka, którego przyłapano na kłamstwie i to nie na kłamstewku rangi: „To nie ja zjadłem ostatni jogurt”, tylko na prawdziwym kłamstwie, za jakie w przeszłości już nieraz ucinano delikwentowi głowę.

Jan wziął zdjęcie do ręki i myślał. Zaglądamy ludziom obcym w ich przeszłość i odbieramy im część wspomnień, wydzieramy z biegu czasu element przypisanych im dziejów świata i go łakomie połykamy, trawimy, przyswajając jego właściwości. Żyjemy odtąd z nim w zgodzie lub niezgodzie, ale zawsze inaczej niż wcześniej. Elementy obce i znane, własne, niczyje oraz przysposobione, przypadkowe i zaplanowane napływają ze wszystkich stron i stapiają się w jedną świadomość.

Znał tego człowieka. Jego twarz, uśmiech, ruchy i głos. Pamiętał wspólne chwile, czas spędzony na długich spacerach po ich mieście – miejscu, gdzie obaj się urodzili, gdzie rozpoczęły się i zeszły ich drogi. Czasy te minęły. Przeszłość to nieprzerwany ciąg zdarzeń, prowadzący do teraźniejszości. Teraz już nie jesteśmy razem, pomyślał, nie jesteśmy tym nierozłącznym teamem, ludźmi bez prawa wyłączności do samych siebie, zespolonymi jak miedź i cynk, które w stopie mienią się i połyskują najszczerszym blaskiem wiecznego mosiądzu – przyjaźni. Nie oddychamy tym samym powietrzem i nie patrzymy już w dal, siną i piękną dal wspólnej przyszłości. Teraz jest teraz, a wcześniej było wcześniej. Było, minęło.

Mężczyzna na fotografii nie żył. Nie tylko dlatego, że na fotografii był jedynie odbiciem człowieka z krwi i kości, papierową kopią oryginału, bez duszy i per definitionem bez życia. Mężczyzna nie żył przede wszystkim dlatego, że skończył się jego czas na tym świecie i chociaż na zdjęciu fizycznie nadal przypominał samego siebie, to człowiek, który się niegdyś skrywał pod powłoką ze skóry, mięsa i kości, dawno już przestał istnieć. Został zastąpiony nowym, innym i obcym człowiekiem, który powstał z nieszczęścia i upadku poprzednika i zaistniał jako człowiek bez przeszłości.

Mężczyznę uchwycono na fotografii w momencie wyjątkowego nieszczęścia lub jakiegoś raptownego odcięcia od wszelkich dobrodziejstw doczesnych. Uśmiechał się do kamery lub do stojącego za nią fotografa, człowieka, który z zewnątrz uwiecznił tę chwilę i przełamując barierę ludzkiej odrębności, unieruchomił mężczyznę siedzącego na ławce w parku. Sfotografowany uśmiechał się niby zwyczajnie, ale patrzył oczami zatroskanego i osaczonego obywatela, oczami zmętniałymi od bezmiernego cierpienia, będącego cierpieniem człowieka bez przeszłości.

Jan nie wytrzymał. Odwrócił antyramę, otworzył ją i wyjął z niej złożoną kartkę.

Najdroższa Natalio!

Jeśli czytasz te słowa, oznacza to, że mi się nie powiodło, że mnie dopadli i zamordowali. Możliwe też, że mnie zamknęli w jednym z lochów, głęboko pod Stolicą, gdzie trzymają i torturują wszystkich dysydentów, pozbawionych ciepła słonecznych promieni, źródła życia, i letniego powiewu wiatru, wszystkich rzeczy przyjemnych. Myśli, szczęścia i wspomnień, ale przede wszystkim – przyszłości. A w moim przypadku także – Ciebie.

Mój aniele! Tak czy inaczej: pewne jest, że nigdy więcej się nie zobaczymy, że nawet po mojej śmierci nie będziesz miała dostępu do mojego martwego ciała, że je wrzucą do ognistej otchłani wraz z setką innych. Nigdy więcej nasze ciała się nie połączą.

Proszę Cię, nie zadawaj sobie trudu i nie pytaj się o mnie, nie szukaj i nie żądaj informacji. Nie narażaj się. Nie chciej zemsty. Wszystkiemu i tak zaprzeczą, a ty – jeśli jeszcze nie jesteś– będziesz pod stałą obserwacją. Nie zrobisz nawet najmniejszego, najbardziej bagatelnego ruchu bez ich wiedzy. Ich oczy widzą wszystko. O nie, nie uciekniesz…

Moja miłości! Jak najprędzej wyjedź ze Stolicy! To, że nie uciekniesz nigdy, nie znaczy, że nie możesz im wszystkiego utrudniać, a sobie ułatwiać. Nie poddawaj się! Ja też się nie poddałem i nie żałuję żadnej z tych wielu decyzji, które podjąłem w ciągu ostatnich tygodni. Męczących, cuchnących zgnilizną zdrady, naznaczonych konfrontacją z niezmiernym bólem, przekraczającym granice wytrzymałości ludzkiego ciała, jego tak niewielkich możliwości. Nie żałuję niczego, nawet jeśli wszystko w końcu doprowadziło do nagłego rozpadu naszego związku, do mojej zguby, do wszystkiego złego. Nie żałuję.

Żałuję tylko, że nie mieliśmy okazji się pożegnać, zanim wyruszyłem. Wybacz mi. Akcja potoczyła się tak szybko i sprawnie, bez komplikacji, imperialnie. Wszystko działo się z prędkością światła, nie nadążałem, nie wiedziałem, czego i gdzie się spodziewać oraz jak się przygotować na ostatnią konfrontację z przeznaczeniem. Tego żałuję i za to Cię przepraszam. Zrozum mnie.

Moja przyjaciółko, żono najukochańsza! Pomocy szukaj w Paryżu. Jedź tam jak najszybciej, wyruszaj zaraz po przeczytaniu tego listu. Nie pakuj się, tylko jedź i nie zawracaj z drogi! W Paryżu znajdziesz agencję reklamową „San Marco” (adres na wizytówce, zapamiętaj go i spal ją lub zjedz – nikt nie może się dowiedzieć, dokąd jedziesz). W agencji pracuje mój towarzysz broni i przyjaciel o nazwisku Melone. Znamy się dopiero od kilku dni, ale zapewniam, że możesz – musisz – mu zaufać. Zawsze mi mówiłaś, że powinienem w takich sytuacjach uważać, że jestem zbyt naiwny i zbyt szybko się spoufalam z nieznajomymi. Tym razem jest inaczej. Jesteśmy, jak to się mówi, bratnimi duszami. Tak jakby był częścią mnie, a ja częścią jego. Będziesz się z tego śmiała, ale on jest moim prawdziwym przyjacielem. Inaczej naszego związku z Melvinem nazwać się nie da. Bez niego nie przeżyłbym ostatnich, decydujących dni, nie dotarłbym do celu i nie wiedziałbym, co to znaczy iść na konfrontację z systemem, z Imperium. Bez niego bym nie istniał.

W agencji otrzymasz dalsze instrukcje. Niczego więcej nie mogę powiedzieć.

Natalio! Wiedz, że Cię ponad wszystko kocham. Nasza miłość przetrwała milenia, apokalipsy wszelkiej maści, przezwycięży nawet śmierć. Czymże jest ludzka śmierć – śmierć kruchego człowieka w porównaniu z największym i najsilniejszym uczuciem, które wywołuje wojny, przywraca pokój, przenosi góry, jednoczy, tworzy życie i je unicestwia…

Nasza miłość jest wieczna jak światło gwiazd na niebie zimowej nocy. Ona nigdy nie zgaśnie, my nigdy nie zgaśniemy.

Nie poddawaj się!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: