Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nokturn - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Nokturn - ebook

Trzydziestodwuletni Robert pracuje w studiu fotograficznym w Krakowie. Pewnego popołudnia odwiedza go piękna, wyjątkowo smutna młoda kobieta, która prosi o wywołanie kilku starych zdjęć. Rutynowa prośba, rutynowe zajęcie, a jednak odmienia ono życie mężczyzny. Na jednej z fotografii dostrzega on bowiem tajemniczą postać, która od wielu lat prześladuje go w snach. Nie zna jej, nigdy jej nie spotkał, a jednak ma pewność, że przeznaczenie splotło jego los z losem tajemniczej, odzianej w żałobny strój kobiety. Gdy właścicielka zdjęć nie pojawia się w studiu, Robert postanawia sam złożyć jej wizytę. W ten sposób trafia do Połańca, malowniczo ulokowanej wśród wzgórz i wrzosowisk wioski, nad którą góruje nadszarpnięty zębem czasu, lecz wciąż piękny, pałac rodziny Wilczyńskich. Od mieszkańców dowiaduje się, iż miejsce, w którym mieszka piękna nieznajoma, cieszy się złą sławą. Nawiedzany przez ciemne moce, omijany przez sąsiadów, stał się więzieniem młodej Ewy Wilczyńskiej, jej chorego brata, starej ciotki i dalekiego krewnego, którzy od wielu lat toczą walkę z losem o godne życie. Robert, zafascynowany piękną Ewą i zaintrygowany obecnością swojej tajemniczej prześladowczyni na fotografii, postanawia za wszelką cenę zbliżyć się do mieszkańców pałacu. Aby to osiągnąć, decyduje się odegrać rolę łowcy duchów, nie wiedząc jeszcze, że oto przyjdzie mu się zmierzyć z siłą, która przekracza granice jego racjonalnego umysłu.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-67024-47-1
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści

Słowem wstępu

Fotografia

Pałac

Spotkanie z bóstwem

Nowe wyzwanie

Biblioteki

Nocne polowanie

Pamiętnik Emilii Wilczyńskiej

Spacer pośród kasztanów

Sen 1

Zwykłe sprawy

Każdy ma swoje duchy

Adam

Widziadło

Sen 2

Poszukiwania

Rozmowa

Nauczycielka muzyki

Głęboka studnia

Stukot, trzaski i wiatr

Groby we mgle

Zaginione egzemplarze

Plebania pośród wzgórz

Pytania i odpowiedzi

Ćmy

Motyle

„Awantury”

Nowy punkt widzenia

Spotkanie z duchem

Różne opinie

„W mroku gwiazd”

Zakochany głupiec

Wrzosowiska

Wizyta w domu

Fortepian, skrzypce i złamana dusza

Akt drugi

Cień podejrzeń

Metafora

Srebrna pani

Złamana gałąź

Wygnanie

Telefon

Ponownie w Połańcu

Niebieskookie lalki

Opowieści z mroku

Szkatułka z pamiątkami

Brat i siostra

Prawda wybrzmiewa

Demon ujawnia się

Skarb z wrzosowiska

I żyli długo i…Słowem wstępu

Każda opowieść czerpie z dwóch źródeł – duszy pisarza i innych opowieści. Moja jest hołdem złożonym wszystkim przeczytanym przeze mnie historiom. Historiom, które mnie ukształtowały i przez lata stanowiły podstawę dla snutych przeze mnie baśni. Gdybym chciała podziękować za te inspirację, musiałabym podziękować duchom: siostrom Brontë, Elizabeth Gaskell, Jane Austen, Edagarowi Allanowi Poe, Wilkie Collinsowi, Ann Radcliff, Daphne du Maurier, Shirley Jackson, Henry Jamesowi, Josephowi Sheridanowi le Fanu, a przede wszystkim mojej ukochanej Lucy Maud Montgomery. Oni mnie ukształtowali, ich wyobraźnia pozwoliła mojej wyobraźnia „pofrunąć”, niejednokrotnie dalej niżbym sobie tego życzyła. Im dzisiaj, a także wciąż żyjącym autorom, których słowa chłonę każdego dnia, chcę zadedykować tę opowieść. Opowieść, której bohaterem jest w równej mierze Robert, co wszystkie „nienarodzone” postacie, które kiedykolwiek przewinęły się przez moją „zwichrowaną” nieco głowę.Fotografia

Każda opowieść ma swój początek. Nie każdy jednak potrafi wskazać ów punkt, w którym rozpoczynają się słowa, zdania i akapity, tworzące jej treść. Nie dlatego, iż jest wówczas nieświadomym zagrożeń noworodkiem, przecinającym powietrze wibrującym krzykiem paniki właściwej tym, którzy, wyrwani z ciepłego mroku, wystawieni zostają na rażące ciało światło. Nie dlatego też, że jego pamięć rozpływa się w mrokach przeszłości, która dla niego urasta do rangi baśni lub mitu. Dlatego zaś, iż najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, iż oto wkraczamy w zupełnie nową opowieść, odrzucając przeszłość niczym wąż zrzucający na wiosnę starą skórę lub poczwarka, przeistaczająca się w pięknego motyla.

Tak samo było ze mną. W mojej świadomości spojrzenia, oddechy, dotyk wiatru i ciemności stapiają się w jedno. Nie potrafię sprecyzować momentu, w którym pojawia się odziana w czerń kobieta. Niejasne przeczucia, mętne wspomnienia nie mają swojego punktu na osi czasu. Jakby nie istniały nigdy w świecie materialnym, egzystując jedynie w mojej głowie. I mojej duszy.

Pracowałem wówczas w niewielkim zakładzie fotograficznym na jednej z modnych podówczas ulic Krakowa. Ukończyłem rysunek i grafikę na Akademii Sztuk Pięknych, jednak już na drugim roku obudziła się we mnie pasja fotografowania wszystkiego i wszystkich. Zamykanie ulotnych milisekund, wzruszeń, świateł i cieni na płaskiej, jednowymiarowej kartce papieru – to coś, co pociągało mnie niczym kotwica na dno bezkresnego oceanu i zatrzymywało w miejscu, z którego nie mogłem i wcale nie pragnąłem się ruszać. Skończyłem studium fotograficzne, a niedługo potem rozpocząłem pracę jako pomocnik w zakładzie, którego, w chwili wydarzeń z początku mojej historii, byłem już współwłaścicielem. Kochałem swoją pracę i byłem w niej dobry; nadal jestem. Więzienie w niewzruszonym oku obiektywu ludzkich smutków, radości, gniewu i szaleństwa ekscytuje mnie nieodmiennie od wielu lat. Nasz zakład, a właściwie nasze „studio”, bo tak przemianowałem ów przybytek (cóż to jest, iż niektóre wyrazy brzmią po prostu lepiej od innych i przywołują o stokroć milsze konotacje?) świadczyło o wiele szersze usługi niż większość tego typu miejsc. Nasza oferta wykraczała daleko poza banalne zdjęcia do dokumentów, ślubne czy portrety, przede wszystkim bowiem oferowaliśmy sesje, które, pomimo wrodzonej skromności, muszę nazwać „artystycznymi”. W różnych stylistykach, różnych miejscach i o różnych porach dnia i nocy – wszytko zależnie od życzenia klienta. A te potrafiły być przedziwne i, nierzadko, ocierające się miękko o perwersję niczym rozleniwiony kot o nogi swojej pani, jak np. sesja w środku nocy na terenie nieczynnej fabryki z trzema lolitkami na pierwszym planie.

Ale nie o tym chciałem opowiedzieć. Zbyt często odchodzę od tematu, to moja wada, chociaż niektórzy widzą w niej wielka zaletę umysłu. Lotność. Wracając jednak do mnie, to byłem (i nadal, Bogu niech będą dzięki!, jestem) młodym mężczyzną w swoim najlepszym okresie życia. Wywodzę się ze statecznej, ciepłej i kochającej się rodziny, której nikt nie posądziłby o konszachty z ciemnymi siłami, pomimo iż w toku mojej opowieści zdawać się może coś wprost odwrotnego. Jednak rodzice moi byli najzwyklejszymi, czułymi i mądrymi ludźmi. Mam również trzy siostry, z których najmłodsza, w chwili owej, uczęszczała do szkoły podstawowej, zaś najstarsza kończyła właśnie studia farmaceutyczne, rojąc marzenia o miłości i pracy w miejscowej aptece. Mieszkaliśmy w niedużej, malowniczo położonej pośród wzgórz miejscowości, oddalonej od Krakowa zaledwie czterdzieści kilometrów. Nie mogłem jednak pozwolić sobie na luksus codziennego dojazdu, dlatego też wynajmowałem całkiem przyzwoite mieszkanko w ładnej i zadbanej okolicy. Rodziców i siostry odwiedzałem (niemal) każdej soboty, przedłużając swój pobyt do niedzieli, zawsze uroczyście obchodzonej, gdyż byliśmy statecznymi katolikami, z rodzaju tych, dla których tradycja jest świętością nie mniejszą niż ukryta w tabernakulum hostia. Nie oznacza to bynajmniej, że cechuje nas pusta dewocja – o, nie! Rodzina moja od zawsze odznaczała się refleksyjnością i szczerą żarliwością serc. Marzyłem, by któregoś dnia wrócić do domu i zorganizować sobie tam profesjonalne studio fotograficzne. Wizja siebie jako spełnionego fotografa w otoczeniu kwitnących jabłoni kusiła mnie i zakradała się do umysłu nader często, nieprzyzwoicie próżna i banalna. Pokoi było wystarczająco, a siostrom mój pomysł bardzo przypadł do gustu. Nie miałem jednak jeszcze wystarczających środków, a i motywacji mi nie zbywało. Było mi dobrze tak, jak było. Marzenia o słodkiej przyszłości były tym słodsze, że pozostawały marzeniami.

Tego dnia nie było wiele zleceń. Mój wspólnik i nasza pracownica już wyszli. Zostałem sam na posterunku. Dzień był szary i wietrzny, dlatego pomimo wczesnej pory nastał prawie zmierzch. Do zamknięcia zostało tylko pół godziny, powoli więc zabrałem się za zamiatanie podłogi i porządkowanie zleceń. Z tej jakże frapującej czynności wyrwał mnie dzwonek, oznajmujący przybycie klienta. Gościa, gdyż tak nazywaliśmy osoby korzystające z naszych usług. Tak było bardziej elegancko i klientom (gościom!) bardzo to schlebiało.

Podniosłem głowę znad arkuszy papierów. W pomieszczeniu nie było zbyt dużo światła. Celowo odmawiałem mu wstępu, aby nacieszyć się swojskim i ciepłym półmrokiem, który przez ludzi bywa tak brutalnie mordowany jednym pstryknięciem. W pierwszej chwili nie mogłem więc dobrze dostrzec twarzy mojego gościa. Była to kobieta. Wydedukowałem to z delikatnej, choć wysokiej postaci, odzianej w coś miękkiego i koronkowego. Najpierw usłyszałem jej głos. Niski, delikatny, równie miękki jak otulająca jej postać tkanina. Pragnęła wywołać parę zdjęć. A potem zobaczyłem jej twarz.

W życiu widziałem wiele ładnych dziewcząt i przystojnych kobiet, których widok nie jest niemiły męskiemu oku. Żadnej z nich nie nazwałbym jednak „piękną”, urody żadnej nie opiewałbym w poematach, nawet gdyby mojemu talentowi poetyckiemu brakowało jakichkolwiek podniet i tematów. Ta jednak, którą wówczas zobaczyłem, bez wątpienia i nawet przez niewprawne w kobiecej urodzie oko musiałaby zyskać to miano. Była piękna. Jej czar uwidaczniał się szczególnie w kruczoczarnych, gęstych włosach, które kaskadami fal opadały na czoło, ramiona i plecy; w szarych, rozgwieżdżonych oczach, zimnych niczym grudniowa noc. Gdy do tego dodać jeszcze klasyczne, szlachetne, choć nieco ostre, rysy twarzy, wąski i kształtny nos oraz szerokie, pełne usta – mamy obraz ideału. A przynajmniej kobiety, obok której nie może przejść obojętnie żaden mężczyzna, czy też żadna kobieta, posiadająca wyrobiony gust i zmysł piękna.

Oczywiście nie dostrzegłem wszystkich tych szczegółów od razu.

Nie pozwoliły mi na to półmrok i popłoch, w jaki wpadłem, zobaczywszy ją. Mój opis bazuje na obserwacjach poczynionych nieco później; czynionych do dziś. Wówczas, w tej popołudniowej godzinie, szarawym sierpniowym zmierzchu świadomy byłem jedynie nienaturalnej bladości jej cery, drżącego lekko głosu i miękkiej kobiecej sylwetki.

Nieznajoma stała przez chwilę nieruchomo, jakby wahając się, co powiedzieć wobec mojego milczenia (milczałem bowiem jak kretyn, zauroczony zjawiskiem, które wizualizowało się przed moimi oczami). Jej prośba była prozaiczna, jak na bóstwo, ale też niecodzienna. Pragnęła wywołać zdjęcia z klisz. Nie była pewna, czy nasze studio świadczy takowe usługi. Ależ tak! – cisnęło mi się na usta, ale odparłem w stonowany sposób, iż oczywiście, jak najbardziej, po czym wziąłem od niej drobne pudełeczko, w którym znajdowały się dwie klisze. Dłonie miała chłodne, ich dotyk elektryzował. Zapytała, kiedy może je odebrać. Odparłem, iż następnego dnia około południa.

Podziękowała i wyszła w mrok.

Stałem przez kilka minut, ściskając w spoconej dłoni małe pudełko. Otrząsnąwszy się z wrażenia, podszedłem do drzwi i zamknąłem je na klucz, wywieszając tabliczką z napisem: „Zamknięte”. Pozostało jeszcze piętnaście minut do siedemnastej, ale nie chciałem, by nowi goście zatruli mi tę słodką chwilę i wyparli ze świadomości uroczy obrazek. Zamknąłem się więc w ciemni, sam na sam ze zdjęciami, które miały się narodzić pod moimi czułymi dłońmi. Nic wielkiego, parę scenek z życia rodzinnego, z zamierzchłej przeszłości. Brat znalazł je w komodzie, pomyślałam, że warto by je wywołać… Tak powiedziała, dając mi klisze. Odniosłem wrażenie, że próbowała się usprawiedliwić. Po kilkunastu minutach mogłem się przekonać, iż mówiła prawdę. Fotografie przedstawiały scenki rodzajowe z życia rodzinnego: jakiś piknik w ogrodzie, kilka osób siedzących na ławce, wśród nich młoda matka z niemowlęciem na ręku i pięknym pałacykiem w tle. Zaintrygował mnie ów budynek, gdyż pojawił się na kilku zdjęciach, jedno zaś przedstawiało tylko jego front, bez zbędnych ludzkich modeli, pałętających się na pierwszym planie bądź w tle. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego postanowiłem zostać po godzinach i wywołać zdjęcia od razu. W innym przypadku machnąłbym ręką i zostawił klisze do następnego dnia, być może mojemu wspólnikowi lub naszej pani Renatce; cóż mnie mogą obchodzić czyjeś zdjęcia? Czyjeś wyrzucone poza nawias codzienności, rozmyte wspomnienia? Widywałem takich dziesiątki, może nawet setki każdego dnia. A jednak zostałem i cierpliwie płukałem zdjęcia w kąpieli, otoczony przyjemną, czerwonawą ciemnością i odgłosami skrzypiącej ciszy. Zostałem, gdyż szare oczy i miękki zarys sylwetki miały magnetyzującą moc. W mroku ciemni mogłem przywoływać ich obraz raz za razem, bez niebezpieczeństwa zostania posądzonym o głupi, rozmarzony wyraz twarzy. Marzyłem więc, czujny jednakże, by nie zaniedbać procesu powoływania do życia lśniących nowością fotografii, dzięki którym mogłem lepiej poznać czarnowłose bóstwo. Zastanawiałem się nawet, czy to się wydarzyło naprawdę, czy to nie jedynie rojenie mojego chorego i zbyt napiętego umysłu. Skutek uboczny rozbujałej imaginacji. Ostatnimi czasy kiepsko sypiałem, a zaaplikowane przez lekarza pigułki niewiele pomagały. Jednak nie, była tu, choć nierzeczywista, stopiona w jedno z sierpniowym zmierzchem. Dowodziły tego kartki papieru, trzymane przeze mnie w dłoni. I fakt, że pozostałem w pracy dłużej niż zwykle.

Nie oznacza to wcale, że nie lubiłem przebywać w studiu i perspektywa pozostania po godzinach była mi przykra czy wręcz wstrętna. O, nie.

Uwielbiałem to nieduże, wypełnione zapachami starych fotografii pomieszczenie. Potrafiłem godzinami krążyć pomiędzy złoconymi ramkami, wypłowiałymi portretami i pożółkłymi pejzażami. Czułem się wśród nich bezpiecznie, otulony spojrzeniami osób, zastygłych w niemym bezruchu. Niektórzy z nich odeszli już na zawsze i tylko tutaj można było spojrzeć im prosto w szeroko otwarte oczy. Tak jak tej dziewczynce z portretu na ścianie obok okna. Zmarła na raka pół roku po zrobieniu przeze mnie jej pięknych zdjęć na tle sadu wiśniowego. Budząca się do życia natura i odchodzące w cień dziecko. Mój wspólnik niejednokrotnie zwracał mi uwagę, abym usunął to zdjęcie – uważał, że to niesmaczne, ja jednak machałem ręką na jego gderanie. To ja zrobiłem owo zdjęcie i byłem z niego dumny. Często siadałem naprzeciwko niego i, patrząc zdrowemu jeszcze wówczas dziecku prosto w oczy, wyobrażałem sobie, jak też teraz wygląda. Kości, kawałki skóry pogryzione przez robactwo? Czy doskonałe piękno białej niewinności, z niewzruszonym uśmiechem? Najbardziej poruszające historie pisze przecież los – genialny poeta, kreślący na kartkach papieru znaki, frazy, linie i puste miejsca. Te puste miejsca były najciekawsze. Najsmutniejsze. Wielokrotnie przejeżdżałem palcem po szkle, za którym uwięziono małą Anię; duszka lasu, zwiastuna nadziei. Jej wielkie, radosne oczy pokrył cień i nie było to tylko moje wrażenie. Wiele osób, patrząc na tę fotografię, wyrażało zdumienie nad poważnym i mrocznym wyrazem twarzy dziecka. Wielu mówiło, że widziało w tej twarzy śmierć.

Ale chociaż lubiłem zostawać w studiu dłużej, jeszcze bardziej pociągały mnie samotne spacery po mieście. Nie, nie samotne. Z moim najlepszym przyjacielem. Łowcą ludzkich dusz. Razem wychodziliśmy w popołudniowe ulice i zatrzymywaliśmy czas. Wiosną kwitnące kasztany i organiczną zieleń bulwarów; latem dojrzałe barwy rynku, kamienic i wąskich ulic; jesienią melancholijne szepty drzew na Plantach i rdzawe kobierce alejek; zimą diamentową ciszę gwiazd i nierzeczywiste światła lamp ulicznych. Ramię w ramię przemierzaliśmy kilometry i godziny, dając nieśmiertelność ułamkom sekund, które, gdyby nie ja, rozpłynęłyby się w nicość.

Jednak tego popołudnia było we mnie coś silniejszego od pasji fotografowania. Była wciąż namacalna obecność czarnowłosej nieznajomej. Nie, już nie nieznajomej. Zostawiając klisze, pozostawiła także swoje nazwisko. Wilczyńska. Wymówiłem je parę razy na głos, popijając gorącą kawę i czekając na wyschnięcie odbitek. Chciałem im się przyjrzeć i w ten sposób spenetrować duszę tej kobiety. Za oknami zapadł już zmierzch. Delikatny, ociągający się, opadający na zmęczoną ziemię wraz z wirującymi, zielonymi jeszcze liśćmi. Sierpień bywa zdradliwy – gdy my cieszymy się wciąż pełnią lata, niepostrzeżenie wysyła nam pierwsze oznaki nadchodzącej jesieni. Chłodniejsze noce, podmuchy wiatru, szybko nadciągający zmrok. Co parę minut przed witryną naszego studia zatrzymywał się jakiś przechodzień, zainteresowany naszą ekspozycją, na którą składało się kilka fotografii sporych rozmiarów o różnej tematyce. Ślubne, portretowe, pejzażowe, tematyczne. O moim dobrym smaku świadczył fakt, iż średnio w ciągu godziny wystawa przyciągała wzrok około pięćdziesięciu osób. To ja wybrałem zdjęcia, więc moją dumę łechtało to zainteresowanie przechodniów, nawet jeśli było tylko przelotne. Ten lub ów pociągnął za klamkę, nie zadając sobie trudu przeczytania napisu na drzwiach, lecz gdy ta ani drgnęła, odchodził w mrok. Ja pozostawałem, zapatrzony w szaro – zieloną przestrzeń, uszytą nierównym ściegiem ze skrawków kamienic, drzew, ulicy i nieba.

Po upływie godziny wróciłem do ciemni i zabrałem gotowe fotografie. Rozłożyłem je na biurku i zapaliłem światło. Musiałem to zrobić, albowiem ledwo mogłem odróżnić poszczególne kształty w pomieszczeniu, a jakaś cząstka mnie domagała się niezwłocznego obejrzenia owoców swojej pracy. Usiadłem wygodnie w miękkim fotelu (kaprys artysty!) i począłem lustrować strzępy przeszłości nieznanych mi osób, odbicia minionych chwil, emocji i wzruszeń. Klisze pochodziły z różnych okresów. Jedna była kolorowa, druga zaś, znacznie starsza, czarno-biała, właściwie mieniąca się wszystkimi odcieniami brudnej szarości. Na zdjęciach z obu klisz występowały te same osoby, oczywiście w różnym wieku.

Z łatwością rozpoznałem wysoką, całkiem ładną kobietę o wielkich ustach i jasnych włosach; postawnego, barczystego mężczyznę z brodą, w którego oczach czaił się ukryty lęk, zasłonięty maską zewnętrznej siły; i małą dziewczynkę, później młodziutką kobietę o gęstych czarnych włosach. To musiała być ona. Jako fotograf posiadałem błogosławieństwo łatwości zapamiętywania i rozróżniania ludzkich twarzy. A także wyczytywania z nich ukrytych głęboko emocji, wzruszeń, pragnień. Szczęśliwa rodzina spędzająca czas na trawie w ogrodzie; wokół kwitnące jabłonie, w tle niewyraźny, choć majestatyczny pałac. Jego zarys, kontur, ciemny, lecz wyraźny. Gdzieś z boku merdający ogonem psiak. Z pozoru sielanka. Z pozoru nic tu nie może zwrócić uwagi nawet wprawionego w odgadywaniu ludzkich tajemnic szamana. A jednak jakiś nienazwany cień, jakaś smuga na brzegu fotografii sugeruje, że w tej rodzinie nie wszystko i nie zawsze było tak, jak być powinno. Spojrzałem na inne zdjęcie, zrobione najprawdopodobniej w tym samym miejscu, lecz innym czasie. Ta sama smuga, ten sam cień. Uśmiechy, senne i rozmazane, zdały mi się makabrycznymi, jak gdyby fotografowani wiedzieli, co po latach odczyta z nich przypadkowy człowiek. Wiedzę. Tajemnicę. Mam ją od dzisiaj dzielić z tymi poszarzałymi, smutnymi postaciami o pustych oczach? Widziałem już wiele odsłoniętych na nagłe światło dnia ludzkich dusz, nagich i bezbronnych, złych i chciwych. A jednak te zrobiły na mnie wrażenie. Przejrzałem resztę. Piknik, zabawa z psem, widok zakola rzeki, niedzielne popołudnie na trawie…

Zamarłem. Palce moich dłoni zacisnęły się na brzegach ostatniej fotografii. Na parę minut, sekund, może całą wieczność, zabrakło mi tchu. Świat zawirował, pociemniał i roziskrzył się tysiącami świateł. Zimnych i odległych. Moje sny. Moja pamięć. Mój lęk.

Ze zdjęcia spoglądała na mnie twarz kobiety, którą dobrze znałem. A właściwie dobrze znanej mi nieznajomej. Nigdy jej nie spotkałem, nigdy o niej nie słyszałem. Nie znałem jej imienia ani jej historii. A jednak znałem ją od zawsze. Była ze mną, tuż obok, niczym zawieszona w powietrzu dłoń dyrygenta, spod której nigdy nie rodzi się żadna muzyka. Prześladowała mnie w snach. Pojawiała się rzadko, ale zawsze wracała. Wiedziałem, że jej twarz jest mi równie bliska jak ta, na którą spoglądam każdego ranka i każdego wieczoru w lustrze. Była moim duchem, jakimś wypartym wspomnieniem, nie wartym trudu odszukiwania o niej wiadomości. A teraz sama do mnie przyszła, spoglądała ze zdjęcia, nieruchoma, taka sama, jak zwykle. Wrażenie było tak silne, iż nie bez wysiłku wypuściłem powietrze, zbyt długo wypełniające pęcherzyki moich płuc. Zbliżyłem fotografię do światła. Nadal tam była. Nie istniała jedynie jako moje przywidzenie. Pobiegłem do ciemni i wyjąłem kliszę, niebaczny na jej zniszczenie. Była tam, rozświetlona czerń na maleńkim skrawku śliskiego materiału.

Odłożyłem kliszę i ponownie spojrzałem na zdjęcie. Nie mogłem uwierzyć, niemal roześmiałem się w głos. Zmrok zapadł już całkowity i drzewa nuciły do snu nieczułym kamiennym alejom, gdy spoglądaliśmy sobie w oczy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: