- W empik go
Noris: romans współczesny - ebook
Noris: romans współczesny - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 465 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na placu Dauphine, nieopodal pałacu sprawiedliwości, którego potężny biały korpus jasno zarysowywa się na tle nieba, pewnego wieczoru w lutym, w porze, gdy ten trójkąt wysokich gmachów pokrywa się szarością zmierzchu, wsparta o framugę jednego z okien, otwartych na oścież, wprost schodów pałacu – siedzi kobieta.
Kobieta jest młodą, nadzwyczaj bladą, drży pod futrem, które ją przykrywa, i od czasu do czasu, wychylając się do połowy z okna, bada w oddali oczyma, zaognionemi gorączką, stopnie kamienne, po których zejdzie oczekiwana przez nią stara sługa, Wiktoryna, mająca jej donieść, co orzekli przysięgli i jaki wyrok wydali sędziowie…
Sędziowie!
Któżby powiedział kiedykolwiek, że biedna Wiktoryna będzie zmuszoną udać się do pałacu sprawiedliwości, gdzie jej pan pod sądem i że ciężkiemi krokami będzie zmuszoną powracać, ażeby powiadomić o rezultacie pannę Noris, znajdującą się tam w jednym z hotelowych, pokojów, wynajętych umyślnie na ten dzień okropny, ażeby się ukryć i czekać, tłumiąc łkania?
Tak, któżby powiedział, ktoby jej śmiał w oczy to powiedzieć, jej wiernej słudze?
Pan był przecie tak słodki, tak dobry! jak ciasteczko… A panienka, którą Wiktoryna wychowywała sama! Ach, panienka… To anioł prawdziwy!…
Noris czekała już od bardzo dawna. Przed chwilą, opuściła ten pokój, to okno otwarte, przebyła plac, weszła na stopnie schodów, popchnęła drzwi oszklone i zaczęła się przechadzać po wielkich salach, sąsiadujących z salą "Poprawczą", gdzie sądzą – gdzie sądzą jego, jej ojca! badając ludzi, którzy wychodzili, przysłuchując się rozmowom, studyując uśmiechy, starając się odgadnąć przypuszczalny wyrok na tych uśmiechniętych, albo zimnych twarzach adwokatów, których oczy pragnęły się przedostać po za woal tej przystojnej młodej kobiety, spacerującej z powagą w sukni żałobnej.
Nic, nic się nie dowiedziała!
Ciężki upał z galeryi des Pas-Perdu dusił ją. Głuchy stuk podeszew o kamienne tablice, obwiedzione dokoła czarnemi linjami, jak żałobne klepsydry, ogłuszały ją.
Pociągana upartym magnetyzmem, stawała mimowoli przed zagłębieniami w ścianie, gdzie na wielkich białych afiszach pod tragicznym tytułem: Więzienie Sądu przysięgłych, można było wyczytać z poza drucianych kratek imiona i nazwiska skazanych…
Wyciągi z akt więziennych!
Odczytywała je machinalnie, sylabizowała listę przestępstw: kradzież, nadużycie zaufania, szukała cyfry lat kary, poczem odchodziła ze zgrozą od tego pręgierza, gdzie zdało jej się, że czyta, że może czytać będzie, nieszczęśliwa, nazwisko swego ojca!….
Sprawa kopalni Sierra-Fuente.
Dzienniki tyle piszą o niej od kilku miesięcy!
Musi być mnóstwo osób tam na górze w sali Nr. 6.
Tak, tyle osób, jak wówczas, gdy po raz pierwszy była w sądzie z ojcem, Eugenjuszem Féraud. On szczycił się wtedy swoją piękną Noris, ona szczęśliwą była, że może się pokazać publicznie z tym szlachetnym i ukochanym człowiekiem, posiadającym talent, wielki talent, w jego starych zapomnianych romansach; tyle albo i więcej talentu niż maja, współcześni z ich dziwacznemi założeniami, prowadzonemi gadatliwie, z ich nieskończonemi określeniami i opisami!…
Noris powtarzała mu to często, a literat, niegdyś słynny, dziś opuszczony, pocieszał się po stracie czytelników poczciwym uśmiechem podziwienia swej wiernej, jedynej czytelniczki…
– Faktem jest, moja córeńko mawiał poczciwiec – że wszystko, co ja piszę, ty możesz czytać! Niech sobie co chcą mówią o mnie, ale jestem uczciwym człowiekiem.
Ach, wistocie zaczęto znowu mówić o nim, – o nim, o którym nie mówiono już tak dawno; – Eugenjusz Féraud był w modzie od czasu owej sprawy.
Dzienniczki, nieznające go nawet ze słyszenia, cytowały jego biografię, zarzucając mu jako zbrodnię, że "po – rzucił literaturę dla finansów" i "twórczość" swoją obrócił na to, ażeby zostać głównym sekretarzem – sprawozdawcą Towarzystwa kopalni Sierra-Fuente,
Twórczość!
A jednak oddawna już nie dawała mu ona środków do życia!
Dziś, cały Paryż spoglądał na starca Féraud, siedzącego na ławie oskarżonych, pomiędzy dwoma narwanymi spekulantami, którzy go wciągnęli do sprawy.
I Noris, jak gdyby jej spojrzenia przebiły ścianę, uczuła na swem czole ogień oczu, przeszywających Eugenjusza Féraud.
Nie mogła długo wytrzymać w pałacu.
Zdawało jej się, że ironiczna ciekawość i szepty oraz lornetowanie adwokatów prześladuje ją na każdym kroku.
Wróciła tedy na drugie piętro hotelu Henryka IV, i tam w otwartem oknie, rozdrażniona tak, że gryząc rękawiczki odrywała zębami po kawałku skóry, a przytem niespokojna i zalękniona, czekała na ukazanie się postaci swej starej służącej, która miała się ukazać, zgarbiona we dwoje, tam na tych schodach.
Pomimo, że mrok zapadał, Noris widziała wszystko, ogarniając czarnemi błyszczącemi oczyma ten olbrzymi budynek pokryty dachówką, na której wznosiła się wieżyczka ze złoconą chorągiewką.
Spostrzegała na białych schodach ciemne sylwetki prawników albo procesowiczów, którzy wchodzili i schodzili, przetwierając co chwila ciężkie drzwi, z głuchym trzaskiem, rozlegającym się dokoła.
Za kratą żołnierz z karabinem chodził miarowym po – wolnym krokiem w jedną i w drugą stronę, w grubej szarej sukiennej szyneli.
Wtedy, Noris, śledząc go oczyma liczyła jego kroki, wmawiając w siebie, że jeśli za pięć minut – cyfra nieparzysta – przejdzie tyle a tyle razy w jedną i drugą stronę, to Eugenjusza Féraud uznają za niewinnego i uwolnią.
I zapalając się w rachubie, i nie dopuszczając uwięzienia, zaczynała liczyć na nowo.
Olbrzymie statuy kamienne, wyobrażające Prawo i Sprawiedliwość i stojące wprost pałacu, przerażały ją, dzięki swej obojętności katowskiej.
Odwracała głowę, jakby chciała zapomnieć o pałacu; badała plac: na dole handel korzenny, szyld wytarty anonsujący hotel; w którym sama zamieszkała tego poranku, dalej skwer z kasztanami ogołoconemi z liści, z nawpół żywemi szkieletami drzew, tak były zaniedbane.
Przechodziły dzieci. Osób w ogóle mało; zajmowała ją gra cieni na pobielonym bruku.
Nareszcie, pulsa gorączkowo zaczęły jej bić w skroniach, i Noris powróciła do pokoju, obejrzała obicie zdobne w dziwaczne rysunki wyblakłych kwiatów, całą nędzę zajezdnego domu, a potem znowu spojrzała na te smutne gmachy, wyglądające z za okna, na tych odźwiernych sterczących przed nimi, na te stare mieszkania, czujące z oddali pleśń kompromitujących papierów sądowych, i nagle stanęła, przejęta do głębi, prawie zahypnotyzowana, szyldem redakcyjnym, wyrytym żółtemi literami na tle zielonem: – Prawo, gazeta sądowa.
I dziewczę znowu zadrżało i znowu łkanie ścisnęło jej gardło, jak przed chwilą, tam, przed wykazem więziennym, przylepionym do ściany, i zdawało jej się, że nazajutrz czytać będzie mokry jeszcze, jakby zwilżony łzami, numer Prawa, w którym pod tytułem Sprawa kopalni Sierra-Fuente, posiedzenie z dnia 21 lutego 1877 roku, wyczyta badanie Eugenjusza Féraud; zeznania tego skromnego i bojażliwego starca, jego obawę wobec sędziów i prokuratorów, którzy ściskają sumienie jak palce gąbkę, i – jako następstwo badań, zgrozę jeszcze większą – potępienie ojca… Więzienie!…
Czytała, czytała to wszystko!…
I odgadywała ich, słyszała tych komentatorów, szykany tych wszystkich, co będą czytali to sprawozdanie jutro, w biurach redakcyi, w kawiarniach, wszędzie, ten numer, ten przeklęty numer Prawa, gazety sądowej.
Noris często ulegała takim widzeniom, strasznym snom, tamującym jej oddech, były to jednak tylko widzenia i sny chorobliwe. Ale teraz!…
Krzyknęła nagle i pierwszą jej myślą było rzucić się do drzwi i biedz szybko.
Tam, na schodach; w coraz zwiększającej się ciemności, spostrzegła właśnie dobrze znaną sobie postać kobiety zgarbionej i drżącej.
Wiktoryna! Wiktoryna wraca! Wszystko skończone. Uwolniono go!
Ale siły jej odmówiły posłuszeństwa i Noris wsparła się o okno, wlepiając źrenice w tę postać, idącą tak wolno, tak wolno!…
Zdawało jej się, że stara kobieta opiera się o poręcz kamienną, ażeby nie upaść.
Poza nią, Noris szukała ojca.
Gdzież jest ojciec?
Ludzie opuszczali pałac, wszyscy ciekawi już wyszli. Konie ruszały z rogu ulicy de Harlay, powozy zabierały widzów, jak przy wyjściu z teatru.
Jego – nie było!
Dlaczego nie ma jej ojca?
A więc skazany?… Ale nie, uwolniony przez Boga uwolniony!…
Nie mógł jeszcze tylko załatwić wszystkich formalności – ale przyjdzie niebawem.
A ona, jego córka, jakże szczerze zawiesi mu się na szyi, jak go serdecznie powita!
Ach, temi ustami spalonemi gorączką pocałować tę siwą brodę, to poczciwe oblicze ojcowskie!
Stara już jest na placu, idzie wolno, dźwigając z ciężarem lat, ciężar tajemnicy o rezultacie sprawy.
– Prędzej, prędzej!
Noris miała chęć krzyknąć na wiatr z jednego końca placu na drugi.
Ale cóż, Wiktoryna nie usłyszałaby przecie!
– Za chwilę, za parę sekund już będzie!…
Serce młodej kobiety doznawało uczucia, jakby było kłute szpilkami.
Zdobyła się wreszcie na otworzenie drzwi, i wyprostowana, sztywna, przygotowana na wszystko, stanęła w nich, czekając na Wiktorynę, której kroki słyszy już na schodach, coraz wyżej, wyżej, już na progu.
Ale skoro spostrzegła ją wchodzącą do mizernej hotelowej stancyjki zmienioną, z twarzą, zazwyczaj ogorzałą, teraz białą jak gips, Noris uczuła pot śmiertelny na czole. Zdołała wyszeptać tylko:
– I cóż?
Wiedziała zawczasu, co odpowie Wiktoryna.
Ruina wszystkich nadziei, nawał przeróżnych wzruszeń przekształciły tę biedną staruszkę w idyotkę.
Skazany!…
Wiktoryna nie powiedziała tego wyrazu, ale panna Féraud odgadła wszystko.
Powtórzyła raz jeszcze.
Po chwili, głosem drżącym i jakby dotkniętym dusznością, spytała:
– Na ile lat?
Stara nie śmiała odpowiedzieć, spoglądała na Noris, przeszywała ją wejrzeniem psa wiernego.
Załamała ręce w rozpaczy.
Nie płakała, głowa jej tylko jak bania pusta, spadała to w jedną to w drugą stronę na jej zgarbione ramiona.
– Na ile lat? – spytała Noris, u której z pod czarnego woalu stara mogła dostrzedz tylko błyszczące oczy.
Służąca wahała się przez chwilę, nareszcie, po dwukrotnym wysiłku szepnęła:
– Pięć!
Na pięć lat! Mimowoli, gwałtownym ruchem córka Eugenjusza Féraud zwróciła się ku pałacowi, który z każdą chwilą coraz bardziej zaciemniał się w mgle wieczoru, i rzuciła nań spojrzenie wściekłości.
To tam, w jego wnętrzu, tam spoliczkowano całą przeszłość jej ojca!…
I on jest jeszcze tam, on, skazany, zmiażdżony tym wyrokiem!…
Noris miała chęć zawołać do tych, co go osądzili:
"Bezwstydni! Bezwstydni albo źli! Nie odgadliście prawdy, nie odgadliście tego, co jest w głębi duszy biednego ale uczciwego skazańca!"
Skazany, skazany na pięć lat! Chodźmy, chodźmy tam jeszcze, Wiktoryna źle słyszała. Najwyższa kara miałaby spaść na niego, Eugenjusza Féraud, który nie wiedział nawet o co idzie w całej tej sprawie Sierra-Euente, bo wszak ona, Noris, rozmawiała z nim o tej sprawie!… Największa kara dla niewinnego!….
– Ach, panienko… biedna panienko – mruknęła z kolei służąca, mnąc swą mokrą chustkę… gdybyś słyszała, co mówił prokurator. gdybyś słyszała, co oni mówili do pana!… Co oni mu wymawiali!… Wszystko… A czyja wiem, skąd im to wszystko przyszło do głowy?… Wszystko… Chciałam zawołać do nich, że kłamią, że kłamią, że nie znają pana, że pan, to najlepszy z ludzi… Nie śmiałam. Nie mogłabym zresztą. Miałam duszność… Dlaczego mnie nie wezwali na świadka? Jabym im powiedziała dopiero, czem jest mój pani Jabym im to powiedziała! Jak oni śmieją zarzucać cokolwiekbądź takiemu szlachetnemu człowiekowi, jak mój pani,.. Ci inni, zarówno Verignon, jak Paludet – to łotry! Ale pan…
I z kolei, ona teraz zbliżyła się do okna, przeszywając wzrokiem pałac sprawiedliwości, podczas, gdy Noris wsparta o ścianę, zgnębiona, powtarzała tylko gorączkowo:
– Pięć lat!
Mimowoli spytała:
– A inni?
– Jacy inni?
– Vérignon….
– On?… Pięć lat!… Także pięć lat i pan Paludet!…. Wszyscy po pięć lat!……!
– Biedny mój ojciec! – rzekła Noris. Zrównany z temi łotrami i ukarany jak oni!… O nędzni, o podli!
I w tych wyrazach, rzuconych na wiatr, było tyle gniewu na sędziów, którzy nic nie odgadli, nic nie rozpatrzyli, nic nie zrozumieli, jak i na wspólników, którzy oszukali Eugenjusza Féraud i pociągnęli go za sobą do tak haniebnego upadku w grzązkie błoto!
Porwała szorstko rękę służącej, zdziwionej taką energią "panienki."
– Chodź, biedna Wiktoryno! Nie trzeba tracić ducha… Trzeba się bronić!…
– O tak, tak, panienko!…
Stara odpowiadała sama nie wiedząc co mówi, trochę jednak zmężniona na widok "panienki" tak nie tracącej energii.
– Taki wyrok można obalić!
– Naturalnie, panienko, i ja tak myślę…
Noris machinalnie opuściła woalkę i z poza niej spoglądała na ten wielki gmach, w którym jej ojciec, potępiony, jęczący pewno z bólu, płakał może jak stare dziecko, w jakim kącie.Łkanie, rozsadzające mu piersi, wystąpiło pod postacią wyrazu bólu i goryczy na twarz Noris, i niezadługo, ze smutkiem, pośród tego zapadającego zmierzchu, w tej północy; gdyż zapalano już latarnie i światła zaczęły błyszczeć tu i owdzie, jak oczy – młoda dziewczyna posłała długi pocałunek, czuły, namiętny, dla tego, który był tam w tych murach, a może w powozie, unoszącym go przez całą długość Paryża, daleko, na przedmieście, gdzie cmentarz graniczy z więzieniem, w górę Roquetty do Mazas.
Następnie opuściwszy okno i wysławszy ten pocałunek, Noris jeszcze raz zadrżała, spostrzegając widzialne pomimo cieniu, żółte litery szyldu: Prawo… Sądowa…
– Jedźmy, jedźmy ztąd jaknaj prędzej!
Chciała spiesznie opuścić nędzny pokój hotelowy, w którym ukryła niepokój córki, tak jak inni – o czem nie wiedziała zapewne – ukrywali tu, w pośród tych zimnych i obdartych ścian rozkosze miłości.
Zdawało jej się, że w małem mieszkanku, dokąd się pragnęła udać, czeka na nią ojciec, ten drogi, niewinny biedny ojciec…
Dała adres woźnicy, na ulicę Brochant, tuż przy skwerze des Batignolles, i podczas, gdy siedząc w fiakrze tworzyła tysiące planów, szukała w myślach deski ratunku, musiała słuchać wyrzekań Wiktoryny skurczonej w drugim rogu fiakra.
– To oni, to oni – łotry, ale nie mój pan!…
I pytając siebie samej – siebie, córki bez matki, samotnej w tym wielkim Paryżu, który jutro szyderstwem tylko napiętnuje nazwisko Féraud, – pytając siebie, do kogoby się udać, ażeby zakwestyonować słuszność wyroku, ażeby zaapelować, marzyła naturalnie o jedynej istocie, która po ojcu zajmowała jej umysł.
– Czy wiesz, Wiktoryno, gdzie mieszka pan de Chantenay?
– Książę? Wiem, panienko. Pan mnie kiedyś posełał odnieść książkę do hotelu Chantenay, w parku Monceau. Czy panienka chciałaby żeby pan de Chantenay zajął się panem? Tak?
– Tak – odparła Noris. Odniesiesz do niego list dziś jeszcze.III.
Dinorah, powróciwszy do tego małego mieszkanka, gdzie sądziła, że powróci z ojcem, doznała rozpaczliwego uczucia pustki i przygnębienia.
Zdawało jej się, że on umarł, on, ten ubóstwiany ojciec, że już nigdy nie przyjdzie usiąść koło niej!……!
Gdy otworzyła drzwi sypialni, w której, sądziła, że dzisiaj on spać będzie, zalała się łzami!
W sypialni było ponuro, ciemno, pusto i głucho.
Zapaliła lampę i przez chwilę wpatrywała się załzawionemi oczyma w portret Eugenjusza Féraud, wiszący tam na ścianie: twarz blada z długą brodą przy powierzchowności uczciwej i pogodnej.
– Biedny, drogi ojcze!
Więc tylko na obrazie może złożyć ten pocałunek, jaki pragnęła złożyć na czole uwięzionego, dziś wieczorem.
Stała czas jakiś, nie mogąc oczu oderwać od tego portretu, rozmawiając z nim pocichu.
Przez uchylone drzwi doleciał ją stuk talerzy, ustawianych przez Wiktorynę.
Przypomniała sobie wtedy, że zamówiła u kucharki dla Féraud potrawę, którą tak lubił: kurczę, jakie Wiktoryna przyrządzała wybornie, a które dziś napróżno oczekiwało na gościa, który już nie przyjdzie!…
Noris uczuła jakby pchnięcie sztyletem, wchodząc do tej sali jadalnej, gdzie było nakrycie dla jej biednego ojca.
Służąca kończyła zapalać lampę na bronzowej podstawie, i światło jeszcze blade smutnie padało na to puste miejsce, to krzesło, tę serwetę złożoną, te szklanki i tę łyżkę, zbyteczne, bo już ich Eugenjusz Féraud nie dotknie dzisiaj!….
– Sprzątnij to, Wiktoryno – rzekła łagodnie. Przykrość mi to sprawia.
– Panienka przecież będzie jadła obiad?
– Nie jestem głodna.
– Trzeba jeść, trzeba się pożywać, podtrzymać siły. Panienka sama to mówiła przed chwilą w powozie… Jeszcze nie skończone i tak zostać nie może, muszą uwolnić pana!… Tak, tak, Bogu dzięki, jeszcze nie skończone!….
Machinalnie Dinorah przełknęła kilka kawałków mięsa, ale spieszyła się pisać, wezwać tego księcia de Chan – tenay który dla niej stanowił całą deskę ocalenia i który często mawiał do niej słodkim głosem:
– Nie masz pani lepszego przyjaciela odemnie.
Przyjaciela!
W myślach Noris, w jej tajemnych snach dziewiczych, książę René Beaumartel de Chantenay był więcej niż wiernym przyjacielem, był raczej żywym ideałem snów pensyonarki, niedbającej o przyszłość kobiety, budzącej się zaledwie do życia.
Nie wiedząc o tem wcale, był on ukrytym bohaterem romansu tej prześlicznej egzaltowanej brunetki.
Noris łączyła w sobie zalety i wady dwóch ras, z połączenia których powstała: namiętna jak kreolka, którą była jej matka, marzycielka, jak ten bretończyk, który zwichnął jej całe życie swemi fikcyjnemi mrzonkami.
Być może, że już z samej natury, skłaniała się więcej na stronę ojca. W tej duszy i w tym mózgu młodej dziewczyny tkwiły te same romantyczne płomienie, te same fantazye, co i w siwej głowie Eugenjusza Féraud.
Marzyła jak on o fantastycznych Eldoradach, marzyła nie o sławie, jak ongi jej biedny ojciec, ale o miłości…
Jakże nieodrodną była córą tego fabrykanta niemożliwych romansów!
Wmawiała w siebie nieprawdopodobne przygody, za które ongi płacono jej ojcu, a które ona pragnęła okupić łzami i gorączkową niespokojnością…
Podczas gdy w skromnym zakątku, wpośród ksiąg i rękopismów zaczęła czytać, jej pierwsze dziecinne marzenia, stopniowo rosły i wśród nich ujrzała jakby w świetlanej aureoli księcia Piękności z bajek o czarownicach, księcia Niebieskiego z zaczarowanych światów.
Nie miała jeszcze lat szesnastu, gdy już zaczęła o nim marzyć.
Pokazywał jej się, uśmiechał, błysnął swem barwnem ubraniem i znikał, ulatniał się jak mały strumyk na słońcu.
Nie wiedziała jak się nazywał, ani gdzie mieszkał, ani czy był blondynem, czy brunetem, ten książę Niebieski jej marzeń dziewczęcych, przekształconych na marzenia dziewicze, ale wiedziała, że istniał gdzieś, na szerokim świecie, może bardzo blizko od niej, i czekała, aby go spotkać i powiedzieć:
– Otóż on, poznałam i kocham go!
Bardzo zresztą być może, że nigdy go nie spotka. Życie nie jest krajem czarownic.
Dinorah wiedziała o tem i była zdecydowaną na wszystko.
Otóż, jeżeli książę niebieski nie zjawi się przed nią, ten książę z owych bajek, które Wiktoryna i ojciec opowiadali jej tak często, wtedy zostanie wierną królowi piękna z cudownego kraju góry upojenia, niebieskich ptasząt i wysłanników miłości.
Noris miała upodobanie kołysać się w tej słodkiej żądzy niemożliwości, nieprawdopodobieństwa, zaczarowanych krajów i mrzonek.
Jej niebieski książę mógłby wcale nie być księciem, byleby tylko zakochać się w nim mogła.
I Noris czekała, uśmiechnięta, wciąż wiążąc węzełki na krawacie Féraud i poprawiając mu kołnierz od tużurka, dodając:
– Bądźże pięknym, chcę żebyś był pięknym, bardzo pięknym…
– Czy jak niebieski książę? – pytał ojciec, bezwiednie przytakując marzeniom dziewczyny.
I oto, pewnego dnia, to dziecko, przekształcone w kobietę, uczuło niepomierne wzruszenie na widok młodzieńca pięknego, pełnego elegancyi, nieco wyniosłego, uprzejmego, którego spotykała u Vérignona od czasu do czasu, i którego czuła na swych policzkach spojrzenie wciąż wlepione, błagalne i ostre zarazem.
Z początku, nie spytała nawet o jego nazwisko, a gdy jej przy stopniowo coraz większych jego nadskakiwaniach, wymieniono nazwisko: Książę de Chantenay, roześmiała się na głos, potem zbladła, trochę z powodu zimna, które przebiegło po jej żyłach, i niepomiernie wzruszona, prawie omdlewająca, wróciła do mieszkania przy ulicy Brochant, powtarzając z pewnym odcieniem obłędu wyrazy: Książę de Chantenay!
Książę!… Może książę niebieski? Kto to wie!
Noris widywała go w ten sposób kilka razy, w tej otchłani, gdzie jak wszyscy olbrzymi chwili, milionerowie z wypadku, główni redaktorowie przelotnych dzienników, Vérignon, założyciel towarzystwa kopalni Sierra-Fuente, przyjmował i zapraszał cały Paryż, jeżeli nie świat cały.
Książę de Chantenay, piękny młodzieniec, bardzo będący w modzie, którego ubranie a nawet spinki u mankietów wprowadzały w zdumienie reporterów z high lifu, Chantenay, kwiat młodzieży, chętnie przyjmował udział w tych zebraniach; artyści go bawili, finansiści mogli mu być potrzebni.
Zabijał czas u Vérignona tak dobrze jak w resursie, a czy kobieta nazywała się panną Féraud czy Blanką Tripier, rozmawiał z równem zadowoleniem jak z jedną tak z drugą.
Podobały mu się nawet rozmowy nieco swobodniejsze: to mu przypominało awanturki zakulisowe w małych teatrach lub w lożach opery.
W dwudziestym trzecim roku "miał już dosyć" dziewcząt renomowanych i kobiet większego świata.
Vérignon musiał mieć jaki plan ukryty, zapraszając księcia na swoje wieczory, na których zdaniem kronikarzy, zbierał się cały Paryż.
Książę był bogaty, pokazywał się niekiedy na giełdzie, mógł tedy zamarzyć o jakiej operacyi finansowej.
"Książę Beaumartel de Chantenay."
Pyszne imię dla wydrukowania go w prospekcie!
Wszak wszyscy uwielbiali księcia René'go.
Bywał wszędzie i u wszystkich, idąc do klubu, wstępował do bankiera, wracając z klubu, wyśmiewał tego, którego wizytował przed chwilą.
Co mu się najwięcej podobało u Vérignona, to ta piękna dziewczyna, trochę naiwna, dzika, ale interesująca i pociągająca, która przychodziła tam wsparta na ramieniu zgarbionego starca o siwej brodzie.
Tą piękną była Noris Féraud!
– Ależ to typ, ta mała! – mawiał książę o niej.
Mała była właściwie dużą, wysmukłą jak statua Odrodzenia, trochę szczupła, wspaniała; włosy w puklach na obu skroniach, według starej mody kobiet z czasów pierwszego cesarstwa, dwoje czarnych błyszczących ogniem oczu, prawie bezlitosnych w owym uśmiechu, w gruncie iednak dobrych i szczerych; nosek zgrabny, trochę za długi z lekko drgającemi nozdrzami, głowa brunetki iście arabska, usta pełne i tak dziwnie ponętną zdobne ironią.
Chantenay znajdował w tej fizyonomii trochę egzotycznej, przypominającej cygankę w stroju współczesnym, czar, jakiemu się oprzeć nie był w stanie.
Czarowała go w niej przedewszystkiem zachwycająca oryginalność postaci.
– Ta dziewczyna jest dobrej rasy! Dziewiętnaście lat, a uczesana jak babka!…
Myśląc o niej, o tych czarnych niobach i tych głębokich oczach, był podniecony do tego stopnia, że gdyby to nie było śmiesznem, sądziłby, on którego bałamucono i który nigdy pierwszy nie sięgał po miłość, sądziłby, ie jest zakochany po uszy.
Zakochany?
W mieszczaneczce, córce jakiegoś nieznanego prawie pismaka, on który odziedziczył po ojcu fantazye miłosnych wybryków, córki sceny albo kobiety renomowane, modne; on, książę René, kwiat szyku, jak go nazywano w gronie baletu i gdzieindziej, zakochany!
To szczególne.
Byłoby to nawet bardzo szczególne, gdyby nie było wprost niemożliwe!
Oczywiście niemożliwe.
Bawił się sam tem osobliwszem uczuciem, irytującem jak namiętność, którą odczuwał marząc o tej pięknej sentymentalnej dziewczynie, z łagodnym uśmiechem, a jednak prawie gryzącym; być zakochanym w tej małej, doprawdy można umrzeć ze śmiechu!…
Że wracał do Vérignona mniej dla bankiera niż dla niej, że słuchał Dinorę z lekkiem słodziuchnem drżeniem, jak przy fortepianie śpiewała głosem głębokim i przejmującym, że miał przyjemność rozmawiać z tą młodą dziewczyną pocichu, a nawet starać się ją odgadnąć, wpatrując się w jej głębokie oczy; że ściśnienie jej rączki ukrytej w metynce, sprawiało na nim wrażenie nieprzewidziane i rozkoszne zarazem – wszystko to przyznawał było dlań prawdziwą przyjemnością i rozdrażniało go nie żartem.
Ale od łaskotek tej przyjemności do głębszego uczucia było daleko, Bogu dzięki, i książę Beaumartel de Chantenay, ten piękny dwudziestoletni bywalec nie tak łatwo da się złapać w sidła.
Co było ważniejsze, że Noris, mniej świadoma tego specyalnego fechtunku zwanego bałamuctwem, znajdowała w widzeniu Renégo de Chanteney szczególniejsze zadowolenie, z początku naiwne, potem gorączkowe i wzruszające.
Obcując ciągle z tym biednym bazgraczem felietonów, nigdy jeszcze nie dała kroku do innego świata, poza obrębem romansów i książek.
Wszystkie jej marzenia, wszystkie jej przyjemności były wyłącznie literacko-artystyczne.
Wieczory w teatrze, dnie w Luwrze.
Miesiące mijały na kopjowaniu starych bajek Eugenjusza Féraud, które chciała mieć w rękopiśmie, gdy je odda nakładcom, których nie znajdował.
O życiu wiedziała tylko tyle, co ją nauczył ten stary dzieciak, który sam nic o niemnie wiedział; te artystyczne wieczory u Vérignona były prawie debiutem młodej dziewczyny, z której dumny Féraud zmuszał ją do śpiewu , i zaraz z miejsca, wyrazy pochlebstwa, z któremi zbliżył się do niej młody książę, te banalne madrygały, tak zwiędłe jak stary bukiet jakiej baletnicy, wydały się Noris czemś pachnącem i wybornem, to też powtarzała je sobie w duchu płonąc rumieńcem wstydu i obawy, tak jak wtedy, gdy do niej z tem pachnidłem on przystąpił.
Zresztą pochlebiło jej, że książę de Chantenay zajął się nią więcej niż tyloma innemi pięknościami, tak sławnemi, aktorkami lub śpiewaczkami, które zbierały się u Vérignona wieczorami w salonie przy bulwarze Haussmann, w tym salonie wyzłoconym aż do przesady, całym w złocie, wyzłoconym tak, że wszystkie chyba kopalnie Sierra-Fuente musiały się złożyć na to wyzłocenie.
Dinorah wiedziała, że młody Cherubinek od czasu ukazania się na wielkim świecie, pociągał za sobą wszystkie serca i oczy.
Był dla Paryża tem, czem był kiedyś jego ojciec i miał lat dwadzieścia.
Ta dynastya szykowców wyrastała na resztkach innych dynastyi.
Kwiat szyku rozwinął się na szczątkach tego, co ongi lubiał generał książę de Chantenay.
W wielkim salonie hotelu Chantenay, którego wysokie okna wychodziły na klomby parku Monceau, portret męzczyzny lat pięćdziesięciu w mundurze generała, w mundurze noszonym z elegancyą, raczej jak frak wieczorowy niź strój wojskowy, spoglądał wprost przed siebie oczyma sztywnemi barwy blond niebieskiej.
Twarz uśmiechnięta, wąsy blond, pozakręcane na obu końcach i uchylające ironiczny skład ust wązkich, złośliwych, ale bladych, bezkrwistych.
Całe życie tego człowieka, jeszcze młodego, ale zużytego widocznie, żołnierza wyblakłego przez bale nocne, nie zaś ogorzałego marszami, zdawało się streszczać w jasnych źrenicach, dziwnie zamyślonych, o spojrzeniu zmęczonem.
Sztywny i wyniosły, ten generał dworak, łysy i zaczesujący nioby blond włosów na skronie, okazywał w portrecie, który nazywano wymownym, rozpaczliwe znudzenie i przesyt.
Można było odgadnąć w tym żołnierzu z szablą w pochwie a z laseczką w ręku, pewnego rodzaju klubowca znudzonego, gotowego z równie zimną krwią grać w baka, jak stawiać życie na kartę. Takim był ojciec.
Flandrin wymalował ongi ten portret, gdy generał książę Beaumartel de Chantenay jechał do Drezna z poleceniem asystowania w charakterze ambasadora dworu Francyi przy ślubie księżniczki saskiej z arcyksięciem austryackim.
Pan de Chantenay łączył w sobie wówczas, wbrew swej pięćdziesiątce, która u niego powinna byłaby się liczyć za wiek cały, wszystkie warunki elegancyi francuzkiej: coś wytwornego i wyniosłego zarazem.