Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Noris: romans współczesny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Noris: romans współczesny - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 465 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Na pla­cu Dau­phi­ne, nie­opo­dal pa­ła­cu spra­wie­dli­wo­ści, któ­re­go po­tęż­ny bia­ły kor­pus ja­sno za­ry­so­wy­wa się na tle nie­ba, pew­ne­go wie­czo­ru w lu­tym, w po­rze, gdy ten trój­kąt wy­so­kich gma­chów po­kry­wa się sza­ro­ścią zmierz­chu, wspar­ta o fra­mu­gę jed­ne­go z okien, otwar­tych na oścież, wprost scho­dów pa­ła­cu – sie­dzi ko­bie­ta.

Ko­bie­ta jest mło­dą, nad­zwy­czaj bla­dą, drży pod fu­trem, któ­re ją przy­kry­wa, i od cza­su do cza­su, wy­chy­la­jąc się do po­ło­wy z okna, bada w od­da­li oczy­ma, za­ognio­ne­mi go­rącz­ką, stop­nie ka­mien­ne, po któ­rych zej­dzie ocze­ki­wa­na przez nią sta­ra słu­ga, Wik­to­ry­na, ma­ją­ca jej do­nieść, co orze­kli przy­się­gli i jaki wy­rok wy­da­li sę­dzio­wie…

Sę­dzio­wie!

Któż­by po­wie­dział kie­dy­kol­wiek, że bied­na Wik­to­ry­na bę­dzie zmu­szo­ną udać się do pa­ła­cu spra­wie­dli­wo­ści, gdzie jej pan pod są­dem i że cięż­kie­mi kro­ka­mi bę­dzie zmu­szo­ną po­wra­cać, aże­by po­wia­do­mić o re­zul­ta­cie pan­nę No­ris, znaj­du­ją­cą się tam w jed­nym z ho­te­lo­wych, po­ko­jów, wy­na­ję­tych umyśl­nie na ten dzień okrop­ny, aże­by się ukryć i cze­kać, tłu­miąc łka­nia?

Tak, któż­by po­wie­dział, kto­by jej śmiał w oczy to po­wie­dzieć, jej wier­nej słu­dze?

Pan był prze­cie tak słod­ki, tak do­bry! jak cia­stecz­ko… A pa­nien­ka, któ­rą Wik­to­ry­na wy­cho­wy­wa­ła sama! Ach, pa­nien­ka… To anioł praw­dzi­wy!…

No­ris cze­ka­ła już od bar­dzo daw­na. Przed chwi­lą, opu­ści­ła ten po­kój, to okno otwar­te, prze­by­ła plac, we­szła na stop­nie scho­dów, po­pchnę­ła drzwi oszklo­ne i za­czę­ła się prze­cha­dzać po wiel­kich sa­lach, są­sia­du­ją­cych z salą "Po­praw­czą", gdzie są­dzą – gdzie są­dzą jego, jej ojca! ba­da­jąc lu­dzi, któ­rzy wy­cho­dzi­li, przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wom, stu­dy­ując uśmie­chy, sta­ra­jąc się od­gad­nąć przy­pusz­czal­ny wy­rok na tych uśmiech­nię­tych, albo zim­nych twa­rzach ad­wo­ka­tów, któ­rych oczy pra­gnę­ły się prze­do­stać po za woal tej przy­stoj­nej mło­dej ko­bie­ty, spa­ce­ru­ją­cej z po­wa­gą w suk­ni ża­łob­nej.

Nic, nic się nie do­wie­dzia­ła!

Cięż­ki upał z ga­le­ryi des Pas-Per­du du­sił ją. Głu­chy stuk po­de­szew o ka­mien­ne ta­bli­ce, ob­wie­dzio­ne do­ko­ła czar­ne­mi lin­ja­mi, jak ża­łob­ne klep­sy­dry, ogłu­sza­ły ją.

Po­cią­ga­na upar­tym ma­gne­ty­zmem, sta­wa­ła mi­mo­wo­li przed za­głę­bie­nia­mi w ścia­nie, gdzie na wiel­kich bia­łych afi­szach pod tra­gicz­nym ty­tu­łem: Wię­zie­nie Sądu przy­się­głych, moż­na było wy­czy­tać z poza dru­cia­nych kra­tek imio­na i na­zwi­ska ska­za­nych…

Wy­cią­gi z akt wię­zien­nych!

Od­czy­ty­wa­ła je ma­chi­nal­nie, sy­la­bi­zo­wa­ła li­stę prze­stępstw: kra­dzież, nad­uży­cie za­ufa­nia, szu­ka­ła cy­fry lat kary, po­czem od­cho­dzi­ła ze zgro­zą od tego prę­gie­rza, gdzie zda­ło jej się, że czy­ta, że może czy­tać bę­dzie, nie­szczę­śli­wa, na­zwi­sko swe­go ojca!….

Spra­wa ko­pal­ni Sier­ra-Fu­en­te.

Dzien­ni­ki tyle pi­szą o niej od kil­ku mie­się­cy!

Musi być mnó­stwo osób tam na gó­rze w sali Nr. 6.

Tak, tyle osób, jak wów­czas, gdy po raz pierw­szy była w są­dzie z oj­cem, Eu­gen­ju­szem Féraud. On szczy­cił się wte­dy swo­ją pięk­ną No­ris, ona szczę­śli­wą była, że może się po­ka­zać pu­blicz­nie z tym szla­chet­nym i uko­cha­nym czło­wie­kiem, po­sia­da­ją­cym ta­lent, wiel­ki ta­lent, w jego sta­rych za­po­mnia­nych ro­man­sach; tyle albo i wię­cej ta­len­tu niż maja, współ­cze­śni z ich dzi­wacz­ne­mi za­ło­że­nia­mi, pro­wa­dzo­ne­mi ga­da­tli­wie, z ich nie­skoń­czo­ne­mi okre­śle­nia­mi i opi­sa­mi!…

No­ris po­wta­rza­ła mu to czę­sto, a li­te­rat, nie­gdyś słyn­ny, dziś opusz­czo­ny, po­cie­szał się po stra­cie czy­tel­ni­ków po­czci­wym uśmie­chem po­dzi­wie­nia swej wier­nej, je­dy­nej czy­tel­nicz­ki…

– Fak­tem jest, moja có­reń­ko ma­wiał po­czci­wiec – że wszyst­ko, co ja pi­szę, ty mo­żesz czy­tać! Niech so­bie co chcą mó­wią o mnie, ale je­stem uczci­wym czło­wie­kiem.

Ach, wi­sto­cie za­czę­to zno­wu mó­wić o nim, – o nim, o któ­rym nie mó­wio­no już tak daw­no; – Eu­gen­jusz Féraud był w mo­dzie od cza­su owej spra­wy.

Dzien­nicz­ki, nie­zna­ją­ce go na­wet ze sły­sze­nia, cy­to­wa­ły jego bio­gra­fię, za­rzu­ca­jąc mu jako zbrod­nię, że "po – rzu­cił li­te­ra­tu­rę dla fi­nan­sów" i "twór­czość" swo­ją ob­ró­cił na to, aże­by zo­stać głów­nym se­kre­ta­rzem – spra­woz­daw­cą To­wa­rzy­stwa ko­pal­ni Sier­ra-Fu­en­te,

Twór­czość!

A jed­nak od­daw­na już nie da­wa­ła mu ona środ­ków do ży­cia!

Dziś, cały Pa­ryż spo­glą­dał na star­ca Féraud, sie­dzą­ce­go na ła­wie oskar­żo­nych, po­mię­dzy dwo­ma na­rwa­ny­mi spe­ku­lan­ta­mi, któ­rzy go wcią­gnę­li do spra­wy.

I No­ris, jak gdy­by jej spoj­rze­nia prze­bi­ły ścia­nę, uczu­ła na swem czo­le ogień oczu, prze­szy­wa­ją­cych Eu­gen­ju­sza Féraud.

Nie mo­gła dłu­go wy­trzy­mać w pa­ła­cu.

Zda­wa­ło jej się, że iro­nicz­na cie­ka­wość i szep­ty oraz lor­ne­to­wa­nie ad­wo­ka­tów prze­śla­du­je ją na każ­dym kro­ku.

Wró­ci­ła tedy na dru­gie pię­tro ho­te­lu Hen­ry­ka IV, i tam w otwar­tem oknie, roz­draż­nio­na tak, że gry­ząc rę­ka­wicz­ki od­ry­wa­ła zę­ba­mi po ka­wał­ku skó­ry, a przy­tem nie­spo­koj­na i za­lęk­nio­na, cze­ka­ła na uka­za­nie się po­sta­ci swej sta­rej słu­żą­cej, któ­ra mia­ła się uka­zać, zgar­bio­na we dwo­je, tam na tych scho­dach.

Po­mi­mo, że mrok za­pa­dał, No­ris wi­dzia­ła wszyst­ko, ogar­nia­jąc czar­ne­mi błysz­czą­ce­mi oczy­ma ten ol­brzy­mi bu­dy­nek po­kry­ty da­chów­ką, na któ­rej wzno­si­ła się wie­życz­ka ze zło­co­ną cho­rą­giew­ką.

Spo­strze­ga­ła na bia­łych scho­dach ciem­ne syl­wet­ki praw­ni­ków albo pro­ce­so­wi­czów, któ­rzy wcho­dzi­li i scho­dzi­li, prze­twie­ra­jąc co chwi­la cięż­kie drzwi, z głu­chym trza­skiem, roz­le­ga­ją­cym się do­ko­ła.

Za kra­tą żoł­nierz z ka­ra­bi­nem cho­dził mia­ro­wym po – wol­nym kro­kiem w jed­ną i w dru­gą stro­nę, w gru­bej sza­rej su­kien­nej szy­ne­li.

Wte­dy, No­ris, śle­dząc go oczy­ma li­czy­ła jego kro­ki, wma­wia­jąc w sie­bie, że je­śli za pięć mi­nut – cy­fra nie­pa­rzy­sta – przej­dzie tyle a tyle razy w jed­ną i dru­gą stro­nę, to Eu­gen­ju­sza Féraud uzna­ją za nie­win­ne­go i uwol­nią.

I za­pa­la­jąc się w ra­chu­bie, i nie do­pusz­cza­jąc uwię­zie­nia, za­czy­na­ła li­czyć na nowo.

Ol­brzy­mie sta­tuy ka­mien­ne, wy­obra­ża­ją­ce Pra­wo i Spra­wie­dli­wość i sto­ją­ce wprost pa­ła­cu, prze­ra­ża­ły ją, dzię­ki swej obo­jęt­no­ści ka­tow­skiej.

Od­wra­ca­ła gło­wę, jak­by chcia­ła za­po­mnieć o pa­ła­cu; ba­da­ła plac: na dole han­del ko­rzen­ny, szyld wy­tar­ty anon­su­ją­cy ho­tel; w któ­rym sama za­miesz­ka­ła tego po­ran­ku, da­lej skwer z kasz­ta­na­mi ogo­ło­co­ne­mi z li­ści, z na­wpół ży­we­mi szkie­le­ta­mi drzew, tak były za­nie­dba­ne.

Prze­cho­dzi­ły dzie­ci. Osób w ogó­le mało; zaj­mo­wa­ła ją gra cie­ni na po­bie­lo­nym bru­ku.

Na­resz­cie, pul­sa go­rącz­ko­wo za­czę­ły jej bić w skro­niach, i No­ris po­wró­ci­ła do po­ko­ju, obej­rza­ła obi­cie zdob­ne w dzi­wacz­ne ry­sun­ki wy­bla­kłych kwia­tów, całą nę­dzę za­jezd­ne­go domu, a po­tem zno­wu spoj­rza­ła na te smut­ne gma­chy, wy­glą­da­ją­ce z za okna, na tych odźwier­nych ster­czą­cych przed nimi, na te sta­re miesz­ka­nia, czu­ją­ce z od­da­li pleśń kom­pro­mi­tu­ją­cych pa­pie­rów są­do­wych, i na­gle sta­nę­ła, prze­ję­ta do głę­bi, pra­wie za­hyp­no­ty­zo­wa­na, szyl­dem re­dak­cyj­nym, wy­ry­tym żół­te­mi li­te­ra­mi na tle zie­lo­nem: – Pra­wo, ga­ze­ta są­do­wa.

I dziew­czę zno­wu za­drża­ło i zno­wu łka­nie ści­snę­ło jej gar­dło, jak przed chwi­lą, tam, przed wy­ka­zem wię­zien­nym, przy­le­pio­nym do ścia­ny, i zda­wa­ło jej się, że na­za­jutrz czy­tać bę­dzie mo­kry jesz­cze, jak­by zwil­żo­ny łza­mi, nu­mer Pra­wa, w któ­rym pod ty­tu­łem Spra­wa ko­pal­ni Sier­ra-Fu­en­te, po­sie­dze­nie z dnia 21 lu­te­go 1877 roku, wy­czy­ta ba­da­nie Eu­gen­ju­sza Féraud; ze­zna­nia tego skrom­ne­go i bo­jaż­li­we­go star­ca, jego oba­wę wo­bec sę­dziów i pro­ku­ra­to­rów, któ­rzy ści­ska­ją su­mie­nie jak pal­ce gąb­kę, i – jako na­stęp­stwo ba­dań, zgro­zę jesz­cze więk­szą – po­tę­pie­nie ojca… Wię­zie­nie!…

Czy­ta­ła, czy­ta­ła to wszyst­ko!…

I od­ga­dy­wa­ła ich, sły­sza­ła tych ko­men­ta­to­rów, szy­ka­ny tych wszyst­kich, co będą czy­ta­li to spra­woz­da­nie ju­tro, w biu­rach re­dak­cyi, w ka­wiar­niach, wszę­dzie, ten nu­mer, ten prze­klę­ty nu­mer Pra­wa, ga­ze­ty są­do­wej.

No­ris czę­sto ule­ga­ła ta­kim wi­dze­niom, strasz­nym snom, ta­mu­ją­cym jej od­dech, były to jed­nak tyl­ko wi­dze­nia i sny cho­ro­bli­we. Ale te­raz!…

Krzyk­nę­ła na­gle i pierw­szą jej my­ślą było rzu­cić się do drzwi i biedz szyb­ko.

Tam, na scho­dach; w co­raz zwięk­sza­ją­cej się ciem­no­ści, spo­strze­gła wła­śnie do­brze zna­ną so­bie po­stać ko­bie­ty zgar­bio­nej i drżą­cej.

Wik­to­ry­na! Wik­to­ry­na wra­ca! Wszyst­ko skoń­czo­ne. Uwol­nio­no go!

Ale siły jej od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa i No­ris wspar­ła się o okno, wle­pia­jąc źre­ni­ce w tę po­stać, idą­cą tak wol­no, tak wol­no!…

Zda­wa­ło jej się, że sta­ra ko­bie­ta opie­ra się o po­ręcz ka­mien­ną, aże­by nie upaść.

Poza nią, No­ris szu­ka­ła ojca.

Gdzież jest oj­ciec?

Lu­dzie opusz­cza­li pa­łac, wszy­scy cie­ka­wi już wy­szli. Ko­nie ru­sza­ły z rogu uli­cy de Har­lay, po­wo­zy za­bie­ra­ły wi­dzów, jak przy wyj­ściu z te­atru.

Jego – nie było!

Dla­cze­go nie ma jej ojca?

A więc ska­za­ny?… Ale nie, uwol­nio­ny przez Boga uwol­nio­ny!…

Nie mógł jesz­cze tyl­ko za­ła­twić wszyst­kich for­mal­no­ści – ale przyj­dzie nie­ba­wem.

A ona, jego cór­ka, jak­że szcze­rze za­wie­si mu się na szyi, jak go ser­decz­nie po­wi­ta!

Ach, temi usta­mi spa­lo­ne­mi go­rącz­ką po­ca­ło­wać tę siwą bro­dę, to po­czci­we ob­li­cze oj­cow­skie!

Sta­ra już jest na pla­cu, idzie wol­no, dźwi­ga­jąc z cię­ża­rem lat, cię­żar ta­jem­ni­cy o re­zul­ta­cie spra­wy.

– Prę­dzej, prę­dzej!

No­ris mia­ła chęć krzyk­nąć na wiatr z jed­ne­go koń­ca pla­cu na dru­gi.

Ale cóż, Wik­to­ry­na nie usły­sza­ła­by prze­cie!

– Za chwi­lę, za parę se­kund już bę­dzie!…

Ser­ce mło­dej ko­bie­ty do­zna­wa­ło uczu­cia, jak­by było kłu­te szpil­ka­mi.

Zdo­by­ła się wresz­cie na otwo­rze­nie drzwi, i wy­pro­sto­wa­na, sztyw­na, przy­go­to­wa­na na wszyst­ko, sta­nę­ła w nich, cze­ka­jąc na Wik­to­ry­nę, któ­rej kro­ki sły­szy już na scho­dach, co­raz wy­żej, wy­żej, już na pro­gu.

Ale sko­ro spo­strze­gła ją wcho­dzą­cą do mi­zer­nej ho­te­lo­wej stan­cyj­ki zmie­nio­ną, z twa­rzą, za­zwy­czaj ogo­rza­łą, te­raz bia­łą jak gips, No­ris uczu­ła pot śmier­tel­ny na czo­le. Zdo­ła­ła wy­szep­tać tyl­ko:

– I cóż?

Wie­dzia­ła za­wcza­su, co od­po­wie Wik­to­ry­na.

Ru­ina wszyst­kich na­dziei, na­wał prze­róż­nych wzru­szeń prze­kształ­ci­ły tę bied­ną sta­rusz­kę w idy­ot­kę.

Ska­za­ny!…

Wik­to­ry­na nie po­wie­dzia­ła tego wy­ra­zu, ale pan­na Féraud od­ga­dła wszyst­ko.

Po­wtó­rzy­ła raz jesz­cze.

Po chwi­li, gło­sem drżą­cym i jak­by do­tknię­tym dusz­no­ścią, spy­ta­ła:

– Na ile lat?

Sta­ra nie śmia­ła od­po­wie­dzieć, spo­glą­da­ła na No­ris, prze­szy­wa­ła ją wej­rze­niem psa wier­ne­go.

Za­ła­ma­ła ręce w roz­pa­czy.

Nie pła­ka­ła, gło­wa jej tyl­ko jak ba­nia pu­sta, spa­da­ła to w jed­ną to w dru­gą stro­nę na jej zgar­bio­ne ra­mio­na.

– Na ile lat? – spy­ta­ła No­ris, u któ­rej z pod czar­ne­go wo­alu sta­ra mo­gła do­strzedz tyl­ko błysz­czą­ce oczy.

Słu­żą­ca wa­ha­ła się przez chwi­lę, na­resz­cie, po dwu­krot­nym wy­sił­ku szep­nę­ła:

– Pięć!

Na pięć lat! Mi­mo­wo­li, gwał­tow­nym ru­chem cór­ka Eu­gen­ju­sza Féraud zwró­ci­ła się ku pa­ła­co­wi, któ­ry z każ­dą chwi­lą co­raz bar­dziej za­ciem­niał się w mgle wie­czo­ru, i rzu­ci­ła nań spoj­rze­nie wście­kło­ści.

To tam, w jego wnę­trzu, tam spo­licz­ko­wa­no całą prze­szłość jej ojca!…

I on jest jesz­cze tam, on, ska­za­ny, zmiaż­dżo­ny tym wy­ro­kiem!…

No­ris mia­ła chęć za­wo­łać do tych, co go osą­dzi­li:

"Bez­wstyd­ni! Bez­wstyd­ni albo źli! Nie od­ga­dli­ście praw­dy, nie od­ga­dli­ście tego, co jest w głę­bi du­szy bied­ne­go ale uczci­we­go ska­zań­ca!"

Ska­za­ny, ska­za­ny na pięć lat! Chodź­my, chodź­my tam jesz­cze, Wik­to­ry­na źle sły­sza­ła. Naj­wyż­sza kara mia­ła­by spaść na nie­go, Eu­gen­ju­sza Féraud, któ­ry nie wie­dział na­wet o co idzie w ca­łej tej spra­wie Sier­ra-Eu­en­te, bo wszak ona, No­ris, roz­ma­wia­ła z nim o tej spra­wie!… Naj­więk­sza kara dla nie­win­ne­go!….

– Ach, pa­nien­ko… bied­na pa­nien­ko – mruk­nę­ła z ko­lei słu­żą­ca, mnąc swą mo­krą chust­kę… gdy­byś sły­sza­ła, co mó­wił pro­ku­ra­tor. gdy­byś sły­sza­ła, co oni mó­wi­li do pana!… Co oni mu wy­ma­wia­li!… Wszyst­ko… A czy­ja wiem, skąd im to wszyst­ko przy­szło do gło­wy?… Wszyst­ko… Chcia­łam za­wo­łać do nich, że kła­mią, że kła­mią, że nie zna­ją pana, że pan, to naj­lep­szy z lu­dzi… Nie śmia­łam. Nie mo­gła­bym zresz­tą. Mia­łam dusz­ność… Dla­cze­go mnie nie we­zwa­li na świad­ka? Ja­bym im po­wie­dzia­ła do­pie­ro, czem jest mój pani Ja­bym im to po­wie­dzia­ła! Jak oni śmie­ją za­rzu­cać co­kol­wiek­bądź ta­kie­mu szla­chet­ne­mu czło­wie­ko­wi, jak mój pani,.. Ci inni, za­rów­no Ve­ri­gnon, jak Pa­lu­det – to ło­try! Ale pan…

I z ko­lei, ona te­raz zbli­ży­ła się do okna, prze­szy­wa­jąc wzro­kiem pa­łac spra­wie­dli­wo­ści, pod­czas, gdy No­ris wspar­ta o ścia­nę, zgnę­bio­na, po­wta­rza­ła tyl­ko go­rącz­ko­wo:

– Pięć lat!

Mi­mo­wo­li spy­ta­ła:

– A inni?

– Jacy inni?

– Véri­gnon….

– On?… Pięć lat!… Tak­że pięć lat i pan Pa­lu­det!…. Wszy­scy po pięć lat!……!

– Bied­ny mój oj­ciec! – rze­kła No­ris. Zrów­na­ny z temi ło­tra­mi i uka­ra­ny jak oni!… O nędz­ni, o pod­li!

I w tych wy­ra­zach, rzu­co­nych na wiatr, było tyle gnie­wu na sę­dziów, któ­rzy nic nie od­ga­dli, nic nie roz­pa­trzy­li, nic nie zro­zu­mie­li, jak i na wspól­ni­ków, któ­rzy oszu­ka­li Eu­gen­ju­sza Féraud i po­cią­gnę­li go za sobą do tak ha­nieb­ne­go upad­ku w grząz­kie bło­to!

Po­rwa­ła szorst­ko rękę słu­żą­cej, zdzi­wio­nej taką ener­gią "pa­nien­ki."

– Chodź, bied­na Wik­to­ry­no! Nie trze­ba tra­cić du­cha… Trze­ba się bro­nić!…

– O tak, tak, pa­nien­ko!…

Sta­ra od­po­wia­da­ła sama nie wie­dząc co mówi, tro­chę jed­nak zmęż­nio­na na wi­dok "pa­nien­ki" tak nie tra­cą­cej ener­gii.

– Taki wy­rok moż­na oba­lić!

– Na­tu­ral­nie, pa­nien­ko, i ja tak my­ślę…

No­ris ma­chi­nal­nie opu­ści­ła wo­al­kę i z poza niej spo­glą­da­ła na ten wiel­ki gmach, w któ­rym jej oj­ciec, po­tę­pio­ny, ję­czą­cy pew­no z bólu, pła­kał może jak sta­re dziec­ko, w ja­kim ką­cie.Łka­nie, roz­sa­dza­ją­ce mu pier­si, wy­stą­pi­ło pod po­sta­cią wy­ra­zu bólu i go­ry­czy na twarz No­ris, i nie­za­dłu­go, ze smut­kiem, po­śród tego za­pa­da­ją­ce­go zmierz­chu, w tej pół­no­cy; gdyż za­pa­la­no już la­tar­nie i świa­tła za­czę­ły błysz­czeć tu i owdzie, jak oczy – mło­da dziew­czy­na po­sła­ła dłu­gi po­ca­łu­nek, czu­ły, na­mięt­ny, dla tego, któ­ry był tam w tych mu­rach, a może w po­wo­zie, uno­szą­cym go przez całą dłu­gość Pa­ry­ża, da­le­ko, na przed­mie­ście, gdzie cmen­tarz gra­ni­czy z wię­zie­niem, w górę Ro­qu­et­ty do Ma­zas.

Na­stęp­nie opu­ściw­szy okno i wy­sław­szy ten po­ca­łu­nek, No­ris jesz­cze raz za­drża­ła, spo­strze­ga­jąc wi­dzial­ne po­mi­mo cie­niu, żół­te li­te­ry szyl­du: Pra­wo… Są­do­wa…

– Jedź­my, jedź­my ztąd jak­naj prę­dzej!

Chcia­ła spiesz­nie opu­ścić nędz­ny po­kój ho­te­lo­wy, w któ­rym ukry­ła nie­po­kój cór­ki, tak jak inni – o czem nie wie­dzia­ła za­pew­ne – ukry­wa­li tu, w po­śród tych zim­nych i ob­dar­tych ścian roz­ko­sze mi­ło­ści.

Zda­wa­ło jej się, że w ma­łem miesz­kan­ku, do­kąd się pra­gnę­ła udać, cze­ka na nią oj­ciec, ten dro­gi, nie­win­ny bied­ny oj­ciec…

Dała ad­res woź­ni­cy, na uli­cę Bro­chant, tuż przy skwe­rze des Ba­ti­gnol­les, i pod­czas, gdy sie­dząc w fia­krze two­rzy­ła ty­sią­ce pla­nów, szu­ka­ła w my­ślach de­ski ra­tun­ku, mu­sia­ła słu­chać wy­rze­kań Wik­to­ry­ny skur­czo­nej w dru­gim rogu fia­kra.

– To oni, to oni – ło­try, ale nie mój pan!…

I py­ta­jąc sie­bie sa­mej – sie­bie, cór­ki bez mat­ki, sa­mot­nej w tym wiel­kim Pa­ry­żu, któ­ry ju­tro szy­der­stwem tyl­ko na­pięt­nu­je na­zwi­sko Féraud, – py­ta­jąc sie­bie, do ko­go­by się udać, aże­by za­kwe­sty­ono­wać słusz­ność wy­ro­ku, aże­by za­ape­lo­wać, ma­rzy­ła na­tu­ral­nie o je­dy­nej isto­cie, któ­ra po ojcu zaj­mo­wa­ła jej umysł.

– Czy wiesz, Wik­to­ry­no, gdzie miesz­ka pan de Chan­te­nay?

– Ksią­żę? Wiem, pa­nien­ko. Pan mnie kie­dyś po­se­łał od­nieść książ­kę do ho­te­lu Chan­te­nay, w par­ku Mon­ce­au. Czy pa­nien­ka chcia­ła­by żeby pan de Chan­te­nay za­jął się pa­nem? Tak?

– Tak – od­par­ła No­ris. Od­nie­siesz do nie­go list dziś jesz­cze.III.

Di­no­rah, po­wró­ciw­szy do tego ma­łe­go miesz­kan­ka, gdzie są­dzi­ła, że po­wró­ci z oj­cem, do­zna­ła roz­pacz­li­we­go uczu­cia pust­ki i przy­gnę­bie­nia.

Zda­wa­ło jej się, że on umarł, on, ten ubó­stwia­ny oj­ciec, że już nig­dy nie przyj­dzie usiąść koło niej!……!

Gdy otwo­rzy­ła drzwi sy­pial­ni, w któ­rej, są­dzi­ła, że dzi­siaj on spać bę­dzie, za­la­ła się łza­mi!

W sy­pial­ni było po­nu­ro, ciem­no, pu­sto i głu­cho.

Za­pa­li­ła lam­pę i przez chwi­lę wpa­try­wa­ła się za­łza­wio­ne­mi oczy­ma w por­tret Eu­gen­ju­sza Féraud, wi­szą­cy tam na ścia­nie: twarz bla­da z dłu­gą bro­dą przy po­wierz­chow­no­ści uczci­wej i po­god­nej.

– Bied­ny, dro­gi oj­cze!

Więc tyl­ko na ob­ra­zie może zło­żyć ten po­ca­łu­nek, jaki pra­gnę­ła zło­żyć na czo­le uwię­zio­ne­go, dziś wie­czo­rem.

Sta­ła czas ja­kiś, nie mo­gąc oczu ode­rwać od tego por­tre­tu, roz­ma­wia­jąc z nim po­ci­chu.

Przez uchy­lo­ne drzwi do­le­ciał ją stuk ta­le­rzy, usta­wia­nych przez Wik­to­ry­nę.

Przy­po­mnia­ła so­bie wte­dy, że za­mó­wi­ła u ku­char­ki dla Féraud po­tra­wę, któ­rą tak lu­bił: kur­czę, ja­kie Wik­to­ry­na przy­rzą­dza­ła wy­bor­nie, a któ­re dziś na­próż­no ocze­ki­wa­ło na go­ścia, któ­ry już nie przyj­dzie!…

No­ris uczu­ła jak­by pchnię­cie szty­le­tem, wcho­dząc do tej sali ja­dal­nej, gdzie było na­kry­cie dla jej bied­ne­go ojca.

Słu­żą­ca koń­czy­ła za­pa­lać lam­pę na bron­zo­wej pod­sta­wie, i świa­tło jesz­cze bla­de smut­nie pa­da­ło na to pu­ste miej­sce, to krze­sło, tę ser­we­tę zło­żo­ną, te szklan­ki i tę łyż­kę, zby­tecz­ne, bo już ich Eu­gen­jusz Féraud nie do­tknie dzi­siaj!….

– Sprząt­nij to, Wik­to­ry­no – rze­kła ła­god­nie. Przy­krość mi to spra­wia.

– Pa­nien­ka prze­cież bę­dzie ja­dła obiad?

– Nie je­stem głod­na.

– Trze­ba jeść, trze­ba się po­ży­wać, pod­trzy­mać siły. Pa­nien­ka sama to mó­wi­ła przed chwi­lą w po­wo­zie… Jesz­cze nie skoń­czo­ne i tak zo­stać nie może, mu­szą uwol­nić pana!… Tak, tak, Bogu dzię­ki, jesz­cze nie skoń­czo­ne!….

Ma­chi­nal­nie Di­no­rah prze­łknę­ła kil­ka ka­wał­ków mię­sa, ale spie­szy­ła się pi­sać, we­zwać tego księ­cia de Chan – te­nay któ­ry dla niej sta­no­wił całą de­skę oca­le­nia i któ­ry czę­sto ma­wiał do niej słod­kim gło­sem:

– Nie masz pani lep­sze­go przy­ja­cie­la ode­mnie.

Przy­ja­cie­la!

W my­ślach No­ris, w jej ta­jem­nych snach dzie­wi­czych, ksią­żę René Be­au­mar­tel de Chan­te­nay był wię­cej niż wier­nym przy­ja­cie­lem, był ra­czej ży­wym ide­ałem snów pen­sy­onar­ki, nie­dba­ją­cej o przy­szłość ko­bie­ty, bu­dzą­cej się za­le­d­wie do ży­cia.

Nie wie­dząc o tem wca­le, był on ukry­tym bo­ha­te­rem ro­man­su tej prze­ślicz­nej eg­zal­to­wa­nej bru­net­ki.

No­ris łą­czy­ła w so­bie za­le­ty i wady dwóch ras, z po­łą­cze­nia któ­rych po­wsta­ła: na­mięt­na jak kre­ol­ka, któ­rą była jej mat­ka, ma­rzy­ciel­ka, jak ten bre­toń­czyk, któ­ry zwich­nął jej całe ży­cie swe­mi fik­cyj­ne­mi mrzon­ka­mi.

Być może, że już z sa­mej na­tu­ry, skła­nia­ła się wię­cej na stro­nę ojca. W tej du­szy i w tym mó­zgu mło­dej dziew­czy­ny tkwi­ły te same ro­man­tycz­ne pło­mie­nie, te same fan­ta­zye, co i w si­wej gło­wie Eu­gen­ju­sza Féraud.

Ma­rzy­ła jak on o fan­ta­stycz­nych El­do­ra­dach, ma­rzy­ła nie o sła­wie, jak ongi jej bied­ny oj­ciec, ale o mi­ło­ści…

Jak­że nie­odrod­ną była córą tego fa­bry­kan­ta nie­moż­li­wych ro­man­sów!

Wma­wia­ła w sie­bie nie­praw­do­po­dob­ne przy­go­dy, za któ­re ongi pła­co­no jej ojcu, a któ­re ona pra­gnę­ła oku­pić łza­mi i go­rącz­ko­wą nie­spo­koj­no­ścią…

Pod­czas gdy w skrom­nym za­kąt­ku, wpo­śród ksiąg i rę­ko­pi­smów za­czę­ła czy­tać, jej pierw­sze dzie­cin­ne ma­rze­nia, stop­nio­wo ro­sły i wśród nich uj­rza­ła jak­by w świe­tla­nej au­re­oli księ­cia Pięk­no­ści z ba­jek o cza­row­ni­cach, księ­cia Nie­bie­skie­go z za­cza­ro­wa­nych świa­tów.

Nie mia­ła jesz­cze lat szes­na­stu, gdy już za­czę­ła o nim ma­rzyć.

Po­ka­zy­wał jej się, uśmie­chał, bły­snął swem barw­nem ubra­niem i zni­kał, ulat­niał się jak mały stru­myk na słoń­cu.

Nie wie­dzia­ła jak się na­zy­wał, ani gdzie miesz­kał, ani czy był blon­dy­nem, czy bru­ne­tem, ten ksią­żę Nie­bie­ski jej ma­rzeń dziew­czę­cych, prze­kształ­co­nych na ma­rze­nia dzie­wi­cze, ale wie­dzia­ła, że ist­niał gdzieś, na sze­ro­kim świe­cie, może bar­dzo bliz­ko od niej, i cze­ka­ła, aby go spo­tkać i po­wie­dzieć:

– Otóż on, po­zna­łam i ko­cham go!

Bar­dzo zresz­tą być może, że nig­dy go nie spo­tka. Ży­cie nie jest kra­jem cza­row­nic.

Di­no­rah wie­dzia­ła o tem i była zde­cy­do­wa­ną na wszyst­ko.

Otóż, je­że­li ksią­żę nie­bie­ski nie zja­wi się przed nią, ten ksią­żę z owych ba­jek, któ­re Wik­to­ry­na i oj­ciec opo­wia­da­li jej tak czę­sto, wte­dy zo­sta­nie wier­ną kró­lo­wi pięk­na z cu­dow­ne­go kra­ju góry upo­je­nia, nie­bie­skich pta­sząt i wy­słan­ni­ków mi­ło­ści.

No­ris mia­ła upodo­ba­nie ko­ły­sać się w tej słod­kiej żą­dzy nie­moż­li­wo­ści, nie­praw­do­po­do­bień­stwa, za­cza­ro­wa­nych kra­jów i mrzo­nek.

Jej nie­bie­ski ksią­żę mógł­by wca­le nie być księ­ciem, by­le­by tyl­ko za­ko­chać się w nim mo­gła.

I No­ris cze­ka­ła, uśmiech­nię­ta, wciąż wią­żąc wę­zeł­ki na kra­wa­cie Féraud i po­pra­wia­jąc mu koł­nierz od tu­żur­ka, do­da­jąc:

– Bądź­że pięk­nym, chcę że­byś był pięk­nym, bar­dzo pięk­nym…

– Czy jak nie­bie­ski ksią­żę? – py­tał oj­ciec, bez­wied­nie przy­ta­ku­jąc ma­rze­niom dziew­czy­ny.

I oto, pew­ne­go dnia, to dziec­ko, prze­kształ­co­ne w ko­bie­tę, uczu­ło nie­po­mier­ne wzru­sze­nie na wi­dok mło­dzień­ca pięk­ne­go, peł­ne­go ele­gan­cyi, nie­co wy­nio­słe­go, uprzej­me­go, któ­re­go spo­ty­ka­ła u Véri­gno­na od cza­su do cza­su, i któ­re­go czu­ła na swych po­licz­kach spoj­rze­nie wciąż wle­pio­ne, bła­gal­ne i ostre za­ra­zem.

Z po­cząt­ku, nie spy­ta­ła na­wet o jego na­zwi­sko, a gdy jej przy stop­nio­wo co­raz więk­szych jego nad­ska­ki­wa­niach, wy­mie­nio­no na­zwi­sko: Ksią­żę de Chan­te­nay, ro­ze­śmia­ła się na głos, po­tem zbla­dła, tro­chę z po­wo­du zim­na, któ­re prze­bie­gło po jej ży­łach, i nie­po­mier­nie wzru­szo­na, pra­wie omdle­wa­ją­ca, wró­ci­ła do miesz­ka­nia przy uli­cy Bro­chant, po­wta­rza­jąc z pew­nym od­cie­niem obłę­du wy­ra­zy: Ksią­żę de Chan­te­nay!

Ksią­żę!… Może ksią­żę nie­bie­ski? Kto to wie!

No­ris wi­dy­wa­ła go w ten spo­sób kil­ka razy, w tej ot­chła­ni, gdzie jak wszy­scy ol­brzy­mi chwi­li, mi­lio­ne­ro­wie z wy­pad­ku, głów­ni re­dak­to­ro­wie prze­lot­nych dzien­ni­ków, Véri­gnon, za­ło­ży­ciel to­wa­rzy­stwa ko­pal­ni Sier­ra-Fu­en­te, przyj­mo­wał i za­pra­szał cały Pa­ryż, je­że­li nie świat cały.

Ksią­żę de Chan­te­nay, pięk­ny mło­dzie­niec, bar­dzo bę­dą­cy w mo­dzie, któ­re­go ubra­nie a na­wet spin­ki u man­kie­tów wpro­wa­dza­ły w zdu­mie­nie re­por­te­rów z high lifu, Chan­te­nay, kwiat mło­dzie­ży, chęt­nie przyj­mo­wał udział w tych ze­bra­niach; ar­ty­ści go ba­wi­li, fi­nan­si­ści mo­gli mu być po­trzeb­ni.

Za­bi­jał czas u Véri­gno­na tak do­brze jak w re­sur­sie, a czy ko­bie­ta na­zy­wa­ła się pan­ną Féraud czy Blan­ką Tri­pier, roz­ma­wiał z rów­nem za­do­wo­le­niem jak z jed­ną tak z dru­gą.

Po­do­ba­ły mu się na­wet roz­mo­wy nie­co swo­bod­niej­sze: to mu przy­po­mi­na­ło awan­tur­ki za­ku­li­so­we w ma­łych te­atrach lub w lo­żach ope­ry.

W dwu­dzie­stym trze­cim roku "miał już do­syć" dziew­cząt re­no­mo­wa­nych i ko­biet więk­sze­go świa­ta.

Véri­gnon mu­siał mieć jaki plan ukry­ty, za­pra­sza­jąc księ­cia na swo­je wie­czo­ry, na któ­rych zda­niem kro­ni­ka­rzy, zbie­rał się cały Pa­ryż.

Ksią­żę był bo­ga­ty, po­ka­zy­wał się nie­kie­dy na gieł­dzie, mógł tedy za­ma­rzyć o ja­kiej ope­ra­cyi fi­nan­so­wej.

"Ksią­żę Be­au­mar­tel de Chan­te­nay."

Pysz­ne imię dla wy­dru­ko­wa­nia go w pro­spek­cie!

Wszak wszy­scy uwiel­bia­li księ­cia René'go.

By­wał wszę­dzie i u wszyst­kich, idąc do klu­bu, wstę­po­wał do ban­kie­ra, wra­ca­jąc z klu­bu, wy­śmie­wał tego, któ­re­go wi­zy­to­wał przed chwi­lą.

Co mu się naj­wię­cej po­do­ba­ło u Véri­gno­na, to ta pięk­na dziew­czy­na, tro­chę na­iw­na, dzi­ka, ale in­te­re­su­ją­ca i po­cią­ga­ją­ca, któ­ra przy­cho­dzi­ła tam wspar­ta na ra­mie­niu zgar­bio­ne­go star­ca o si­wej bro­dzie.

Tą pięk­ną była No­ris Féraud!

– Ależ to typ, ta mała! – ma­wiał ksią­żę o niej.

Mała była wła­ści­wie dużą, wy­smu­kłą jak sta­tua Od­ro­dze­nia, tro­chę szczu­pła, wspa­nia­ła; wło­sy w pu­klach na obu skro­niach, we­dług sta­rej mody ko­biet z cza­sów pierw­sze­go ce­sar­stwa, dwo­je czar­nych błysz­czą­cych ogniem oczu, pra­wie bez­li­to­snych w owym uśmie­chu, w grun­cie ied­nak do­brych i szcze­rych; no­sek zgrab­ny, tro­chę za dłu­gi z lek­ko drga­ją­ce­mi noz­drza­mi, gło­wa bru­net­ki iście arab­ska, usta peł­ne i tak dziw­nie po­nęt­ną zdob­ne iro­nią.

Chan­te­nay znaj­do­wał w tej fi­zy­ono­mii tro­chę eg­zo­tycz­nej, przy­po­mi­na­ją­cej cy­gan­kę w stro­ju współ­cze­snym, czar, ja­kie­mu się oprzeć nie był w sta­nie.

Cza­ro­wa­ła go w niej przedew­szyst­kiem za­chwy­ca­ją­ca ory­gi­nal­ność po­sta­ci.

– Ta dziew­czy­na jest do­brej rasy! Dzie­więt­na­ście lat, a ucze­sa­na jak bab­ka!…

My­śląc o niej, o tych czar­nych nio­bach i tych głę­bo­kich oczach, był pod­nie­co­ny do tego stop­nia, że gdy­by to nie było śmiesz­nem, są­dził­by, on któ­re­go ba­ła­mu­co­no i któ­ry nig­dy pierw­szy nie się­gał po mi­łość, są­dził­by, ie jest za­ko­cha­ny po uszy.

Za­ko­cha­ny?

W miesz­cza­necz­ce, cór­ce ja­kie­goś nie­zna­ne­go pra­wie pi­sma­ka, on któ­ry odzie­dzi­czył po ojcu fan­ta­zye mi­ło­snych wy­bry­ków, cór­ki sce­ny albo ko­bie­ty re­no­mo­wa­ne, mod­ne; on, ksią­żę René, kwiat szy­ku, jak go na­zy­wa­no w gro­nie ba­le­tu i gdzie­in­dziej, za­ko­cha­ny!

To szcze­gól­ne.

By­ło­by to na­wet bar­dzo szcze­gól­ne, gdy­by nie było wprost nie­moż­li­we!

Oczy­wi­ście nie­moż­li­we.

Ba­wił się sam tem oso­bliw­szem uczu­ciem, iry­tu­ją­cem jak na­mięt­ność, któ­rą od­czu­wał ma­rząc o tej pięk­nej sen­ty­men­tal­nej dziew­czy­nie, z ła­god­nym uśmie­chem, a jed­nak pra­wie gry­zą­cym; być za­ko­cha­nym w tej ma­łej, do­praw­dy moż­na umrzeć ze śmie­chu!…

Że wra­cał do Véri­gno­na mniej dla ban­kie­ra niż dla niej, że słu­chał Di­no­rę z lek­kiem sło­dziuch­nem drże­niem, jak przy for­te­pia­nie śpie­wa­ła gło­sem głę­bo­kim i przej­mu­ją­cym, że miał przy­jem­ność roz­ma­wiać z tą mło­dą dziew­czy­ną po­ci­chu, a na­wet sta­rać się ją od­gad­nąć, wpa­tru­jąc się w jej głę­bo­kie oczy; że ści­śnie­nie jej rącz­ki ukry­tej w me­tyn­ce, spra­wia­ło na nim wra­że­nie nie­prze­wi­dzia­ne i roz­kosz­ne za­ra­zem – wszyst­ko to przy­zna­wał było dlań praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią i roz­draż­nia­ło go nie żar­tem.

Ale od ła­sko­tek tej przy­jem­no­ści do głęb­sze­go uczu­cia było da­le­ko, Bogu dzię­ki, i ksią­żę Be­au­mar­tel de Chan­te­nay, ten pięk­ny dwu­dzie­sto­let­ni by­wa­lec nie tak ła­two da się zła­pać w si­dła.

Co było waż­niej­sze, że No­ris, mniej świa­do­ma tego spe­cy­al­ne­go fech­tun­ku zwa­ne­go ba­ła­muc­twem, znaj­do­wa­ła w wi­dze­niu Re­négo de Chan­te­ney szcze­gól­niej­sze za­do­wo­le­nie, z po­cząt­ku na­iw­ne, po­tem go­rącz­ko­we i wzru­sza­ją­ce.

Ob­cu­jąc cią­gle z tym bied­nym ba­zgra­czem fe­lie­to­nów, nig­dy jesz­cze nie dała kro­ku do in­ne­go świa­ta, poza ob­rę­bem ro­man­sów i ksią­żek.

Wszyst­kie jej ma­rze­nia, wszyst­kie jej przy­jem­no­ści były wy­łącz­nie li­te­rac­ko-ar­ty­stycz­ne.

Wie­czo­ry w te­atrze, dnie w Luw­rze.

Mie­sią­ce mi­ja­ły na ko­pjo­wa­niu sta­rych ba­jek Eu­gen­ju­sza Féraud, któ­re chcia­ła mieć w rę­ko­pi­śmie, gdy je odda na­kład­com, któ­rych nie znaj­do­wał.

O ży­ciu wie­dzia­ła tyl­ko tyle, co ją na­uczył ten sta­ry dzie­ciak, któ­ry sam nic o nie­mnie wie­dział; te ar­ty­stycz­ne wie­czo­ry u Véri­gno­na były pra­wie de­biu­tem mło­dej dziew­czy­ny, z któ­rej dum­ny Féraud zmu­szał ją do śpie­wu , i za­raz z miej­sca, wy­ra­zy po­chleb­stwa, z któ­re­mi zbli­żył się do niej mło­dy ksią­żę, te ba­nal­ne ma­dry­ga­ły, tak zwię­dłe jak sta­ry bu­kiet ja­kiej ba­let­ni­cy, wy­da­ły się No­ris czemś pach­ną­cem i wy­bor­nem, to też po­wta­rza­ła je so­bie w du­chu pło­nąc ru­mień­cem wsty­du i oba­wy, tak jak wte­dy, gdy do niej z tem pach­ni­dłem on przy­stą­pił.

Zresz­tą po­chle­bi­ło jej, że ksią­żę de Chan­te­nay za­jął się nią wię­cej niż ty­lo­ma in­ne­mi pięk­no­ścia­mi, tak sław­ne­mi, ak­tor­ka­mi lub śpie­wacz­ka­mi, któ­re zbie­ra­ły się u Véri­gno­na wie­czo­ra­mi w sa­lo­nie przy bul­wa­rze Haus­smann, w tym sa­lo­nie wy­zło­co­nym aż do prze­sa­dy, ca­łym w zło­cie, wy­zło­co­nym tak, że wszyst­kie chy­ba ko­pal­nie Sier­ra-Fu­en­te mu­sia­ły się zło­żyć na to wy­zło­ce­nie.

Di­no­rah wie­dzia­ła, że mło­dy Che­ru­bi­nek od cza­su uka­za­nia się na wiel­kim świe­cie, po­cią­gał za sobą wszyst­kie ser­ca i oczy.

Był dla Pa­ry­ża tem, czem był kie­dyś jego oj­ciec i miał lat dwa­dzie­ścia.

Ta dy­na­stya szy­kow­ców wy­ra­sta­ła na reszt­kach in­nych dy­na­styi.

Kwiat szy­ku roz­wi­nął się na szcząt­kach tego, co ongi lu­biał ge­ne­rał ksią­żę de Chan­te­nay.

W wiel­kim sa­lo­nie ho­te­lu Chan­te­nay, któ­re­go wy­so­kie okna wy­cho­dzi­ły na klom­by par­ku Mon­ce­au, por­tret męz­czy­zny lat pięć­dzie­się­ciu w mun­du­rze ge­ne­ra­ła, w mun­du­rze no­szo­nym z ele­gan­cyą, ra­czej jak frak wie­czo­ro­wy niź strój woj­sko­wy, spo­glą­dał wprost przed sie­bie oczy­ma sztyw­ne­mi bar­wy blond nie­bie­skiej.

Twarz uśmiech­nię­ta, wąsy blond, po­za­krę­ca­ne na obu koń­cach i uchy­la­ją­ce iro­nicz­ny skład ust wąz­kich, zło­śli­wych, ale bla­dych, bez­kr­wi­stych.

Całe ży­cie tego czło­wie­ka, jesz­cze mło­de­go, ale zu­ży­te­go wi­docz­nie, żoł­nie­rza wy­bla­kłe­go przez bale noc­ne, nie zaś ogo­rza­łe­go mar­sza­mi, zda­wa­ło się stresz­czać w ja­snych źre­ni­cach, dziw­nie za­my­ślo­nych, o spoj­rze­niu zmę­czo­nem.

Sztyw­ny i wy­nio­sły, ten ge­ne­rał dwo­rak, łysy i za­cze­su­ją­cy nio­by blond wło­sów na skro­nie, oka­zy­wał w por­tre­cie, któ­ry na­zy­wa­no wy­mow­nym, roz­pacz­li­we znu­dze­nie i prze­syt.

Moż­na było od­gad­nąć w tym żoł­nie­rzu z sza­blą w po­chwie a z la­secz­ką w ręku, pew­ne­go ro­dza­ju klu­bow­ca znu­dzo­ne­go, go­to­we­go z rów­nie zim­ną krwią grać w baka, jak sta­wiać ży­cie na kar­tę. Ta­kim był oj­ciec.

Flan­drin wy­ma­lo­wał ongi ten por­tret, gdy ge­ne­rał ksią­żę Be­au­mar­tel de Chan­te­nay je­chał do Dre­zna z po­le­ce­niem asy­sto­wa­nia w cha­rak­te­rze am­ba­sa­do­ra dwo­ru Fran­cyi przy ślu­bie księż­nicz­ki sa­skiej z ar­cy­księ­ciem au­stry­ac­kim.

Pan de Chan­te­nay łą­czył w so­bie wów­czas, wbrew swej pięć­dzie­siąt­ce, któ­ra u nie­go po­win­na by­ła­by się li­czyć za wiek cały, wszyst­kie wa­run­ki ele­gan­cyi fran­cuz­kiej: coś wy­twor­ne­go i wy­nio­słe­go za­ra­zem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: