- promocja
North Harbor. Morderstwo i przemyt - ebook
North Harbor. Morderstwo i przemyt - ebook
Szef policji w miasteczku North Harbor na wybrzeżu Maine właśnie został przekupiony.
Bezwzględny pomocnik kartelu gotów jest na wszystko, aby zapewnić zyski swoim mocodawcom. A grupa rybaków i poławiaczy homarów chętnie sobie dorobi.
Lekkomyślny kłusownik źle wybrał sobie pułapki na homary i okradł nieodpowiedniego człowieka. A przez zatokę do miasteczka płynie heroina warta 30 milionów dolarów.
W noc niewiarygodnej grozy i śmierci policjant i jego rodzina będą musieli walczyć – razem zginą lub ocalą życie.
Witaj w naszym małym turystycznym miasteczku!
Usiądź wygodnie, bo gdy tylko zaczniesz czytać, nie oderwiesz się ani na chwilę.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67053-47-1 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mężczyzna na wpół owinięty łańcuchem kotwicy ocknął się i zaczął krzyczeć. Na śmierć przeraził Jacques’a i Guya, którzy gwałtownie odskoczyli. Guy potknął się i upadł na stertę przynęt.
– Jezu, kurwa! – wrzasnął Jacques, co było zabawne, bo przecież to on strzelał do Mitchella z AR-15. Nie było to łatwe, bo musiał mierzyć do oddalonej o dwieście metrów łodzi Mitchella z „Celesty”, na rozkołysanym Atlantyku. Dlatego strzelił cztery razy, ale trafił tylko raz. Kula uderzyła Mitchella w głowę i cisnęła na pokład.
Dobry strzał.
Myśleli, że Mitchell nie żyje.
Najwyraźniej jednak się mylili.
Mitchell jakimś cudem podniósł się, a potem zaczął wrzeszczeć i szarpać łańcuch. Przerażony odwrócił się do człowieka przy kole sterowym.
– Na litość boską, Jean-Philippe! – krzyknął. – Nie pozwól, żeby mnie zabili! To tylko pułapka na homary! Jean-Philippe! To jebana pułapka na homary! Błagam!
Zatoczył się na niski reling i wyciągnął ręce, aby się przytrzymać i nie wypaść za burtę.
Każdy rybak z Maine najbardziej bał się wpaść do mroźnego Atlantyku. Nawet rybak postrzelony w głowę.
Jean-Philippe LeBlanc zawahał się. Mitchell był najgorszym zagrożeniem dla wszystkich żyjących z morza – kłusownikiem. Jednak znali się od podstawówki, razem zostali ministrantami. Gdyby Mitchell wiedział… gdyby tylko wiedział… Ach, jebać to.
Jean-Philippe spojrzał na swoich młodszych braci.
– Nie stójcie tak, kretyni, wyrzućcie go!
Jednak Jacques i Guy ani drgnęli, wstrząśnięci i przerażeni tym, co się rozgrywało na ich oczach.
I wtedy huknęło, a potem jeszcze raz i znowu. Twarz Mitchella rozpadła się w krwawe płaty. Mężczyzna przechylił się za reling i z ostatnim jękiem zniknął w zimnej głębi oceanu. Jego ciało obróciło się jeszcze wśród fal, nim poszło na dno. Łańcuch, wciąż częściowo owinięty wokół Mitchella, wpadł za nim w wodę z cichym pluskiem.
A potem zapadła cisza. Rybacy popatrzyli na siebie, jakby nie mogli uwierzyć, co właśnie zrobili.
Bruno Banderas opuścił pistolet. Popatrzył na Guya i Jacques’a z pogardą, po czym splunął.
– Están pero si bien pendejos! – warknął. „Ale z was pierdoleni głupcy”. Przypominał wyjątkowo brzydkiego buldoga, z baryłkowatym tułowiem, wysuniętą wyzywająco szczęką i wściekłym grymasem na twarzy, jakby wciąż szukał pretekstu, aby komuś przywalić.
Odwrócił się do Jean-Philippe’a.
– Mamy to? – zapytał gniewnie. – Jest tutaj?
Jean-Philippe rozejrzał się po rufie łodzi Mitchella. Na pokładzie walały się pułapki na homary, boje, zwoje lin i wiadra z przynętą. Nieco dalej stała pułapka, w której znajdowała się owinięta wodoodporną folią paczka wielkości worka nawozu sprzedawanego w Home Depot. Jean-Philippe odetchnął z ulgą. Wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby paczka stąd zniknęła. On i bracia nieźle sobie radzili podczas bijatyk w barze, ale Banderas… Banderas był zabójcą. Został przysłany tutaj przez kartel Sinaloa, aby dopilnować przemytu narkotyków przez North Harbor na północne obszary Nowej Anglii. Banderas nie był Meksykaninem, lecz przywódcą współpracującego z kartelem gangu Dominikańczyków w Massachusetts. Jego gang zajmował się ostatnim etapem przerzutu produkowanej w Meksyku heroiny do Stanów Zjednoczonych.
Bruno Banderas należał do ludzi, których lepiej nie drażnić. Ani z którymi lepiej nie zadzierać.
– Jest tutaj. – LeBlanc wskazał na klatkę. Starał się, aby jego głos brzmiał spokojnie. – Mówiłem, że ją zatrzyma.
Banderas otworzył pułapkę, wyjął paczkę i naciął ją nożem, żeby sprawdzić zawartość. Potem z ulgą skinął głową. Odwrócił się do Jean-Philippe’a. Spojrzał zimno na rybaka.
– Lepiej, żeby to się nie powtórzyło, LeBlanc – ostrzegł ochryple.
– A co ja mam z tym wspólnego? – zaprotestował LeBlanc. – Kurde, przecież nic nie zrobiłem! Mitchell ukradł jedną z moich pułapek. Na litość boską, przecież to nie była moja wina.
Banderas ze zdumieniem pokręcił głową. Naprawdę można być tak głupim?
– Pracujesz dla kartelu, człowieku. Nikogo nie obchodzi, czyja to wina. Ważne jest tylko to, czy się udało, czy nie, bo za porażki płaci się wysoką cenę.
– Ale co… – Jean-Philippe urwał, gdy napotkał zimne, groźne spojrzenie Banderasa. I dopiero wtedy, chyba po raz pierwszy, zrozumiał, w co tak naprawdę się wpakował.
Szybko podłożyli ogień w maszynowni i nadbudówce łodzi Mitchella. Potem sprawnie przenieśli paczkę na kuter braci LeBlanc, „Celestę”. Banderas wszedł do niewielkiej sterówki. Rozciął wodoodporną folię i wyjął dwa plastikowe worki, które ułożył obok niedużej wagi. Najpierw zważył większy pakunek, potem mniejszy. W niedużym notesie, wyjętym z kieszeni, zanotował wagę obu. Wreszcie z satysfakcją pokiwał głową. Miał tu trzynaście kilogramów, czyli prawie trzydzieści funtów najczystszej na świecie heroiny. A w mniejszym worku znajdowały się cztery kilogramy fentanylu, trochę mniej niż dziewięć funtów. Zadowolony włączył kompaktowy telefon satelitarny i wybrał numer. Po nawiązaniu połączenia zaczął szybko mówić po hiszpańsku, od czasu do czasu potakując pomrukami. Na chwilę przerwał, przyłożył aparat do piersi i spojrzał na Jean-Philippe’a.
– Chcą wiedzieć, kiedy dotrzemy na miejsce.
LeBlanc pochylił się nad ekranem GPS-u, a potem wpisał kurs, który nie przecinał się ani z obszarem, gdzie zamordowali Mitchella, ani z miejscem, gdzie znajdowała się pułapka z ukrytym ładunkiem. Uniósł do góry dwa palce.
– Dos horas – zameldował Banderas do telefonu satelitarnego. Dwie godziny. Bez pośpiechu spakował aparat, a potem odwrócił się i oparł ręce o stół, na którym leżały dwa pakunki.
– Płacimy dwadzieścia pięć tysięcy dolarów za dostarczenie tego na wybrzeże. Niezła forsa jak na kilka godzin roboty. – Banderas przeszył LeBlanca zimnym spojrzeniem. – Dlatego lepiej, żebyś tego nie spieprzył, rozumiesz?
„Celesta” skierowała się na zachód, prosto w chylące się nad falami słońce. Za rufą został płonący kuter Mitchella, przechylony już na kilka metrów w górę. Wiatr popychał wrak na otwarte morze.
Nie pozostaną żadne ślady i nikt nie dowie się, kto był na pokładzie ani dlaczego.
***
O milę dalej, trzydzieści metrów pod powierzchnią morza, ciało Henry’ego Mitchella opadło na podwodną skałę. Przechyliło się i zsunęło po stromym głazie, po czym zastygło w pozycji niemal stojącej. Luźno owinięty łańcuch opadł z torsu na stopy zmarłego, jednak ciężar ten wystarczył, aby przytrzymać zwłoki na dnie i zapobiec ich wypłynięciu.
Przynajmniej na razie.ROZDZIAŁ 2 NORTH HARBOR CALVIN
Calvin Finley cicho zsunął się z łóżka. Po drugiej stronie pokoju jego starszy brat, Jacob, spał owinięty kołdrą po czubek nosa, aby się chronić przed porannym chłodem. Calvin wymacał swój strój pływacki, wciągnął go pośpiesznie i zszedł do ciasnej kuchni.
Do wschodu słońca pozostała jeszcze co najmniej godzina, ale niebo już jaśniało błękitem i ciepłymi smugami złota. Zapowiadał się przepiękny poranek. Calvin nastawił kawiarkę i zaczął grzać mleko na owsiankę, starając się wszystko robić cicho, żeby hałasy nie obudziły rodziców w sypialni nad kuchnią. Wciągnął flanelową koszulę i dresowe spodnie, a potem stanął przy oknie. Od południa rozciągał się widok na ujście zatoki North Harbor, od której nazwę wzięło miasteczko. Zaledwie pół mili na wschód wznosiła się niewielka wysepka, Sheep Island. Na północnym wschodzie mieścił się Park Narodowy Acadia, a dalej miasto Bar Harbor, gdzie latem tłoczyli się turyści, jedząc lody i oglądając foki. Niecałe osiem kilometrów dalej na południowy wschód – choć wydawałoby się, że to na drugim krańcu świata – znajdowało się miasto Stonington, słynne ze swojej floty kutrów rybackich i poławiaczy homarów, eleganckich sklepów i bogatych mieszkańców, z których wielu posiadało tutaj drugi dom.
Calvin prychnął pod nosem. W North Harbor nie było żadnych bogatych mieszkańców. Miasteczko nad zatoką zaliczało się do takich, w których trzeba harować, ale trudno się dorobić. Wszyscy tutaj żyli z morza. Przystań przypominała parking przed supermarketem, stały przy niej różnorodne kutry i łodzie do połowu ryb i homarów, ich urobkiem zajmowała się pobliska przetwórnia rybna Cadot Fishery, a niewielka stocznia North Harbor Ship Yard dokonywała napraw technicznych, a także oferowała remonty prywatnych jachtów, od których roiło się na zatoce. Można tu było również kupić sieci, pułapki, liny oraz części zamienne. W miasteczku znajdowały się dwa kościoły chrześcijańskie – episkopalny i baptystów.
Obu wiodło się bardzo dobrze.
W North Harbor były też cztery bary, trzy nieduże restauracje, zaskakująco dobrze zaopatrzony sklep spożywczy Hannaforda z imponującym działem towarów żywnościowych dla kutrów, dom pogrzebowy, apteka i sklep wielobranżowy, w którym sprzedawano wszystko to, czego nie można było znaleźć w asortymencie pozostałych punktów handlowych.
Kiedy kawa się zaparzyła, Calvin nalał ją do kubka, do-dał trzy łyżeczki cukru i trochę zagęszczonego mleka. Był wysokim, szczupłym chłopakiem o ciemnych włosach odziedziczonych po matce i wyrobionych treningiem szerokich ramionach pływaka. Miał uśmiech marzyciela i zawstydzająco dziecinny, głośny śmiech. Gdy popijał kawę, odruchowo mieszał owsiankę i rozmyślał o egzaminie z fizyki, który miał się odbyć po południu. Kończył liceum, ale wciąż nie potrafił zdecydować, co będzie robił w przyszłym roku – łowił homary czy uczył się w college’u, choć rodzice nieustannie naciskali, aby wybrał dalszą edukację i „zadbał o swoją przyszłość”. Calvin jednak wolałby dwudziestosześciostopową Novi, płaskodenną łódź z czterozaworowym silnikiem Suzuki 150. Gdyby dziadek Dumas pożyczył mu trochę pieniędzy i gdyby chłopak sprzedał swoją łódkę, może byłoby go stać na novi. Właściciel żądał trzydziestu tysięcy, ale Calvin przypuszczał, że mógłby utargować trochę niższą cenę. Miał trzy tysiące dolarów z prac dorywczych i z własnych połowów, a przy odrobinie szczęścia mógłby zarobić jeszcze tysiąc. Na pokładzie takiego skiffa jak novi zmieściłby więcej pułapek na homary, a połowy na wodach przybrzeżnych nie stanowiłyby problemu. Oczywiście nie mógłby nawet marzyć, aby wypuszczać się na pełne morze – na płaskodennej, jednoosobowej łodzi byłoby to skrajną głupotą. Kiedy jesienią homary przenosiły się w głąb oceanu, Calvin mógłby dostać pracę jako pomocnik na jednym z dużych kutrów rybackich i całkiem sporo zarobić. A po dwóch, trzech latach mógłby sprzedać novi i kupić coś większego.
O ile połowy okażą się obfite. O ile łódź nie będzie wymagała żadnych większych napraw. O ile cena homarów nie spadnie.
Calvin westchnął. Wychodziło niemało tych „o ile” i „może”.
Owsianka się ugotowała. Odstawił gorący rondel na podstawkę, wsypał trochę rodzynek i brązowego cukru. Na niebie i falach zaczynała już pojawiać się poświata „złotej godziny”, którą tak lubił. Gdyby mama nie spała, stałaby teraz przed domem ze starym nikonem i robiła zdjęcia, które potem oprawiłaby w ramki i sprzedała w niedużych galeriach lub sklepach z pamiątkami w Ellsworth lub Rockland.
Calvin zerknął na zegarek – musiał się pośpieszyć. Dokończył szybko owsiankę, odstawił naczynia do zlewu i sprawdził w aplikacji na komórce temperaturę wody. Niecałe dwanaście stopni. Zimno jak na koniec kwietnia, ale chłopak pływał w niższych temperaturach. Od dwóch lat trenował prawie codziennie i miał odpowiedni strój na takie warunki. Zbiegł do piwnicy, znalazł swój piankowy skafander i zaczął go cierpliwie wciągać. Kombinezon, buty, kaptur, a na końcu rękawice. Zapiął pas ratunkowy i sprawdził lampę błyskową z tyłu kaptura. Jego dziadek zażądał, żeby chłopak jej używał. „Nie pomoże ci, gdy będziesz tonął, ale ułatwi znalezienie ciała. Miło będzie cię pogrzebać po chrześcijańsku, jak należy”.
Na koniec wziął okulary pływackie, ale na razie jeszcze nie zsunął ich z czoła na oczy. Wyszedł tylnymi drzwiami, minął dom dziadka i zaczął schodzić na plażę. W North Harbor nie było piaskowych plaż, strome skały opadały na żwirowe nabrzeże. Calvin ostrożnie zszedł na pomost po stopniach, które zbudował z ojcem i dziadkiem. Schodząc, sprawdzał, czy któryś się nie obluzował.
Zimny północny wiatr unosił fale. Niebo i morze jaśniało złotem, do wschodu słońca nie zostało więcej niż dziesięć minut. W przybrzeżnych wodach kołysały się setki boi od pułapek na homary. Z oddali niósł się warkot silników Diesla na wielkich kutrach i przetwórniach rybackich płynących kursem obok wysepek Grog i Bold oraz mijających skaliste iglice Shivers, aby dotrzeć do zatoki Jericho.
Było tak pięknie. Posmak soli w powietrzu, morska bryza na twarzy, szum żyjącego oceanu i złota poświata wschodzącego słońca. Calvina ogarnęło uniesienie.
Pochylił się, a potem zsunął z pomostu do zimnej, migotliwej wody. Odczekał, aby uspokoić oddech, potem nabrał głęboko powietrza i zaczął płynąć. Sheep Island, samotna, bagnista wysepka, służąca tylko za wylęgarnię niezliczonych chmar moskitów i czarnych much, odcinała się wśród fal i rozzłoconego świtem nieba.
Calvin Finley płynął w jej stronę jak zawsze, zanurzając się w morzu jak kochanek.
***
Frank Finley obudził się dokładnie o wpół do szóstej. Bosymi stopami dotknął zimnej podłogi, a potem naciągnął ciężką koszulę i spodnie, znalazł parę wełnianych skarpet i zabrał je na dół, do kuchni. Światło jak zwykle nie było zgaszone, a w zlewie leżała miska po owsiance, na wpół opróżniony rondel i kubek po kawie.
Finley sięgnął po lornetkę i wyszedł na ganek, skąd rozciągał się doskonały widok na wybrzeże pomiędzy małym pomostem a Sheep Island. Tego ranka nie było mgły i ciemny kształt wysepki odcinał się na tle wschodzącego słońca. Przez lornetkę Frank dostrzegł lampę błyskową Calvina i pomarańczowy odblask kombinezonu, którego syn używał, gdy woda była naprawdę zimna, czyli przez większą część roku. Nic dziwnego, North Harbor znajdowało się dość daleko na północ. Matka Calvina, Danielle, pracowała jako pielęgniarka w miejscowej przychodni i lubiła proste, praktyczne rozwiązania, które ułatwiały życie i podnosiły poziom bezpieczeństwa. Dlatego uparła się, żeby kupić Calvinowi bardzo jaskrawy kombinezon. Synowi oczywiście niezbyt przypadło to do gustu, ale dzięki temu nawet wśród fal rzucał się wyraźnie w oczy. I właśnie o to chodziło. Dopływał już do Sheep Island. Czasami ją okrążał, a czasami wracał od razu, gdy tylko dotarł w pobliże błotnistego brzegu. Frank obserwował syna jeszcze przez kilka minut, dopóki chłopak nie odwrócił się i nie pomachał w kierunku domu. Potem Calvin zaczął płynąć z powrotem.
Finley sprawdził, która godzina, i pośpieszył po schodach do sypialni dzieci. Obudził Jacoba szarpnięciem za ramię.
– Lepiej się pośpiesz, bo znowu się spóźnisz – ostrzegł cicho. – Zrobię ci kawę na drogę.
Jacob wymamrotał pod nosem przekleństwo, ale posłusznie się podniósł i przetarł oczy.
– Po jaką cholerę brałem tę pracę? – jęknął.
– Nie wiem, ale skoro już masz pracę, postaraj się wykonywać ją jak należy – odparł ojciec niewzruszenie. – Pośpiesz się.
Kiedy wrócił do kuchni, Danielle już tam była. Długie ciemne włosy opadały jej na plecy, kontrastując z jasną cerą. Żona, tylko w koszuli nocnej, owinęła się szalem, aby nie zmarznąć, i popijała kawę z dużej filiżanki.
Skinieniem głowy wskazała lornetkę, wciąż trzymaną przez Franka.
– Gdzie nasza mała foka?
– Właśnie zawrócił spod Sheep Island. Będzie tu pewnie za kwadrans, o ile prąd go nie zniesie. – Finley uśmiechnął się szeroko. – O wiele łatwiej go wypatrzyć w tym pomarańczowym kombinezonie.
Danielle upiła kawy i westchnęła.
– Wolałabym, żeby nie pływał w tak zimnej wodzie. – Nie dodała, że pamięta chłopaka z liceum, którego zimą zmyło z pokładu kutra i zmarł z wyziębienia. Ocean nie wybaczał.
Finley uśmiechnął się krzywo.
– Ja też, ale skoro już pływa, lepiej, żeby robił to tutaj, niż wymykał się Bóg wie gdzie. Tutaj jest bezpieczniejszy, bo dobrze zna te wody.
– Ale jest taki uparty. – Danielle uniosła brwi. – Ciekawe, po kim to ma?
– Nic mu nie będzie. – Finley puścił zaczepkę żony mimo uszu. – Od tego regularnego pływania już mu się wytworzyła podskórna warstwa tłuszczu, więc ma dobrą izolację. No i oczywiście porządny skafander.
Żona zachichotała cicho.
– Nie powinnam się z tego śmiać, ale nasz syn naprawdę przypomina małą fokę. Jest taki smukły i gładki.
Niedługo później do kuchni przywlókł się Jacob, wciąż na wpół śpiący. Danielle bez słowa podała mu kubek kawy, a Frank posmarował tosta masłem. Matka czule popatrzyła na starszego syna. Zawsze zdumiewało ją, jak wiele cech odziedziczył po ojcu – przysadzistą, silną sylwetkę, mocne rysy twarzy i wewnętrzną czujność, masywny tors oraz zaskakująco szerokie ramiona – wyrobione pewnie podczas poławiania homarów przez ostatnie dwa lata. Jasnobrązowe włosy miał pewnie po jakimś pradziadku ze strony Franka. Jacob nie śmiał się tak spontanicznie jak Calvin i często sprawiał wrażenie, jakby się wahał, bo spodziewał się, że nagle zdarzy się coś nieprzyjemnego. W Danielle zawsze budziło to instynkty opiekuńcze. Westchnęła w duchu. Jak z dwojga tych samych rodziców mogły się urodzić tak różne dzieci?
– Nie rozsiadaj się – ostrzegł Frank starszego syna. – Podwiozę cię do doków, żebyś był na czas.
Jacob mruknął coś niezrozumiale. A zaraz potem do kuchni wszedł Calvin, zostawiając ślady słonej wody na podłodze. Usta miał sine, ale uśmiechał się zawadiacko. Danielle potrząsnęła głową i wręczyła mu duży kubek parującej, gorącej czekolady.
– Igrasz z losem, Calvinie Finley – rzuciła surowo. – Pewnego dnia zmienisz się w bryłę lodu i będzie po tobie.
– A jak do tego dojdzie, mogę wziąć twój laptop? – uśmiechnął się złośliwie Jacob.
Calvin go zignorował.
– Stado fok płynęło ze mną do samej wyspy. Okrążały mnie i szczekały! – Roześmiał się. – Niesamowite, nie? Były takie zabawne!
– Nigdy wcześniej nie widziały szalonego człowieka – zasugerował Jacob.
– Albo jakaś nieszczęsna focza matka szukała swojego zaginionego malca – dodała Danielle.
Frank zerknął na zegarek i pokręcił głową.
– Jacob, pora ruszać. Weź kawę do samochodu. Chodźmy.
Pocałował żonę i wyszedł, aby rozgrzać silnik. Pomimo że był już koniec kwietnia, na trawie nadal pojawiał się szron.
Kiedy odjechali, Calvin usiadł przy kuchennym stole i przygarbił się nad swoim kubkiem czekolady.
– Możecie sobie ze mnie żartować ile dusza zapragnie, ale tutaj jest zupełnie inaczej niż w Filadelfii.
Danielle uśmiechnęła się na te słowa. Chłopcy początkowo narzekali, gdy ojciec zrezygnował z pracy w filadelfijskiej policji i postanowił przenieść się do Maine. Kiedy jednak tutaj zamieszkali, Calvina oczarowało piękno wybrzeża i ocean. Może Filadelfia była jednym z głównych miast portowych, ale tam nigdy nie czuło się więzi z morzem. Tutaj ocean wdzierał się w niemal każdy aspekt ludzkiej egzystencji, każdego dnia i o każdej porze. Chłopcy nauczyli się pływać na jednej z małych żaglówek dziadka, potem poznali tajniki sterowania motorówką, a Calvin zaczął nawet poławiać homary. Danielle martwiła się o szkołę, ale synowie całkiem nieźle radzili sobie z nauką. Jacob skończył liceum z przyzwoitymi, choć może nie wybitnymi wynikami, nie poszedł jednak do college’u, lecz wybrał pracę na kutrze. Danielle była przeciwna tej decyzji i wypominała to synowi przy niejednej okazji. Na próżno. Jacob upierał się, że nie chce się więcej uczyć.
Można przyprowadzić chłopca nad morze, pomyślała, ale istnieje ryzyko, że w nim zostanie.
Calvin okazał się lepszym uczniem, a Duke University zamierzał go przyjąć do swojej drużyny pływackiej, jednak chłopaka równie silnie pociągał ocean. Nic dziwnego, że zastanawiał się, czy nie zrobić sobie przerwy od edukacji i przez rok czy dwa nie zająć się tylko łowieniem homarów. Danielle nie była tym zaskoczona. Oburzona, lecz nie zaskoczona. Czasami miała ochotę chwycić młodszego syna za ramiona i mocno potrząsnąć, żeby wbić mu do głowy odrobinę rozumu.
Chłopcy! – parsknęła w duchu. Zdarzały się chwile, gdy oddałaby wszystko za córkę – rozsądną, praktyczną i myślącą poważnie o przyszłości.
***
Frank Finley zatrzymał samochód tuż przy dokach. Jacob bez słowa podał mu pusty kubek po kawie. Ojciec schował go do brązowej papierowej torby, w której po pracy zabierze naczynie do domu.
– Masz wszystko? – upewnił się.
– Chyba tak – mruknął syn. Otworzył drzwi i podszedł do drewnianej ławki ze stołem, przy której przydzielano załogi do kutrów LeBlanców. Jacob nie był ostatni w kolejce, ale z pewnością nie stawił się jako jeden z pierwszych. Rodzina LeBlanc posiadała sześć jednostek i na każdą codziennie rano wyznaczano inną, przypadkową załogę.
Mężczyzna o twarzy osmaganej wiatrem i szerokich ramionach podniósł na młodzieńca wzrok znad teczki, a potem skinął głową.
– Zastanawiałem się, czy dzisiaj się pojawisz – rzucił.
– Pojawiłem się, jak widać – odparł Jacob.
Starał się mówić nieco wyzywającym tonem, choć przeraźliwie bał się tego człowieka. Z jego postawy biła brutalność i wszyscy rozumieli, że z tym mężczyzną lepiej nie zadzierać, bo nie zawaha się powybijać zębów temu, kto to zrobi. Jacob zachowywał się czujnie w jego obecności. Jednak ten facet kontrolował też zatrudnienie na sześciu kutrach, więc chłopak tylko się uśmiechnął i cierpliwie czekał, żeby dowiedzieć się, czy dzisiaj dostanie zajęcie.
Postawny mężczyzna przejrzał raz jeszcze swoje notatki.
– Dobra, Finley, popłyniesz na „Małej Marie”, będziecie łowić blisko brzegu. Zgłoś się do szypra Marca.
„Mała Marie” była najmniejszą jednostką we flotylli rodziny LeBlanc i jedyną, która poławiała na wodach przybrzeżnych. Nie miała dość mocy, aby wyprawiać się na głębsze akweny, dalej niż dwadzieścia pięć kilometrów od brzegu. Dla załogi oznaczało to mnóstwo przystanków, podczas których trzeba było wydobyć jedną lub dwie pułapki, zamiast wyciągać na linie prowadnicy po dwanaście lub więcej. Zapowiadał się dzień ciężkiej pracy dla jedynego pomocnika na rufie.
– Dziękuję. – Jacob odwrócił się i ruszył po pomoście do miejsca, gdzie cumowała „Mała Marie”.
Jean-Philippe LeBlanc jeszcze długo patrzył za chłopakiem Finleyów. Jacob był synem policjanta. Mężczyzna w zamyśleniu wydął usta. Wiązało się z tym ogromne ryzyko… ale też wiele wspaniałych możliwości.ROZDZIAŁ 3 PÓŁ ROKU WCZEŚNIEJ MISTRZ UKŁADANEK
Wallace Charles Moore III był niski i otyły, a do tego przedwcześnie łysiał, mocno się pocił i nikt nie nazwałby go duszą towarzystwa.
Chodził jak kaczka.
Miał także pracę, za którą dostawał siedemset tysięcy dolarów, własną hacjendę nad zatoką, lokaja, dwie smukłe Meksykanki na każde skinienie, a także BMW M6 z kierowcą. Wallace wiedział, że to również ochroniarz, lecz nie zdawał sobie sprawy, że szofer dostał bezpośredni rozkaz, aby zabić Moore’a, gdyby pojawił się choć cień podejrzenia, że ten trafi do aresztu.
Było to proste zabezpieczenie – Wallace wiedział zbyt wiele o kartelu Sinaloa, dlatego nigdy nie mógł trafić w ręce policji.
Jednak w tej chwili Wallace miał inny problem.
Na autostradzie stanowej I-95 transporty jego klienta przewożące heroinę i fentanyl były zatrzymywane i rekwirowane przez władze częściej niż zwykle. O wiele częściej. A Wallace nie wiedział dlaczego.
***
Wallace Charles Moore III wstąpił do kartelu Sinaloa w dość niekonwencjonalny sposób. Nie pochodził z Meksyku ani z Kolumbii, ani nawet z Dominikany, skąd rekrutowała się większość przemytników szmuglujących narkotyki na dużą skalę do Ameryki Północnej. Urodził się i wychował w Stanach Zjednoczonych. Dla chłopca z nadwagą i śmiesznym, kaczkowatym chodem szkoła średnia była koszmarem, od którego pragnął jak najszybciej uciec. Ledwie przeżył liceum i z ulgą wyjechał na studia.
Studiował ekonomię i organizację biznesu. Bardzo szybko zrozumiał, że firma może mieć najlepszy produkt na świecie, ale jeżeli nie potrafi go sprawnie rozprowadzać do punktów sprzedaży, jest skazana na porażkę. Dlatego skupił się na systemach dystrybucji – jak działały, co się w nich nie udawało, kto zrobił to dobrze i jak. Po skończeniu studiów przyjął posadę w FedEx i przepracował tam pięć lat. Była to świetna praca, a Wallace uczył się codziennie czegoś nowego. Zaproponował nawet kilka ulepszeń, z których większość została wdrożona i zadziałała. Zwierzchnicy to zauważyli. Wallace zaczął szybko awansować pomimo braku towarzyskiego obycia i mało pociągającej aparycji. W FedEx szanowano talent, nie wygląd.
Jednak po pięciu latach Wallace wiedział, że w tej firmie więcej się już nie nauczy, więc złożył wypowiedzenie. Porozglądał się po rynku, aby sprawdzić, kto jest niekwestionowanym mistrzem w szybkiej i skutecznej dystrybucji, po czym zadzwonił do Amazona i powiedział, że zna sposób, aby firma zaoszczędziła trzy procent kosztów na przesyłkach.
W Amazonie też ceniono talent. W tydzień Wallace dostał pracę, a po pół roku odebrał pierwszą premię. Chlebodawcy chcieli w ten sposób wyrazić swoją wdzięczność, bo firma zaoszczędziła dzięki Moore’owi miliony dolarów.
Wydawać by się mogło, że wszystko jest dobrze, jednak Wallace wciąż pozostawał tylko sobą.
I wciąż chodził jak kaczka.
A jego współpracownicy, choć z pozoru uprzejmi, naśmiewali się za jego plecami. Słyszał złośliwe komentarze i żarty. Z nikim się nie zaprzyjaźnił. Kiedy zapraszał kobietę na randkę, zawsze spotykał się z odmową. Była to uprzejma odmowa, ale Wallace nadal musiał płacić za seks. W Seattle nie stanowiło to problemu, największe interesy kręciły się dzięki zaspokajaniu potrzeb pracowników Amazona, jednak nawet prostytutki patrzyły na Wallace’a z obrzydzeniem.
Wszystko wydawało się w porządku, tyle że wcale tak nie było.
Wallace pragnął należeć do grupy. Nigdy jednak nie miał na to szans. A co gorsza, doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Dlatego zaczął szukać nowego pracodawcy. Takiego, który by go docenił pod każdym względem. Pracodawcy, który wytwarzałby świetny produkt, ale miał nieustanne problemy z dystrybucją na trudnym rynku. Pewnego dnia, gdy kupił kokainę, powiedział swojemu dilerowi, że ma ważną wiadomość dla jego dostawcy i chciałby się z nim spotkać. Diler zadrżał z przerażenia na samą myśl, że miałby zaprowadzić kogoś obcego do swojego zwierzchnika, zwłaszcza tego tłustego, gburowatego białasa. Kto wie czy to nie podstawiony tajniak z wydziału narkotyków? Lepiej było odmówić.
Wallace jednak wcale się nie zniechęcił, przewidział taki rozwój wydarzeń. Napisał krótką notkę, włożył do koperty i zakleił.
– Daj to swojemu dostawcy – rozkazał dilerowi. – Jeżeli tego nie zrobisz, postaram się, żeby twój szef się dowiedział, a wtedy wpadniesz po uszy w gówno.
Diler nie wiedział, czy Wallace’a sprać, zastrzelić, czy go posłuchać. Prawdę mówiąc, grubas trochę go nastraszył.
Tydzień później diler wręczył dostawcy kopertę z notatką.
Dostawca przeczytał i już miał wyrzucić kartkę, jednak rozmyślił się i przeczytał jeszcze raz.
– Co to za facet? – zapytał dilera.
– Jakiś białas z Amazona. Gruby.
– Bystry? – upewnił się dostawca.
Diler wzruszył ramionami. Niewiele wiedział, ale umiał porównywać wynagrodzenia w korporacjach technologicznych z Seattle.
– Tak mi się zdaje. Zarabia całkiem niezłą kasę.
Dostawca zastanawiał się przez kolejny tydzień, a potem poleciał do Los Angeles i wręczył notatkę swojemu dostawcy. Był to człowiek, który odbierał towar z ciężarówek, samochodów, łodzi i samolotów kursujących z Meksyku do Stanów Zjednoczonych. Człowiek ten kontaktował się bezpośrednio z kartelem Sinaloa. Z grubymi rybami.
Główny dostawca popatrzył na notatkę i zmarszczył brwi. Przeczytał ją kilka razy, w zamyśleniu wydął usta.
– Dobra – powiedział dostawcy z Seattle. – Zajmę się tym.
Pięć tygodni później, gdy Wallace wyszedł z pracy w piątek wieczorem, zatrzymał się przy nim samochód. Tylna szyba zsunęła się, a nieznajomy mężczyzna pokazał notatkę.
– Pan to napisał, panie Moore? – zapytał uprzejmie.
Wallace się zawahał. To mógł być glina. Albo agent federalny. Albo…
Albo właśnie pojawiła się jego życiowa szansa.
Skinął głową.
Nieznajomy otworzył drzwi.
– Proszę wsiadać, panie Moore, zabieram pana na rozmowę kwalifikacyjną.
Wallace wsiadł do samochodu i tak zaczęło się dla niego nowe życie. Trzy godziny później leciał prywatnym odrzutowcem do Meksyku. Po kilku długich rozmowach, trzech przesłuchaniach z użyciem wykrywacza kłamstw i po czterech miesiącach demonstrowania umiejętności do biura Wallace’a wszedł dystyngowany mężczyzna o gęstych ciemnych włosach.
Przyjrzał się Moore’owi z nieskrywaną ciekawością.
– Wie pan, kim jestem? – zapytał cicho.
Wallace pokręcił głową.
– Nie, proszę pana. Bez urazy, ale w ogóle pana nie znam.
Przybysz, jeden z najpotężniejszych bossów mafijnych i budzących największy strach wśród ludzi z Meksyku, z rozbawieniem zmrużył oczy. Raporty mówiły prawdę, ten Amerykanin był szalony. Genialny, ale szalony.
– Zatrudniam pana, panie Moore – powiedział życzliwie. – Myślę, że warunki będą panu odpowiadać. Mamy tylko jedną zasadę, której nie wolno łamać: nigdy, absolutnie nigdy nie wolno rozmawiać o naszych sprawach z nikim spoza firmy. Nieposłuszeństwo jest… karane bardzo surowo. Rozumie pan?
Wallace potwierdził. Oczywiście, że rozumiał. Czy ten facet uważał go za głupca?
– Witam w Sinaloa, panie Moore. – Mężczyzna uścisnął wilgotną dłoń Wallace’a. – Nie mogę się doczekać naszej owocnej współpracy.
A potem wyszedł. Wallace o wiele później dowiedział się, że był to Ismael Zambada Garcia, ostatni członek pierwotnego kartelu Sinaloa, jedyny, który przeżył, a potem wymykał się policji i służbom zarówno w Ameryce Północnej, jak i Południowej. I właśnie ten człowiek przyjął Wallace’a do pracy.
Meksyk stał się nową ojczyzną Moore’a. Na zawsze. Jednak nie bez rekompensaty za takie wyrzeczenie. Tamtego wieczoru, gdy Wallace’a zabrano do jego nowej hacjendy z widokiem na zatokę, w sypialni czekała smukła, piękna dziewiętnastolatka, Maria Elena.
Wallace nigdy nie żałował przeprowadzki.
***
Przemyt narkotyków tradycyjnie opierał się na transporcie po ukrytych szlakach przez jak największą liczbę kurierów. Niestety, zawsze trzeba było się liczyć ze stratami. Łapówki dla celników i lokalnej policji pomagały, jednak władze i tak rekwirowały od pięciu do siedmiu procent towaru szmuglowanego przez granicę. Takie były po prostu koszty prowadzenia tego biznesu.
Wallace podszedł do tego zagadnienia bardziej systematycznie i analitycznie. Przejrzał dane, wskazał najsłabsze metody w łańcuchu transportu – duże ciężarówki przewożące części maszyn i podobne pojemne przedmioty – po czym je wyeliminował. Na ich miejsce zorganizował setki kurierów przenoszących niewielkie porcje heroiny, a potem także fentanylu. Znaleźli się wśród nich turyści wracający z Meksyku, Amerykanie pochodzenia meksykańskiego odwiedzający swoje rodziny, biznesmeni i praktycznie każdy, kto miał wiarygodny powód, aby podróżować między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem. Wallace wymyślił nawet dla kartelu sposób, aby uniknąć strat przy przewożeniu samochodów. Zamiast ukrywać towar w nowych autach, chowano go odtąd w oponach przyczep, na których przewożono nowe wozy. W ciągu dziewięciu miesięcy straty spadły z zakładanych pięciu–siedmiu procent do trzech, a to przełożyło się na dziesiątki milionów dolarów spływających do skarbców kartelu.
Pojawiły się jednak problemy. Tak wiele drobnych przesyłów wymagało zatrudnienia setek, a niekiedy nawet tysiąca ludzi. A ludzie popełniają błędy. Stają się chciwi, głupi albo zaczynają się bać. Trafiają do aresztu, czasami w sprawach niezwiązanych z przemytem narkotyków. Jednak kiedy zostają aresztowani, zwykle zawierają umowy z prokuraturą i znikają w programie ochrony świadków. A potem agencje federalne albo policja stanowa śledzą taką siatkę dostaw od punktu odbioru w, powiedzmy, Maine, przez kolejne odcinki aż do meksykańskiej granicy.
I wtedy, gdy agenci mają wszystkie potrzebne informacje, zaczynają się obławy, w których kartel traci setki kilogramów towaru. Przerywają one także sieć dostaw.
Wallace postarał się, aby kartel wyprzedzał federalnych i policję stanową o co najmniej dwa–trzy kroki. Przede wszystkim przekupił mnóstwo ludzi – agentów antynarkotykowych na lotniskach, celników, urzędników od przewozów, pilotów i przedstawicieli lokalnych służb oraz miejscowych policjantów. Bardzo wielu policjantów. Wallace uznał się nawet za dobroczyńcę tych gliniarzy z małych miast. Był przecież dobrym samarytaninem, pomagał słabo opłacanym funkcjonariuszom służb państwowych osiągnąć finansową stabilizację i bezpieczeństwo.
Dodatkowo nieustannie wytyczał nowe trasy. Przeprowadzał nawet próbne transporty. Bardzo często w pierw-szym rzucie nie przemycał prawdziwego towaru, lecz – można by rzec – przeprowadzał zwiad. Takie postępowanie pozwalało mu uniknąć wstydu albo i czegoś znacznie gorszego. Kiedy pewnego razu policjanci stanowi zatrzymali próbny transport, odkryli, że skonfiskowali prawie osiemdziesiąt kilogramów najwyższej jakości… proszku do pieczenia.
Oczywiście Wallace czym prędzej porzucił tę ścieżkę przemytu i zaczął szukać nowej.
Jednak obławy na autostradzie międzystanowej I-95, głównym szlaku, którym kartel Sinaloa przemycał narkotyki do Nowej Anglii, koszmarnie wpływały na interesy. Straty osiągały prawie piętnaście procent i co miesiąc rosły. Dominikańczycy z miast Lawrence i Lowell żądali więcej towaru i grozili, że jeżeli Sinaloa nie może go dostarczyć, szybko znajdzie się inny dostawca. Wallace sądził, że w organizacji działa kret, ale bardzo skuteczni i bezwzględni specjaliści kartelu od wykrywania szpiegów i wycieków informacji nie umieli go znaleźć.
Szlak naziemny został spalony. Niestety, nic nie trwa wiecznie.
Jednak, skoro trasa przez międzystanową stała się nieopłacalna, może należało przenieść transport na morze.
Wallace nigdy nie był w Maine, ale umiał odczytywać mapy. Stanął właśnie przy rozłożonej mapie stanu Maine i zamyślił się głęboko. Znajdowały się tam czterdzieści cztery porty, ale tylko w trzech przyjmowano i przenoszono duże ładunki. I tylko tam roiło się od służb celnych i agentów federalnych. Wallace przemycił już sporą paczkę towaru na kanadyjskim frachtowcu, ale potrzebował czegoś innego, aby przeszmuglować narkotyki do Maine. Stukał się palcem w podbródek i myślał. Wreszcie usiadł przy komputerze i włączył Google. Trzy minuty później wyprostował się na krześle. Wybrzeże Maine rozciągało się na trzysta sześćdziesiąt osiem kilometrów, mierząc po prostej od jednego końca do drugiego. Jeżeli jednak sprawdziło się rzeczywistą długość linii brzegowej, z jej zatokami i zatoczkami, półwyspami, przystaniami i portami, wynosiła ona pięć tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt siedem kilometrów.
Innymi słowy – raj dla przemytników.
Wallace Moore uśmiechnął się z satysfakcją. Raz już wykorzystał kutry poławiaczy homarów, aby przerzucić niewielką ilość heroiny i fentanylu do Nowej Anglii, ponieważ chciał sprawdzić, czy to możliwe. Okazało się, że wymaga to zaangażowania zaledwie kilkunastu osób, a Dominikańczycy wydawali się zadowoleni. Wystarczyło zatem tylko zwiększyć skalę.
Przypominało to układankę, w której trzeba dopasować do siebie elementy, a Wallace był bardzo dobry w układaniu puzzli.