Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

NOrWAY. Półdzienniki z emigracji - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,99

NOrWAY. Półdzienniki z emigracji - ebook

Życie według trzech P – pracować, płacić, przeżyć. Litry wódki z przemytu, słoiki z musztardą, w których lądują niedopałki papierosów wypalanych jeden za drugim przez Króla Mirasa. Zmęczeni emigranci walczący o norweskie korony. Na ulicach Oslo szczury i bezdomni, krążący po zaułkach pachnącej trawą dzielnicy Grünerløkka. Gdzieś między tym wszystkim cytowanie Franka Herberta, nadwrażliwość i nauczanie religii. To też Norwegia, choć próżno szukać takich obrazów pod hasztagiem #norway.

Ta książka nie jest reportażem ani zapiskami z osobliwych zarobkowych „wakacji”. Nie jest też próbą odmalowania portretu polskiego emigranta w Norwegii. To opowieści o tych, dla których kraina fiordów miała być lekiem na całe zło, gwarantem dobrobytu. Zapis obserwacji kogoś, kto – aby przetrwać – musiał zacząć marzyć na nowo, przytłumić wrażliwość, rozszerzyć zasoby ironii i spojrzeć na wszystko z dystansem.

„NOrWAY. Półdzienniki z emigracji” to wspomnienia z trzyletniego pobytu w jednym z najszczęśliwszych państw świata. To opowieść o zmaganiach z depresją, długami i samotnością. O pobycie w miejscu, które może łatwo zdusić i połknąć. O doświadczaniu raju – ale tylko przez tych, którzy będą w stanie go dostrzec i zrozumieć.

Piotr Mikołajczak – absolwent filologii polskiej na UAM w Kaliszu, współzałożyciel strony , podróżnik, przewodnik po Islandii. Współautor dwóch świetnie przyjętych reportaży o tej wyspie: „Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii” oraz „Zostanie tylko wiatr. Fiordy zachodniej Islandii”. Po trzyletnim pobycie w Norwegii przeprowadził się na Islandię. Mieszka w Keflavíku.

Adam Gust – absolwent Wydziału Komunikacji Multimedialnej UAM w Poznaniu. Zajmuje się fotografią kreacyjną. Wykorzystuje do projektów głównie analogowe techniki fotograficzne, a czasem zapomniane już alternatywne techniki historyczne, na przykład mokry kolodion na szklanych płytach. Jego prace zostały bardzo dobrze odebrane w Norwegii, gdzie mieszkał i pracował przez siedem lat.

Słodko-gorzka, pełna ironii i prawdy opowieść o ludziach, którzy rzucili wszystko i wyjechali – do Norwegii. Ziemia obiecana bywa nieprzyjazna, trudna, twarda. Marzenia łatwo się o nią rozbijają. To, co pozwala przetrwać, to determinacja, nadzieja i humor. Jutro też jest dzień. A życie, nawet to emigracyjne, bywa czasem znośne.

Karolina Korwin Piotrowska

Mikołajczak przypomniał mi moje doświadczenia emigracyjne: obskurne pokoje, niskopłatne fuchy, wieczna niepewność jutra, a także mnóstwo fajek i black metalu. Do tego dochodzi rozliczenie autora z przeszłością, kataklizm finansowy i poczucie humoru, składające się na pełny i głęboki obraz człowieka, który rzucił wszystko i rozpoczął nowe życie. Dobra, szczera lektura.

Łukasz Orbitowski

Każdy, kto mieszkał w Norwegii – ale chyba też każdy, kto kiedykolwiek zaczynał od nowa – odnajdzie w tej książce opowieść o samym sobie. Nie zawsze będzie ona powodem do dumy, ale często ta właśnie swoiście pojmowana duma – zwłaszcza narodowa – jest tłem opisanych historii. „NOrWAY” wciąga i prowokuje dyskusję, bo wcześniej nikt w taki sposób nie opowiadał o polskiej emigracji zarobkowej w Norwegii. Szacunek za odwagę i zabranie nas do Oslo, jakiego wolelibyśmy nie znać.

Ilona Wiśniewska

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-945-0
Rozmiar pliku: 14 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_NY I NORGE_*

Miało być łatwo. Po rozmowach z przyjaciółką mieszkającą na stałe w Oslo nastawiałem się na zwykłe: „Dzień dobry, szukam pracy. Mogę coś posprzątać?”, a potem już z górki – nauka języka, pęczniejące konto, bryka na kredyt, większe mieszkanie, własny dom w Asker, Sandvice lub Nesbru, stabilizacja i na końcu ten cały rodzinny interes, który najlepiej rozpocząć z konkretami w ręku. Teraz już wiem, że poszukiwanie pracy, jeśli masz szczęście i przylatujesz bez wsparcia, nieco ryzykując, z solidnymi oszczędnościami na początek, nie powinno zająć więcej niż dwa miesiące. Chyba że masz pecha lub naprawdę nic nie umiesz. Wtedy wracaj, bo norweski potwór zje cię, zanim się obejrzysz, przetrawi i skończysz gdzieś w kanałach razem ze sławnymi w Oslo szczurami, a w końcu spłyniesz do fiordu prosto na prom w kierunku Kilonii.

Gdyby ktoś zapytał, czego najbardziej się bałem przed wyjazdem, oczywiście oprócz braku pracy, odpowiedziałbym, że kosztów utrzymania, no i pogody – chłodu oraz śniegu. To jednak północny kraj.

Obawiałem się utraty zainwestowanych w wyjazd pieniędzy, byłem też przekonany, że brak mi wielu praktycznych umiejętności. Nie miałem złudzeń, że w Norwegii będę się zajmował pracą intelektualną. Byłem trochę jak Tomasz, bohater norweskiego serialu _Kampen for tilværelsen_, lingwista diachroniczny, który opuścił rodzinę w Polsce w poszukiwaniu ojca w Norwegii. A ja? Polonista, bibliotekarz, dziennikarz i muzyk amator po rozwodzie, z potwornym minusem na koncie i niewielkim arsenałem do walki o byt, mam się zmierzyć z doświadczonymi budowlańcami?

Owszem, znam angielski i podstawowy norweski, przez parę miesięcy byłem kelnerem, wkręciłem kilka gniazdek w domu, zmontowałem sporo mebli z Ikei, przez kilka dni budowałem stoiska targowe, a także malowałem mieszkanie, nie niszcząc za bardzo paneli podłogowych. Poza tym jednak przez większość zawodowego życia byłem przywiązany do samochodu lub wygodnego fotela i klawiatury komputerowej. Brakowało mi doświadczenia, by samodzielnie zrobić nawet nieduży remont mieszkania. Ale już po pierwszych kilku miesiącach okazało się, że nie taki diabeł straszny, a montowanie ścianek gipsowo-kartonowych, mieszanie betonu i składanie mebli w luksusowych hotelach to praca nieprzekraczająca możliwości nawet zdeklarowanego humanisty.

Każdy z dostępem do internetu mniej więcej wie, jak funkcjonuje norweski system podatkowy, i zdaje sobie sprawę, że podejmując decyzję o emigracji do tego kraju, trzeba przygotować umysł i konto w banku na potężny szok. W zamian, po kilku miesiącach, pojęcie „ogólnoświatowy kryzys ekonomiczny” staje się czystą abstrakcją. Norwegii to po prostu nie dotyczy. Od ubieg­łego stulecia, kiedy ubogi naród norweskich rolników i rybaków otrzymał od losu prezent w postaci złóż ropy i gazu, można było wyraźnie obserwować, jak szybko i łatwo przekroczyć granicę biedy i rozbić się o ścianę konsumpcyjnego obłędu. Gdy się ten kraj oswoi i on oswoi nas, może być niezwykle przyjaznym i spokojnym miejscem do życia, a ci, którzy zadali sobie trud nauczenia się języka, mogą tu odnaleźć raj na ziemi, gdzie po kilku miesiącach masz dobrą pracę, stać cię na wynajem przyzwoitego mieszkania, wakacje na wyspach. I wszystko, absolutnie wszystko jest tu kwestią priorytetów.

Na koniec pogoda… Wybierając się do Oslo, choćby na tydzień, nie ma pewności, na jaką trafimy pogodę. Dla turysty to zawsze jak loteria fantowa na odpuście – częściej wygrasz lizaka o smaku lukrecji niż sprzęt AGD, ale i tak warto zaryzykować, by zatopić się w tym dziwnym, pełnym kontrastów mieście. Jeśli jednak planujesz spędzić w Oslo rok lub dłużej, a boisz się „zimnej Północy”, nie myśl za długo, tylko pakuj walizkę, bo w Polsce zimy często bywały sroższe niż w stolicy Norwegii. Wiosna jest tu deszczowa i niepewna, lato ciepłe i eksplodujące zielenią. Jesień złota jak polska, tylko bardziej i piękniej. Zima umiarkowana, bez szaleństw i dramatów, jeśli nie jesteś zrobiona lub zrobiony z kartonu. Można przeżyć, nawet gdy nie masz zbyt wiele.

*

Spoglądam za siebie, widzę zapakowany samochód. Wiedziałem, że gdy nacisnę pedał gazu, nastawię nawigację i włączę jakiś przebój drogi z lat dziewięćdziesiątych, nie będzie powrotu. Tysiąc trzysta cztery kilometry do celu, kanapki, pełen bak, w perspektywie prom plus noc na parkingu w szwedzkich lasach. Wyjeżdżałem z Polski z niezdiagnozowaną depresją – ciemnym filtrem, przez który od początku spoglądałem na emigrację, na ludzi wokół i samego siebie. Niosłem ze sobą uczucie towarzyszące człowiekowi uwięzionemu w skomplikowanej sytuacji, zakorzenionemu w jednym miejscu. Miejscu, które zna, kocha i równocześnie nienawidzi. Uczucie przykre, ale i oczyszczające. Bez złudzeń, z kiełkującą nadzieją.

Nie miałem pojęcia, co świeżaki, żółtodzioby emigracji i poszukiwacze norweskiego złota mieli w sercach, ale gdy wyruszyłem w drogę, czułem, że bezpowrotnie znikam z konkretnego czasu i miejsca. Że zostawiam za sobą nie tylko stare łóżko, kartony z książkami, kilka mebli i skrzynię pełną wspomnień. Ale przede wszystkim ludzi, których kocham, kochałem, wydawało mi się, że kocham, i całą mniej lub bardziej ważną resztę. Zawsze i we wszystkim najważniejsi są ludzie.

NO(r)WAY nie jest reportażem. Nie jest też pamiętnikiem z osobliwych, zarobkowych „wakacji” ani konglomeratem myśli. To, najogólniej mówiąc, osobiste spojrzenie na specyficzny fragment Norwegii, krótkie opowieści o polskich emigrantach, którzy z różnych względów zdecydowali się żyć i pracować w wyobrażonym raju. Często to raj widziany z piwnicznego okna, kabiny dźwigu zawieszonej czterdzieści metrów nad ziemią, dmuchanego materaca z tyłu kombiaka czy kolejki po darmowe jedzenie z Armii Zbawienia.

Wszystkie imiona zmieniono, sytuacje pomieszano, ale podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest niewykluczone.

Piotr Mikołajczak
Oslo – Reykjavik – Gorlice, 2014–2020

------------------------------------------------------------------------

* Polski tytuł: _Nowicjusz w Norwegii_; publikacja wydawana przez norweski rząd, przeznaczona dla nowo przybyłych imigrantów, zawierająca najważniejsze informacje i porady dla osób pragnących się osiedlić w tym kraju lub podjąć w nim pracę.NOC W ŚRODKU JEZIORA

_Śni mi się, że mam coś do powiedzenia._

Kilka minut po trzeciej na łóżko wskakuje pies. Natychmiast zapominam sen o starym domu w mieście, którego nie znam. Morus, czarny labrador, zeskakuje, piszczy i zaczyna dreptać pod drzwiami. Zrujnowana kamienica, w której wynająłem mieszkanie, jest prawie pusta. Oprócz mnie, piętro niżej, mieszka tu tylko stare małżeństwo. Widzę czasem przez okno, jak niosą płócienną torbę z zielonym logo swojego miasteczka. Co tydzień taszczą kilogram lekarstw i wiem, że za kilka lat tych ludzi tam już nie będzie. Ja wyprowadzam się jutro. Znów na chwilę, znów niedaleko.

Łóżko jest mokre, jakbym nie wytarł się po długiej kąpieli w jeziorze i padł na prześcieradło. Ocieram pot z czoła, wstaję, wkładam długie spodnie, flanelową koszulę, wsuwam niedbale trampki jak kapcie. I tak są do wyrzucenia. Pomimo lipca jest chłodno, więc biorę koc. Razem z czarnym psem człapiemy przez opuszczone mieszkanie znajdujące się obok wynajętej przeze mnie nory, z którego wiodą schody do ogrodu. Morus, prezent od byłej, od razu daje susa w mrok. Buszuje po zniszczonej szklarni, przegniłym domku letniskowym, wali kupę pomiędzy cierniami, słyszę, jak zahacza o nie w ciemności.

Nade mną, niezasłonięta chmurami, unosi się siatka utkana z tysięcy gwiazd, niewidocznych planet i potężnych galaktyk. Tyle możliwości, a ja nie wiem, co robić. Zapalam papierosa, zaciągam się głęboko. Wyjmuję telefon, dużo esemesów, powiadomień, lajków, słów pocieszenia. Parę dni temu zakończyłem kilkuletni etap bycia niewłaściwym mężem niewłaściwej żony. Potwierdziła się stara prawda, że studia i związki powinniśmy wybierać po trzydziestce.

Wchłania mnie ciepły szum nocnych owadów. Zapadam się w sobie, jest mi w gruncie rzeczy obojętne, co stanie się nie tylko za rok, ale i za sekundę. Jakbym wypłynął łódką na środek ogromnego jeziora, mając ze sobą jedynie worek kamieni. Nie dbam w tej chwili o życie i odrywam wielkie płaty tego, co głowie niepotrzebne. Każdą tęsknotę, żal, prośbę i czułość gniotę i wypuszczam z dymem papierosa. Muszę przetrwać, dlatego całą resztę, której nie da się wyrzygać, upycham najgłębiej, jak się da. Mam wrażenie, że krzyczę i ten krzyk jest jak ziarno piasku pośród innych ziaren. Usłyszałem kiedyś, że gdy człowiek utraci wszystko i zaczyna od zera, jest mu łatwiej niż z bagażem relacji i materii. To kłamstwo. By się podnieść, potrzeba chwili szaleństwa. Trzeba wypłynąć na środek jeziora z workiem kamieni i zdecydować.

Robi się coraz chłodniej, cicho gwiżdżę na psa. Morus wystawia łeb z krzaków, widzę jego czarne oczy odbijające światło księżyca. Nagle znika między drzewami. Czekam kilka minut, po czym zostawiam go w ciemności i wracam do łóżka. Próbuję zasnąć, ale nie potrafię. Pamiętam tylko jedno – śniło mi się, że miałem coś do powiedzenia.BEZ SNÓW

Siedzę na krześle w pokoju. Ze ścian odchodzą tapety nasiąknięte brudnymi promieniami słońca, które od lat wpadały tu przez zakurzone szyby. W środku śmierdzi smażonym kurczakiem z Tesco, grzybem, gorącem popołudnia i sześcioma fajkami West Ice. Pies nie wytrzymuje smrodu i wybiega z domu, ziejąc gorącem z pyska. Z papierosem w ustach robię pranie w niewielkiej wannie ozdobionej rdzawymi ścieżkami przy kranie. Jest tylko zimna woda, używam więc dwóch największych garnków, napełniam je po brzegi i po odpaleniu prymusa rodem z nadbałtyckich domków letniskowych zaczynam gotować. Chcę prać chociaż w trzydziestu stopniach. Tak samo robię, gdy muszę się umyć.

Ciągle liczę. Długi rosły przez ostatnie lata. Nawet piorąc te cholerne ciuchy w letniej wodzie, myślę wyłącznie o tym. Ile. Komu. I kiedy to gówno się skończy. Jeżeli dobrze pójdzie, to w tym kraju, pracując jako humanista, spłacę wszystko za trzydzieści, czterdzieści lat, wykładając po tysiąc złotych miesięcznie. Ale jest lipiec 2012, według Majów świat ma nie dożyć grudniowych świąt. Niemal dekadę wcześniej siedziałem w kinie z piękną i mądrą dziewczyną, którą kochałem. Oglądaliśmy koreański film o zemście, którego bohater Oh Dae-Su budzi się pewnego dnia zamknięty w jednym pomieszczeniu i pozostaje w nim przez piętnaście lat, nie znając przyczyny swego uwięzienia. Mówił: „Zaśmiej się, a cały świat będzie śmiał się z tobą, zapłacz, a będziesz płakał w samotności”. To samo dotyczy pieniędzy. Jak masz ich dużo, cały świat jest z tobą, dopinguje, gdy otwierasz portfel. Jak musisz oddać, jesteś sam.

Na wyjazd zdecydowałem się pod koniec lipca w środku kaszubskich lasów, gdzie dopadła mnie depresja. Będzie mi towarzyszył Adam – jedzie, by przeżyć przygodę, odkryć siebie i znaleźć własną drogę. Jego auto posłuży nam za wehikuł do stabilizacji. Kierunek Norwegia – tam najwięcej zarabiają, tam za każdym zakrętem rozpościerają się piękne widoki, tam jest zorza i najważniejsze – tam nie ma kryzysu. No i jest black metal.

Od tygodnia kupuję potrzebne rzeczy, a niepotrzebne sprzedaję, wykonuję setki telefonów, mam za sobą trzy imprezy pożegnalne, dwa pokazy filmów skandynawskich w ogrodzie u Adama, a dziś wielkie pakowanie i chaos. Dwudziesty ósmy września jest przyjemnie gorący, zapamiętam ten dzień. Właśnie ucinam łeb hydrze, a on nie odrasta, bo hydra wie, że w Norwegii czeka inny smok, którego nie da się zabić. Tam nigdy nie będę u siebie.

Pakujemy auto przez kilka godzin, bawiąc się w rozbudowaną wersję Tetrisa. W bagażniku upychamy kolanem rzeczy z trzech miejsc, gdzie pomieszkiwałem, po które z wywalonym jęzorem jeździłem to tu, to tam. Wszystko może się przydać. Wyjeżdżając na tak długi czas po raz pierwszy, zwyczajnie nie wiem, co zabrać. Ładuję walizki na oślep. Będę musiał tam normalnie funkcjonować, a nie wegetować, trując się pozorem życia. Puzzle, z których do tej pory składała się moja egzystencja, trzeba będzie tam złożyć w możliwie podobny obrazek. Pomijając te, które przez przypadek zalałem wódą, spermą i rozmytym charakterem.

Noc przed wyjazdem jest czasem pożegnań, ciszy i wewnętrznego piekła. Wiem, że kupuję paliwo w jedną stronę. Nie śnię o niczym, po prostu zamykam oczy, otwieram je i chyba przez chwilę jestem szczęśliwy. Mózg oszczędza mi koszmarów, choć w głębi serca liczę na to, że podświadomość podpowie, co robić, by nie popaść w rozpacz. Poranek jest cichy.

Leżąc jeszcze w łóżku, wspominam, jak rok wcześniej siedzieliśmy z ojcem w poczekalni u egzorcysty, księdza Mariana. Facet podobno znany i szanowany w środowisku, bo umie szybko rozpoznać, czy ktoś został duchowo szturchnięty przez siły nieczyste. A my próbujemy szukać jakiegokolwiek powodu, znaleźć przyczynę, dlaczego idzie tak bardzo źle. Wiedzieliśmy o klątwie rzuconej na dziadka w ubiegłym stuleciu przez jakąś kobietę, która krzyczała, że do trzeciego pokolenia będzie smród, brud i pożoga. A gdy człowiek nie ma nadziei i forsy, to uwierzy w każdą bzdurę. Chcę to wytłumaczyć jakoś inaczej niż ociotowaniem.

Patrzymy więc na siebie z księdzem w niewielkim pokoiku, niedaleko rynku w Poznaniu. W środku zapach książek, starego biurka i kurzu. Mówimy, że firma budowlana, którą w dużej mierze prowadził ojciec, trochę nie z jego winy przynosi ostatnio same straty. Staramy się, ale dług w pewnym momencie, po wielu wątpliwych decyzjach i trzymaniu kilku srok za ogon w dwóch różnych państwach, urósł do niemal ćwierć miliona złotych. Firma jest na mnie, więc start w przyszłość raczej mizerny. Nawet największy idiota wyliczy, że polonista spłaci to z dwóch etatów za mniej więcej trzydzieści lat.

– Rekordzistami nie jesteście, ale i tak sporo jak na cztery lata prowadzenia niewielkiej działalności – mówi ksiądz. – Sześćdziesiąt tysięcy rocznie.

Tłumaczymy szybko, o co biega. Opowiadamy o nieuczciwych kontrahentach, pechu, kryzysie z 2008, setkach godzin, które nasi pracownicy przegrali w karty, zamiast pracować. Brniemy coraz bardziej w przeszłość. W końcu dochodzimy do denominacji, mijając po drodze ogólnoświatowy strach o XXI wiek w milenijnego sylwestra. Na koniec wspominamy o klątwie. Przecież wszystko musi mieć jakąś przyczynę. Chyba nawet trochę liczyłem na to, że po tej wizycie rzeczywistość wróci na właściwe tory, a boskie światło zawróci nas do życia pełnego tłustych przelewów, harmonii z ZUS-em i podatkowego spokoju.

Ksiądz Marian poprosił o rozmowę na osobności. Ojciec poszedł na pierwszy ogień. Trochę się bałem, że zaraz wyleci z biura z płonącą głową, zmienioną twarzą albo skrzecząc jak Gylve w _Transilvanian Hunger_. Nie miałbym nic przeciwko, żeby mój stary śpiewał w Darkthrone, ale nic takiego niestety się nie stało i wynudziłem się jak lis w klatce.

Gdy już policzyłem każdą muchę krążącą w poczekalni, ksiądz zaprosił do biura tylko mnie, prosząc, by ojciec wyszedł. Był dość wysokim, dystyngowanym mężczyzną. Miał spokojny głos mądrego człowieka, łysy placek na głowie i trochę zbyt krótkie spodnie.

– Widzi pan, modliłem się za pańskiego ojca, za pana. W ogóle jesteście miłymi ludźmi. Porozmawialiśmy trochę o tym i owym, o Ukrainie, nieudanej inwestycji, o dziesiątkach spraw, które być może powinny być omawiane w innym gabinecie, ale ja tu żadnego działania demona, klątwy, sił nieczystych nie widzę.

Zaraz, czekałem przed wejściem do tego biura jak pacjent na wyniki markerów nowotworowych, żeby usłyszeć to, co już wiem? Jakie to polskie, pomyślałem. Zamiast do psychiatry łazimy do faceta w sukience, by powiedział nam oczywistości ubrane w niebiański kamuflaż. Po chwili ksiądz Marian wypowiedział jednak zdanie, po którym stwierdziłem, że to wszystko miało sens. Że w sumie oczywistości są po to, by nas szybko sprowadzić na ziemię.

– Wie pan, pański tata to jest po prostu dupa w interesach.WNĘTRZE RYBY

Koniec września, nadal ciepło. Błękit na niebie miesza się z odcieniami szarości, jesiennie przyjemny wiatr sprawia, że jest rześko i sucho. Powietrze na razie nieskażone wyziewami porannych korków. Czyste i przejrzyste. Poznań wygląda na dopiero obudzony, jakby jeszcze nie wstał z łóżka. Za mną kilka intensywnych dni, wypełnianie ostatnich zobowiązań, zamykanie niedomkniętych spraw, a teraz ten świeży i nierealny świt, gdy już wszystko jest jasne. Wiadomo, że to ostatni dzień tutaj nie tylko w tym roku, ale w tym życiu. Ostatnie spojrzenie na miasto, na bliskie osoby, na siebie zakotwiczonego w przestrzeni i czasie. To zabawne, ale jedne z pierwszych słów, jakich nauczyłem się po norwesku, brzmiały „på gjensyn” (do widzenia). Po roku używania tego zwrotu w sklepach, restauracjach i w pracy ktoś mnie wkręcił, że podobno lata temu marynarze wołali tak do swoich bliskich, gdy wypływali na długie miesiące z domu. Wiedzieli, że być może nigdy nie wrócą, więc w tych dwóch słowach zawarta była tęsknota, pożegnanie i czas. Choć to nieprawda, lubiłem myśleć, że tak właśnie było.

Wsiadamy do renówki, rocznik dziewięć siedem, świeżo po remoncie. Auto z oponami zimowymi, zapasem żarówek, cewkami, nowym rozrządem, wymienionym olejem i regulacją hamowania. Dziwne, jak człowiek potrzebuje personifikować różne rzeczy, gdy w swoim mniemaniu mierzy się z czymś ważnym. Mówimy czule nie tylko o zwierzętach, ale i o domu, nadajemy imiona instrumentom, artykułom gospodarstwa domowego i oczywiście samochodom. Nasz ochrzciliśmy Renata. Pakujemy do niej tyle gratów, że dziwimy się w końcu, ile można upchnąć w aucie osobowym. Wyglądamy jak nomadzi wiozący cały dobytek. Nie mamy co prawda kur, kołder i foteli, ale za to są gitary, cała tylna szyba zawalona workami z makaronem i ryżem, za plecami słoiki, komputery, ciuchy, koce, lampy, wieża i stos innego ustrojstwa.

Na początku tradycyjne tankowanie do pełna. Przed wyjazdem kupiliśmy adapter kasetowy i po podłączeniu telefonu mieliśmy w uszach ulubione kawałki. Trójka zanikała, więc Renata mknęła przez Polskę przy muzyce Fleet Foxes, Bon Iver i Mumford and Sons. Polska jesień żegna nas na złoto, z domieszką podniebnego indygo i kilku karmazynowych plam rozsianych po lasach. Liście obsypują nas hojnie na każdym przystanku. Ostatnia jesień w kraju.

Dojeżdżamy do granic Dojczlandu. Droga coraz lepsza, słońce coraz wyżej. Ostatnia stacja na granicy to Orlen, gdzie znów tankujemy do pełna. Spalanie dobre, sześć i pół litra na setkę. Liczymy wszystko, kalkulujemy. Mamy też świetne spalanie w innej materii. Mieliśmy rzucić fajki przed wyjazdem, ale kupiliśmy ostatnią paczkę lucky strike’ów i mocne postanowienie upadło. Ciągniemy od tego czasu papierosa na godzinę, ale z auta nie wysiadamy, więc między butami popiół, wszędzie szare plamy. Na granicy kantory, budki z żarciem, kras­nale, ogólny piknik. Tylko jeden radiowóz po drodze. Wjeżdżamy do kraju wurstu, gurkentopf i kartoffelsalat. Krajobraz mutuje, czyści się z niepotrzebnych rzeczy, odrapanych budynków, rozczochranego kolorytu i billboardów z uśmiechniętym celebrytą przy drodze.

Po godzinie jazdy autostradą pogoda zaczyna gnić. W oddali majaczą popękane chmury, widać siekący odległe pola deszcz, który wkrótce i nas dopada. Monotonia krajobrazu w szarościach o odcieniu mokrej myszy, w czerwonawych rozjaśnieniach. Wypieszczona czernią tysięcy ptaków, które obsiadły pola jak robactwo. Tak paskudnie się boję. W uszach Boards of Canada _Everything you do is a balloon_.

W Sassnitz mamy prom za piętnaście szósta. Im bliżej do niego, tym dziwniejsze uczucie nas dopada, tym większe czujemy podniecenie, że opuszczamy tę część Europy przez Bałtyk. Bywaliśmy już dalej od domu i nie jest to podniecenie wynikające z tego, że w ogóle gdzieś jedziemy. Chodzi o coś innego. Czujemy się niczym absurdalny polski Kolumb, który udaje się na przygodę życia, wychodzi z auta, wsiada na statek, płynie do pięknej, zamorskiej krainy ze starych opowieści, by stamtąd skierować kroki do surowego, zimnego kraju wikingów. Uczucie trwa kilka chwil, po czym ginie we mgle, która pojawia się wraz z naszym wjazdem do Sassnitz.

Przed podróżą zarezerwowaliśmy prom do Trelleborga. Dwie osoby, jedno auto, tona bagażu, w tym dziesiątki kilogramów niepotrzebnych emigrantowi rzeczy. Wjeżdżamy przez bramkę na teren portu i ustawiamy samochód w kolejce numer siedem, w której stoją Polacy, Rumuni, Niemcy i Szwedzi. Przede wszystkim Szwedzi. Kilka kombiaków volvo, przez których szyby widać kartony z puszkami, rakiety fajek, wysokoprocentowe alkohole poupychane między siedzeniami. Ludzie mają szczęśliwe miny. Robi nam się przykro, bo nie zabraliśmy ze sobą choćby flaszki. Nawet nie wiemy dlaczego. Siedzimy w aucie i spoglądamy na spływający po szybie deszcz, nucimy coś pod nosem, snujemy niewiarygodne plany i pijemy herbatę ze stylowego, niebieskiego termosu w kwiaty.

Po niecałej godzinie kolejka rusza. Wjeżdżamy na most – majestatyczny moloch z betonu. Ma w sobie jakieś piękno i tajemnicę, ale bardziej zachwycają nas teraz dźwięki dochodzące z promu. Jakby ogromny potwór morski, w którego trzewia zmierzaliśmy, dostał rozstroju żołądka. Industrialno-makrobiologiczne, geigerowskie melodie. Wreszcie znikamy w środku jak Jonasz we wnętrzu wieloryba. Zaleciało ławicą, która przeleżała martwa w porcie o pół roku za długo. Udajemy się po schodach do poczekalni, gdzie już siedzi grupka uchachanych Szwedów, konsumując część zimowych zapasów, kilkunastu Polaków i garstka Tajek. Obsługa jest niemiecka, więc panuje względny porządek. Oficjalnie pierwszą część trasy mamy za sobą.WIATR WŚRÓD JODEŁ

Siadamy przy oknie, żeby mieć ładny widok na wielką wodę. Gdy prom rusza, idziemy na pokład, zobaczyć ostatni raz ziemię po tej stronie morza. To ambiwalentne uczucie, gdy nie znamy ciężaru przyszłych wydarzeń, choć go sobie wyobrażamy, a zarazem czujemy ciężar przeszłości, którą z każdą minutą zostawiamy na niknącym w oddali brzegu. Jakbyśmy cofali licznik w mózgu. Choć jestem na promie z Adamem, to w tym szczególnym momencie nasze uczucia się rozchodzą. Przeżywamy tę podróż inaczej. Ja muszę, on chce.

Zabijamy nudę czytaniem książek, słuchaniem kursów norweskiego, oglądaniem wyścigów konnych i szwedzkiej wersji _Milionerów_. Obserwujemy blondynów ubzdryngalających się piwem. Przerażają nas szwedzkie dzieci. Podchodzą do okien i długo patrzą w ciemniejące morze. Jakby na coś czekały, jakby były związane z wielką wodą niewidzialną nicią przeznaczenia. Rozumiem dorosłych, którym wraz z wodą przepływają przez głowę hektolitry myśli, ale co widzą czterolatki, gdy spoglądają w te ciemniejące fale?

Musimy odreagować kilka godzin spędzonych w aucie i stres emigracyjnej gorączki. Wychodzimy na pokład. Siła podmuchu przesuwa nas po nim i powoduje, że przestajemy myśleć o własnym bezpieczeństwie. Zabawa. Wyrzucamy pety w górę. Wzlatują wysoko i gnają kilkadziesiąt metrów dalej, aż gorejące świetliki znikają nam z oczu. Pochłaniają je fale przesypujące się w mroku. Mamy wrażenie, że lecące z wiatrem pety wylądują z powrotem w Sassnitz. Później wicher porywa ślinę, stare rachunki, chusteczki i inne rzeczy, które znaleźliśmy w kieszeniach. Zdaje się, że lecące za promem morskie ptaki stoją w miejscu. Gdy podchodzimy, żeby je pogłaskać, jakimś cudem odlatują. Wiatr wieje coraz silniej i wraz z ogromnymi, czerwonymi płatami gorącego popiołu z okrętowego komina tworzy niezwykłe widowisko. Wpatrujemy się w to i nie zauważamy, kiedy przychodzi noc. Z nią wszystko się uspokaja, wokół promu zapada cisza. Tylko woda szumi w ciemnościach. A w jeszcze większej ciszy i ciemności pływają pod nami morskie stworzenia, potwory, o których istnieniu nie wie nikt oprócz szwedzkich dzieci.

Blady księżyc wznosi się coraz wyżej. W końcu umiera gdzieś za brunatnym, puszystym kocem i zostaje po nim tylko mały, świetlisty ślad na jednej z chmur. Przybijamy do brzegu. Trelleborg jest zatopiony we śnie, więc szybko wyjeżdżamy z miasta, do którego świetnie pasuje album _Zombie never dies_ Bohren & der Club of Gore. Zmierzamy w stronę Malmö. Tuż przed północą, gdzieś pod Göteborgiem zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Parkujemy za Burger Kingiem, zamierzamy przespać w aucie kilka godzin. Adam pakuje się do śpiwora i odpływa. Ja za fotelem kierowcy, z obolałymi kolanami, bez śpiwora, który zaginął gdzieś na tyłach samochodu. Drżę z zimna i nie mogę zasnąć. Dopiero po dwóch godzinach, wraz z nastaniem _vargtimmen _– godziny wilka, zapadam w sen. Czas przed świtem, pomiędzy trzecią a piątą nad ranem, niedługo wstanie słońce, ale ciągle trwa noc. W ludowych wierzeniach to najmroczniejsza część doby, wtedy najwięcej ludzi umiera, lecz i najwięcej bierze pierwszy oddech. Koszmary są najstraszliwsze, a cierpiących na bezsenność ogarnia największy lęk. Ale swoją genezę godzina wilka wzięła od tego, że strażników przy ognisku właśnie w tym czasie mógł zmorzyć sen, czyniąc z nich łatwe ofiary drapieżników. Mimo że nie mamy ognia, zamki w drzwiach dość solidne, a w okolicy żywej duszy, zasypiam z tak wielkim strachem o przyszłość, że chciałbym się już nigdy nie obudzić. Całym moim życiem rządził dotąd strach, a mimo że jestem daleko od domu, chyba nic się nie zmieniło. Śnię o głębokim lesie, we wnętrznościach którego zabłądziłem.

_Jest śnieżna noc. Lodowaty wiatr gwiżdże wśród jodeł. Ktoś za mną idzie. Ktoś, kogo nienawidzę, ale nie wiem, kim jest. Nadszedł od strony miasta, którego nie znam. Jest coraz bliżej, przyspiesza. Nie mogę nic zrobić, by uciec. Boję się odwrócić, gdy trzas­kają za mną gałęzie, gdy słyszę coraz bliżej skrzypienie śniegu. W końcu czuję dłoń na ramieniu. Ten dotyk sprawia, że prawie otwieram oczy. Ze mną budzi się nowy dzień._MAM W DUPIE MAŁE MIASTECZKA

Powieki drgają, ale nie mogę ich otworzyć, ciało odmawia posłuszeństwa. Kręgosłup przypomina napiętą strunę. Nie mogę wstać, nie wiem, gdzie jestem. Po chwili wyczuwam pod sobą fotel samochodu, więc pewnie stało się to, co miało się stać. Próbuję sobie przypomnieć, dlaczego tu jestem. Dlaczego wyjechałem z kraju, rzuciłem swoje sprawy i ludzi, wymarzoną od dziecka pracę w ciepłej, najprzytulniejszej bibliotece pod słońcem. Jak to się stało, że jestem właśnie w tym miejscu? Blade słońce ledwo wygląda zza chmur. Coraz jaśniej, coraz głośniej. Zapadam w płytki i niespokojny sen, którego, już to wiem, nie zapamiętam. Adam śpi obok, coś tańczy pod jego powiekami.

_Jedziemy samochodem po wąskiej, leśnej drodze. Skręcamy w prawo i przejeżdżamy obok ciał w kolorze deszczu i krwi. Martwe wilki. Wszędzie martwe wilki. Dwie pozostałe przy życiu bestie szarpią futro, pod którym ukryte jest czerwone mięso. Wilczy kanibalizm. Po chwili nie da się już ominąć padliny, więc kołami gruchoczemy mostki, żebra i szare głowy. Z każdym metrem coraz więcej wyprutych flaków. Droga staje się czerwona._

Adam otwiera oczy, bierze głęboki oddech, mówi o wilkach. Zgadzamy się, że nasze sny są projekcją lęku przed nieznanym, przed nami samymi i przed ogromem trudności, jakie nas czekają. Okazuje się, że zarówno przed zaśnięciem, jak i po przebudzeniu myśleliśmy o tym samym: dlaczego właściwie tu jesteśmy?

Zamieniamy się miejscami. Teraz to ja wpełzam do śpiwora jak ślimak do muszli. Zakładam słuchawki i usiłuję zasnąć z archiwalną audycją Ciemnej Strony Mocy dźwięczącą w uszach. Aleksandra kończy zapowiadać utwór islandzkiego zespołu Sigur Rós i przy pierwszych dźwiękach zasypiam jak dziecko, ufając przyszłości. Adam jedzie siedemdziesiątką i szuka punktów, gdzie można wymienić euro na norweskie korony. Kilka razy zjeżdża z autostrady, gdy zauważa znak „i”. Myśli, że to skrót od „informacja”, ale kiedy dojeżdża na miejsce, okazuje się, że to tylko tablica z mapą oraz kiepskimi zdjęciami okolicy.

Mijamy po drodze mnóstwo zamkniętych stacji benzynowych, nikt nie potrafi udzielić nam jakichkolwiek wskazówek. Przed szóstą rano szwedzka wieś śpi, powinniśmy spać razem z nią. A ja budzę się, zasypiam na minutę, budzę się znów, gdy Adam zapala fajkę, i ponownie ląduję płytko pod powierzchnią snu. Wszystko mnie boli, krew w żyłach przepływa ociężale, tkwię w przedziwnym stuporze, apatii, która wysysa chęć do otwarcia oczu. Odsypiam zimną, pokrzywioną noc za kierownicą, przegapiając pierwsze piękne widoki o świcie, wschodzące słońce, masywne chmury i mijane małe, urocze miasteczka, które wraz z Bursą mam w tym momencie w dupie. Adam jest zaniepokojony zbyt szybko zmniejszającą się odległością do norweskiej granicy. Budzi mnie, gdy David Bowie wykrzykuje z głośników _I’m deranged._ Towarzyszę mu podczas dalszej jazdy z petem w ustach. Opowiada o bezowocnych poszukiwaniach kantoru, krótkiej wizycie w McDonaldzie i rozmowie z obsługą. Urocza Szwedka zapisała mu w telefonie nazwę centrum handlowego, której Adam nie jest w stanie wymówić, a co dopiero zapamiętać. Rozbudzam się zupełnie, gdy wjeżdżamy do miasteczka Kungsbacka, gdzie znajdujemy kantor. Czynny dopiero od jedenastej. Chyba nie lubię Szwedów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: