- W empik go
Nostromo - ebook
Nostromo - ebook
"Nostromo jest książką najtroskliwiej przemyślaną ze wszystkich mych dłuższych powieści napisanych po wydaniu Tajfunu — zbioru krótkich opowiadań. (...) W roku 1875 czy 1876, przebywając jako bardzo młody chłopiec w Zachodnich Indiach, a raczej w Zatoce Meksykańskiej (gdyż moje kontakty z lądem były krótkie, rzadkie i przelotne), usłyszałem opowiadanie o jakimś człowieku, który korzystając z zamętu rewolucji, sam jeden ukradł łódź załadowaną srebrem, gdzieś na wybrzeżu Tierra Firme. (...) Ten człowiek potrafił rzeczywiście zagrabić łódź naładowaną srebrem, a mógł tego dokonać tylko dlatego, że posiadał całkowite zaufanie swych zwierzchników, którzy musieli być dziwnie nieprzenikliwi w ocenie ludzkich charakterów. W opowiadaniu marynarza wychodzi on na nieposkromionego łotra i pospolitego oszusta, na figurę stetryczałą, tępą i okrutną, o ordynarnym wyglądzie zewnętrznym, na człowieka zupełnie niegodnego wielkości, do której miała go wówczas ta sposobność przypadkowa wynieść. Lubił — rzecz ciekawa — otwarcie przechwalać się swym czynem." (Z przedmowy Autora)
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-067-0 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nostromo jest książką najtroskliwiej przemyślaną ze wszystkich mych dłuższych powieści napisanych po wydaniu Tajfunu — zbioru krótkich opowiadań.
Nie twierdzę przez to, iż w tym okresie uświadomiłem sobie jakąś szczególną zmianę w mojej umysłowości i poglądach na zadania pisarza. A może nawet takiej zmiany w ogóle nie było, poza tą tajemniczą, niezbadaną dziedziną, która nie ma nic wspólnego z teoriami sztuki, subtelną zmianą w gatunku natchnienia — rzeczą, za którą nie można mnie czynić odpowiedzialnym. Co mnie jednak trochę dręczyło po ukończeniu ostatniej noweli ze zbioru objętego tytułem Tajfun, to wrażenie, że nie ma już o czym pisać na tym świecie.
Ten dziwnie negatywny i niepokojący nastrój trwał przez pewien czas, po czym pierwszym bodźcem do Nostroma — jak to już bywało przed zabraniem się do innych dłuższych powieści — stała się kursująca anegdota, zupełnie pozbawiona szczegółów, które by jej nadawały wagi.
W roku 1875 czy 1876, przebywając jako bardzo młody chłopiec w Zachodnich Indiach, a raczej w Zatoce Meksykańskiej (gdyż moje kontakty z lądem były krótkie, rzadkie i przelotne), usłyszałem opowiadanie o jakimś człowieku, który korzystając z zamętu rewolucji, sam jeden ukradł łódź załadowaną srebrem, gdzieś na wybrzeżu Tierra Firme.
Było w tym coś niezwykłego. Ale nie dowiedziałem się żadnych szczegółów, że zaś problem przestępstwa jako przestępstwa nie interesował mnie zbytnio, więc cała ta historia wyszła mi z pamięci. Zapomniałem o niej i dopiero w dwadzieścia sześć czy siedem lat później odnalazłem ją w potarganej książczynie, nabytej na ulicznej wystawie drugorzędnej księgarni. Była to autobiografia amerykańskiego marynarza, w napisaniu której dopomógł mu pewien dziennikarz. Podczas swych wędrówek marynarz ten pracował przez kilka miesięcy na pokładzie szkunera — okazało się, iż panem i właścicielem tego statku był właśnie złodziej, o którym słyszałem za młodych lat. Nie mam co do tego wątpliwości, gdyż trudno przypuścić, aby dwa zamachy tak śmiałej natury zostały dokonane w tej samej części świata, i to w związku z południowoamerykańską rewolucją.
Ten człowiek potrafił rzeczywiście zagrabić łódź naładowaną srebrem, a mógł tego dokonać tylko dlatego, że posiadał całkowite zaufanie swych zwierzchników, którzy musieli być dziwnie nieprzenikliwi w ocenie ludzkich charakterów. W opowiadaniu marynarza wychodzi on na nieposkromionego łotra i pospolitego oszusta, na figurę stetryczałą, tępą i okrutną, o ordynarnym wyglądzie zewnętrznym, na człowieka zupełnie niegodnego wielkości, do której miała go wówczas ta sposobność przypadkowa wynieść. Lubił — rzecz ciekawa — otwarcie przechwalać się swym czynem.
— Ludzie myślą, że robię majątek na moim szkunerze — mawiał — ale to nic nie jest. Nie dbam o ten zarobek. Od czasu do czasu jadę spokojnie, gdzie trzeba, i wydobywam sztabę srebra. Muszę powoli się wzbogacać, jak sami rozumiecie.
Był jeszcze jeden interesujący rys w tym człowieku. Pewnego razu wybuchła kłótnia między nim a marynarzem, któremu wyrwała się pogróżka:
— A kto mi zabroni, gdy przybijemy do lądu, donieść o tym, co pan mówił o srebrze?
Cyniczny gbur nie przestraszył się bynajmniej. Nawet się roześmiał.
— Ty głupcze, jeśli odważysz się pisnąć cośkolwiek o mnie na wybrzeżu, wpakuję ci nóż w plecy. Wszyscy tam. w porcie są. mymi przyjaciółmi, mężczyźni, kobiety i dzieci. Kto mi dowiedzie, że łódź nie zatonęła? Nie pokazałem ca, gdzie srebro jest ukryte, prawda? A więc nie wiesz nic. Przypuśćmy, że kłamałem. Hę?
Wreszcie marynarz, któremu obmierzła nikczemność tego zatwardziałego złodzieja, opuścił potajemnie szkuner. Cały ten epizod zajmuje około trzech stron w autobiografii. Nie byłoby o czym mówić, gdyby nie to, że gdy czytałem te kartki, potwierdzające zasłyszane w młodości słowa, wywołały one w mej pamięci zamierzchłe lata, kiedy wszystko było jeszcze takie świeże, tak zaskakujące, tak ciekawe; zarysy obcych wybrzeży w rozgwieżdżone noce, cienie wzgórz w słońcu, namiętności ludzkie wśród mroków, gawędy na pół zapomniane, twarze o rysach dziś już zatartych... A więc może, może istnieje coś na świecie, o czym warto pisać. W tej historii nie widziałem jednak na razie nic godnego uwagi. Jakiś szubrawiec kradnie dużą skrzynię z cennym towarem — tak ludzie mówią. Albo to prawda, albo nie — w każdym razie rzecz nie ma wartości sama w sobie. Obmyślanie szczegółów i okoliczności, w jakich grabież została dokonana, nie pociągało mnie, nie leżało bowiem w zakresie mego talentu; pomyślałem sobie, że gra niewarta świeczki. Dopiero od chwili gdy w mojej głowie zaświtała myśl, że złodziej skarbu nie musiał być koniecznie zakamieniałym łotrem, że mógł być nawet człowiekiem z charakterem, aktorem, a może ofiarą dramatu rewolucji, dramatu o wciąż zmieniającej się akcji, dopiero wtedy zamajaczyła mi zamglona jeszcze wizja kraju, który miał później stać się prowincją Sulaco, z jej wysokimi, mrocznymi szczytami Sierry, z jej mglistym Campo — niemymi świadkami wydarzeń wynikających z namiętności ludzi równie krótkowzrocznych w dobrym, jak w złym.
Takie oto były prawdziwe a zawiłe przyczyny narodzin Nostroma — książki. Z tą chwilą, sądzę, musiała być napisana. Ale nawet wtedy wahałem się — instynkt samozachowawczy przestrzegał mnie przed podjęciem tak dalekiej i mozolnej podróży, do kraju pełnego intryg i rewolucji. Mimo wszystko trzeba było to zrobić.
Pisanie zajęło mi większą część 1903 i 1904 roku; było w tym dużo przerw, były też nawroty, wahania. Bałem się zabłądzić, im głębsza bowiem stawała się moja znajomość tego kraju, tym szersze otwierały się perspektywy. Często także, natknąwszy się na zbyt zawiłe sprawy tej republiki, pakowałem (w przenośni) walizkę i uciekałem z Sulaco, by zmienić powietrze i napisać parę stron innej książki: Zwierciadła morza. Na ogół, jak to już wspomniałem poprzednio, pobyt mój na kontynencie Ameryki Łacińskiej — słynnej ze swej gościnności — trwał około dwóch lat. Po powrocie stamtąd zastałem (mówiąc poniekąd stylem kapitana Gullivera) moją rodzinę w dobrym zdrowiu, żonę uszczęśliwioną, że się to wreszcie skończyło, a naszego synka w postaci sporego chłopca, urósł bowiem bardzo w czasie mej podróży.
Największym dla mnie autorytetem w zaznajamianiu się z historią Costaguany był oczywiście mój czcigodny przyjaciel, zmarły don José Avellanos, poseł nadzwyczajny na dworach Anglii, Hiszpanii eta, eta, autor bezstronnego i pełnego elokwencji dzieła pt. Historia pięćdziesięciu lat nierządu. Książka ta nigdy nie została wydana (o przyczynach czytelnik dowie się z powieści) i ja jestem jedynym człowiekiem na świecie, który posiadł jej treść. Opanowałem i poważnie przemyślałem tę treść, co zajęło mi ogromnie wiele godzin, myślę więc, że można zaufać mojej dokładności. By rozproszyć obawy podejrzliwych czytelników, a sobie oddać sprawiedliwość, zaznaczam, że pewne aluzje historyczne, które tu wprowadzam, nie mają na celu popisania się erudycją posiadaną wyłącznie przeze mnie, ale że każda z tych aluzji odnosi się ściśle do rzeczywistości: albo rzuca światło na charakter wypadków, albo dotyczy bezpośrednio losów opisywanych osób.
Jeśli chodzi o ich własne dzieje, czy to arystokracji, czy ludu, mężczyzn czy kobiet, południowców czy Anglosasów, bandytów czy polityków, to usiłowałem nakreślić je ręką tak chłodną, jak mi na to pozwalał żar własnych, ścierających się wzruszeń. W gruncie rzeczy są to także dzieje ich walk. Rzeczą czytelnika jest orzec, w jakim stopniu w swoich czynach i tajonych zamysłach, które ujawniają się pod gorzkim naciskiem okoliczności, opisywani przeze mnie ludzie zasługują na zainteresowanie. Wyznaję, że ta epoka jest dla mnie epoką najtrwalszych przyjaźni i niezapomnianej gościnności. Z głęboką wdzięcznością muszę tu wymienić panią Gould, „największą panią w Sulaco" — którą możemy spokojnie powierzyć opiece wiernego w swych nie wyjawionych uczuciach doktora Monyghama — a także wspomnieć Karola Goulda, organizatora-idealistę, człowieka wielkich interesów, pozostawiając go jego kopalni — skąd nie ma już na tym świecie ucieczki. O Nostromie, stanowiącym kontrast rasowy i społeczny z poprzednim — mimo iż obaj zostali zniewoleni przez srebro z kopalni San Tomé — czuję się w obowiązku powiedzieć coś więcej.
Nie miałem wahań robiąc mojego głównego bohatera Włochem. Przede wszystkim było to zupełnie prawdopodobne: roiło się w tym czasie od Włochów w Zachodniej Prowincji, jak się o tym każdy czytelnik z mojej książki przekona; po wtóre nikogo innego nie mógłbym postawić obok Giorgia Violi, „Garibaldina", wyznawcy idei dawnych, humanitarnych rewolucji. Co do mnie, chodziło mi o człowieka z ludu stojącego jak najdalej od klasowych konwencji i od ustalonego sposobu myślenia. Nie jest to z mej strony wycieczka przeciw konwencjom. Powody, które mnie do tego skłoniły, były natury artystycznej, a nie moralnej. Gdyby Nostromo był Anglosasem, dążyłby do wzięcia udziału w lokalnej polityce. Tymczasem mój Nostromo nie dąży osobiście do roli przywódcy. Nie chce wyrastać ponad tłum. Wystarcza mu czuć się potęgą w masach ludowych.
Jeśli utworzyłem Nostroma takim, jakim jest, wpłynęło na to w dużej mierze natchnienie płynące ze wspomnień, dalekich i młodzieńczych, o pewnym śródziemnomorskim marynarzu. Ci, którzy czytali niektóre ustępy moich powieści, zrozumieją od razu, co mam na myśli mówiąc, że Dominik, padrone „Tremolina", mógł był w pewnych okolicznościach zostać Nostromem. On i ja byliśmy zamieszani w przedsięwzięcie raczej absurdalne, lecz absurdalność nie ma tu znaczenia. Przyjemnie jest pomyśleć, że w mojej pierwszej młodości musiało jednak tkwić we mnie coś takiego, co zdołało narzucić temu człowiekowi jego na wpół gorzką wierność i na wpół ironiczne przywiązanie. Słyszałem wiele powiedzeń Nostroma wypowiadanych po raz pierwszy głosem Dominika. Z ręką na sterze, tocząc nieustraszonym wzrokiem po widnokręgu, rzucał spod swego mniszego kaptura zacieniającego twarz zwykłe słowa, jakimi ten cyniczny mędrzec rozpoczynał swoje przemówienia: „Vous autres gentilhommes! Mówił to drwiącym tonem, który do dziś dnia dźwięczy mi w uszach. Jak Nostromo! — „Wy, hombres finosl" Zupełnie jak Nostromo. Tylko że Dominik, Korsykanin, z pewną dumą wymieniał szereg swoich przodków, czego Nostromo nigdy nie czynił, choć jego ród był o wiele starszy. Był człowiekiem dźwigającym ciężar niezliczonej ilości pokoleń, a nie mającym żadnych paranteli, którymi by mógł się chlubić. Jak wszyscy synowie ludu.
Odziedziczony po przodkach realizm, nieopatrzność i szczodrobliwość, hojne szafowanie sobą, męska próżność, niejasne poczucie swej wielkości, wierność i zdolność do poświęceń, zaprawiona domieszką rozpaczy i desperacką w swoich impulsach — oto cechy Nostroma, które dowodzą, że jest człowiekiem z ludu, że jest jego silą nie pragnącą przewodzić, siłą, która włada od wewnątrz. Gdy po latach, już jako człek dojrzały, przeistoczył się w słynnego kapitana Fidanzę, gdy zdobył sobie w kraju punkt oparcia, gdy chodził za swymi sprawami po nowożytnych ulicach Sulaco, odprowadzany spojrzeniami pełnymi szacunku, gdy odwiedzał wdowę po cargadorze lub wstępował na zebrania Loży, przysłuchując się w milczeniu przemówieniom anarchistów, ten zagadkowy patron odradzającego się ruchu rewolucyjnego, zamożny i godzien zaufania towarzysz Fidanza, noszący w piersi świadomość swego moralnego bankructwa, pozostawał nadal nieodrodnym synem ludu. W swym stosunku do życia, które jednocześnie kocha i którym gardzi, w swym obłąkanym przekonaniu, że go zdradzono, że umiera zdradzony — nie wiadomo przez co i przez kogo — jest wciąż typowym przedstawicielem ludu, jego Wielkim Człowiekiem — noszącym w sobie osobisty dramat.
Pragnąłbym wspomnieć o jeszcze jednej postaci poznanej w tych niespokojnych czasach: o Antonii Avellanos, „pięknej Antonii". Nie śmiem twierdzić, że jest typową przedstawicielką panien Ameryki Łacińskiej. W moim przekonaniu, tak. Ukazuję ją jakby na drugim planie, u boku ojca (mego czcigodnego przyjaciela), ale mam nadzieję, że jej postać rysuje się dość wyraźnie, by to, co zamierzam powiedzieć, było zrozumiałe. Otóż z tych wszystkich ludzi, którzy razem ze mną oglądali narodziny Zachodniej Republiki, ona jedna pozostawiła w mej pamięci wrażenie ciągłości życia. Antonia — arystokratka i syn ludu Nostromo są budowniczymi nowej ery, istotnymi twórcami nowego państwa; on — przez swe legendarne, śmiałe czyny, ona —przez iście kobiecą siłę, jako jedyna istota, zdolna wzniecić szczere, namiętne uczucie w sercu szydercy. Gdyby mnie coś kiedy skłoniło do powrotu do Sulaco (nie chciałbym za nic oglądać zmian, jakie tam zaszły), byłaby to osoba Antonii. A właściwą tego przyczyną — dlaczego nie miałbym być szczery? — prawdziwą przyczyną jest fakt, iż stworzyłem ją na podobieństwo pierwszej mojej miłości. Jakżeśmy ją podziwiali w naszym gronie dorastających chłopaków, kolegów jej braci! Spoglądaliśmy na tę dziewczynę z ledwo ukończoną szkołą jako na herolda wiary, do której skłaniał nas wrodzony instynkt, ale którą ona jedna umiała głosić z nigdy nie gasnącą nadzieją. Miała może więcej żaru i mniej pogody od Antonii, ale była bezkompromisową purytanką w zakresie spraw dotyczących patriotyzmu, bez najlżejszej domieszki światowego wyrachowania w myślach. Nie byłem jedynym, który się w niej kochał, byłem jednak tym, który najczęściej słyszał od niej słowa surowej nagany za lekkomyślność — podobnie jak biedny Decoud — i znosił ciosy jej raniących inwektyw. Ona niezupełnie mnie rozumiała, mniejsza o to. Tego popołudnia, gdy przyszedłem jak skruszony, a jednocześnie zuchwały grzesznik z ostatnim pożegnaniem, uścisnęła mi rękę tak mocno, że serce skoczyło mi w piersi, i dostrzegłem łzy, które zaparły mi oddech. Zmiękła w tej ostatniej chwili, jakby nagle pojęła (byliśmy jeszcze takimi dziećmi!), że odjeżdżam naprawdę i na dobre, że odjeżdżam bardzo daleko — gdzieś aż do Sulaco, nieznanej krainy, ukrytej przed naszymi oczyma w mroku Zatoki Placido. Oto dlaczego marzę czasem o tym, by raz jeszcze rzucić okiem na „piękną Antonię" (czyżby na tamtą?), przesuwającą się w mroku wielkiej katedry. Widzę ją, jak odmawia krótką modlitwę nad grobem pierwszego i ostatniego kardynała-arcybiskupa Sulaco, jak w nabożnej zadumie staje przed pomnikiem don Joségo Avellanosa, by potem rzucić przewlekłe, rzewne i wierne spojrzenie na pamiątkowy medalion Marcina Decouda i wyjść z pogodną twarzą na wielką plaza, zalaną słońcem. Ze swą białą głową i wyprostowaną postacią jest już tylko relikwią przeszłości, mijaną obojętnie przez ludzi oczekujących niecierpliwie świtu nowych er, zamętu nowych rewolucji.
Ale jest to najnieprawdopodobniejsze z marzeń. Już za tych dawnych czasów zrozumiałem, że od chwili kiedy duch opuścił ciało wspaniałego capataza, syna ludu — uwolnionego wreszcie od ciężkiego jarzma miłości i bogactwa —nie mam już zgoła co robić w Sulaco.
J. C.
Październik 1917ROZDZIAŁ PIERWSZY
Za czasów panowania tu Hiszpanii i jeszcze w czasach późniejszych miasto Sulaco — w przepychu swych pomarańczowych gajów, świadczących o jego starożytności — nie było z punktu widzenia handlowego niczym więcej niż nabrzeżnym portem, w którym uprawiano dość ożywiony miejscowy handel indygiem i niewyprawnymi skórami wołów. Niezgrabne galeony dawnych zwycięzców, przeznaczone na głębokie wody i niezdolne do poruszania się bez silnego wiatru, podczas gdy dla uruchomienia nowożytnego klipera wystarcza samo trzepotanie żagli, dawno przestały ukazywać się w Sulaco z powodu ciszy panującej prawie nieustannie w rozległej jego zatoce. Dostęp do wielu portów na kuli ziemskiej bywa utrudniony przez zdradliwe skały podwodne i burzliwe wybrzeże. Uroczysta cisza głębokich wód Golfo Placido przez wieki całe chroniła Sulaco przed zakusami międzynarodowego handlu, zatoka bowiem tworzyła niejako olbrzymią, pozbawioną dachu i otwartą na ocean, półkolistą świątynię, której ścianami były wyniosłe góry obwieszone draperią żałobnych chmur.
Po jednej stronie tej szerokiej wnęki, która wgłębia się w prostą linię wybrzeża Republiki Costaguana, ostatnim cyplem kształtu ostrogi jest nieznaczny przylądek zwany Punta Mala. Ze środka zatoki nie widzi się wcale tego punktu wybrzeża, tylko bok stromego wzgórza, stojącego poza nim, zarysowuje się słabo jak cień na niebie.
Po drugiej stronie coś, co mogłoby się wydawać oderwanym, zwojem błękitnej mgły, lekko majaczy na tle jarzącego się widnokręgu. Jest to półwysep Azuera, dziki chaos ostrych skał i kamiennych tarasów poprzerzynanych pionowymi wąwozami. Wysuwa się on daleko w morze, na kształt nieociosanego łba z kamienia, osadzonego na wątłej szyi, którą tworzy ławica piasku zarośnięta kolczastymi krzewami i łącząca go z zielonym wybrzeżem. Całkowicie pozbawiony wody — gdyż deszcze spływają natychmiast ze wszystkich jego zboczy do morza — półwysep ten nie posiada, jak mówią, piędzi ziemi, na której mogłoby wyrosnąć bodaj źdźbło trawy. Zda się być obarczony przekleństwem. Nędzarze, którym jakiś mroczny instynkt, szukający pocieszenia, każe łączyć pojęcie zła z pojęciem bogactwa, objaśniają przybysza, że półwysep jest martwy dlatego, iż mieści w sobie zakazane skarby. Prostacy z tych stron: peonowie z estancji, vaquerosy z pastwisk nadmorskich, obłaskawieni Indianie przebywający mile drogi po to, by sprzedać na targu wiązkę trzciny cukrowej lub koszyk kukurydzy za trzy pensy, dobrze wiedzą, że wielkie pokłady błyszczącego złota leżą w mrokach głębokich przepaści, przecinających kamienne szlaki Azuery. Według tradycji wielu poszukiwaczy przygód w dawnych czasach zginęło w wyprawach na półwysep. Opowiadają, że i później, już za pamięci ludzkiej, dwóch wędrownych marynarzy — może Americanos, a w każdym razie gringos — zwerbowało pewnego mozo, nicponia i oszusta, i we trzech skradli osła, którego objuczyli wiązką suchego drzewa, skórzanym worem z wodą, a także żywnością na kilka dni. Tak zaopatrzeni, z rewolwerami u pasa, wyruszyli torując sobie drogę za pomocą noży zwanych machetes poprzez kolczaste krzewy zarastające szyję półwyspu.
Następnego wieczoru — po raz pierwszy, odkąd pamięć sięga — spiralna, blada smuga dymu, mogąca pochodzić tylko z roznieconego ogniska, ukazała się na tle nieba, powyżej ostrej grani kamiennej głowy. Załoga nabrzeżnego szkunera, który zwinął żagle o trzy mile od brzegu, wpatrywała się ze zdumieniem w tę smugę dymu aż do zupełnego zmierzchu. Pewien Murzyn, rybak, mieszkający w pobliżu w samotnej chacie nad małą zatoką, widział wyruszającą wyprawę i teraz wyczekiwał na jakiś znak. O samym zachodzie słońca zawołał żonę i oboje śledzili to dziwne, złowróżbne zjawisko z niedowierzaniem, z zazdrością i zgrozą.
Bezbożni awanturnicy nie dali już znaku życia. Nie ujrzano już nigdy ani marynarzy, ani Indianina, ani skradzionego osła. Za duszę owego mozo, mieszkańca Sulaco, żona zamówiła kilka mszy, co zaś do biednego kłapoucha, to zapewne, jako bezgrzesznemu, dane mu było umrzeć własną śmiercią. Natomiast obaj gringos — według podania — przebywają do dziś dnia wśród skał, żywe widma obarczone klątwą osiągniętego powodzenia. Dusze ich nie mogą oderwać się od ciał stojących na straży odkrytych skarbów. Są teraz bogaci, głodni i spragnieni. Wytworzyła się dziwna baśń o upartych duchach tych zuchwałych cudzoziemców-heretyków, duchach, które wolą cierpieć w wynędzniałych, zasuszonych ciałach niż zgodzić się na chrześcijańskie wyrzeczenie się zdobyczy, co przyniosłoby im wyzwolenie.
Tacy są legendarni mieszkańcy Azuery strzegący zakazanego skarbu. Cień, widoczny na niebie po tej stronie, a po stronie przeciwnej okrągła plama błękitnej mgły, tuż nad jasną granicą widnokręgu, tworzą dwa najdalej wysunięte punkty zatoki, która nosi nazwę Golfo Placido, ponieważ od najdawniejszych czasów nie pamiętano, aby silny podmuch wiatru przeszedł nad jej wodami.
Przepływając nakreśloną w wyobraźni linią pomiędzy Punta Mala i Azuerą, okręty przybywające z Europy do Sulaco tracą od razu silny wiatr oceanu. Stają się igraszką kapryśnych powiewów, które — bywało — przekomarzają się z nimi przez trzydzieści godzin z rzędu. Przez większość dni w roku przylądek zamykający zatokę bywa zasłonięty przed oczyma żeglarzy ogromnym zwałem gęstych, nieruchomych chmur. W pogodne dni — a te zdarzają się rzadko —inny cień pada na rozlewisko wód. Świt zjawia się za wyniosłym, zębatym murem Kordylierów, które nagle wyrastają przed oczyma jak wizja: ciemne szczyty, strome, przepaściste zbocza wsparte na potężnym fundamencie lasów, wynurzającym się z samej krawędzi wybrzeża. Spośród tych szczytów wyłania się w całym majestacie na tle błękitu biała głowa Higueroty. Nagie płaty olbrzymich skał wydają się małymi, czarnymi plamkami na gładkiej kopule śniegu.
W późniejszych godzinach, gdy południowe słońce usuwa z zatoki cień padający od gór, z niżej położonych dolin zaczynają wytaczać się chmury. Spowijając na kształt ciemnych łachmanów nagie urwiska skalne nad przepaściami powyżej lesistych zboczy, przesłaniają szczyty, ocierają się niby smugi dymu o śniegi Higueroty. I oto Kordyliery nikną z oczu, jakby się rozpływały, przemieniając się w wielkie kłęby szarej i czarnej pary, która posuwa się wolno w stronę morza i pod działaniem płomiennego upału dnia rozpuszcza się w rozrzedzonym powietrzu wzdłuż wybrzeża. Jakiś oderwany strzęp chmury usiłuje zawsze dotrzeć do środka zatoki, co rzadko mu się udaje: „Zjada go słońce", jak mówią marynarze. Chyba że jest to ciemna, piorunowa chmura, która oderwawszy się od głównego zwału, póty unosi się nad zatoką, aż wyminie Azuerę i tam, nad pełnym morzem, wybucha płomieniem i łoskotem, wciągając w grę fale jak złowrogi, powietrzny okręt piracki, unoszący się ponad widnokręgiem.
Nocą zwały chmur podnoszą się wyżej w niebo, pogrążając spokojną zatokę w nieprzeniknionych ciemnościach. Wśród tego mroku słyszy się to tu, to tam szum nagłej ulewy, która urywa się równie gwałtownie, jak się rozpoczęła. Takie chmurne noce stały się przysłowiowe wśród marynarzy żeglujących wzdłuż zachodniego wybrzeża wielkiego kontynentu. Niebo, ziemia i morze znikają całkowicie ze świata, gdy Placido — wedle miejscowego wyrażenia — zasypia pod czarną opończą. Nieliczne gwiazdy pozostałe na niebie pomiędzy rąbkiem firmamentu i sklepieniem z chmur świecą blado nad paszczą czarnej czeluści. Niewidoczny okręt sunie niepostrzeżenie pod twymi stopami, a jego żagle trzepoczą niewidoczne nad twoją głową. Nawet oko samego Boga — twierdzą brzydcy bezbożnicy — nie potrafi dojrzeć, co człowiek tam robi, i mógłbyś bezkarnie wezwać diabła na pomoc, gdybyś był pewien, że jego złej mocy nie zdławi ślepa ciemność.
Brzegi zatoki są wszędzie stronie. Trzy nie zamieszkane wysepki, wygrzewające się w słońcu tuż poza zasłoną z chmur, a położone wprost naprzeciw wjazdu do portu Sulaco, noszą nazwę Trzech Izabeli. Największa zwie się Wielką Izabelą, druga, okrągła Małą Izabelą, trzecia, najmniejsza Hermosą. Ta ostatnia ma zaledwie stopę wysokości i około siedmiu kroków średnicy: nikły, spłaszczony wierzchołek szarej skały, która po każdymi deszczu paruje jak gorący żużel i na której nikt nie odważyłby się postawić nagiej stopy przed zachodem słońca. Na Małej Izabeli stara, chropowata palma o grubym, pękatym pniu najeżonym kolcami — prawdziwa wiedźma wśród innych palm — szeleści posępną kiścią zeschłych liści nad połacią gruboziarnistego piasku. Wielka Izabela posiada źródło świeżej wody wytryskujące z zarośniętego zbocza wąwozu. Wygląda jak szmaragdowozielony klin ziemi, na milę długi, płasko położony na morzu. Wyrastają tam tuż obok siebie dwa leśne drzewa, których wysmukłe linie rzucają długi cień. Wąwóz ciągnący się wzdłuż całej wyspy zarośnięty jest krzewami; tworzy on z jednej, wyżej położonej strony głęboką rozpadlinę oplątaną gąszczem, z drugiej przemienia się w lekką wklęsłość łączącą się z wąskim szlakiem piaszczystego wybrzeża.
Z tego niżej schodzącego brzegu Wielkiej Izabeli, w oddaleniu dwóch mil, oko ludzkie dostrzega poprzez szczerbę, jakby wyciosaną siekierą w regularnym półkolu wybrzeża, port Sulaco: podłużną taflę wody przypominającą jezioro. Po jednej stronie lesiste zbocza i doliny Kordylierów spadają prostym kątem ku morzu, po drugiej — otwarta przestrzeń równiny Sulaco rozpływa się w tajemniczej, opalizującej dali, nad którą unosi się sucha mgła. Samo miasto Sulaco — nagromadzenie murów, duża kopuła i przeświecające gdzieniegdzie białe ściany miradorów wśród obszernych pomarańczowych gajów — leży pomiędzy górami a równiną, w niewielkiej odległości od portu i nieco na uboczu, co czyni je niewidocznym od strony morza.