- promocja
- W empik go
Nowa nadzieja: Galaktyczna Wojna. Księga 1 - ebook
Nowa nadzieja: Galaktyczna Wojna. Księga 1 - ebook
Tajemnicza awaria, skutkująca rozbiciem lądownika na powierzchni Księżyca.
Tajna rządowa organizacja, której macki sięgają dalej, niż ktokolwiek mógłby przewidywać.
I sekret tak potężny, że może odmienić świat raz na zawsze.
Przebudzono... coś mrocznego.
Kiedy Ellie Johnson rozbija swój pojazd podczas dziewiczej podróży na Księżyc – podczas transmitowanej relacji na żywo, w czasie największej oglądalności, na oczach niemalże całego świata – myślała, że sprawy nie mogły potoczyć się już gorzej.
Uwięziona jednak w najgorszym dniu swojego życia musi walczyć z całych sił o utrzymanie się przy życiu i odkrycie tajemnicy swojego niefortunnego „lądowania”. A to dopiero początek jej problemów.
Nie wszystko na powierzchni Księżyca jest tym, czym mogłoby się wydawać, a potężne zagrożenia czają się na każdym kroku. Na uwolnienie ze swojego więzienia czeka najstraszniejszy wróg – a wypadek Ellie jest dokładnie tym, czego potrzeba, by przebudzić go z odwiecznego snu.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7900-2 |
Rozmiar pliku: | 5,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 1
Statek kosmiczny Nowa Nadzieja, pilotowany przez dwuosobową załogę Międzynarodowej Inicjatywy na rzecz Powrotu na Księżyc, wszedł właśnie na ciasną orbitę okołoksiężycową.
– No i jesteśmy na miejscu. Pierwszy, najłatwiejszy etap podróży za nami. Orbita osiągnięta. Możesz już zacząć oddychać, Ellie. Wstrzymywanie oddechu ma to do siebie, że wiesz… Co za długo, to niezdrowo – powiedział Julius do swojego drugiego pilota, doktor Ellie Johnson z NASA, i uśmiechnął się szeroko.
Kapitan Julius Cousteau, pilot główny reprezentujący Europejską Agencję Kosmiczną i kapitan misji, na podręcznym panelu sterowania zredukował ciąg silnika głównego, a po chwili – upewniwszy się, że udało im się osiągnąć zaplanowaną wcześniej trajektorię lotu – wyłączył napęd. Teraz pojazd będzie poruszał się siłą rozpędu, jedynie od czasu do czasu korygując trajektorię lotu silnikami manewrowymi. Zresztą autopilot poradzi sobie z tym zadaniem znakomicie – w końcu do tego go zaprojektowano.
– Nie miałam wątpliwości, że dolecimy w jednym kawałku – odparła Ellie. – Ale rzeczywiście trochę się denerwowałam. Samolot czy też symulator lotu to jedno, a rzeczywistość i świadomość tego, że od próżni przestrzeni kosmicznej dzieli nas jedynie cienka blacha, hmmm, to jednak coś zupełnie innego – zauważyła.
Ellie przed wstąpieniem do NASA i zgłoszeniem się na ochotnika do programu misji kosmicznych dopracowała się doktoratu z psychologii i fizyki jądrowej. Była też wziętym pilotem samolotów turbośmigłowych, więc podróże z większymi prędkościami nie były jej obce. Pierwszy od 60 lat lot na Księżyc jednak odrobinę różnił się od lotu w atmosferze. Po pierwsze: turbulencje. A właściwie ich brak. To, co pokazują czasem w filmach science-fiction, to bujda na resorach. W filmach zawsze mocno trzęsie. W rzeczywistości jednak, z wyjątkiem przeciążeń generowanych przez silnik rakietowy zlokalizowany na przeciwległym krańcu pojazdu kosmicznego, gdy tylko jest on włączany, sam lot jest spokojny. Żadnych turbulencji. Nie czuć nic. Po drugie: świadomość, że dotychczas w historii ludzkości w tym miejscu było raptem kilkunastu ludzi – do tego samych mężczyzn. No i to, że w każdej sekundzie w Układzie Słonecznym z prędkościami kosmicznymi poruszają się miliony, jeśli nie większa liczba małych kamieni, z których każdy – jeśli tylko trajektoria jego lotu skrzyżuje się z orbitą Nowej Nadziei – może oznaczać katastrofę i raczej nieprzyjemną śmierć.
– Co ty nie powiesz? – zauważył z błyskiem w oku Julius.
– No ba – odparła Ellie. – Na szczęście Nową Nadzieję składali w Stanach, a nie na Starym Kontynencie, więc o to, że rozpadniemy się w połowie drogi, obaw nie miałam – zażartowała druga pilot.
Cousteau i Ellie często zwykli się między sobą przekomarzać. Odwieczna rywalizacja pomiędzy obiema agencjami nie mogła nie przenieść się też na pokład. Na szczęście ten rodzaj konkurencji działał na wszystkich motywująco, pozwalając osiągnąć więcej, szybciej i lepiej. Nic nie motywuje tak bardzo, jak chęć pokazania, że własna agencja kosmiczna ma do powiedzenia co najmniej tyle samo, co ta druga.
– Można odpiąć pasy i rozprostować kości – stwierdził Julius. – Lądowanie zaplanowane zostało na jutro, na godzinę ósmą rano. Dzisiaj już nic więcej nie zrobimy – to powiedziawszy, kapitan odpiął swoje pasy, które skutecznie i mocno przytwierdzały jego ciało do fotela.
Teraz, gdy pojazd poruszał się po orbicie jedynie inercyjnie, czyli technicznie rzecz biorąc, spadał na powierzchnię obiektu tylko trochę wolniej, niż udawało mu się opadać przed krzywizną Księżyca, znaleźli się w warunkach mikrograwitacji. Nieważkość tylko na pierwszy rzut oka wydaje się stanem fajnym. W rzeczywistości w warunkach braku ciążenia wszystkie, nawet najprostsze czynności stają się niebywale utrudnione: od konieczności picia napojów przez słomkę, uważając przy tym, żeby nie uronić ani kropli cieczy, bo ta odleci i przyklei się do jakiejś powierzchni (albo, co gorsza, wpadnie pod jakiś przycisk, wywołując zwarcie), po załatwianie potrzeb fizjologicznych. Jeśli myślisz, że zrobienie jedynki albo dwójki na kempingu przy silnym wietrze to wyzwanie, to spróbuj powtórzyć te czynności tutaj, tylko do plastikowej rury, mając świadomość, że po drugiej stronie za efekt ssania odpowiada nie lekkie podciśnienie, a twarda próżnia, która w każdej chwili mogłaby cię zabić. „Oj nie” – pomyślał Julius. „Po wylądowaniu na powierzchni Księżyca za mikrograwitacją tęsknić nie będę”.
– Teraz musimy już tylko odpocząć, zjeść coś i przygotować się mentalnie do jutrzejszego etapu. Wiem, że pewnie nie będzie to łatwe, ale spróbuj się też porządnie wyspać, Ellie – odrobinę protekcjonalnym tonem wspomniał Julius.
– Oj dobrze, tato – ze śmiechem odpaliła Ellie. – Zjem i odpocznę. Mamy jeszcze osiem godzin, zanim będziemy musieli wrócić do kokpitu i przejść przez wszystkie kontrole przed rozpoczęciem manewru lądowania, więc z pewnością chociaż chwilę uda mi się zdrzemnąć. Nie martw się, jutro będę zwarta i gotowa – odparła już całkiem na poważnie.
Z pięćdziesięcioma trzema laty na karku Julius był starszy od Ellie o blisko osiemnaście lat. Różnica wieku dość znacząca – na tyle, by zagwarantować nigdy niekończący się potok żartów i ucinków zarówno ze strony pracowników obsługi naziemnej, jak i współtowarzyszki lotu. Juliusa nazywano różnie – od staruszka, przez oldtajmera, po tatę i dziadka. Oczywiście Ellie żywiła ogromny szacunek do pilota głównego, a na żarty w tym tonie pozwalała sobie wyłącznie wtedy, gdy miała pewność, że nie zostaną one opacznie odebrane. Tak było i w tym przypadku.
Julius uśmiechnął się pobłażliwie na zaczepkę młodszej koleżanki.
– W ciągu ostatnich dwóch dni udało się nam pokonać prawie trzysta tysięcy kilometrów. To prawie tyle, ile osiem okrążeń wokół Ziemi na wysokości równika – stwierdził. – Wiem, że jestem od ciebie zauważalnie starszy i pewnie myślisz, że zmęczenie jeszcze cię nie dotyczy. Nie to, co mnie, bo wiadomo, dziadek jestem, ale odwaliliśmy już kawał dobrej, choć ciężkiej roboty. A mimo że teraz może ci się wydawać, że zmęczenia nie odczuwasz, to podczas takiej misji, w połączeniu z wysokim stresem, po cichu się ono kumuluje. W moim wieku po prostu umiesz to szybciej dostrzec i zrozumieć, kiedy zdjąć nogę z gazu i wrzucić na luz – mądrze zauważył kapitan. – Kolacja i marsz do łóżka, młoda damo – powiedział poważnym tonem. – To rozkaz – puścił do Ellie oko, dla podkreślenia, że argument jego zaawansowanego wieku może działać w obie strony.
– Jutro czeka nas ważne zadanie. Ludzkość, reprezentowana przez nasze dwie skromne osoby, raz jeszcze zaznaczy swoją obecność na obiekcie kosmicznym innym niż nasza rodzima planeta – zupełnie poważnym tonem zauważył Cousteau. – Nie możemy popełnić żadnego błędu, bo od sukcesu naszej misji zależy nie tylko przyszłość połączonego programu kosmicznego, ale także to, czy i jak szybko nasz gatunek rozłoży kamyczki ze swojego koszyka po różnych planetach. Wiesz – znów żartobliwie stwierdził Julius – lepiej dmuchać na zimne.
– Rozumiem – pokornie potwierdziła Ellie. – Zjem tylko coś delikatnego i lecę do swojego hamaka. Zdaję sobie sprawę z tego, ile zależy od jutrzejszego lądowania. Nie pozwolę sobie na popełnienie najmniejszego błędu. To obietnica – odparła druga pilot.
– W takim razie dobrej nocy – z ciepłym uśmiechem rzucił kapitan. – Wreszcie wracamy na Księżyc. Wszyscy w domu będą trzymać za nas kciuki. Nie zawiedźmy ich – podsumował. – Ja tu jeszcze chwilę zostanę, mam parę rzeczy do sprawdzenia, ale ty na mnie nie czekaj. Dobra robota dzisiaj – skonstatował.
– Dziękuję, kapitanie. Również dobrej nocy – przytaknęła Ellie, po czym odwróciła się i skierowała się ku przejściu do sekcji mieszkalnej pojazdu. – Jutro z pewnością będzie wielki dzień – rzuciła jeszcze przez ramię, po czym odpłynęła przez śluzę do łącznika z drugim modułem pojazdu.
Rozdział 2
Godzina 5.45 nad ranem przyszła zadziwiająco szybko. Gdy Ellie otworzyła oczy po całkiem relaksującym śnie, Juliusa w sekcji załogowej już nie było. Musiał udać się do kokpitu wcześniej, zanim Ellie wstała, zapewne chcąc odhaczyć z listy jak największą liczbę pozycji kontrolnych, tym samym pozostawiając więcej czasu na ostateczne przygotowania przed rozpoczęciem manewru niosącego za sobą największe ryzyko podczas całego lotu Nowej Nadziei – lądowania.
Po porannej toalecie, porządnym śniadaniu składającym się z gotowej racji żywnościowej w postaci podgrzanego w pokładowej kuchence mikrofalowej kawałka gotowanej piersi z kurczaka, ziemniaków oraz woreczka soku pomarańczowego, Ellie była gotowa. Ubrana w kombinezon połączonej misji udała się na front pojazdu – do kokpitu pełniącego jednocześnie funkcję lądownika.
Na miejscu rzeczywiście czekał już na nią zacięcie pracujący i wprowadzający do komputera pokładowego kolejne procedury i koordynaty Julius Cousteau.
– Dzień dobry, śpiochu – rzucił żartobliwie kapitan statku. – Widzę, że wzięłaś sobie moją radę do serca. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy w ogóle się pojawisz – stwierdził, puszczając do Ellie oko. – Mam nadzieję, że jesteś wypoczęta i gotowa na dalszą część dzisiejszej przygody? – spytał z uśmiechem na twarzy.
– Dzień dobry, kapitanie – odrzekła Ellie. – Dawno tak dobrze nie spałam. Wczoraj nie zdawałam sobie sprawy z tego, że rzeczywiście byłam mocno przemęczona. A przecież to dopiero początek naszej misji! – wypaliła Ellie. – Zmęczenie, połączone ze stresem, wyciągnęło ze mnie całą energię. Zasnęłam chyba z chwilą przyłożenia głowy do poduszki – z lekkim uśmiechem zauważyła druga pilot. – Oczywiście jestem zwarta i gotowa! – podsumowała.
– Znakomicie – odparł Julius, siedzący już w swoim fotelu i przypięty do niego pasami. – Część procedur przygotowawczych wykonałem już sam. Jako że ludzie w moim wieku miewają w zwyczaju wstawać skoro świt – tu znów Cousteau puścił do Ellie oko – z kurami, można by powiedzieć, to i dzisiaj postanowiłem, trzymając się wiejskich analogii, złapać byka za rogi i z samego rana rozprawić się z lwią częścią prac we własnym zakresie – odparł Julius. – Oczywiście jeśli poczujesz się z tym lepiej, możesz to po mnie sprawdzić. Jestem pewien, że wszystko jest w najlepszym porządku – podsumował Julius, porozumiewawczo unosząc brwi.
– Nie ma takiej potrzeby. Ufam ci – odparła Ellie. – Zresztą komputer pokładowy i tak nie pozwoliłby na odpalenie silnika, jeśli cokolwiek z zaplanowanych na orbicie okołoziemskiej procedur zostałoby pominięte – to rzekłszy, Ellie zasiadła w swoim fotelu, zapinając przy tym swoje pasy bezpieczeństwa. – Drugi pilot melduje się na stanowisku – stwierdziła.
– Potwierdzam – odparł Julius. – Dokończmy przygotowania przed rozpoczęciem zejścia z orbity. Po przeanalizowaniu procedur pokładowych oraz stanu kontrolek, do zakończenia procedur przed rozpoczęciem manewru pozostało zaledwie kilka pozycji z listy.
– Paliwo i tlen w lądowniku? – zapytał kapitan.
– W normie. Zbiorniki naładowane do pełna i szczelne – potwierdziła Ellie.
– Kontrolki głównego silnika rakietowego i silników manewrowych? – ponownie zapytał Julius.
– Wszystkie zielone – odparła Ellie.
– Stan sprzęgów lądownika i orbitera?
– Trzymają w stu procentach, stan zielony. System informuje, że powinny prawidłowo się rozpiąć przed opuszczeniem orbity – przekazała Ellie.
– Potwierdzam, że wszystkie procedury przed rozpoczęciem manewru zostały prawidłowo zrealizowane. Nie ma przeciwwskazań do rozpoczęcia manewru lądowania. Brak wskazań do powrotu na Ziemię na tym etapie – potwierdził kapitan. – Wszystko wskazuje na to, że dzisiaj, dokładnie za pięć minut, rozpoczniemy najtrudniejszy etap naszej misji. Potem już tylko pozostanie wyjście na powierzchnię i ponowne zrobienie wielkiego kroku dla ludzkości – z lekkim uśmiechem zauważył Julius, parafrazując Neila Armstronga, który wykonał historyczny pierwszy spacer na powierzchni naturalnego satelity Ziemi.
– Gotowa, żeby przejść do annałów historii jako pierwsza kobieta na Księżycu? – zapytał kapitan.
– Nigdy nie byłam bardziej gotowa – odparła Ellie.
– Do rozpoczęcia manewru lądowania pozostało sześćdziesiąt sekund – odparł Julius. Separacja lądownika od modułu orbitera za pięć… cztery… trzy… dwa… separacja – potwierdził kapitan Cousteau.
– Potwierdzam, separacja prawidłowa – odparła druga pilot. – Oddalamy się od orbitera. Bieżąca odległość wynsosi dwa metry i rośnie. Trzy metry. Cztery. Osiągnęliśmy bezpieczny dystans, pozwalający na użycie silników manewrowych w celu rozpoczęcia zmiany orbity – potwierdziła Ellie.
– Potwierdzam użycie silników manewrowych do bezpiecznego oddalenia od orbitera i wspomożenia zmiany trajektorii lotu – odparł kapitan. – Rozpoczynam manewr za trzy… dwa… jeden… – to powiedziawszy, kapitan wykonał kilka delikatnych ruchów dżojstikiem sterującym silnikami manewrowymi.
W reakcji na te gesty pojazd lądownika, znajdujący się już w odległości kilkunastu metrów od orbitera, zaczął minimalne zmieniać trajektorię lotu, pochylając się bardziej ku Księżycowi – kierując zaś wylot silnika głównego w stronę przeciwną i nadając statkowi oczekiwany kurs.
– Jesteśmy gotowi do uruchomienia silnika głównego na sześćdziesiąt sekund, aby obniżyć naszą prędkość lotu, schodząc tym samym z orbity okołoksiężycowej – potwierdziła druga pilot. – Za chwilę będziemy również gotowi do wykonania manewru odwrócenia pojazdu o sto osiemdziesiąt stopni, tak by skierować silnik na powierzchnię Księżyca – zauważyła Ellie.
– Potwierdzam i rozpoczynam manewr – odparł Julius. – Przygotuj się na silne przeciążenia. Za chwilę zatęsknisz za mikrograwitacją. – Kapitan spojrzał z uśmiechem na Ellie. – Włączam silnik główny – zaanonsował mężczyzna – i zwiększam ciąg.
To powiedziawszy, kapitan Cousteau wykonał kilka ruchów ręką nad pulpitem sterowniczym. W reakcji na te operacje statek zawibrował. Zza pleców obojga pilotów rozległ się niski szum pracującego silnika rakietowego, a w klatkach piersiowych i trzewiach pasażerów na wszystkie organy zaczęła działać grawitacja. „Silna grawitacja!” – pomyślała Ellie, gdy zaczęła mieć trudności z normalnym złapaniem oddechu.
– Jesteśmy na prawidłowej trajektorii. Prędkość relatywna względem powierzchni Księżyca wynosi trzydzieści pięć tysięcy czterysta trzydzieści pięć kilometrów na godzinę i spada. Trzydzieści trzy tysiące dwieście kilometrów na godzinę. Trzydzieści tysięcy – to powiedziawszy, Ellie kątem oka spostrzegła, że kontrolka trajektorii lotu zaczęła złowrogo migać na czerwono.
– Kapitanie, komputer pokładowy sygnalizuje problem z naszym kursem – zauważyła druga pilot. – Schodzimy z pierwotnie obranego kierunku na krater Aldrina na Morzu Spokoju – z rosnącym niepokojem zauważyła Ellie.
– Przejmuję sterowanie ręczne – uciął kapitan.
– Prędkość relatywna wynosi dziesięć tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt dziewięć kilometrów na godzinę i nadal spada – odpowiedziała Ellie.
Prędkość spadała w odpowiednim tempie, ale kurs ulegał coraz większemu odchyleniu. Z jakiegoś powodu statek nie poruszał się tak, jak powinien – jakby coś ciągnęło go w innym kierunku, aniżeli ten obrany przez mądre głowy na Ziemi.
– W takim tempie przestrzelimy nasz krater i wylądujemy kilkaset kilometrów z dala od planowanego miejsca – rzucił kapitan. – Próbuję skorygować trajektorię ręcznie, ale statek nie reaguje na moje polecenia – z niedowierzaniem i silnym zaniepokojeniem zauważył Julius. – Nie jestem w stanie bezpiecznie skierować pojazdu na miejsce przeznaczenia – rzucił, spoglądając porozumiewawczo na współtowarzyszkę lotu. – Podejmuję decyzję o przerwaniu manewru lądowania. Wracamy na orbitę! – to powiedziawszy, kapitan wydał komputerowi polecenie odwrócenia pojazdu silnikiem ku powierzchni Księżyca i zwiększenia ciągu do maksimum celem odrobienia zredukowanej prędkości i powrotu na stabilną orbitę. – Może jak zaparkujemy z powrotem ponad powierzchnią, uda nam się ustalić, co poszło nie tak – smutno zauważył kapitan. – Przykro mi, Ellie. Dzisiaj nie zostaniesz pierwszą kobietą na Księżycu – z wyraźnym rozczarowaniem rzucił Julius, wciąż wykonując dłońmi różne operacje na pulpicie sterowniczym.
Po chwili Ellie oznajmiła:
– Kapitanie, nadal tracimy prędkość i jesteśmy na złym kursie. Pojazd pomimo obrotu o sto osiemdziesiąt stopni nie odpalił silnika z odpowiednim ciągiem i wciąż zbyt szybko zbliżamy się do powierzchni! – podniesionym tonem zauważyła Ellie.
– Nie rozumiem, co się dzieje! Komputer pokładowy przestał przyjmować moje polecenia, silniki manewrowe nie reagują, a silnik główny oscyluje od mocy maksymalnej do pięćdziesięciu procent i z powrotem. Nie mam kontroli nad pojazdem! Schodzimy w sposób niekontrolowany! – rzucił kapitan, wciąż walcząc z dżojstikiem i przepustnicą silnika głównego. – Nic z tego nie rozumiem – powiedział, kręcąc przy tym z niedowierzaniem głową.
– Odległość od powierzchni Księżyca wynosi piętnaście tysięcy metrów i spada. Prędkość dwa tysiące kilometrów na godzinę – z przerażeniem odnotowała Ellie. – Rozbijemy się! – krzyknęła.
– Cztery tysiące metrów. Trzy tysiące metrów. Dwa tysiące. Prędkość wciąż jest zbyt duża, żeby można w ogóle myśleć o bezpiecznym lądowaniu – rzucił kapitan.
– Tysiąc pięćset metrów… dziewięćset… siedemset – to powiedziawszy, kapitan spojrzał na Ellie. – Naprawdę bardzo mi przykro. Przepraszam. Musiałem popełnić jakiś błąd! Wybacz mi – wykrzyczał Julius, mając świadomość, że będą to jedne z ostatnich słów, jakie usłyszy nie tylko towarzyszka jego lotu, lecz także pracownicy centrum kontroli lotów na przylądku Canaveral. Być może będą to też słowa, jakie usłyszą miliardy ludzi przykutych do ekranów swoich telewizorów na jego rodzinnej planecie.
– Trzysta metrów, dwieście metrów, stometrów – z gasnącą nadzieją w oczach odliczała Ellie. – Giniemy! – zdążyła powiedzieć druga pilot, zanim lądownikiem rzuciło w bok z siłą większą, niż Ellie mogła sobie wyobrazić.
Rozległ się huk, dało się słyszeć dźwięk rozrywanej stali i świst ulatującego powietrza. Świat zawirował. Pasy bezpieczeństwa z niebywałą siłą najpierw naprężyły się, ściskając Ellie i kapitana Cousteau w klatkach piersiowych wielkim ciężarem, po czym tak szybko, jak zostały napięte, puściły kompletnie. Uprzęż Ellie nie wytrzymała przeciążenia i została rozerwana, a druga pilot z impetem przeleciała przez wirującą kabinę, uderzając z ogromną siłą w jedną z grodzi. Ostatnią myślą, jaka przeleciała Ellie przez głowę było to, że już nigdy nie zobaczy swojej planety. A potem przyszła już tylko ciemność.
Rozdział 3
Ellie ocknęła się nagle i niespodziewanie. Bolała ją głowa, na jej twarzy cienką strużką rysowała się zaschnięta krew, a płuca paliły od nadmiaru dymu, który znajdował się w kokpicie. W kokpicie, tak! Czyli twarde lądowanie, ale jednak lądowanie. Poniekąd. Bo kabina jakby zdawała się leżeć na powierzchni Księżyca na jednym z boków. Ale ból głowy ewidentnie oznaczał, że nie zginęła. A więc sytuacja nie mogła być tak beznadziejna, jak się jej jeszcze przed momentem wydawało.
Ostatnią rzeczą, jaką zarejestrowały jej oczy przed uderzeniem w powierzchnię naturalnego satelity Ziemi, była prędkość – ponad dwieście kilometrów na godzinę zaledwie kilka sekund przed katastrofą. Wytracali prędkość, ale zbyt wolno, aby mogło to w jakikolwiek sposób zapobiec nieuniknionemu rozbiciu się gdzieś daleko od wyznaczonego celu.
Przez ścianę dymu i czerwieni oświetlenia awaryjnego Ellie udało się dostrzec blask świateł kontrolek zasilanego jeszcze pulpitu sterowniczego. Czyli mają prąd i coś może działać! Mogło być gorzej. Jeszcze chwilę temu zakładała, że z tej sytuacji nie wyjdzie obronną ręką. „Choć dla ścisłości, wcale nie jest jeszcze powiedziane, że tak się stanie” – przyznała sama przed sobą Ellie. Ale teraz tlił się chociaż cień nadziei. W delikatnym blasku świateł kobieta zobaczyła zarys sylwetki Juliusa. Siedział przypięty pasami bezpieczeństwa do swojego fotela kapitana z głową odchyloną do tyłu. Jedna z jego rąk zdawała się zwisać pod nienaturalnym kątem z boku ciała. „O Boże, Julius!” – pomyślała Ellie, próbując odzyskać równowagę i na tyle stabilnie stanąć na nogi, aby móc szybko udać się w kierunku pierwszego pilota.
Z oczu podrażnionych gryzącym dymem lały się jej łzy, ale układ oddymiający już zaczynał pracować, więc – jeśli nic więcej nie pójdzie nie tak – za kilka minut w kokpicie powinno się na tyle przejaśnić, że będzie można swobodniej oddychać. W obecnej sytuacji każdy palący oddech prowadził jednak do ataku kaszlu i mdłości. Ellie spróbowała zrobić parę kroków w kierunku Juliusa, ale podłoga znajdowała się pod naprawdę bardzo złym kątem, utrudniając tym samym jakikolwiek ruch w górę i do przodu.
Na szczęście, jak zdała sobie sprawę Ellie, siła przyciągania na Księżycu jest dużo niższa od tej ziemskiej. Dlatego też w latach 60. XX wieku astronauci mogli tak spektakularnie i wysoko podskakiwać podczas swoich przechadzek na powierzchni Księżyca. Ellie spróbowała więc ugiąć kolana i wyskoczyć z całych sił, łapiąc się po drodze wystających paneli i przytwierdzonych do podłoża foteli, korzystając z nich niczym z półek na ściance wspinaczkowej. Tym sposobem miała nadzieję dotrzeć do nieporuszającego się kapitana. „Mam nadzieję, że jest tylko nieprzytomny… O Boże, żeby Julius żył!” – pomyślała nagle z przerażeniem druga pilot.
Pierwsza próba podskoczenia do kapitana nie powiodła się – Ellie nie wymierzyła zbyt dobrze, a zmiana grawitacji na tyle mocno zachwiała jej zmysłem równowagi, że szybko ją straciła i z hukiem spadła w miejsce, z którego rozpoczęła ten karkołomny manewr. „No to spróbuję jeszcze raz” – pomyślała. Tym razem miała więcej szczęścia i wkrótce, po zaledwie kilku dodatkowych ruchach, dotarła do swojego własnego fotela, tuż obok niedającego oznak życia współpasażera.
– Kapitanie! – krzyknęła Ellie z bliskiej odległości do otulonej w hełm głowy Juliusa. – Julius! – znów wrzasnęła z całych sił, próbując jednocześnie potrząsnąć ciałem kapitana na tyle mocno, aby uzyskać pożądany efekt, ale na tyle delikatnie, aby nie wyrządzić mu dodatkowej krzywdy.
Ręka zwisająca wzdłuż ciała ewidentnie nie była w dobrym stanie. Kąt, pod jakim była zgięta w miejscu, w którym normalnie zgięcia być nie powinno, sugerował co najmniej jedno złamanie. Być może więcej. Będzie potrzebować pilnej pomocy medycznej. „Niech no się obudzi!” – znów pomyślała Ellie. Oczy kapitana były zamknięte, lecz na wizjerze hełmu dało się zaobserwować rytmicznie osadzającą się parę wodną. „Oddycha!” – zauważyła.
Po niedługiej chwili w kokpicie dało się zobaczyć o wiele więcej niż zaledwie kilka minut wcześniej. Dymu było mniej. Chociaż tyle, że systemy oddymiające sprawowały się jeszcze porządnie. „Biorę, co mi los daje” – pomyślała Ellie. „Choć tyle dobrego w całej tej popapranej sytuacji”.
Tylko ten dźwięk delikatnego świstu powietrza – swoisty gwizd – nie dawał jej spokoju. Nagle, wraz z pojawiającym się zrozumieniem sytuacji, Ellie z przerażeniem otworzyła szerzej oczy. Nie tylko ubywało dymu – również oddychało się jej ciężej! To nie systemy pokładowe odciągały gryzący dym, lecz jakaś dziura w poszyciu kadłuba sprawiała, że lądownik tracił atmosferę! Powietrze już zaczynało robić się coraz rzadsze. Za góra kilka minut nie będzie tu czym oddychać! – zrozumiała przerażona Ellie.
Kapitan wydał w tym momencie cichy odgłos jęku, ale nadal się nie budził. „Chyba zaraz się obudzi, wreszcie!” – pomyślała Ellie. „Chociaż raczej nie pożyjemy tu zbyt długo, bo za parę minut w kabinie będzie co najmniej tak przyjemnie, jak na zewnątrz – w pustce próżni unosi się co najwyżej księżycowy kurz, a powietrza jednakowoż brak” – zauważyła ze słabnącym entuzjazmem. Wszystko po kolei. Julius żyje – choć stan ten w każdej chwili może się zmienić. Nie wiadomo, jakich obrażeń, poza urazem ręki, doznał. Trzeba zatem zrobić wszystko, co tylko możliwe, żeby dać im obojgu więcej czasu.
Ellie rozejrzała się po zdemolowanej kabinie lądownika, szukając czegokolwiek, czym mogłaby zwiększyć ich szanse na przeżycie. Na czas lądowania oboje ubrani byli w swoje kombinezony, a te powinny zapewnić wystarczającą ochronę przed atmosferą Księżyca. Mieli także założone hełmy, ale podczas zderzenia ze ścianą jej egzemplarz doznał poważnego uszkodzenia – szyba wizjera była popękana niczym pajęczyna. Do tego na środku pojawił się sporej wielkości otwór, a na pokładzie nie było taśmy samoprzylepnej, za pomocą której – niczym osamotniony na Marsie bohater jej ulubionej książki sprzed kilkunastu lat – mogłaby dokonać pobieżnych napraw. W szafce z tyłu kabiny, w pobliżu miejsca, w którym pierwotnie straciła na kilka chwil przytomność, były jednak zapasowe hełmy. Ellie szybko udała się do schowka i sprawnie wydobyła z niego zapasowy sprzęt. Następnie zdjęła uszkodzony hełm i zamieniła go na nowy. „Czyste powietrze! Mały sukces, ale przyjmę i to!” – pomyślała zadowolona druga pilot.
„OK, jeden problem zażegnany” – pomyślała. „Przynajmniej na chwilę” – dodała w myślach. Teraz trzeba tylko dobudzić kapitana i modlić się, żeby jego obrażenia nie wymagały natychmiastowej interwencji chirurgicznej, bo w warunkach braku atmosfery o jakichkolwiek zabiegach nawet nie było mowy. Nie żeby to wiele w całej sytuacji zmieniało, bo w kombinezonie powietrza starczało standardowo na jakieś osiem godzin pracy. Dziesięć, jeśli siądzie się nieruchomo i uda się uspokoić tętno, a z tym z pewnością nie będzie łatwo w takich okolicznościach. Nie wspominając o tym, że ranny kapitan stanem swojej ręki i Bóg jeden wie czego jeszcze zachwycony raczej nie będzie. Jeśli nie uda się zatamować upływu powietrza, to zostało jej od ośmiu do dziesięciu godzin życia.
Trzeba ustalić priorytety: kapitan żyje, a w próżni i tak za bardzo nie ma mu jak pomóc, więc należy szybko zrobić coś z uciekającym z kabiny powietrzem. Ellie nigdy nie pomyślałaby, że będzie cieszyć się z obecności dymu w kokpicie – i to jeszcze na obcej planecie – ale w tym wypadku gryzące opary miały niebywałe zalety: były nieprzezroczyste i nieuchronnie kierowały się ku otworowi, przez który ulatywały w próżnię kosmosu. Dzięki temu powinna być w stanie znaleźć największe rozdarcie poszycia pojazdu. „Muszę spróbować to załatać!” – pomyślała Ellie. „W zestawie ratunkowym znajdują się łaty i żywica epoksydowa do naprawy kadłuba, więc chociaż tymczasowo powinnam móc zatrzymać upływ powietrza. Łata nie musi wytrzymać lotu powrotnego na Ziemię – na to nie ma najmniejszych szans przy obecnym stanie pojazdu – ale wystarczy, że utrzyma ciśnienie wystarczająco długo, żeby pomóc Juliusowi!” – postanowiła druga pilot. Na martwienie się o inne rzeczy przyjdzie jeszcze czas. „A martwić się jest o co…” – ze smutkiem zauważyła Ellie.
Kobieta zebrała wszystkie siły mentalne, a następnie uspokoiła swój oddech i wytężyła wzrok. Musiała skupić się na strużce dymu, która unosiła się w kokpicie, i prześledzić tor jej lotu. Ten zdawał się kończyć gdzieś za znajomą szafką ze sprzętem zapasowym. Druga pilot rzuciła jeszcze szybkie spojrzenie na nieprzytomnego kapitana, upewniła się, że jego stan nie uległ jakiemukolwiek pogorszeniu, po czym zabrała się do pracy przy podejrzanym schowku.
Nie ma szans, by dała radę go odchylić – ten przykręcony był do kadłuba i ewidentnie w jakimś stopniu tamował upływ powietrza przez znajdujący się za nim otwór lub otwory. Nie, tu trzeba innego działania. Ellie wyjęła z podręcznego zestawu ratunkowego zdjętego ze ściany aplikator z żywicą epoksydową. „Nie jestem w stanie założyć jakiejkolwiek łaty, bo odsunięcie szafy może spowodować natychmiastową dekompresję” – pomyślała. „Mogę jednak spróbować zaizolować krawędzie schowka. Być może to spowolni albo zatrzyma upływ powietrza. Wtedy będę mogła ponownie uruchomić komputer i przywrócić normalną atmosferę” – postanowiła Ellie.
„Trzeba działać, czas ucieka” – pomyślała druga pilot. „Nie tylko czas zresztą” – dodała w duchu. Ellie przystąpiła do żmudnej pracy. Milimetr po milimetrze, powoli, choć precyzyjnie, nałożyła na miejsca łączenia schowka z kadłubem cienką warstwę specjalnej żywicy, której przeznaczeniem było spajanie powierzchni mających kontakt ze śmiertelną próżnią kosmosu. Po kilku minutach wytężonej pracy świst powietrza zamilkł. „Sukces!” – pomyślała Ellie. Szybkie spojrzenie na wskaźnik ciśnienia w kabinie utwierdziło ją w przekonaniu, że tymczasowa łata na razie trzyma. Czas zatem uruchomić ponownie komputer, przywrócić normalne ciśnienie w kokpicie, a następnie spróbować włączyć pozostałe systemy pojazdu, żeby skontaktować się z centrum kontroli misji i zaadresować największy w tym momencie problem: brak środka transportu na Ziemię. Ellie nie miała najmniejszych wątpliwości, że w obecnym stanie Nowa Nadzieja nie uniesie się z powierzchni Księżyca – choć nawet gdyby to się udało i pojazd dałby radę wznieść się na orbitę, to połączenia z orbiterem czy próby wejścia w ziemską atmosferę statek nie przetrwałby na pewno. Pojazd w końcu leżał na boku, a sprzęgi i łączniki systemowe modułu lądownika z orbiterem musiały z pewnością ulec uszkodzeniu z chwilą uderzenia w powierzchnię globu z ogromną prędkością. Gdyby tak się nie stało, to teraz pojazd stałby pionowo i wyprostowany – a przecież tak nie było.
Ellie wdrapała się opanowaną już półkową trasą na swój fotel. Gdy tylko zdołała zasiąść przed pulpitem sterowniczym, zabrała się do pracy. Próba uruchomienia głównej szyny zasilającej spełzła na niczym. Migoczące kontrolki musiały jednak pobierać skądś zasilanie. „Myśl, Ellie, myśl!” – zbeształa się astronautka. Panel sterowniczy powinien mieć dwa źródła zasilania: główne oraz wtórne, zapasowe. „Skoro głównego nie można aktywować, to zapasowe powinnam być w stanie uruchomić”. Po kilku minutach wytężonej pracy wysiłki drugiej pilot przyniosły upragniony efekt – z chwilą wprowadzenia do pokładowego komputera ostatniego z ciągu poleceń, w kokpicie wyłączyły się światła awaryjne, a w ich miejsce rozlał się blask normalnego, białego oświetlenia kabiny. Jeden po drugim zaczęły również aktywować się podstawowe układy i systemy pojazdu: podtrzymanie życia, radar. Kontrola trakcji lotu był nieaktywna i wypluła komunikat o błędzie. „Dziwne” – pomyślała Ellie. Komunikacja również nie dawała oznak aktywności, a był to ewidentnie jeden z pierwszych systemów, którymi należałoby się zająć. Trzeba dać znać personelowi na Ziemi, że ktoś przeżył, i zawołać o pomoc. Silnik główny i manewrowe jarzyły się z kolei czerwienią komunikatów o katastrofalnym błędzie – był to znak, że uszkodzeń tu na miejscu nie naprawią, choć akurat tym Ellie w danej chwili postanowiła się nie martwić.
W tym momencie z jękiem zaczął poruszać się kapitan Cousteau.
– Jezu, Ellie, co się stało? – wysyczał przez zaciśnięte z bólu zęby.
– Julius, witaj wśród żywych! – wykrzyczała Ellie, zdejmując swój hełm, a następnie pomagając swojemu towarzyszowi w zdjęciu jego ochrony głowy.
– Naprawdę bałam się, że nie odzyskasz przytomności – zauważyła Ellie. – Cieszę się, że się myliłam. Gdzie cię boli, Julius? – zapytała zaniepokojona druga pilot.
– Prościej zapytać o to, gdzie mnie nie boli – z cierpieniem w głosie wypowiedział kapitan. – Chociaż w moim wieku to poniekąd norma – spróbował zażartować, ale po chwili uśmiech został przesłonięty grymasem cierpienia. Mężczyzna skierował wzrok na lewą rękę, która pod nienaturalnym kątem zwisała wzdłuż jego ciała. – W pierwszej kolejności musimy chyba zająć się tym tematem – powiedział, wskazując na swoją ranną kończynę. – Jeśli nie jest złamana, to będzie jakiś cud. W życiu nie czułem tak palącego bólu! W międzyczasie, w jakim jesteśmy stanie? – zapytał. – W sensie pojazd. Widzę, że żyjemy, ale jak statek? Poleci? – zapytał z nutą nadziei w głosie, choć w głębi serca domyślał się, jaka padnie odpowiedź. Nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, że żaden pojazd latający, który zderzy się z powierzchnią z wysoką prędkością, raczej w dalszą drogę się nie uda.
– Obawiam się, że zostaniemy tutaj na dłużej – z posępną miną odparła Ellie. – Silników chyba już fizycznie nawet nie mamy. Wygląda na to, że nie działają też systemy komunikacyjne, a komputer trajektorii lotu wyrzuca dziwne błędy – zreferowała Ellie.
– Jakie dziwne błędy? – zapytał zaintrygowany kapitan.
– Wygląda to tak, jakby komputer trakcji lotu próbował pobrać trajektorię z zewnętrznego źródła – odparła. – Ale przecież to niemożliwe, bo układ zaprojektowano tak, żeby programować go wyłącznie lokalnie. Ellie zamyśliła się. – Myślisz, że to jest przyczyna, przez którą nie udało ci się przejąć kontroli nad lotem? To dlatego jesteśmy tutaj, a nie na bezpiecznej orbicie?
– To bardzo możliwe – odparł kapitan. – Pamiętam, że przed katastrofą próbowałem dosłownie wszystkiego, żeby zwiększyć ciąg i zmienić kierunek lotu, ale statek był nieresponsywny i niesterowny. Więcej bym osiągnął, wychodząc z tyłu, żeby go popchnąć. – Po czym dodał: – Jakby jakaś siła przejęła nad nim kontrolę i z uporem maniaka kierowała nas w te okolice. Wiem, że wydaje się to nierealne, ale z jakiegoś powodu w końcu tu jesteśmy – odparł.
– Albo ktoś na linii produkcyjnej jednak źle przykręcił śrubki – zauważyła Ellie. – Może jednak lepiej by było, gdyby Nową Nadzieję montowali u was w Europie – z lekkim uśmiechem dodała druga pilot.
Rozładowanie napiętej sytuacji i drobna dawka humoru nie mogły zaszkodzić, a być może pozwolą Juliusowi przez chwilę nie myśleć o złamanej ręce.
– Trzeba się zająć tą ręką – wspomniała Ellie. – Sam jej raczej nie poskładasz. – Ellie porozumiewawczo spojrzała na kapitana.
– Jasne. Boli jak sukinsyn, ale wiem, że żeby mogło być lepiej, najpierw musi być trochę gorzej – odparł kapitan.
Wspólnie z Ellie powoli, po kawałku, wyciągnęli złamaną rękę z rozpiętego kombinezonu. Przez chwilę Julius myślał, że zemdleje z bólu – nawet żałował, że tak się nie stało. Byłoby łatwiej i jemu, i jego towarzyszce. A tak krzycząc, przeszkadzał w procesie wysuwania uszkodzonej kończyny z rękawa.
– Jakbym ci tutaj na dalszym etapie wypiął wrotki i uciął sobie drzemkę, nie przejmuj się – próbując rozluźnić atmosferę, zauważył Julius. – Taki los. Najgorsze i tak jeszcze przede mną – skonstatował.
– Moje szkolenie obejmowało zasady udzielania pierwszej pomocy, więc zrobię, co mogę, żeby ulżyć ci w cierpieniu – odparła Ellie. – Mam tylko nadzieję, że po wszystkim wybaczysz mi moją niedelikatność. Na ból mamy tylko łagodne środki, opiatów brak. Ludzie planujący tę misję nie chcieli ryzykować, że w razie jakiegoś poważnego urazu któreś z nas na morfinowym rauszu zamiast odpocząć, postanowi otworzyć okno i się przewietrzyć – rzuciła z nieśmiałym uśmiechem Ellie, jednocześnie sięgając do nienaturalnie wykrzywionej ręki kolegi. – Wiem, że teraz nie jest ci do śmiechu, przepraszam – pospiesznie dodała, widząc, że krzywiącemu się Juliusowi po twarzy cieknie strużka potu. Niechybnie każda chwila oczekiwania była dla niego agonią.
– Miejmy to już za sobą – rzucił kapitan.
– Jasne – odparła Ellie, łapiąc mocniej powyżej i poniżej miejsca złamania na ręce Juliusa. – Nie będę cię oszukiwać. Zaboli jeszcze bardziej. Wytrzymasz? – spytała druga pilot, wahając się odrobinę.
Nigdy nie nastawiała prawdziwego złamania, a symulator z manekinem w centrum misji kosmicznych – mimo że realistyczny – nie krwawił, nie krzyczał i, co najważniejsze, nie był żywym człowiekiem.
– Muszę – odparł Julius.
– Na trzy – rzekła Ellie. – Raz… dwa… – i w tym momencie, nie czekając na trzy, szybkim ruchem wykonała ćwiczony na Ziemi manewr odprowadzenia złamanej części kończyny na prawidłową pozycję.
Na szczęście, mimo że złamanie wydawało się poważne, nie skończyło się przebiciem skóry przez odłamki kostne. Ręka tylko chrupnęła nieprzyjemnie. U Juliusa wywołało to krzyk agonii, za to Ellie poczuła, że treść żołądka podchodzi jej do gardła. „Nie zwymiotuj teraz, tylko nie zwymiotuj” – zbeształa się w myślach. „To Julius ma gorzej” – po chwili dodała, jakby próbując zmusić swój żołądek do rozkurczenia. „Jakby takie wmawianie sobie czegokolwiek kiedykolwiek komukolwiek się udało” – pomyślała.
– Wystarczy teraz kończynę usztywnić i zabezpieczyć. Za kilka tygodni, jeśli wszystko zrośnie się, jak trzeba, znów będziesz mógł posługiwać się tą ręką – oznajmiła Ellie, zakładając kapitanowi tymczasowe usztywnienie przedramienia i ramienia uszkodzonej kończyny. – Wiem, że cierpisz, ale postaraj się nie używać tej ręki ani nie obciążać jej czymkolwiek – pouczyła jeszcze Juliusa.
– Nie ma na to szans – wysyczał jeszcze kapitan przez zaciśnięte zęby, z widocznym grymasem bólu przemieszanym jakby z nieobecnością wypisaną na twarzy. – No masz, jak na złość, teraz kiedy chciałbym zemdleć i to wszystko przespać, zmęczenie jest ostatnią rzeczą, jaka chodzi mi głowie – rzucił żartem.
– Podam ci te tabletki przeciwbólowe. Powinny złagodzić trochę twoje cierpienie. Za parę godzin i tak będzie już lepiej, a kiedy ręka bardziej spuchnie, utrudniając przypadkowe nią poruszanie, powinieneś być w stanie się trochę zdrzemnąć.
– Nie mogę się doczekać – odparł Julius, po czym dodał: – Nie zapominajmy jednak, w jakiej jesteśmy sytuacji. Musimy skontaktować się z Ziemią. Może uda się wyjść na zewnątrz i ocenić szkody. Może nie jest tak źle, jak się wydaje – zauważył z nadzieją.
– Rzeczywiście kontrolka nadajnika nie świeci się na czerwono, więc fizycznie anteny wciąż są połączone z resztą statku. Problem pewnie tkwi w czymś innym – zauważyła Ellie. – Umówmy się tak: ja spróbuję ustalić, co z radiem i gdzie w ogóle jesteśmy, a ty… – dodała, puszczając do niego delikatnie oko – …postaraj się nie umrzeć, gdy ja będę zajmować się ratowaniem naszych tyłków. Po chwili dodała: – Ja naprawdę nie chciałabym tu siedzieć sama, trzysta tysięcy kilometrów od domu, bez drogi powrotnej i drugiej osoby, do której można otworzyć usta.