Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Nowa wieża Babel - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
38,90

Nowa wieża Babel - ebook

Brawurowe połączenie futurystycznej, katastroficznej wizji świata i wątku kryminalnego

Przenosimy się w odległą przyszłość. Świat przestał istnieć w formie, jaką do tej pory znaliśmy. Rządzą nim nowe technologie, a prawo stanowi Światowa Konstytucja z roku 2058, której dewizą jest: „Jedna Ziemia, jeden naród, jeden język”.

Największą zdobyczą ludzkości stała się teleportacja. Teraz każdy wyposażony w nadajnik TPC w ułamku sekundy może się przenieść w dowolne miejsce – na biegun północny, Hawaje, Saharę czy do Paryża… Nad procesem teleportacji czuwa potężne narzędzie namierzania, inwigilacji i pełnej kontroli – centralny system informatyczny PANGAIA, czyli WszechZiemia. To on wyraża zgodę na przemieszczenie, może także zablokować taką możliwość wobec niepokornych i sprzeciwiających się nowemu porządkowi świata.

Katastroficzna, utopijna idea globalizacji, zniewolonej i w pełni kontrolowanej ludzkości podporządkowanej coraz bardziej wyszukanym nowym technologiom, brzmi groźnie i nie pozwala patrzeć w przyszłość z optymizmem. Co jest ważniejsze – rozrywka, wygoda czy wolność?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68350-16-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Tery­to­rium to Janus, jest cenne i groźne. Bez punk­tów orien­ta­cyj­nych, zako­twi­cze­nia, zdo­by­czy, łatwo zatra­cić toż­sa­mość; tak rodzą się potulne owce, pro­rocy, dema­go­dzy, ryzy­kanci. Nato­miast trzy­ma­jąc się swych korzeni i ojczy­stego skrawka ziemi, by ist­nieć tylko przez grupę tery­to­rialną i w niej, z dala od wszel­kich intru­zów, idziemy drogą ku nie­na­wi­ści i woj­nom ple­mien­nym. Efekt jest ten sam, rów­nie nie­po­ko­jący._

Roger Bru­net, Oli­vier Dol­l­fus, _Mon­des Nouve­aux,_
Géographie uni­ver­selle, Hachette, Paris 1990Rozdział 1

1

_Teta­manu, archi­pe­lag Tuamotu, Poli­ne­zja_

Jak każ­dego ranka, Rupert Welt cie­szył oczy wido­kiem dłu­giej bia­łej plaży na Teta­manu. Gdyby nie wyna­le­ziono tele­por­ta­cji, byłoby dokład­nie tak samo – mógłby spę­dzić resztę życia na sło­necz­nym przez cały rok atolu, z dala od zamiesz­ka­nego lądu.

Prze­szedł kilka kro­ków po pia­sku i przy­wo­łał psa. Owcza­rek nie­miecki biegł sto metrów przed nim, dla zabawy popy­cha­jąc pyskiem orze­chy koko­sowe, które spa­dły z palm.

– Rolf!

Wodził wzro­kiem po tur­ku­so­wej lagu­nie, podzi­wia­jąc zdu­mie­wa­jącą róż­no­rod­ność jej odcieni. Ni­gdzie na świe­cie nie ma tak czy­stego koloru nie­bie­skiego. _Raj_, pomy­ślał Rupert, _miesz­kam w raju_! A jed­nak przez tę cho­lerną tele­por­ta­cję, to i tak było za mało! Minna upie­rała się, żeby wycho­dzili co naj­mniej raz dzien­nie, dokąd­kol­wiek, byle tylko ode­tchnąć innym powie­trzem. _Ruppy, tylko na pół­to­rej godziny_ – pro­siła, _to prze­cież led­wie garstka minut, kocha­nie_, chwila na to, żeby zachwy­cać się zacho­dem słońca na dru­gim końcu świata czy zaczerp­nąć tlenu na azja­tyc­kim albo sybe­ryj­skim szczy­cie. Tak…

Rupert kop­nął kokos, a Rolf natych­miast ruszył za nim w pościg i przy­niósł go panu w roz­dzia­wio­nym pysku.

Tak… Cóż wię­cej można było zoba­czyć daleko stąd? Rupert miał już za sobą pik­niki na Kili­man­dżaro, szyb­kie spa­cery uli­cami Rzymu, Paryża czy Tokio, wędrówki po Nepalu i do wodo­spa­dów Tan­ga­niki. Dla­tego zna­lazł sobie dobrą wymówkę, by sie­dzieć spo­koj­nie na swoim atolu.

Rolfa!

Zdjął z głowy zie­loną czapkę „Pri­vado Laguna” i z odrazą przy­glą­dał się lep­kiemu, na wpół zgni­łemu koko­sowi, który Rolf zło­żył mu u stóp. Owcza­rek nie­miecki znu­dził się już tą zabawką, teraz wpa­try­wał się w morze. Nie­spo­koj­nie poru­szał ogo­nem, nasta­wił uszu. Był wyraź­nie zain­try­go­wany! Rupert także zwró­cił oczy na hory­zont, prze­smyk Tuma­ko­hua na połu­dniu, w stronę Pacy­fiku. Co Rolf mógł tam wypa­trzyć? Co można było zoba­czyć na wodzie? Nic! Była szó­sta rano, na atolu wszy­scy jesz­cze spali.

Rupert wzru­szył ramio­nami i znów kop­nął gni­jący kokos. Rolf zawa­hał się, a potem pobiegł za orze­chem.

_Tak_, Rupert wró­cił do swo­jego mono­logu (lubił tak stać na pia­sku, w samot­no­ści, i roz­my­ślać o tym i owym), _Rolf to dosko­nała wymówka od tele­por­to­wa­nia się co pięć minut na drugi koniec świata_. Pies ważył pięć­dzie­siąt jeden kilo – duże zwie­rzę, więk­szość owczar­ków nie prze­kra­czała czter­dzie­stu. Rupert kar­mił go po kró­lew­sku, żeby osią­gnąć taki efekt. No i udało się! Odkąd Świa­towa Orga­ni­za­cja Podróży dodała sła­wetny arty­kuł 19 do Kon­sty­tu­cji z roku 2058, nie wolno było tele­por­to­wać się z baga­żem cięż­szym niż pięć­dzie­siąt kilo­gra­mów – czy to z walizką, czy zwie­rzęciem do towa­rzy­stwa. Rupert był więc zmu­szony pozo­stać na wysepce Teta­manu, nie zamie­rzał ska­zy­wać Rolfa na dietę, a tym bar­dziej zosta­wiać go pod opieką sąsia­dów. Toteż Minna uga­niała się po świe­cie sama albo z kole­żan­kami i, jeśli miała na to ochotę, mogła to robić choćby co pięt­na­ście sekund – jemu to nie prze­szka­dzało.

Cze­kał na nią ze Ste­pha­nem, Han­sem, Jose­phem i Miką, roz­ma­wia­jąc na plaży albo śpiąc na słońcu. Żywot kraba. Wydali istną for­tunę na prawo do spry­wa­ty­zo­wa­nia tej wysepki, więc teraz powi­nien się nią nacie­szyć. Pięć mał­żeństw kupiło atol. Stali się jego współ­wła­ści­cie­lami. Sami eme­ryci, Niemcy, żad­nego dziecka, tylko jeden pies i jeden kot. Wszy­scy zbili mają­tek jako wytwórcy elek­trycz­no­ści sprze­da­wa­nej na cały świat i wszy­scy zgo­dzili się sto­so­wać dra­koń­ski regu­la­min pry­wat­nych atoli Tuamotu, obej­mu­jący zarówno Ran­gi­roę, jak i Anaę czy Mata­ivę: ści­słe ogra­ni­cze­nie liczby gości, zakaz prze­ka­zy­wa­nia swo­jego TPC nie­zna­jo­mym, obec­ność straż­nika, by strzegł gra­nic prze­strzeni pry­wat­nej za rafą kora­lową.

Eme­ryt odru­chowo szu­kał oczyma tej nie­wi­docz­nej gra­nicy na oce­anie, za naj­dal­szymi ozo­rami pia­sku i pal­mami koko­so­wymi, które wycią­gały szyje, jakby chciały zanu­rzyć liście w wodzie. Ale gdzie wła­ści­wie był ten leniwy straż­nik? Powi­nien budzić się pierw­szy, zro­bić obchód wyspy o wscho­dzie słońca, posprzą­tać plażę. Rupert zoba­czył, jak Rolf wypusz­cza z pyska pęk­nię­tego kokosa i znów sta­wia uszy, wpa­trzony w morze. Nie­ru­chomy.

Rupert zwró­cił oczy tam, gdzie patrzył jego pies. Zanie­po­ko­iło go to nie­wy­tłu­ma­czalne poczu­cie zagro­że­nia. Spod daszku czapki obser­wo­wał punkt widoczny w dali, tuż przed linią hory­zontu. I wresz­cie zoba­czył to wyraź­nie.

Żagiel.

Biały żagiel.

_Nie­moż­liwe!_

Oczy­wi­ście, zda­rzało się, że jacyś wariaci tele­por­to­wali się na morze z deską sur­fin­gową albo kitesur­fin­gową i dopły­wali aż do gra­nicy wód ich prze­strzeni pry­wat­nej. Wła­śnie z tego powodu pła­cili temu pry­mi­ty­wowi Fische­rowi, straż­ni­kowi wyspy – miał ich pil­no­wać. Na ogół ama­to­rzy sil­nych wra­żeń bawili się tu przez chwilę, sta­ra­jąc się utrzy­mać na wodzie i poko­nać kilka metrów, wyko­rzy­stu­jąc falę, a potem tele­por­to­wali się w inne miej­sce.

Jed­nak nikt już nie uży­wał… żagló­wek!

Tym­cza­sem biały żagiel sta­wał się coraz więk­szy, zbli­żał się. Ktoś wyko­rzy­sty­wał tę łódź jako… śro­dek loko­mo­cji.

_Żało­sne!_

– Chodź Rolf.

Owcza­rek nie­miecki z żalem porzu­cił zmal­tre­to­wany orzech koko­sowy. Rupert pod­jął decy­zję: rozej­rzy się po atolu, w końcu zaj­mie mu to tylko dwa­dzie­ścia minut, a jeśli przy­ła­pie Fischera na drzemce pod palmą, potrzą­śnie nim i każe mu tele­por­to­wać się z ważącą poni­żej pięć­dzie­się­ciu kilo­gra­mów łódką pneu­ma­tyczną w pobliże zadzi­wia­ją­cej jed­nostki pły­wa­ją­cej z zamierz­chłych cza­sów, żeby zro­bić z nią porzą­dek.

_Może wcale nie z takich zamierz­chłych_, pomy­ślał Rupert. Prze­sa­dził. Przed tele­por­ta­cją (Rupert zacho­wał z tam­tej epoki tylko mgli­ste wspo­mnie­nia, miał zale­d­wie jede­na­ście lat, kiedy testo­wano pierw­sze tele­por­ta­cje ludzi) podró­żo­wano stat­kami, samo­cho­dami, rowe­rami albo pie­szo, a psy wypro­wa­dzano na spa­cer w pobliżu domu, dokład­nie tak, jak on dziś na swo­jej wyspie. Kiedy Rolf był młody, kiedy ważył poni­żej pięć­dzie­się­ciu kilo­gra­mów, a poza tym nie ist­niał ten idio­tyczny prze­pis, Rupert bawił się z psem na set­kach róż­nych plaż w naj­róż­niej­szych zakąt­kach świata i rzu­cał mu do wody kokosy, pod­czas gdy Minna się opa­lała. W końcu jed­nak uświa­do­mił sobie, że Rolfa nie obcho­dzi, czy biega po plaży w Copa­ca­ba­nie, czy na Bora-Bora, że pia­sek na Mau­ri­tiu­sie nie różni się dla niego niczym od pia­sku w Hono­lulu… tak samo, jak dla Ruperta!

Biały żagiel wciąż się zbli­żał. Sunął pro­sto na niego. Jasny trój­kąt odci­nał się wyraź­nie od różo­wa­wego poran­nego nieba.

A tego lenia Fischera ni­gdzie nie było.

Trudno. Rupert przy­sta­nął, wyjął z kie­szeni oku­lary prze­ciw­sło­neczne i usta­wił mak­sy­malny zoom. Powięk­sze­nie było tak silne, że zakrę­ciło mu się w gło­wie i o mało nie upadł. Kolejny wyna­la­zek, który przy­pra­wiał o dreszcz. Czy naprawdę ludziom były potrzebne oku­lary umoż­li­wia­jące widze­nie z odle­gło­ści kilo­me­trów? Dys­po­nu­jąc takim sprzę­tem, więk­szość prze­sta­wała dostrze­gać to, co miała pod nosem.

Rupert osłu­piał.

To rze­czy­wi­ście była żaglówka!

Widział ją bar­dzo dokład­nie, w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach. Widział też czło­wieka, który nią ste­ro­wał. Męż­czy­znę, blon­dyna o krót­kich wło­sach, jasnej cerze. Około czter­dziestki.

To był mary­narz!

Czy mary­na­rze jesz­cze ist­nieli? W życiu, nie tylko w książ­kach i sta­rych fil­mach o pira­tach? Rupert uważ­niej przyj­rzał się dużej łodzi. Jasno­włosy facet ste­ro­wał nią, obra­ca­jąc czymś w rodzaju dużej kie­row­nicy. Wyglą­dał na odprę­żo­nego, jed­nak rze­czy leżące u jego stóp przy­pra­wiły eme­ryta o gęsią skórkę.

Broń!

Ruper­towi nic się nie uro­iło, ten mary­narz, który przy­był, nie wie­dzieć skąd, prze­wo­ził broń! I to nie żadne pisto­le­ciki, ale strzelby i kara­biny o dłu­gich lufach, dużego kali­bru – takie, jakie mieli tylko woj­skowi. Te przed­mioty na pewno ważyły ponad pięć­dzie­siąt kilo, co być może wyja­śniało, dla­czego podró­żo­wał w tak sta­ro­modny spo­sób, zamiast się tele­por­to­wać.

Do stu komet, kim był ten czło­wiek? Poli­cjan­tem? No i gdzie włó­czył się ten obi­bok Justus Fischer? Na Teta­manu tylko on jeden miał broń.

– Szyb­ciej, Rolf.

Rupert prze­sta­wił oku­lary i ruszył pręż­nym kro­kiem. Nie zamie­rzał tu stać i cze­kać, aż tam­ten przy­bije do brzegu. Musiał obu­dzić Minnę, potem Hansa i Ste­phana, i wszyst­kich innych. Przed oczyma prze­mknęły mu idio­tyczne sceny ze sta­rych fil­mów o pira­tach, któ­rzy przy­pły­wali, żeby gra­bić zagu­bione na oce­anach wyspy. Odpę­dził je – blon­dyn nie miał drew­nia­nej nogi, a na masz­cie żaglówki nie łopo­tała flaga z tru­pią czaszką. No i przede wszyst­kim – na Teta­manu nie było zako­pa­nego skarb, było tu tylko dzie­się­cioro eme­ry­tów, któ­rzy nikomu nie wadzili, a w zamian ocze­ki­wali jedy­nie, że nikt nie będzie zawra­cał im tutaj głowy.

U nich.

Żało­wał, że zosta­wił TPC na sto­liku noc­nym. Mógłby bły­ska­wicz­nie tele­por­to­wać się do Minny, byłoby mu znacz­nie łatwiej, niż brnąć po pia­sku, w który zapa­dał się przy każ­dym kroku. _Nie oglą­daj się za sie­bie!_, naka­zy­wał sobie Rupert, gdy mimo­wol­nie skrę­cał ramiona, głowę i szyję, i znów przy­bli­żał obraz, uci­ska­jąc oku­lary.

_Do dia­bła!_

Jasno­włosy mary­narz także miał oku­lary. Okrą­głe i czarne. I patrzył na niego. Od brzegu dzie­lił go jesz­cze kilo­metr, ale widział go rów­nie dobrze, jak Rupert jego.

_Puta­mundo!_

Rupert cisnął oku­lary na pia­sek.

– Bie­gnij, Rolf, bie­gnij!

Rupert pędził naj­szyb­ciej, jak mógł, ale nie bie­gał od lat. Już od dawna nie upra­wiał żad­nego sportu, okrą­żał tylko wyspę, spa­ce­ru­jąc wolno z Rol­fem. Nie był gruby, cho­ciaż miał lekką nad­wagę, jak wszy­scy miesz­kańcy atoli, któ­rzy tele­por­to­wali się nawet po chleb do pie­karni albo z łóżka do kawiar­nia­nego ogródka czy na sta­dion, żeby usiąść na try­bu­nie.

– Rusz ten gruby tyłek, Ruppy – dyszał, żeby się zmo­bi­li­zo­wać. – Za szpa­le­rem palm koko­so­wych ten świr nie będzie już mógł cię śle­dzić. Przy­go­tu­jemy się i zacze­kamy na tego prze­klę­tego żegla­rza.

Jego ciało jakimś cudem słu­chało pole­ceń, drgało, skrzy­piało, ale robiło, co trzeba. Nogi nio­sły go, pod­ry­wa­jąc w górę pia­sek, jakby uśpione mię­śnie obu­dziły się na komendę, dosko­nale wypo­częte i sprawne jak ni­gdy.

Rolf pomy­ślał, że Rupert bawi się jak za daw­nych cza­sów, kiedy bie­gali po pla­żach na wszyst­kich kon­ty­nen­tach. Był tego pewny, kiedy Rupert potknął się o orzech koko­sowy, o mało nie upadł, ale biegł dalej, pra­wie nie zwal­nia­jąc. Rolf zbo­czył, żeby dogo­nić obra­ca­jący się orzech. Chwy­cił go w locie, przy­warł brzu­chem do ziemi, żeby go apor­to­wać.

Zepsuty owoc, za mocno ści­śnięty zębami, roz­trza­skał mu się w pysku, wyle­wa­jąc z sie­bie białą i zie­loną maź. Zdzi­wiony Rolf wypluł ją.

Pano­wała nie­zmą­cona cisza, którą zakłó­cał tylko szum fal.

Rolf spu­ścił uszy, zasmu­cony, że zepsuł zabawkę.

Przez uła­mek sekundy śle­dził spoj­rze­niem ruch dziw­nej zie­lo­nej kulki, takiego samego koloru jak palmy koko­sowe, do któ­rych Rupert pra­wie dobiegł, tro­chę ciem­niej­szej od jego czapki i tań­czą­cej po czubku głowy.

Zaraz potem, rów­nie gwał­tow­nie jak kokos w pysku psa, eks­plo­do­wała głowa Ruperta.Rozdział 2

2

_Port w Hong­kongu_

– Dzieci, co świę­tu­jemy w tym roku?

Przed Cléo unio­sło się dwa­dzie­ścia sześć małych rąk. Nauczy­cielka przez moment zasta­na­wiała się, który z palusz­ków w górze wybrać.

– Słu­chamy, Kenny.

– Stu­le­cie tele­por­ta­cji, pro­szę pani.

– Dobrze, Kenny, bar­dzo dobrze.

Cléo celowo pozwo­liła udzie­lić odpo­wie­dzi jed­nemu z naj­bar­dziej nie­sfor­nych uczniów. Umia­łoby to zro­bić każde z dwa­dzie­ściorga sze­ściorga dzieci, cho­ciaż były zale­d­wie dzie­wię­cio­lat­kami. Od tygo­dnia przy­po­mi­nała im co rano o stu­le­ciu. Bar­dzo sta­ran­nie przy­go­to­wała tę wycieczkę. W prze­ci­wień­stwie do wielu nauczy­cieli uni­kała opro­wa­dza­nia swo­jej klasy po wszyst­kich zakąt­kach świata. Zale­żało jej, żeby dzieci nauczyły się sie­dzieć na krze­śle, sku­pić przez godzinę na lek­cji gra­ma­tyki. Chciała, żeby każde wspólne wyj­ście było wyda­rze­niem nie­zwy­kłym, dopra­co­wa­nym, logicz­nie powią­za­nym z dłu­gim i powol­nym pro­gra­mem naucza­nia i wycho­wa­nia.

I to dzia­łało! Nawet taki Kenny, ruchliwy jak koli­ber, zro­zu­miał! Nato­miast Cléo nie podo­bało się, że chło­piec powie­dział do niej „pro­szę pani”. _Cléo_, Kenny, mów do mnie _Cléo_.

Nie­któ­rzy ucznio­wie wciąż trzy­mali rękę w górze, inni spo­koj­nie cze­kali, aż zada następne pyta­nie.

– Dosko­nała odpo­wiedź – pochwa­liła jesz­cze raz chłopca i uśmiech­nęła się do niego. – Pierw­sza tele­por­ta­cja w dzie­jach, okre­ślona wów­czas pełną nazwą _tele­por­ta­cji kwan­to­wej_, została prze­pro­wa­dzona dokład­nie sto lat temu, w 1997 roku w Inns­brucku, przez pro­fe­sora Antona Zeilin­gera. Udało mu się tele­por­to­wać na odle­głość kilku cen­ty­me­trów dro­biny świa­tła zwane foto­nami.

To doko­na­nie raczej nie zaim­po­no­wało jej uczniom.

– A teraz, dzieci – cią­gnęła Cléo – kto może nam powie­dzieć, gdzie w tej chwili jeste­śmy?

Ucznio­wie wodzili wzro­kiem po oko­licy, wygi­nali się, odwra­cali głowy, ale i tak widzieli tylko to gigan­tyczne pomiesz­cze­nie, gdzie można by zgro­ma­dzić tysiące ludzi. Ogromny maga­zyn z cegły i stali. Pusty. Zimny.

– Hmm…

Wszyst­kie dzieci stały z opusz­czo­nymi rękami, żadne nie odwa­żyło się ode­zwać. Cléo zmarsz­czyła brwi. Wie­lo­krot­nie, wspie­ra­jąc się sche­ma­tami, sta­rała się wytłu­ma­czyć im, co to jest _hub_. Niczego nie zapa­mię­tały! Poję­cia usy­tu­owa­nia w prze­strzeni, sze­ro­ko­ści, dłu­go­ści, cen­trum, pery­fe­rii pozo­sta­wały dla jej uczniów nie­zwy­kle skom­pli­ko­wa­nym ele­men­tem nauki, swego rodzaju mate­ma­tyczną abs­trak­cją. Dla nich ist­niały tylko miej­sca, bez powią­zań, bez odnie­sie­nia do sie­bie. Te miej­sca zali­czały się do dwóch kate­go­rii: w domu i poza domem. Tu, w tym maga­zy­nie, dzieci były poza domem. Daleko i brzydko!

– Dzieci, jeste­śmy w Hong­kongu – tłu­ma­czyła cier­pli­wie. – Na połu­dniu Chin. Był to jeden z naj­więk­szych _hubów_ świata, powstał w latach czter­dzie­stych dwu­dzie­stego pierw­szego wieku, kiedy zaczęto tele­por­to­wać naj­więk­sze przed­mioty.

Wska­zała pal­cem wyma­lo­wane na ścia­nach ide­ogramy, na wpół zatarte, ale jesz­cze widoczne. Dzieci wytrzesz­czały oczy, zacie­ka­wione dziw­nymi zna­kami.

– To pozo­sta­ło­ści sta­rego chiń­skiego alfa­betu – tłu­ma­czyła. – Alfa­betu, który potra­fili odczy­tać tylko Chiń­czycy.

Uświa­do­miła sobie, że takie wyja­śnie­nie było zbyt abs­trak­cyjne – żaden dzie­wię­cio­la­tek nie potra­fił wyobra­zić sobie, że nie­spełna sto lat temu istoty ludz­kie mówiły i pisały w róż­nych języ­kach, nie mogąc się ze sobą poro­zu­mieć. _Nie mie­szać wszyst­kiego_, pomy­ślała Cléo. Sta­rała się sku­pić na pierw­szym celu szkol­nej wycieczki: dzieci miały zapa­mię­tać ten kró­ciutki etap histo­rii świata – _hub_, poję­cie zapo­mniane zresztą przez lwią część doro­słych.

Dała dzie­ciom znak, by zebrały się przy niej.

– Dzieci, musiało minąć wiele lat, by po pierw­szej tele­por­ta­cji nie­wi­docz­nych czą­stek świa­tła sprzed stu­le­cia można było przejść do więk­szych obiek­tów. Pierw­sze udane eks­pe­ry­menty odbyły się w latach trzy­dzie­stych dwu­dzie­stego pierw­szego wieku. Żeby łatwiej było wam usy­tu­ować to w cza­sie, powiem, że wasi dziad­ko­wie mieli wtedy mniej wię­cej tyle lat, ile wy teraz. Tym razem szybko czy­niono postępy. W ciągu nie­ca­łej dekady ludzie prze­szli od tele­por­ta­cji drob­nych przed­mio­tów – monet, dłu­go­pi­sów, ksią­żek – do bar­dzo dużych, jak stoły, łóżka, lodówki, i to na coraz więk­szą odle­głość. Tech­nika tele­por­ta­cji kwan­to­wej nie zmie­niała się, potrzeba było tylko znacz­nie więk­szej ener­gii. Przede wszyst­kim jed­nak musi­cie zro­zu­mieć, że tele­por­ta­cja kwan­towa, odkąd stała się pewna, zastą­piła wszyst­kie inne wyko­rzy­sty­wane środki trans­portu towa­rów z jed­nej czę­ści świata do innej: cię­ża­rówki, samo­loty, a przede wszyst­kim statki. Czy wszy­scy wie­cie, co to jest sta­tek?

Dzieci kiwały gło­wami na znak, że wie­dzą, jed­nak Cléo nie była pewna, czy wszyst­kie widziały już, jak wygląda kon­te­ne­ro­wiec, sta­tek pasa­żer­ski albo żaglo­wiec. Więk­szo­ści poję­cie „sta­tek” koja­rzyło się z czymś, co pływa po wodzie.

– Zanim wyna­le­ziono tele­por­ta­cję – pró­bo­wała uści­ślić – prze­wo­żono wszystko, co jest potrzebne do życia – żyw­ność, ubra­nia, meble, zabawki – w dużych skrzy­niach, które łado­wano na statki, ogromne statki, a te pły­nęły przez morza i oce­any do miast nazy­wa­nych por­tami, żeby następ­nie wszyst­kie towary tra­fiły do fabryk, skle­pów i do miesz­ka­ją­cych wokół ludzi. Rozu­mie­cie?

Nadą­żała za nią zale­d­wie jedna trze­cia uczniów. Uwagę innych już stra­ciła. Pierw­szy wyłą­czył się Kenny. Dzieci sta­wały się coraz bar­dziej ruchliwe i zde­kon­cen­tro­wane. Dziel­nie kon­ty­nu­owała.

– Kiedy wyna­le­ziono tele­por­ta­cję, te skrzy­nie, które nazy­wano kon­te­ne­rami, mogły być prze­ka­zy­wane bez­po­śred­nio z jed­nego końca świata na drugi i nie trzeba było już prze­wo­zić ich dro­gami lądo­wymi, powietrz­nymi czy mor­skimi. Wysy­łano je na przy­kład z Ame­ryki, by poja­wiły się w Azji albo Austra­lii. Ale uwaga, dzieci, musi­cie wie­dzieć, że w tam­tych cza­sach środki tele­por­ta­cji nie były tak zmi­nia­tu­ry­zo­wane jak dziś. (Ostatni ucznio­wie, któ­rzy jesz­cze uwa­żali, zwró­cili oczy na TPC, które mieli na nad­garst­kach). Ośrodki tele­por­ta­cji zaj­mo­wały całe pomiesz­cze­nie, wyma­gały ogrom­nej ener­gii, a przede wszyst­kim – wiel­kich skła­dów, żeby przyj­mo­wać i prze­sy­łać miliony kon­te­ne­rów. Od roku 2042 na świe­cie wybu­do­wano dwa­dzie­ścia takich dużych ośrod­ków, na ogół na miej­scu daw­nych por­tów, jak tu, w Hong­kongu. Nazwano je _hubami_ (już tylko naj­pil­niej­sze uczen­nice – Sarah i Dorothée, zapi­sały w pamięci to słowo). Mia­sta por­towe były gigan­tyczne nawet przed wyna­le­zie­niem tele­por­ta­cji, ale wciąż wyra­stały jak grzyby po desz­czu wokół _hubów_, a nie­które miały nawet po sto milio­nów miesz­kań­ców. Dopiero w latach pięć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego pierw­szego wieku, czyli mniej wię­cej wtedy, kiedy rodzili się wasi rodzice, zaczęto minia­tu­ry­zo­wać tele­por­ta­cję, co umoż­li­wiło budowę _hubów_ w mniej­szych mia­stach.

Cléo zda­wała sobie sprawę, że pra­wie cała klasa prze­stała zwra­cać na nią uwagę. Tylko Sarah i Dorothée na­dal słu­chały. Inni bawili się na ziemi, bie­gali od ściany do ściany, a kiedy byli już dość daleko, krzy­czeli, bawiąc się z echem w olbrzy­mim, pustym han­ga­rze. Nauczy­cielka wes­tchnęła. Obec­nie (według danych przed­sta­wia­nych w rapor­tach Świa­to­wej Orga­ni­za­cji Edu­ka­cji) dziecko, które prze­by­wało w tym samym miej­scu dłu­żej niż dzie­sięć minut, nie tele­por­tu­jąc się, zaczy­nało się nudzić.

Cléo pod­nio­sła głos.

– Dzieci! Dzieci, rozej­rzyj­cie się wokół sie­bie! Zobacz­cie, jak wyso­kie są ściany i wyobraź­cie sobie skrzy­nie usta­wione jedna na dru­giej, do wyso­ko­ści ponad stu metrów, poja­wia­jące się i zni­ka­jące przez cały dzień.

Dzieci miały w nosie stosy kon­te­ne­rów. Dla nich nie miały one żad­nego zna­cze­nia. Zresztą dla Cléo też i musiała szcze­rze to sobie powie­dzieć. W roku 2050 nie było jej jesz­cze na świe­cie. Te obrazy miast wycią­ga­ją­cych macki jak ośmior­nice, kom­plet­nie spa­ra­li­żo­wa­nych, widok cię­ża­ró­wek i samo­cho­dów oso­bo­wych cze­ka­ją­cych w kor­kach wokół _hubów_, żeby zabrać towary kon­sump­cyjne i dostar­czyć je do ludzi sku­pio­nych moż­liwe naj­bli­żej, prze­miesz­cza­ją­cych się pod­ziemną kolejką, miesz­ka­ją­cych w wyso­kich jak stosy kon­te­ne­rów dra­pa­czach chmur – tak, te wszyst­kie apo­ka­lip­tyczne sceny były zarówno dla niej, jak i dla jej uczniów swego rodzaju pre­hi­sto­rią, bar­dzo odle­głą i… odstrę­cza­jącą! Jak ci ludzie mogli tak żyć?

Z zadumy wyrwały ją wibra­cje przy nad­garstku.

Wia­do­mość.

Odru­chowo spoj­rzała na TPC.

_Wia­do­mość od matki!_

Tylko jej tu jesz­cze bra­ko­wało! Jakby mama nie wie­działa, że o tej porze córka pro­wa­dzi lek­cję! Cléo pró­bo­wała ukryć iry­ta­cję. Prze­czyta wia­do­mość, wycho­dząc ze szkoły. Jeżeli nie zapo­mni.

*

– Dzieci, ustaw­cie się.

Cléo kil­ka­krot­nie kla­snęła w dło­nie i powtó­rzyła pole­ce­nie. W końcu dwa­dzie­ścioro sze­ścioro uczniów, sto­ją­cych wokół niej, znów potul­nie słu­chało nauczy­cielki. Dzieci domy­ślały się, że naresz­cie opusz­czą ten maga­zyn bez okien, bez świa­tła. Nie­cie­kawe miej­sce.

– A kto wie, co wyda­rzyło się potem, po _hubach_?

Tym razem wyrósł przed nią las rąk. Zgło­sili się wszy­scy, nawet Kenny.

– Tak, Sarah…?

Cléo posta­no­wiła nagro­dzić jedną z dwóch uczen­nic, które uważ­nie słu­chały jej opo­wie­ści aż do końca. Jed­nak zanim biedna dziew­czyna zdą­żyła otwo­rzyć usta, dzie­się­cioro jej kole­gów zakrzy­czało ją, poda­jąc odpo­wiedź.

– Juki! Juki!

– Juki – szep­nęła mimo wszystko Sarah. – Biała myszka. Juki była pierw­szym tele­por­to­wa­nym zwie­rzę­ciem. To wyda­rzyło się 29 wrze­śnia 2051 roku.

Kilku uczniów wtó­ro­wało jej, inni pod­ska­ki­wali, roz­e­mo­cjo­no­wani. Wszy­scy znali tę histo­rię, widzieli ją w tele­wi­zji, czy­tali o niej w książ­kach, spali z plu­szową Juki albo nosili jej różowy pysz­czek na T-shir­tach. Juki była dziś rów­nie popu­larna, jak w ubie­głym stu­le­ciu Miki.

– Dosko­nale, dzieci. A teraz stój­cie przy mnie, usta­wię wasze TPC na drugi etap naszej wycieczki. I patrz­cie uważ­nie, bo prze­no­simy się wszy­scy do Muzeum Komu­ni­ka­cji.Rozdział 3

3

_Las Tro­odos, Cypr_

Budzik komen­danta Artema Aki­nisa – nie dzwo­nek, ale ostry _riff_ Led Zep­pe­lin, roz­brzmiał punk­tu­al­nie o sie­dem­na­stej.

Słońce led­wie wynu­rzało się zza hory­zontu!

Teraz, żeby każdy mógł swo­bod­nie prze­miesz­czać się z jed­nego końca świata na drugi, nie nara­ża­jąc na skom­pli­ko­wane obli­cza­nie róż­nicy czasu, wszyst­kie zegary, zegarki i budziki na Ziemi wska­zy­wały Czas Uni­wer­salny. Dla­tego zarówno w sercu Cypru, w lesie Tro­odos, jak i w każ­dym innym zakątku świata, czy był tam śro­dek nocy, czy biały dzień, zegary w tej chwili wska­zy­wały sie­dem­na­stą.

Komen­dant Artem Aki­nis odrzu­cił koł­drę i na oślep wycią­gnął rękę, żeby przy­ci­szyć muzykę. Tro­chę. Lubił budzić się przy dźwię­kach poczci­wego sta­rego rocka, słu­chać roz­krę­co­nego na cały regu­la­tor budzika. To był dosko­nały spo­sób, żeby szybko wstać i utrzy­my­wać rytm od samego rana.

Zerwał się z łóżka i ruszył przez jedyne pomiesz­cze­nie domku. Było duże, całe w boaze­rii, a peł­niło jed­no­cze­śnie funk­cję sypialni, kuchni i łazienki. Otwo­rzył sze­roko oba skrzy­dła prze­szklo­nych drzwi i wyszedł na taras wyko­nany z takiego samego drewna, jak cała chata. Z cedru cypryj­skiego. Na wyspie było go pod dostat­kiem.

Dźwięki gitary Led Zep­pe­lin pły­nęły z sypialni, by zapu­ścić się do lasu ota­cza­ją­cego chatę, a potem stop­niowo roz­le­wać na dolinę Krios Pota­mos. Artem przez długą chwilę napa­wał oczy pej­za­żem. Na pierw­szym pla­nie potężne pinie lasu Tro­odos, na dru­gim jałowe zbo­cza Olimpu, a w tle czer­wone słońce nad Morzem Śród­ziem­nym. Zupeł­nie nagi, pozwa­lał wia­trowi od lasu roz­bu­dzić wszyst­kie mię­śnie. Jego nagość nie mogła prze­szka­dzać sąsia­dom, podob­nie jak dzika muzyka – naj­bliż­sza chata, w któ­rej ktoś miesz­kał, była odda­lona o ponad dwie­ście metrów i, jak u niego, ukryta pośród dwu­dzie­sto­me­tro­wych pinii i za bogac­twem form skal­nych łań­cu­cha cypryj­skich gór.

Artem chęt­nie spę­dziłby kilka minut wię­cej, opa­la­jąc się w pro­mie­niach budzą­cego się słońca, lecz jego poranny rytuał, poprze­dza­jący uda­nie się na dzie­więt­na­stą do pracy w Świa­to­wej Orga­ni­za­cji Podróży, był nie­zmienny i zapla­no­wany co do minuty. Przy­naj­mniej odkąd nie było już nikogo, kto zatrzy­my­wałby go w łóżku.

Kwa­drans prze­zna­czał na śnia­da­nie, kwa­drans na prze­glą­da­nie wia­do­mo­ści, czter­dzie­ści pięć minut na poranne bie­ga­nie i pięt­na­ście na prysz­nic po powro­cie.

Wszedł do chaty, żeby zapa­rzyć kawę, kiedy den­sy­to­graf zapro­po­no­wał mu pierw­szy kie­ru­nek:

_Over­land Track_, Tasma­nia, róż­nica pozio­mów 1300 metrów, tem­pe­ra­tura stała 21 stopni, wil­got­ność 33 pro­cent, widok na morze – 37 pro­cent trasy oraz zacho­dzące słońce za dokład­nie 13 minut. Aktu­alne zagęsz­cze­nie: 39 wędrow­ców, czyli 2,76 na kilo­metr. Miej­sca wolne: 11.

Pod­czas gdy kobiecy głos przed­sta­wiał dal­szą cha­rak­te­ry­stykę trasy, den­sy­to­graf wyświe­tlał w cza­sie real­nym, na ścia­nie domu, obrazy z tor­ba­czami drze­mią­cymi na dywa­nach mchu pora­sta­ją­cego zbo­cza góry Ossa, a także wszel­kie zmiany warun­ków. Liczba wol­nych miejsc wyno­siła już tylko 9 – dwóch nowych bie­ga­czy tele­por­to­wało się zatem dosłow­nie przed chwilą.

– Następny – pole­cił Artem, włą­cza­jąc eks­pres do kawy.

Lubił przy­go­to­wy­wać kawę po sta­remu, odmie­rza­jąc ją ręcz­nie, bez pomocy pro­gra­ma­to­rów. Na ścia­nie poja­wił się nowy obraz, a żeń­ski głos zaczął kolejną wyli­czankę.

_Trasa Askja_, Islan­dia, róż­nica pozio­mów 768 metrów, widok na kal­derę jeziora Öskjuvatn przez 78 pro­cent trasy, tem­pe­ra­tura stała 12 stopni, 23 pro­cent wil­got­no­ści, słońce chy­lące się ku zacho­dowi, aktu­al­nie 72 bie­ga­czy na tra­sie, 28 miejsc wol­nych.

Artem przez chwilę podzi­wiał zdu­mie­wa­jący wul­ka­niczny pej­zaż – czarny jak węgiel i ciem­no­tur­ku­sowy. Upły­nęło już pra­wie pięć lat, odkąd kupił den­sy­to­graf, a każ­dego ranka z nie­zmien­nym zachwy­tem reago­wał na jakość doboru miejsc pro­po­no­wa­nych przez pro­gram. A prze­cież maszyna selek­cjo­no­wała tylko dane z bazy według kry­te­riów okre­ślo­nych i wpro­wa­dzo­nych przez Artema: róż­no­rod­ność kra­jo­bra­zów, zmiana kon­ty­nen­tów, stop­nia trud­no­ści tras (zgod­nie z rygo­ry­stycz­nym pla­nem tre­ningu, uwzględ­nia­ją­cym jego aktu­alną formę fizyczną, warunki kli­ma­tyczne, a przede wszyst­kim liczbę obec­nych w pobliżu). Artem, w prze­ci­wień­stwie do wielu osób, nie lubił bie­gać gęsiego po ścież­kach czy mod­nych pla­żach i nie­ustan­nie wyprze­dzać obcych ludzi, któ­rzy spę­dzali czas na poga­węd­kach z innymi nie­zna­jo­mymi, a nie na upra­wia­niu sportu.

– Następny – powie­dział, idąc w stronę kącika kąpie­lo­wego.

Co rano prze­glą­dał cztery albo pięć miejsc wska­zy­wa­nych w porządku zgod­nym z jego domnie­ma­nymi pre­fe­ren­cjami, nie­zmien­nie cie­sząc się roz­kosz­nym sta­nem nie­zde­cy­do­wa­nia, któ­remu pikan­te­rii doda­wała fru­stra­cja wywo­łana nie­moż­no­ścią bycia wszę­dzie rów­no­cze­śnie – Tan­za­nia czy Fin­lan­dia, Hima­laje czy kor­dy­liera Andów?

_Droga Inków_, Peru – pod­po­wie­dział zmy­słowy głos den­sy­to­grafu. Ruiny Machu Pic­chu poja­wiły się na ścia­nie łazienki. W miarę jak Artem prze­miesz­czał się po domu, cedrowe ścianki roz­świe­tlały się albo gasły, podą­ża­jąc za jego kro­kami i kie­run­kiem spoj­rze­nia, prze­mie­nia­jąc się w ekrany, na któ­rych wyświe­tlały się suge­ro­wane pej­zaże.

Pasma firnu na Kor­dy­lie­rze Andów kusiły go. Dla­czego nie Peru? Teraz różne rejony świata sym­bo­li­zo­wały jedna góra, wyspa, region, a cza­sem dawna nazwa pań­stwa – Peru, Fin­lan­dia, Tan­za­nia…, choć gra­nice wyty­cza­jące nie­gdyś te kraje już nie ist­niały.

Cze­kał przed zamar­łym obra­zem. Cza­sami decy­do­wał się w ostat­niej chwili, choćby dla­tego, że kamera uchwy­ciła stado kozic, jaków czy żyraf i trzeba było tele­por­to­wać się natych­miast, żeby mieć szansę na bieg wśród zwie­rząt.

Mimo­wol­nie pomy­ślał o wędrówce szla­kiem Machame po zbo­czach Kili­man­dżaro, rok temu. Biegł kilo­me­trami za Mary­ann, pośród zebr i impali. Nie­za­po­mniane sceny, które powi­nien wyma­zać z pamięci, zanim wirus nostal­gii zawład­nie całym jego mózgiem.

Sto­jąc przy umy­walce, puścił stru­mień zim­nej wody i skro­pił sobie twarz i tors. Z żalem odwró­cił wzrok od andyj­skich szczy­tów, żeby przej­rzeć się w lustrze. Szybko, pal­cami roz­su­nię­tymi jak zęby grze­bie­nia, prze­cze­sał dłu­gie czarne włosy. Pod­czas jog­gingu unie­ru­cha­miał je ban­daną, a dopiero potem, kiedy wziął już prysz­nic, wią­zał kato­gan. Zatrzy­mał wzrok na mię­śniach klatki pier­sio­wej, wyraź­nie rysu­ją­cych się pod wil­gotną skórą, na rzeź­bie brzu­cha bez grama tłusz­czu i na masyw­nych udach. Sil­nik rakiety w każ­dej nodze. Pod­czas gdy co trzeci miesz­ka­niec pla­nety miał obec­nie nad­wagę, a trzy czwarte ludzi nie poko­ny­wało dzien­nie nawet kilo­me­tra, Artem nale­żał do poko­le­nia uro­dzo­nego u zara­nia tele­por­ta­cji, lubią­cego jak naj­peł­niej korzy­stać z jej zalet, ale łączyć je z przy­jem­no­ścią, jaką daje inten­sywny wysi­łek fizyczny.

_Wyma­rzona syl­wetka w wyma­rzo­nym miej­scu,_ gło­siły reklamy.

Jed­nak Artem nie kie­ro­wał się wzglę­dami este­tycz­nymi. Tro­ska o ciało, utrzy­ma­nie odpo­wied­niej wagi, codzienny tre­ning – wszystko to miało bar­dzo prak­tyczny cel. Jako szef WDK – Wydziału Docho­dzeń Kry­mi­nal­nych Świa­to­wej Orga­ni­za­cji Podróży – miał obo­wią­zek utrzy­mać dobrą kon­dy­cję.

– Poprzedni – powie­dział Artem, zakrę­ca­jąc kran.

Dobrze połą­czyć przy­jemne z poży­tecz­nym. Osta­tecz­nie sku­siła go droga Inków, gdzie zagęsz­cze­nie mię­dzy Cuzco a Wiñay Wayna, miej­scami odda­lo­nymi o kilo­me­try od pierw­szych zamiesz­ki­wa­nych domów, spa­dło do trzech bie­ga­czy. Ta liczba była za mała, żeby prze­szka­dzać przy­sia­da­ją­cym na szczy­tach kon­do­rom.

Prze­szedł kilka kro­ków do łóżka, chwy­cił obci­słe szorty i wcią­gnął je na gołe ciało, ubrał się w luźny T-shirt, prze­wią­zał na czole ban­danę, wsko­czył w adi­dasy i dotknął pal­cem wska­zu­ją­cym TPC, które nosił jak zega­rek. Chciał połą­czyć urzą­dze­nie z den­sy­to­gra­fem. Nie musiał tra­cić czasu na wpro­wa­dze­nie współ­rzęd­nych geo­gra­ficz­nych miej­sca – pro­gram liczył wszystko za niego.

Artem chciał jak naj­szyb­ciej poczuć, jak roz­rze­dzone powie­trze na wyso­ko­ści ponad czte­rech tysięcy metrów pali mu płuca. Zaczął wią­zać prawy but, zamie­rza­jąc lewy zawią­zać już w górach. Tele­por­ta­cja stała się tak banalna, że można było zacząć gdzieś ruch, a zakoń­czyć już po prze­miesz­cze­niu się, pra­wie nie zauwa­ża­jąc zmiany sce­ne­rii, a cza­sem nawet tego, że prze­mie­rzyło się cały świat.

Nic się nie wyda­rzyło.

Artem się nie tele­por­to­wał.

Miał tylko sekundę, by zakląć w samot­no­ści domu, zasta­na­wia­jąc się, czy szwan­ko­wało TPC, den­sy­to­graf, czy może jakaś grupa tury­stów ubie­gła go, tele­por­tu­jąc się na drogę Inków i wyczer­pu­jąc Sto­pień Wypeł­nie­nia Miej­sca. Po sekun­dzie wszyst­kie ekrany na ścia­nach zaczęły migać, a gitarę Led Zep­pe­lin zagłu­szyło wycie syreny. Głos cał­ko­wi­cie pozba­wiony zmy­sło­wo­ści powta­rzał w kółko tekst alertu.

– Sytu­acja eks­tre­malna. Atak ter­ro­ry­styczny. Archi­pe­lag Tuamotu. Atol Teta­manu, połu­dniowy prze­smyk Faka­rava. 16°18’ szer. geogr. płd., 145°36’ dł. geogr. zach. Wiele ofiar. Brak śla­dów naru­sze­nia prze­strzeni pry­wat­nej. Pełna mobi­li­za­cja. Wyko­nać natych­miast. Prio­ry­tet abso­lutny.

Wzrok Artema zatrzy­mał się na ścia­nie domu, gdzie znów poja­wił się kojący obraz kon­do­rów uno­szą­cych się nad ruinami inka­skiej for­tecy. Nie będzie im prze­szka­dzał dziś rano. Wie­dział, że Mi-Cha i Babu, dwoje jego zastęp­ców, także otrzy­mali tę wia­do­mość, jed­nak jako dowódca komórki anty­ter­ro­ry­stycz­nej chciał być na sta­no­wi­sku pierw­szy.Rozdział 4

4

_Muzeum Komu­ni­ka­cji, Amster­dam_

– Oooo!

Zgodny okrzyk dzieci nasi­lił się, kiedy wszyst­kie poja­wiły się w Muzeum Komu­ni­ka­cji. Cléo od trzech lat zabie­rała uczniów na tę wycieczkę i za każ­dym razem to miej­sce ich fascy­no­wało. Dwa­dzie­ścioro sze­ścioro dzieci roz­pro­szyło się po róż­nych salach, dziew­czynki z zachwy­tem oglą­dały dyli­żanse, chłopcy roz­dzia­wili buzie na widok loko­mo­tyw paro­wych i samo­cho­dów – paste­lo­wych cadil­la­ców czy lśnią­cych fer­rari. Pię­cio­oso­bowa grupka oble­gła rekon­struk­cję natu­ral­nych roz­mia­rów śmi­głowca. Oczy­wi­ście więk­szość widziała już na fil­mach albo w książ­kach tego rodzaju dawne środki trans­portu, ale żadne ni­gdy nie stało przed taką maszyną.

– Czy one są praw­dziwe? Mogłyby dzia­łać?

– Myślę, że tak.

Prawdę mówiąc, Cléo nie miała poję­cia, do czego nadają się te eks­po­naty.

– Podejdź­cie, dzieci.

Jej tablet znów wibro­wał w kie­szeni. To na pewno mama. Czego mogła chcieć? Musi pocze­kać godzinę, do końca lek­cji.

Ucznio­wie, powłó­cząc nogami, pode­szli do swo­jej nauczy­cielki. Poza środ­kami loko­mo­cji szcze­gól­nie pasjo­nu­ją­cym eks­po­na­tem w tym muzeum była myszka Juki. Na każ­dym kroku można było natknąć się na jej figurki, por­trety nama­lo­wane na ścia­nach, nalepki na szy­bach. Bo to wła­śnie ona udzie­lała infor­ma­cji i tłu­ma­czyła wszystko na tabli­cach, a dzieci sta­wały przed nimi i czy­tały.

– Dobrze – powie­działa Cléo, klasz­cząc w dło­nie, żeby sku­pić ich uwagę. – Mówi­li­śmy już o myszce Juki, pierw­szej w dzie­jach ludz­ko­ści isto­cie żywej, którą tele­por­to­wano. Kto może wyja­śnić mi główne zasady tele­por­ta­cji?

Kenny ode­zwał się pierw­szy, nawet nie pod­no­sząc ręki.

– Ja wiem! To destruk­cja, a potem rekon­struk­cja, ale wszystko dzieje się tak szybko, że nie da się tego zauwa­żyć.

Roz­le­gły się śmie­chy, nie­któ­rych prze­szedł dreszcz, ale Cléo szybko uspo­ko­iła sytu­ację.

– To mniej wię­cej to, Kenny. Brawo.

Nie­któ­rzy ucznio­wie mieli coraz bar­dziej prze­ra­żone buzie, toteż Cléo czym prę­dzej dodała:

– Nie oba­wiaj­cie się, dzieci. Tele­por­ta­cja jest znacz­nie mniej nie­bez­pieczna od wszyst­kich daw­nych pojaz­dów.

Zasta­na­wiała się, czy powie­dzieć coś o gra­fice na tablicy infor­ma­cyj­nej za nimi. Juki pre­zen­to­wała ewo­lu­cję rocz­nej liczby ofiar śmier­tel­nych wypad­ków komu­ni­ka­cyj­nych: milion trzy­sta tysięcy w roku 2022, milion osiem­set tysięcy w 2040 i zale­d­wie sto osiem­na­ście w 2060! Spek­ta­ku­larne, ale zbyt trudne dla jej uczniów.

– Wyja­śnię wam to. Widzi­cie ten samo­chód? (Wszyst­kie oczy zwró­ciły się na poma­rań­czo­wego volks­wa­gena Coc­ci­nelle). Otóż tele­por­ta­cja kwan­towa jest jak zabawa w roz­kła­da­nie tego samo­chodu na czę­ści – bar­dzo dokład­nie, tak, żeby roz­mon­to­wać każdy ele­ment, nawet naj­mniej­szy – a potem w jego bły­ska­wiczne skła­da­nie, ale w innym miej­scu. Tele­por­ta­cja istot żywych pra­wie nie różni się od tele­por­ta­cji rze­czy, jed­nak długo ludziom trudno było zaak­cep­to­wać jej zasadę, ponie­waż myśleli, że trzeba naj­pierw umrzeć, żeby zaraz potem ożyć gdzieś indziej.

– Tata mówi, że to prawda – wtrą­ciła Sarah – że umie­ramy, kiedy się tele­por­tu­jemy. A potem oży­wamy…

Wiele dzieci, któ­rych wyja­śnie­nia nauczy­cielki wcale nie uspo­ko­iły, obser­wo­wało z lękiem TPC na swo­ich nad­garst­kach. Umie­rało się pod­czas tele­por­ta­cji? Naj­wy­raź­niej rodzice ni­gdy nie uczyli ich pod­staw fizyki kwan­to­wej.

– To nie takie pro­ste – zare­ago­wała szybko Cléo. – Nie umiera się naprawdę. Prze­ciw­nie, to tak, jak­by­śmy się roz­dwa­jali. Zgod­nie z fizyką kwan­tową można być rów­no­cze­śnie tu i wszę­dzie indziej.

– Nie, nie wszę­dzie indziej – zaopo­no­wał kla­sowy mądrala Samuel. – Nie można, jeżeli to prze­strzeń pry­watna!

– I nie można, kiedy już jest za dużo ludzi w miej­scu, w które chcie­li­by­śmy się prze­nieść – dodał Jason, inny bystry uczeń.

– Pew­nie, to jasne – wtrą­cił się Ben, kla­sowy komik. – Nie tele­por­tuje się do szkol­nej ubi­ka­cji, kiedy ty tam już sie­dzisz i robisz kupę!

Cała klasa par­sk­nęła śmie­chem, wyzby­wa­jąc się resz­tek stra­chu. Ben dosko­nale zro­zu­miał zasadę kon­tro­lo­wa­nego zagęsz­cze­nia.

– Słusz­nie, Ben – pod­jęła Cléo. – Zawsze zacho­wuje się wiele metrów bez­pie­czeń­stwa mię­dzy oso­bami, które się tele­por­tują, i wyzna­cza się w każ­dej prze­strzeni publicz­nej sto­pień zagęsz­cze­nia, nazy­wamy Stop­niem Wypeł­nie­nia, któ­rego nie wolno prze­kra­czać i który może się zmie­niać zależ­nie od chwili dnia, pory roku, a nawet kolej­nych lat.

– Wcale tak bar­dzo się nie zmie­nia – jęk­nął Dylan. – Ja od uro­dze­nia chcę zoba­czyć sło­nie na wol­no­ści w parku Addo, ale zawsze jest za dużo ludzi na sawan­nie, tata za późno pró­buje robić rezer­wa­cję i jestem pewny, że ni­gdy tam nie dotrę!

– A ja – odparła Dorothée – byłam tam co naj­mniej trzy razy i widzia­łam sło­nie. To nic trud­nego, trzeba tylko…

– A mnie – prze­rwała jej Kir­sty – rodzice wyświe­tlili w pokoju listę tysiąca jeden naj­pięk­niej­szych zabyt­ków świata, które trzeba zoba­czyć. Widzia­łam już sześć­set dwa­na­ście. Któ­rejś nie­dzieli obej­rza­łam ich aż sie­dem­na­ście! Zaka­zane Mia­sto w Peki­nie, Operę w Syd­ney, Sagrada Fami­lia w Bar­ce­lo­nie, pira­midę Che­opsa w Egip­cie…

– Gada­nie – zadrwiła Aure­lia. – To bez zna­cze­nia! Widzisz je, ale nie wcho­dzisz! Ja latem w zeszłym roku byłam w szan­ghaj­skim Disney­lan­dzie i…

– Wystar­czy – ucięła Cléo. – Wszy­scy macie rację. A musi­cie zapa­mię­tać, że dzięki tele­por­ta­cji każdy robi, co chce. Może spę­dzić cały dzień w swo­jej prze­strzeni pry­wat­nej albo prze­no­sić się co dzie­sięć sekund. Ważne jest nie to, dokąd idziemy ani gdzie byli­śmy, ale swo­boda prze­miesz­cza­nia się! To wol­ność stara jak świat. Popa­trz­cie!

Ucznio­wie odwró­cili się i znowu podzi­wiali dyli­żanse, a potem drew­niane pirogi, sanie na pło­zach, mont­gol­fiery, któ­rych jedwabne balony doty­kały sufitu. Cléo odzy­skała ich uwagę.

– Dzieci, poza Stop­niem Wypeł­nie­nia i posza­no­wa­niem prze­strzeni pry­wat­nej, musimy zwra­cać uwagę na coś jesz­cze, kiedy się tele­por­tu­jemy. Wie­cie, na co?

Znowu w górze wyrósł las rąk, a odpo­wie­dzi padały, zanim nauczy­cielka wska­zała dziecko.

– Jeżeli ma się mniej niż sześć lat, to nie wolno tele­por­to­wać się bez rodzi­ców.

– Nie wolno tele­por­to­wać się z za dużymi rze­czami, chyba takimi, które ważą ponad pięć­set kilo.

– Nie powinno się nikomu poży­czać swo­jego TPC.

– Trzeba spraw­dzić, jaka jest pogoda, zanim się tele­por­tu­jemy, żeby wie­dzieć, jak się ubrać.

– Trzeba tele­por­to­wać się pro­sto do domu, jeżeli zaczepi nas ktoś obcy.

Na twa­rzy Cléo poja­wił się uśmiech. Dzieci rosły z tele­por­ta­cją i wła­ści­wie w pełni opa­no­wały jej reguły. Wszyst­kie od szó­stego roku życia nosiły na ręce wła­sne Tele Puerto Cuerpo, czyli TPC, zmi­nia­tu­ry­zo­wane urzą­dze­nie wiel­ko­ści zegarka, pozwa­la­jące każ­demu tele­por­to­wać się, dokąd chce, po wpi­sa­niu popraw­nych współ­rzęd­nych. Ode­tchnęła. Teraz musiała przejść do naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych kwe­stii. Popro­siła uczniów, żeby usie­dli przed dużym ekra­nem, na któ­rym poja­wiały się kolejno wszyst­kie dawne środki loko­mo­cji: gigan­tyczne korki w mia­stach, zatło­czone metro, nie­ustan­nie lądu­jące i star­tu­jące samo­loty na lot­ni­skach, sznury cię­ża­ró­wek cze­ka­ją­cych przed gra­nicą, grupy kola­rzy w Amster­da­mie, nar­cia­rzy w Sztok­hol­mie, rik­sze w Peki­nie.

Na ścia­nie na wprost, pod por­tre­tem pre­zy­denta Nem­roda, wygra­we­ro­wano arty­kuł 1 Kon­sty­tu­cji świa­to­wej z 2058 roku.

_Jedna Zie­mia, jeden naród, jeden język._

W całym muzeum roz­wie­szono kolo­rowe kake­mono, gir­landy i koty­liony. Te ozdoby, umiesz­czone tu zapewne na krótko, wią­zały się z obcho­dami stu­le­cia.

– A teraz – Cléo znów sku­piła się na dzie­ciach – zadam wam trud­niej­sze pyta­nie. Kto może mi powie­dzieć, co jest naj­waż­niej­szym skut­kiem tele­por­ta­cji czło­wieka po cza­sach _hubów_, kiedy potra­fiono tele­por­to­wać tylko rze­czy?

– …

Wszy­scy ucznio­wie ze dzi­wie­niem patrzyli na ekran, gdzie poka­zy­wano bez­ładny bieg miesz­kań­ców uli­cami sta­rych miast. Praw­do­po­dob­nie ten widok koja­rzył im się z poru­sze­niem w mro­wi­sku, gdy coś spło­szy mrówki. Na innym ekra­nie, na lewo od nich, wyświe­tlano frag­menty sta­rych fil­mów science-fic­tion – _Metro­po­lis, Blade Run­ner, Piąty ele­ment_. Cléo pod­jęła próbę wyja­śnie­nia im tam­tej rze­czy­wi­sto­ści.

– Zanim przy­szli­ście na świat – zaczęła – wszy­scy, któ­rzy wyobra­żali sobie przy­szłość, myśleli, że ludzie będą miesz­kać w ogrom­nych mia­stach i poru­szać się lata­ją­cymi samo­cho­dami, że domy będą miały po sto pię­ter, a wszel­kie prace wyko­ny­wać będą roboty. Żaden pisarz ani fil­mo­wiec nie odgadł, że świat będzie taki, jak dziś.

Oczy dzieci wędro­wały mię­dzy ekra­nami a nauczy­cielką.

– Czy któ­reś z was wie, do czego służą mia­sta?

– …

Cléo kon­ty­nu­owała wykład, nie chcąc, by ucznio­wie roz­my­ślali nad błęd­nymi odpo­wie­dziami.

– Do skró­ce­nia odle­gło­ści! Cel mia­sta jest bar­dzo pro­sty – cho­dzi o to, żeby umie­ścić jak naj­wię­cej rze­czy w jed­nym miej­scu: ludzi, fabryki, biura, miesz­ka­nia, sklepy, zabawki, kina, sale kon­cer­towe, kościoły, aby ludzie mogli robić jak naj­wię­cej róż­nych rze­czy, jak naj­mniej się prze­miesz­cza­jąc. Można powie­dzieć, że mia­sto jest dąże­niem do odle­gło­ści zero. Ale co się stało, kiedy nauczy­li­śmy się tele­por­ta­cji?

– …

Żeby nie znu­żyć dzieci pyta­niami, Cléo zamil­kła na uła­mek sekundy, a potem powie­działa:

– Mia­sta prze­stały być potrzebne! Odle­głość zero nie była już ważna, bo odle­głość prze­stała ist­nieć. Można się tele­por­to­wać dosłow­nie wszę­dzie. I cho­ciaż obec­nie Zie­mię zamiesz­kuje nieco ponad dzie­sięć miliar­dów istot ludz­kich, jest jesz­cze dużo miej­sca: śred­nia wynosi ponad dzie­sięć tysięcy metrów kwa­dra­to­wych na miesz­kańca, czyli pra­wie dwa boiska pił­kar­skie. Gdy tele­por­ta­cja istot żywych stała się fak­tem, ludzie zadali sobie banalne pyta­nie: po co tło­czyć się w mia­stach, skoro poza nimi jest miej­sce dla wszyst­kich? Dla­czego nie zamiesz­kać pośród pięk­nego kra­jo­brazu, w górach, nad morzem, w sercu lasu i tele­por­to­wać się w nie­spełna sekundę, żeby spo­tkać z przy­ja­ciółmi czy pra­co­wać? Po kilku latach mia­sta nie słu­żyły już do niczego. Zacho­wano oczy­wi­ście pomniki, budynki, sta­diony – nie warto było wszyst­kiego budo­wać od nowa. Ale ludzie ode­szli, osie­dlili się w róż­nych punk­tach pla­nety, tam, gdzie im się podo­bało. Użyto mądrego słowa, by nazwać ten okres: _dez­ur­ba­ni­za­cja_. Była bar­dzo szybka, doszło do niej nie­spełna czter­dzie­ści lat temu. Według ana­liz Świa­to­wej Orga­ni­za­cji Loka­lo­wej pra­wie wszy­scy są zado­wo­leni z miej­sca, w któ­rym miesz­kają. Jestem pewna, że i wy, dzieci, nie chcia­ły­by­ście prze­no­sić się do nowego domu.

Tym razem ucznio­wie, sfru­stro­wani poprzed­nimi trud­nymi pyta­niami, zaczęli odpo­wia­dać jedno przez dru­gie.

– Ode mnie – zaczęła Sarah – na plażę jest dwie­ście metrów. Cho­dzę tam pie­chotą.

– Bez sensu. – Wzru­szył ramio­nami Ben. – Wolę się tele­por­to­wać głową do przodu do morza, a miesz­kać w górach, żeby lepiej widzieć ptaki!

– A ja – ode­zwał się Dylan – miesz­kam na wiel­kiej łące, wszę­dzie widać tylko trawę, bo moi rodzice nie mają dość pie­nię­dzy.

– A ja mam kilka domów – pochwa­liła się Dorothée – jeden w Mont­re­alu, na Mont Royal, jeden na sło­necz­nym wybrzeżu i…

– A ja…

Cléo kla­snęła w dło­nie.

– No wła­śnie, dzieci, skoro mowa o domach… Czas wra­cać. Na dziś to koniec lek­cji. Wszy­scy usta­wi­cie TPC na swoje domy. Nie zapo­mnij­cie odro­bić lek­cji. Do zoba­cze­nia jutro rano.

Po sekun­dzie Muzeum Komu­ni­ka­cji opu­sto­szało.

Cléo została sama.

Jej tablet znów wibro­wał. Mama!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: