- nowość
Nowa wieża Babel - ebook
Nowa wieża Babel - ebook
Brawurowe połączenie futurystycznej, katastroficznej wizji świata i wątku kryminalnego
Przenosimy się w odległą przyszłość. Świat przestał istnieć w formie, jaką do tej pory znaliśmy. Rządzą nim nowe technologie, a prawo stanowi Światowa Konstytucja z roku 2058, której dewizą jest: „Jedna Ziemia, jeden naród, jeden język”.
Największą zdobyczą ludzkości stała się teleportacja. Teraz każdy wyposażony w nadajnik TPC w ułamku sekundy może się przenieść w dowolne miejsce – na biegun północny, Hawaje, Saharę czy do Paryża… Nad procesem teleportacji czuwa potężne narzędzie namierzania, inwigilacji i pełnej kontroli – centralny system informatyczny PANGAIA, czyli WszechZiemia. To on wyraża zgodę na przemieszczenie, może także zablokować taką możliwość wobec niepokornych i sprzeciwiających się nowemu porządkowi świata.
Katastroficzna, utopijna idea globalizacji, zniewolonej i w pełni kontrolowanej ludzkości podporządkowanej coraz bardziej wyszukanym nowym technologiom, brzmi groźnie i nie pozwala patrzeć w przyszłość z optymizmem. Co jest ważniejsze – rozrywka, wygoda czy wolność?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68350-16-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Roger Brunet, Olivier Dollfus, _Mondes Nouveaux,_
Géographie universelle, Hachette, Paris 1990Rozdział 1
1
_Tetamanu, archipelag Tuamotu, Polinezja_
Jak każdego ranka, Rupert Welt cieszył oczy widokiem długiej białej plaży na Tetamanu. Gdyby nie wynaleziono teleportacji, byłoby dokładnie tak samo – mógłby spędzić resztę życia na słonecznym przez cały rok atolu, z dala od zamieszkanego lądu.
Przeszedł kilka kroków po piasku i przywołał psa. Owczarek niemiecki biegł sto metrów przed nim, dla zabawy popychając pyskiem orzechy kokosowe, które spadły z palm.
– Rolf!
Wodził wzrokiem po turkusowej lagunie, podziwiając zdumiewającą różnorodność jej odcieni. Nigdzie na świecie nie ma tak czystego koloru niebieskiego. _Raj_, pomyślał Rupert, _mieszkam w raju_! A jednak przez tę cholerną teleportację, to i tak było za mało! Minna upierała się, żeby wychodzili co najmniej raz dziennie, dokądkolwiek, byle tylko odetchnąć innym powietrzem. _Ruppy, tylko na półtorej godziny_ – prosiła, _to przecież ledwie garstka minut, kochanie_, chwila na to, żeby zachwycać się zachodem słońca na drugim końcu świata czy zaczerpnąć tlenu na azjatyckim albo syberyjskim szczycie. Tak…
Rupert kopnął kokos, a Rolf natychmiast ruszył za nim w pościg i przyniósł go panu w rozdziawionym pysku.
Tak… Cóż więcej można było zobaczyć daleko stąd? Rupert miał już za sobą pikniki na Kilimandżaro, szybkie spacery ulicami Rzymu, Paryża czy Tokio, wędrówki po Nepalu i do wodospadów Tanganiki. Dlatego znalazł sobie dobrą wymówkę, by siedzieć spokojnie na swoim atolu.
Rolfa!
Zdjął z głowy zieloną czapkę „Privado Laguna” i z odrazą przyglądał się lepkiemu, na wpół zgniłemu kokosowi, który Rolf złożył mu u stóp. Owczarek niemiecki znudził się już tą zabawką, teraz wpatrywał się w morze. Niespokojnie poruszał ogonem, nastawił uszu. Był wyraźnie zaintrygowany! Rupert także zwrócił oczy na horyzont, przesmyk Tumakohua na południu, w stronę Pacyfiku. Co Rolf mógł tam wypatrzyć? Co można było zobaczyć na wodzie? Nic! Była szósta rano, na atolu wszyscy jeszcze spali.
Rupert wzruszył ramionami i znów kopnął gnijący kokos. Rolf zawahał się, a potem pobiegł za orzechem.
_Tak_, Rupert wrócił do swojego monologu (lubił tak stać na piasku, w samotności, i rozmyślać o tym i owym), _Rolf to doskonała wymówka od teleportowania się co pięć minut na drugi koniec świata_. Pies ważył pięćdziesiąt jeden kilo – duże zwierzę, większość owczarków nie przekraczała czterdziestu. Rupert karmił go po królewsku, żeby osiągnąć taki efekt. No i udało się! Odkąd Światowa Organizacja Podróży dodała sławetny artykuł 19 do Konstytucji z roku 2058, nie wolno było teleportować się z bagażem cięższym niż pięćdziesiąt kilogramów – czy to z walizką, czy zwierzęciem do towarzystwa. Rupert był więc zmuszony pozostać na wysepce Tetamanu, nie zamierzał skazywać Rolfa na dietę, a tym bardziej zostawiać go pod opieką sąsiadów. Toteż Minna uganiała się po świecie sama albo z koleżankami i, jeśli miała na to ochotę, mogła to robić choćby co piętnaście sekund – jemu to nie przeszkadzało.
Czekał na nią ze Stephanem, Hansem, Josephem i Miką, rozmawiając na plaży albo śpiąc na słońcu. Żywot kraba. Wydali istną fortunę na prawo do sprywatyzowania tej wysepki, więc teraz powinien się nią nacieszyć. Pięć małżeństw kupiło atol. Stali się jego współwłaścicielami. Sami emeryci, Niemcy, żadnego dziecka, tylko jeden pies i jeden kot. Wszyscy zbili majątek jako wytwórcy elektryczności sprzedawanej na cały świat i wszyscy zgodzili się stosować drakoński regulamin prywatnych atoli Tuamotu, obejmujący zarówno Rangiroę, jak i Anaę czy Mataivę: ścisłe ograniczenie liczby gości, zakaz przekazywania swojego TPC nieznajomym, obecność strażnika, by strzegł granic przestrzeni prywatnej za rafą koralową.
Emeryt odruchowo szukał oczyma tej niewidocznej granicy na oceanie, za najdalszymi ozorami piasku i palmami kokosowymi, które wyciągały szyje, jakby chciały zanurzyć liście w wodzie. Ale gdzie właściwie był ten leniwy strażnik? Powinien budzić się pierwszy, zrobić obchód wyspy o wschodzie słońca, posprzątać plażę. Rupert zobaczył, jak Rolf wypuszcza z pyska pękniętego kokosa i znów stawia uszy, wpatrzony w morze. Nieruchomy.
Rupert zwrócił oczy tam, gdzie patrzył jego pies. Zaniepokoiło go to niewytłumaczalne poczucie zagrożenia. Spod daszku czapki obserwował punkt widoczny w dali, tuż przed linią horyzontu. I wreszcie zobaczył to wyraźnie.
Żagiel.
Biały żagiel.
_Niemożliwe!_
Oczywiście, zdarzało się, że jacyś wariaci teleportowali się na morze z deską surfingową albo kitesurfingową i dopływali aż do granicy wód ich przestrzeni prywatnej. Właśnie z tego powodu płacili temu prymitywowi Fischerowi, strażnikowi wyspy – miał ich pilnować. Na ogół amatorzy silnych wrażeń bawili się tu przez chwilę, starając się utrzymać na wodzie i pokonać kilka metrów, wykorzystując falę, a potem teleportowali się w inne miejsce.
Jednak nikt już nie używał… żaglówek!
Tymczasem biały żagiel stawał się coraz większy, zbliżał się. Ktoś wykorzystywał tę łódź jako… środek lokomocji.
_Żałosne!_
– Chodź Rolf.
Owczarek niemiecki z żalem porzucił zmaltretowany orzech kokosowy. Rupert podjął decyzję: rozejrzy się po atolu, w końcu zajmie mu to tylko dwadzieścia minut, a jeśli przyłapie Fischera na drzemce pod palmą, potrząśnie nim i każe mu teleportować się z ważącą poniżej pięćdziesięciu kilogramów łódką pneumatyczną w pobliże zadziwiającej jednostki pływającej z zamierzchłych czasów, żeby zrobić z nią porządek.
_Może wcale nie z takich zamierzchłych_, pomyślał Rupert. Przesadził. Przed teleportacją (Rupert zachował z tamtej epoki tylko mgliste wspomnienia, miał zaledwie jedenaście lat, kiedy testowano pierwsze teleportacje ludzi) podróżowano statkami, samochodami, rowerami albo pieszo, a psy wyprowadzano na spacer w pobliżu domu, dokładnie tak, jak on dziś na swojej wyspie. Kiedy Rolf był młody, kiedy ważył poniżej pięćdziesięciu kilogramów, a poza tym nie istniał ten idiotyczny przepis, Rupert bawił się z psem na setkach różnych plaż w najróżniejszych zakątkach świata i rzucał mu do wody kokosy, podczas gdy Minna się opalała. W końcu jednak uświadomił sobie, że Rolfa nie obchodzi, czy biega po plaży w Copacabanie, czy na Bora-Bora, że piasek na Mauritiusie nie różni się dla niego niczym od piasku w Honolulu… tak samo, jak dla Ruperta!
Biały żagiel wciąż się zbliżał. Sunął prosto na niego. Jasny trójkąt odcinał się wyraźnie od różowawego porannego nieba.
A tego lenia Fischera nigdzie nie było.
Trudno. Rupert przystanął, wyjął z kieszeni okulary przeciwsłoneczne i ustawił maksymalny zoom. Powiększenie było tak silne, że zakręciło mu się w głowie i o mało nie upadł. Kolejny wynalazek, który przyprawiał o dreszcz. Czy naprawdę ludziom były potrzebne okulary umożliwiające widzenie z odległości kilometrów? Dysponując takim sprzętem, większość przestawała dostrzegać to, co miała pod nosem.
Rupert osłupiał.
To rzeczywiście była żaglówka!
Widział ją bardzo dokładnie, w najdrobniejszych szczegółach. Widział też człowieka, który nią sterował. Mężczyznę, blondyna o krótkich włosach, jasnej cerze. Około czterdziestki.
To był marynarz!
Czy marynarze jeszcze istnieli? W życiu, nie tylko w książkach i starych filmach o piratach? Rupert uważniej przyjrzał się dużej łodzi. Jasnowłosy facet sterował nią, obracając czymś w rodzaju dużej kierownicy. Wyglądał na odprężonego, jednak rzeczy leżące u jego stóp przyprawiły emeryta o gęsią skórkę.
Broń!
Rupertowi nic się nie uroiło, ten marynarz, który przybył, nie wiedzieć skąd, przewoził broń! I to nie żadne pistoleciki, ale strzelby i karabiny o długich lufach, dużego kalibru – takie, jakie mieli tylko wojskowi. Te przedmioty na pewno ważyły ponad pięćdziesiąt kilo, co być może wyjaśniało, dlaczego podróżował w tak staromodny sposób, zamiast się teleportować.
Do stu komet, kim był ten człowiek? Policjantem? No i gdzie włóczył się ten obibok Justus Fischer? Na Tetamanu tylko on jeden miał broń.
– Szybciej, Rolf.
Rupert przestawił okulary i ruszył prężnym krokiem. Nie zamierzał tu stać i czekać, aż tamten przybije do brzegu. Musiał obudzić Minnę, potem Hansa i Stephana, i wszystkich innych. Przed oczyma przemknęły mu idiotyczne sceny ze starych filmów o piratach, którzy przypływali, żeby grabić zagubione na oceanach wyspy. Odpędził je – blondyn nie miał drewnianej nogi, a na maszcie żaglówki nie łopotała flaga z trupią czaszką. No i przede wszystkim – na Tetamanu nie było zakopanego skarb, było tu tylko dziesięcioro emerytów, którzy nikomu nie wadzili, a w zamian oczekiwali jedynie, że nikt nie będzie zawracał im tutaj głowy.
U nich.
Żałował, że zostawił TPC na stoliku nocnym. Mógłby błyskawicznie teleportować się do Minny, byłoby mu znacznie łatwiej, niż brnąć po piasku, w który zapadał się przy każdym kroku. _Nie oglądaj się za siebie!_, nakazywał sobie Rupert, gdy mimowolnie skręcał ramiona, głowę i szyję, i znów przybliżał obraz, uciskając okulary.
_Do diabła!_
Jasnowłosy marynarz także miał okulary. Okrągłe i czarne. I patrzył na niego. Od brzegu dzielił go jeszcze kilometr, ale widział go równie dobrze, jak Rupert jego.
_Putamundo!_
Rupert cisnął okulary na piasek.
– Biegnij, Rolf, biegnij!
Rupert pędził najszybciej, jak mógł, ale nie biegał od lat. Już od dawna nie uprawiał żadnego sportu, okrążał tylko wyspę, spacerując wolno z Rolfem. Nie był gruby, chociaż miał lekką nadwagę, jak wszyscy mieszkańcy atoli, którzy teleportowali się nawet po chleb do piekarni albo z łóżka do kawiarnianego ogródka czy na stadion, żeby usiąść na trybunie.
– Rusz ten gruby tyłek, Ruppy – dyszał, żeby się zmobilizować. – Za szpalerem palm kokosowych ten świr nie będzie już mógł cię śledzić. Przygotujemy się i zaczekamy na tego przeklętego żeglarza.
Jego ciało jakimś cudem słuchało poleceń, drgało, skrzypiało, ale robiło, co trzeba. Nogi niosły go, podrywając w górę piasek, jakby uśpione mięśnie obudziły się na komendę, doskonale wypoczęte i sprawne jak nigdy.
Rolf pomyślał, że Rupert bawi się jak za dawnych czasów, kiedy biegali po plażach na wszystkich kontynentach. Był tego pewny, kiedy Rupert potknął się o orzech kokosowy, o mało nie upadł, ale biegł dalej, prawie nie zwalniając. Rolf zboczył, żeby dogonić obracający się orzech. Chwycił go w locie, przywarł brzuchem do ziemi, żeby go aportować.
Zepsuty owoc, za mocno ściśnięty zębami, roztrzaskał mu się w pysku, wylewając z siebie białą i zieloną maź. Zdziwiony Rolf wypluł ją.
Panowała niezmącona cisza, którą zakłócał tylko szum fal.
Rolf spuścił uszy, zasmucony, że zepsuł zabawkę.
Przez ułamek sekundy śledził spojrzeniem ruch dziwnej zielonej kulki, takiego samego koloru jak palmy kokosowe, do których Rupert prawie dobiegł, trochę ciemniejszej od jego czapki i tańczącej po czubku głowy.
Zaraz potem, równie gwałtownie jak kokos w pysku psa, eksplodowała głowa Ruperta.Rozdział 2
2
_Port w Hongkongu_
– Dzieci, co świętujemy w tym roku?
Przed Cléo uniosło się dwadzieścia sześć małych rąk. Nauczycielka przez moment zastanawiała się, który z paluszków w górze wybrać.
– Słuchamy, Kenny.
– Stulecie teleportacji, proszę pani.
– Dobrze, Kenny, bardzo dobrze.
Cléo celowo pozwoliła udzielić odpowiedzi jednemu z najbardziej niesfornych uczniów. Umiałoby to zrobić każde z dwadzieściorga sześciorga dzieci, chociaż były zaledwie dziewięciolatkami. Od tygodnia przypominała im co rano o stuleciu. Bardzo starannie przygotowała tę wycieczkę. W przeciwieństwie do wielu nauczycieli unikała oprowadzania swojej klasy po wszystkich zakątkach świata. Zależało jej, żeby dzieci nauczyły się siedzieć na krześle, skupić przez godzinę na lekcji gramatyki. Chciała, żeby każde wspólne wyjście było wydarzeniem niezwykłym, dopracowanym, logicznie powiązanym z długim i powolnym programem nauczania i wychowania.
I to działało! Nawet taki Kenny, ruchliwy jak koliber, zrozumiał! Natomiast Cléo nie podobało się, że chłopiec powiedział do niej „proszę pani”. _Cléo_, Kenny, mów do mnie _Cléo_.
Niektórzy uczniowie wciąż trzymali rękę w górze, inni spokojnie czekali, aż zada następne pytanie.
– Doskonała odpowiedź – pochwaliła jeszcze raz chłopca i uśmiechnęła się do niego. – Pierwsza teleportacja w dziejach, określona wówczas pełną nazwą _teleportacji kwantowej_, została przeprowadzona dokładnie sto lat temu, w 1997 roku w Innsbrucku, przez profesora Antona Zeilingera. Udało mu się teleportować na odległość kilku centymetrów drobiny światła zwane fotonami.
To dokonanie raczej nie zaimponowało jej uczniom.
– A teraz, dzieci – ciągnęła Cléo – kto może nam powiedzieć, gdzie w tej chwili jesteśmy?
Uczniowie wodzili wzrokiem po okolicy, wyginali się, odwracali głowy, ale i tak widzieli tylko to gigantyczne pomieszczenie, gdzie można by zgromadzić tysiące ludzi. Ogromny magazyn z cegły i stali. Pusty. Zimny.
– Hmm…
Wszystkie dzieci stały z opuszczonymi rękami, żadne nie odważyło się odezwać. Cléo zmarszczyła brwi. Wielokrotnie, wspierając się schematami, starała się wytłumaczyć im, co to jest _hub_. Niczego nie zapamiętały! Pojęcia usytuowania w przestrzeni, szerokości, długości, centrum, peryferii pozostawały dla jej uczniów niezwykle skomplikowanym elementem nauki, swego rodzaju matematyczną abstrakcją. Dla nich istniały tylko miejsca, bez powiązań, bez odniesienia do siebie. Te miejsca zaliczały się do dwóch kategorii: w domu i poza domem. Tu, w tym magazynie, dzieci były poza domem. Daleko i brzydko!
– Dzieci, jesteśmy w Hongkongu – tłumaczyła cierpliwie. – Na południu Chin. Był to jeden z największych _hubów_ świata, powstał w latach czterdziestych dwudziestego pierwszego wieku, kiedy zaczęto teleportować największe przedmioty.
Wskazała palcem wymalowane na ścianach ideogramy, na wpół zatarte, ale jeszcze widoczne. Dzieci wytrzeszczały oczy, zaciekawione dziwnymi znakami.
– To pozostałości starego chińskiego alfabetu – tłumaczyła. – Alfabetu, który potrafili odczytać tylko Chińczycy.
Uświadomiła sobie, że takie wyjaśnienie było zbyt abstrakcyjne – żaden dziewięciolatek nie potrafił wyobrazić sobie, że niespełna sto lat temu istoty ludzkie mówiły i pisały w różnych językach, nie mogąc się ze sobą porozumieć. _Nie mieszać wszystkiego_, pomyślała Cléo. Starała się skupić na pierwszym celu szkolnej wycieczki: dzieci miały zapamiętać ten króciutki etap historii świata – _hub_, pojęcie zapomniane zresztą przez lwią część dorosłych.
Dała dzieciom znak, by zebrały się przy niej.
– Dzieci, musiało minąć wiele lat, by po pierwszej teleportacji niewidocznych cząstek światła sprzed stulecia można było przejść do większych obiektów. Pierwsze udane eksperymenty odbyły się w latach trzydziestych dwudziestego pierwszego wieku. Żeby łatwiej było wam usytuować to w czasie, powiem, że wasi dziadkowie mieli wtedy mniej więcej tyle lat, ile wy teraz. Tym razem szybko czyniono postępy. W ciągu niecałej dekady ludzie przeszli od teleportacji drobnych przedmiotów – monet, długopisów, książek – do bardzo dużych, jak stoły, łóżka, lodówki, i to na coraz większą odległość. Technika teleportacji kwantowej nie zmieniała się, potrzeba było tylko znacznie większej energii. Przede wszystkim jednak musicie zrozumieć, że teleportacja kwantowa, odkąd stała się pewna, zastąpiła wszystkie inne wykorzystywane środki transportu towarów z jednej części świata do innej: ciężarówki, samoloty, a przede wszystkim statki. Czy wszyscy wiecie, co to jest statek?
Dzieci kiwały głowami na znak, że wiedzą, jednak Cléo nie była pewna, czy wszystkie widziały już, jak wygląda kontenerowiec, statek pasażerski albo żaglowiec. Większości pojęcie „statek” kojarzyło się z czymś, co pływa po wodzie.
– Zanim wynaleziono teleportację – próbowała uściślić – przewożono wszystko, co jest potrzebne do życia – żywność, ubrania, meble, zabawki – w dużych skrzyniach, które ładowano na statki, ogromne statki, a te płynęły przez morza i oceany do miast nazywanych portami, żeby następnie wszystkie towary trafiły do fabryk, sklepów i do mieszkających wokół ludzi. Rozumiecie?
Nadążała za nią zaledwie jedna trzecia uczniów. Uwagę innych już straciła. Pierwszy wyłączył się Kenny. Dzieci stawały się coraz bardziej ruchliwe i zdekoncentrowane. Dzielnie kontynuowała.
– Kiedy wynaleziono teleportację, te skrzynie, które nazywano kontenerami, mogły być przekazywane bezpośrednio z jednego końca świata na drugi i nie trzeba było już przewozić ich drogami lądowymi, powietrznymi czy morskimi. Wysyłano je na przykład z Ameryki, by pojawiły się w Azji albo Australii. Ale uwaga, dzieci, musicie wiedzieć, że w tamtych czasach środki teleportacji nie były tak zminiaturyzowane jak dziś. (Ostatni uczniowie, którzy jeszcze uważali, zwrócili oczy na TPC, które mieli na nadgarstkach). Ośrodki teleportacji zajmowały całe pomieszczenie, wymagały ogromnej energii, a przede wszystkim – wielkich składów, żeby przyjmować i przesyłać miliony kontenerów. Od roku 2042 na świecie wybudowano dwadzieścia takich dużych ośrodków, na ogół na miejscu dawnych portów, jak tu, w Hongkongu. Nazwano je _hubami_ (już tylko najpilniejsze uczennice – Sarah i Dorothée, zapisały w pamięci to słowo). Miasta portowe były gigantyczne nawet przed wynalezieniem teleportacji, ale wciąż wyrastały jak grzyby po deszczu wokół _hubów_, a niektóre miały nawet po sto milionów mieszkańców. Dopiero w latach pięćdziesiątych dwudziestego pierwszego wieku, czyli mniej więcej wtedy, kiedy rodzili się wasi rodzice, zaczęto miniaturyzować teleportację, co umożliwiło budowę _hubów_ w mniejszych miastach.
Cléo zdawała sobie sprawę, że prawie cała klasa przestała zwracać na nią uwagę. Tylko Sarah i Dorothée nadal słuchały. Inni bawili się na ziemi, biegali od ściany do ściany, a kiedy byli już dość daleko, krzyczeli, bawiąc się z echem w olbrzymim, pustym hangarze. Nauczycielka westchnęła. Obecnie (według danych przedstawianych w raportach Światowej Organizacji Edukacji) dziecko, które przebywało w tym samym miejscu dłużej niż dziesięć minut, nie teleportując się, zaczynało się nudzić.
Cléo podniosła głos.
– Dzieci! Dzieci, rozejrzyjcie się wokół siebie! Zobaczcie, jak wysokie są ściany i wyobraźcie sobie skrzynie ustawione jedna na drugiej, do wysokości ponad stu metrów, pojawiające się i znikające przez cały dzień.
Dzieci miały w nosie stosy kontenerów. Dla nich nie miały one żadnego znaczenia. Zresztą dla Cléo też i musiała szczerze to sobie powiedzieć. W roku 2050 nie było jej jeszcze na świecie. Te obrazy miast wyciągających macki jak ośmiornice, kompletnie sparaliżowanych, widok ciężarówek i samochodów osobowych czekających w korkach wokół _hubów_, żeby zabrać towary konsumpcyjne i dostarczyć je do ludzi skupionych możliwe najbliżej, przemieszczających się podziemną kolejką, mieszkających w wysokich jak stosy kontenerów drapaczach chmur – tak, te wszystkie apokaliptyczne sceny były zarówno dla niej, jak i dla jej uczniów swego rodzaju prehistorią, bardzo odległą i… odstręczającą! Jak ci ludzie mogli tak żyć?
Z zadumy wyrwały ją wibracje przy nadgarstku.
Wiadomość.
Odruchowo spojrzała na TPC.
_Wiadomość od matki!_
Tylko jej tu jeszcze brakowało! Jakby mama nie wiedziała, że o tej porze córka prowadzi lekcję! Cléo próbowała ukryć irytację. Przeczyta wiadomość, wychodząc ze szkoły. Jeżeli nie zapomni.
*
– Dzieci, ustawcie się.
Cléo kilkakrotnie klasnęła w dłonie i powtórzyła polecenie. W końcu dwadzieścioro sześcioro uczniów, stojących wokół niej, znów potulnie słuchało nauczycielki. Dzieci domyślały się, że nareszcie opuszczą ten magazyn bez okien, bez światła. Nieciekawe miejsce.
– A kto wie, co wydarzyło się potem, po _hubach_?
Tym razem wyrósł przed nią las rąk. Zgłosili się wszyscy, nawet Kenny.
– Tak, Sarah…?
Cléo postanowiła nagrodzić jedną z dwóch uczennic, które uważnie słuchały jej opowieści aż do końca. Jednak zanim biedna dziewczyna zdążyła otworzyć usta, dziesięcioro jej kolegów zakrzyczało ją, podając odpowiedź.
– Juki! Juki!
– Juki – szepnęła mimo wszystko Sarah. – Biała myszka. Juki była pierwszym teleportowanym zwierzęciem. To wydarzyło się 29 września 2051 roku.
Kilku uczniów wtórowało jej, inni podskakiwali, rozemocjonowani. Wszyscy znali tę historię, widzieli ją w telewizji, czytali o niej w książkach, spali z pluszową Juki albo nosili jej różowy pyszczek na T-shirtach. Juki była dziś równie popularna, jak w ubiegłym stuleciu Miki.
– Doskonale, dzieci. A teraz stójcie przy mnie, ustawię wasze TPC na drugi etap naszej wycieczki. I patrzcie uważnie, bo przenosimy się wszyscy do Muzeum Komunikacji.Rozdział 3
3
_Las Troodos, Cypr_
Budzik komendanta Artema Akinisa – nie dzwonek, ale ostry _riff_ Led Zeppelin, rozbrzmiał punktualnie o siedemnastej.
Słońce ledwie wynurzało się zza horyzontu!
Teraz, żeby każdy mógł swobodnie przemieszczać się z jednego końca świata na drugi, nie narażając na skomplikowane obliczanie różnicy czasu, wszystkie zegary, zegarki i budziki na Ziemi wskazywały Czas Uniwersalny. Dlatego zarówno w sercu Cypru, w lesie Troodos, jak i w każdym innym zakątku świata, czy był tam środek nocy, czy biały dzień, zegary w tej chwili wskazywały siedemnastą.
Komendant Artem Akinis odrzucił kołdrę i na oślep wyciągnął rękę, żeby przyciszyć muzykę. Trochę. Lubił budzić się przy dźwiękach poczciwego starego rocka, słuchać rozkręconego na cały regulator budzika. To był doskonały sposób, żeby szybko wstać i utrzymywać rytm od samego rana.
Zerwał się z łóżka i ruszył przez jedyne pomieszczenie domku. Było duże, całe w boazerii, a pełniło jednocześnie funkcję sypialni, kuchni i łazienki. Otworzył szeroko oba skrzydła przeszklonych drzwi i wyszedł na taras wykonany z takiego samego drewna, jak cała chata. Z cedru cypryjskiego. Na wyspie było go pod dostatkiem.
Dźwięki gitary Led Zeppelin płynęły z sypialni, by zapuścić się do lasu otaczającego chatę, a potem stopniowo rozlewać na dolinę Krios Potamos. Artem przez długą chwilę napawał oczy pejzażem. Na pierwszym planie potężne pinie lasu Troodos, na drugim jałowe zbocza Olimpu, a w tle czerwone słońce nad Morzem Śródziemnym. Zupełnie nagi, pozwalał wiatrowi od lasu rozbudzić wszystkie mięśnie. Jego nagość nie mogła przeszkadzać sąsiadom, podobnie jak dzika muzyka – najbliższa chata, w której ktoś mieszkał, była oddalona o ponad dwieście metrów i, jak u niego, ukryta pośród dwudziestometrowych pinii i za bogactwem form skalnych łańcucha cypryjskich gór.
Artem chętnie spędziłby kilka minut więcej, opalając się w promieniach budzącego się słońca, lecz jego poranny rytuał, poprzedzający udanie się na dziewiętnastą do pracy w Światowej Organizacji Podróży, był niezmienny i zaplanowany co do minuty. Przynajmniej odkąd nie było już nikogo, kto zatrzymywałby go w łóżku.
Kwadrans przeznaczał na śniadanie, kwadrans na przeglądanie wiadomości, czterdzieści pięć minut na poranne bieganie i piętnaście na prysznic po powrocie.
Wszedł do chaty, żeby zaparzyć kawę, kiedy densytograf zaproponował mu pierwszy kierunek:
_Overland Track_, Tasmania, różnica poziomów 1300 metrów, temperatura stała 21 stopni, wilgotność 33 procent, widok na morze – 37 procent trasy oraz zachodzące słońce za dokładnie 13 minut. Aktualne zagęszczenie: 39 wędrowców, czyli 2,76 na kilometr. Miejsca wolne: 11.
Podczas gdy kobiecy głos przedstawiał dalszą charakterystykę trasy, densytograf wyświetlał w czasie realnym, na ścianie domu, obrazy z torbaczami drzemiącymi na dywanach mchu porastającego zbocza góry Ossa, a także wszelkie zmiany warunków. Liczba wolnych miejsc wynosiła już tylko 9 – dwóch nowych biegaczy teleportowało się zatem dosłownie przed chwilą.
– Następny – polecił Artem, włączając ekspres do kawy.
Lubił przygotowywać kawę po staremu, odmierzając ją ręcznie, bez pomocy programatorów. Na ścianie pojawił się nowy obraz, a żeński głos zaczął kolejną wyliczankę.
_Trasa Askja_, Islandia, różnica poziomów 768 metrów, widok na kalderę jeziora Öskjuvatn przez 78 procent trasy, temperatura stała 12 stopni, 23 procent wilgotności, słońce chylące się ku zachodowi, aktualnie 72 biegaczy na trasie, 28 miejsc wolnych.
Artem przez chwilę podziwiał zdumiewający wulkaniczny pejzaż – czarny jak węgiel i ciemnoturkusowy. Upłynęło już prawie pięć lat, odkąd kupił densytograf, a każdego ranka z niezmiennym zachwytem reagował na jakość doboru miejsc proponowanych przez program. A przecież maszyna selekcjonowała tylko dane z bazy według kryteriów określonych i wprowadzonych przez Artema: różnorodność krajobrazów, zmiana kontynentów, stopnia trudności tras (zgodnie z rygorystycznym planem treningu, uwzględniającym jego aktualną formę fizyczną, warunki klimatyczne, a przede wszystkim liczbę obecnych w pobliżu). Artem, w przeciwieństwie do wielu osób, nie lubił biegać gęsiego po ścieżkach czy modnych plażach i nieustannie wyprzedzać obcych ludzi, którzy spędzali czas na pogawędkach z innymi nieznajomymi, a nie na uprawianiu sportu.
– Następny – powiedział, idąc w stronę kącika kąpielowego.
Co rano przeglądał cztery albo pięć miejsc wskazywanych w porządku zgodnym z jego domniemanymi preferencjami, niezmiennie ciesząc się rozkosznym stanem niezdecydowania, któremu pikanterii dodawała frustracja wywołana niemożnością bycia wszędzie równocześnie – Tanzania czy Finlandia, Himalaje czy kordyliera Andów?
_Droga Inków_, Peru – podpowiedział zmysłowy głos densytografu. Ruiny Machu Picchu pojawiły się na ścianie łazienki. W miarę jak Artem przemieszczał się po domu, cedrowe ścianki rozświetlały się albo gasły, podążając za jego krokami i kierunkiem spojrzenia, przemieniając się w ekrany, na których wyświetlały się sugerowane pejzaże.
Pasma firnu na Kordylierze Andów kusiły go. Dlaczego nie Peru? Teraz różne rejony świata symbolizowały jedna góra, wyspa, region, a czasem dawna nazwa państwa – Peru, Finlandia, Tanzania…, choć granice wytyczające niegdyś te kraje już nie istniały.
Czekał przed zamarłym obrazem. Czasami decydował się w ostatniej chwili, choćby dlatego, że kamera uchwyciła stado kozic, jaków czy żyraf i trzeba było teleportować się natychmiast, żeby mieć szansę na bieg wśród zwierząt.
Mimowolnie pomyślał o wędrówce szlakiem Machame po zboczach Kilimandżaro, rok temu. Biegł kilometrami za Maryann, pośród zebr i impali. Niezapomniane sceny, które powinien wymazać z pamięci, zanim wirus nostalgii zawładnie całym jego mózgiem.
Stojąc przy umywalce, puścił strumień zimnej wody i skropił sobie twarz i tors. Z żalem odwrócił wzrok od andyjskich szczytów, żeby przejrzeć się w lustrze. Szybko, palcami rozsuniętymi jak zęby grzebienia, przeczesał długie czarne włosy. Podczas joggingu unieruchamiał je bandaną, a dopiero potem, kiedy wziął już prysznic, wiązał katogan. Zatrzymał wzrok na mięśniach klatki piersiowej, wyraźnie rysujących się pod wilgotną skórą, na rzeźbie brzucha bez grama tłuszczu i na masywnych udach. Silnik rakiety w każdej nodze. Podczas gdy co trzeci mieszkaniec planety miał obecnie nadwagę, a trzy czwarte ludzi nie pokonywało dziennie nawet kilometra, Artem należał do pokolenia urodzonego u zarania teleportacji, lubiącego jak najpełniej korzystać z jej zalet, ale łączyć je z przyjemnością, jaką daje intensywny wysiłek fizyczny.
_Wymarzona sylwetka w wymarzonym miejscu,_ głosiły reklamy.
Jednak Artem nie kierował się względami estetycznymi. Troska o ciało, utrzymanie odpowiedniej wagi, codzienny trening – wszystko to miało bardzo praktyczny cel. Jako szef WDK – Wydziału Dochodzeń Kryminalnych Światowej Organizacji Podróży – miał obowiązek utrzymać dobrą kondycję.
– Poprzedni – powiedział Artem, zakręcając kran.
Dobrze połączyć przyjemne z pożytecznym. Ostatecznie skusiła go droga Inków, gdzie zagęszczenie między Cuzco a Wiñay Wayna, miejscami oddalonymi o kilometry od pierwszych zamieszkiwanych domów, spadło do trzech biegaczy. Ta liczba była za mała, żeby przeszkadzać przysiadającym na szczytach kondorom.
Przeszedł kilka kroków do łóżka, chwycił obcisłe szorty i wciągnął je na gołe ciało, ubrał się w luźny T-shirt, przewiązał na czole bandanę, wskoczył w adidasy i dotknął palcem wskazującym TPC, które nosił jak zegarek. Chciał połączyć urządzenie z densytografem. Nie musiał tracić czasu na wprowadzenie współrzędnych geograficznych miejsca – program liczył wszystko za niego.
Artem chciał jak najszybciej poczuć, jak rozrzedzone powietrze na wysokości ponad czterech tysięcy metrów pali mu płuca. Zaczął wiązać prawy but, zamierzając lewy zawiązać już w górach. Teleportacja stała się tak banalna, że można było zacząć gdzieś ruch, a zakończyć już po przemieszczeniu się, prawie nie zauważając zmiany scenerii, a czasem nawet tego, że przemierzyło się cały świat.
Nic się nie wydarzyło.
Artem się nie teleportował.
Miał tylko sekundę, by zakląć w samotności domu, zastanawiając się, czy szwankowało TPC, densytograf, czy może jakaś grupa turystów ubiegła go, teleportując się na drogę Inków i wyczerpując Stopień Wypełnienia Miejsca. Po sekundzie wszystkie ekrany na ścianach zaczęły migać, a gitarę Led Zeppelin zagłuszyło wycie syreny. Głos całkowicie pozbawiony zmysłowości powtarzał w kółko tekst alertu.
– Sytuacja ekstremalna. Atak terrorystyczny. Archipelag Tuamotu. Atol Tetamanu, południowy przesmyk Fakarava. 16°18’ szer. geogr. płd., 145°36’ dł. geogr. zach. Wiele ofiar. Brak śladów naruszenia przestrzeni prywatnej. Pełna mobilizacja. Wykonać natychmiast. Priorytet absolutny.
Wzrok Artema zatrzymał się na ścianie domu, gdzie znów pojawił się kojący obraz kondorów unoszących się nad ruinami inkaskiej fortecy. Nie będzie im przeszkadzał dziś rano. Wiedział, że Mi-Cha i Babu, dwoje jego zastępców, także otrzymali tę wiadomość, jednak jako dowódca komórki antyterrorystycznej chciał być na stanowisku pierwszy.Rozdział 4
4
_Muzeum Komunikacji, Amsterdam_
– Oooo!
Zgodny okrzyk dzieci nasilił się, kiedy wszystkie pojawiły się w Muzeum Komunikacji. Cléo od trzech lat zabierała uczniów na tę wycieczkę i za każdym razem to miejsce ich fascynowało. Dwadzieścioro sześcioro dzieci rozproszyło się po różnych salach, dziewczynki z zachwytem oglądały dyliżanse, chłopcy rozdziawili buzie na widok lokomotyw parowych i samochodów – pastelowych cadillaców czy lśniących ferrari. Pięcioosobowa grupka obległa rekonstrukcję naturalnych rozmiarów śmigłowca. Oczywiście większość widziała już na filmach albo w książkach tego rodzaju dawne środki transportu, ale żadne nigdy nie stało przed taką maszyną.
– Czy one są prawdziwe? Mogłyby działać?
– Myślę, że tak.
Prawdę mówiąc, Cléo nie miała pojęcia, do czego nadają się te eksponaty.
– Podejdźcie, dzieci.
Jej tablet znów wibrował w kieszeni. To na pewno mama. Czego mogła chcieć? Musi poczekać godzinę, do końca lekcji.
Uczniowie, powłócząc nogami, podeszli do swojej nauczycielki. Poza środkami lokomocji szczególnie pasjonującym eksponatem w tym muzeum była myszka Juki. Na każdym kroku można było natknąć się na jej figurki, portrety namalowane na ścianach, nalepki na szybach. Bo to właśnie ona udzielała informacji i tłumaczyła wszystko na tablicach, a dzieci stawały przed nimi i czytały.
– Dobrze – powiedziała Cléo, klaszcząc w dłonie, żeby skupić ich uwagę. – Mówiliśmy już o myszce Juki, pierwszej w dziejach ludzkości istocie żywej, którą teleportowano. Kto może wyjaśnić mi główne zasady teleportacji?
Kenny odezwał się pierwszy, nawet nie podnosząc ręki.
– Ja wiem! To destrukcja, a potem rekonstrukcja, ale wszystko dzieje się tak szybko, że nie da się tego zauważyć.
Rozległy się śmiechy, niektórych przeszedł dreszcz, ale Cléo szybko uspokoiła sytuację.
– To mniej więcej to, Kenny. Brawo.
Niektórzy uczniowie mieli coraz bardziej przerażone buzie, toteż Cléo czym prędzej dodała:
– Nie obawiajcie się, dzieci. Teleportacja jest znacznie mniej niebezpieczna od wszystkich dawnych pojazdów.
Zastanawiała się, czy powiedzieć coś o grafice na tablicy informacyjnej za nimi. Juki prezentowała ewolucję rocznej liczby ofiar śmiertelnych wypadków komunikacyjnych: milion trzysta tysięcy w roku 2022, milion osiemset tysięcy w 2040 i zaledwie sto osiemnaście w 2060! Spektakularne, ale zbyt trudne dla jej uczniów.
– Wyjaśnię wam to. Widzicie ten samochód? (Wszystkie oczy zwróciły się na pomarańczowego volkswagena Coccinelle). Otóż teleportacja kwantowa jest jak zabawa w rozkładanie tego samochodu na części – bardzo dokładnie, tak, żeby rozmontować każdy element, nawet najmniejszy – a potem w jego błyskawiczne składanie, ale w innym miejscu. Teleportacja istot żywych prawie nie różni się od teleportacji rzeczy, jednak długo ludziom trudno było zaakceptować jej zasadę, ponieważ myśleli, że trzeba najpierw umrzeć, żeby zaraz potem ożyć gdzieś indziej.
– Tata mówi, że to prawda – wtrąciła Sarah – że umieramy, kiedy się teleportujemy. A potem ożywamy…
Wiele dzieci, których wyjaśnienia nauczycielki wcale nie uspokoiły, obserwowało z lękiem TPC na swoich nadgarstkach. Umierało się podczas teleportacji? Najwyraźniej rodzice nigdy nie uczyli ich podstaw fizyki kwantowej.
– To nie takie proste – zareagowała szybko Cléo. – Nie umiera się naprawdę. Przeciwnie, to tak, jakbyśmy się rozdwajali. Zgodnie z fizyką kwantową można być równocześnie tu i wszędzie indziej.
– Nie, nie wszędzie indziej – zaoponował klasowy mądrala Samuel. – Nie można, jeżeli to przestrzeń prywatna!
– I nie można, kiedy już jest za dużo ludzi w miejscu, w które chcielibyśmy się przenieść – dodał Jason, inny bystry uczeń.
– Pewnie, to jasne – wtrącił się Ben, klasowy komik. – Nie teleportuje się do szkolnej ubikacji, kiedy ty tam już siedzisz i robisz kupę!
Cała klasa parsknęła śmiechem, wyzbywając się resztek strachu. Ben doskonale zrozumiał zasadę kontrolowanego zagęszczenia.
– Słusznie, Ben – podjęła Cléo. – Zawsze zachowuje się wiele metrów bezpieczeństwa między osobami, które się teleportują, i wyznacza się w każdej przestrzeni publicznej stopień zagęszczenia, nazywamy Stopniem Wypełnienia, którego nie wolno przekraczać i który może się zmieniać zależnie od chwili dnia, pory roku, a nawet kolejnych lat.
– Wcale tak bardzo się nie zmienia – jęknął Dylan. – Ja od urodzenia chcę zobaczyć słonie na wolności w parku Addo, ale zawsze jest za dużo ludzi na sawannie, tata za późno próbuje robić rezerwację i jestem pewny, że nigdy tam nie dotrę!
– A ja – odparła Dorothée – byłam tam co najmniej trzy razy i widziałam słonie. To nic trudnego, trzeba tylko…
– A mnie – przerwała jej Kirsty – rodzice wyświetlili w pokoju listę tysiąca jeden najpiękniejszych zabytków świata, które trzeba zobaczyć. Widziałam już sześćset dwanaście. Którejś niedzieli obejrzałam ich aż siedemnaście! Zakazane Miasto w Pekinie, Operę w Sydney, Sagrada Familia w Barcelonie, piramidę Cheopsa w Egipcie…
– Gadanie – zadrwiła Aurelia. – To bez znaczenia! Widzisz je, ale nie wchodzisz! Ja latem w zeszłym roku byłam w szanghajskim Disneylandzie i…
– Wystarczy – ucięła Cléo. – Wszyscy macie rację. A musicie zapamiętać, że dzięki teleportacji każdy robi, co chce. Może spędzić cały dzień w swojej przestrzeni prywatnej albo przenosić się co dziesięć sekund. Ważne jest nie to, dokąd idziemy ani gdzie byliśmy, ale swoboda przemieszczania się! To wolność stara jak świat. Popatrzcie!
Uczniowie odwrócili się i znowu podziwiali dyliżanse, a potem drewniane pirogi, sanie na płozach, montgolfiery, których jedwabne balony dotykały sufitu. Cléo odzyskała ich uwagę.
– Dzieci, poza Stopniem Wypełnienia i poszanowaniem przestrzeni prywatnej, musimy zwracać uwagę na coś jeszcze, kiedy się teleportujemy. Wiecie, na co?
Znowu w górze wyrósł las rąk, a odpowiedzi padały, zanim nauczycielka wskazała dziecko.
– Jeżeli ma się mniej niż sześć lat, to nie wolno teleportować się bez rodziców.
– Nie wolno teleportować się z za dużymi rzeczami, chyba takimi, które ważą ponad pięćset kilo.
– Nie powinno się nikomu pożyczać swojego TPC.
– Trzeba sprawdzić, jaka jest pogoda, zanim się teleportujemy, żeby wiedzieć, jak się ubrać.
– Trzeba teleportować się prosto do domu, jeżeli zaczepi nas ktoś obcy.
Na twarzy Cléo pojawił się uśmiech. Dzieci rosły z teleportacją i właściwie w pełni opanowały jej reguły. Wszystkie od szóstego roku życia nosiły na ręce własne Tele Puerto Cuerpo, czyli TPC, zminiaturyzowane urządzenie wielkości zegarka, pozwalające każdemu teleportować się, dokąd chce, po wpisaniu poprawnych współrzędnych. Odetchnęła. Teraz musiała przejść do najbardziej skomplikowanych kwestii. Poprosiła uczniów, żeby usiedli przed dużym ekranem, na którym pojawiały się kolejno wszystkie dawne środki lokomocji: gigantyczne korki w miastach, zatłoczone metro, nieustannie lądujące i startujące samoloty na lotniskach, sznury ciężarówek czekających przed granicą, grupy kolarzy w Amsterdamie, narciarzy w Sztokholmie, riksze w Pekinie.
Na ścianie na wprost, pod portretem prezydenta Nemroda, wygrawerowano artykuł 1 Konstytucji światowej z 2058 roku.
_Jedna Ziemia, jeden naród, jeden język._
W całym muzeum rozwieszono kolorowe kakemono, girlandy i kotyliony. Te ozdoby, umieszczone tu zapewne na krótko, wiązały się z obchodami stulecia.
– A teraz – Cléo znów skupiła się na dzieciach – zadam wam trudniejsze pytanie. Kto może mi powiedzieć, co jest najważniejszym skutkiem teleportacji człowieka po czasach _hubów_, kiedy potrafiono teleportować tylko rzeczy?
– …
Wszyscy uczniowie ze dziwieniem patrzyli na ekran, gdzie pokazywano bezładny bieg mieszkańców ulicami starych miast. Prawdopodobnie ten widok kojarzył im się z poruszeniem w mrowisku, gdy coś spłoszy mrówki. Na innym ekranie, na lewo od nich, wyświetlano fragmenty starych filmów science-fiction – _Metropolis, Blade Runner, Piąty element_. Cléo podjęła próbę wyjaśnienia im tamtej rzeczywistości.
– Zanim przyszliście na świat – zaczęła – wszyscy, którzy wyobrażali sobie przyszłość, myśleli, że ludzie będą mieszkać w ogromnych miastach i poruszać się latającymi samochodami, że domy będą miały po sto pięter, a wszelkie prace wykonywać będą roboty. Żaden pisarz ani filmowiec nie odgadł, że świat będzie taki, jak dziś.
Oczy dzieci wędrowały między ekranami a nauczycielką.
– Czy któreś z was wie, do czego służą miasta?
– …
Cléo kontynuowała wykład, nie chcąc, by uczniowie rozmyślali nad błędnymi odpowiedziami.
– Do skrócenia odległości! Cel miasta jest bardzo prosty – chodzi o to, żeby umieścić jak najwięcej rzeczy w jednym miejscu: ludzi, fabryki, biura, mieszkania, sklepy, zabawki, kina, sale koncertowe, kościoły, aby ludzie mogli robić jak najwięcej różnych rzeczy, jak najmniej się przemieszczając. Można powiedzieć, że miasto jest dążeniem do odległości zero. Ale co się stało, kiedy nauczyliśmy się teleportacji?
– …
Żeby nie znużyć dzieci pytaniami, Cléo zamilkła na ułamek sekundy, a potem powiedziała:
– Miasta przestały być potrzebne! Odległość zero nie była już ważna, bo odległość przestała istnieć. Można się teleportować dosłownie wszędzie. I chociaż obecnie Ziemię zamieszkuje nieco ponad dziesięć miliardów istot ludzkich, jest jeszcze dużo miejsca: średnia wynosi ponad dziesięć tysięcy metrów kwadratowych na mieszkańca, czyli prawie dwa boiska piłkarskie. Gdy teleportacja istot żywych stała się faktem, ludzie zadali sobie banalne pytanie: po co tłoczyć się w miastach, skoro poza nimi jest miejsce dla wszystkich? Dlaczego nie zamieszkać pośród pięknego krajobrazu, w górach, nad morzem, w sercu lasu i teleportować się w niespełna sekundę, żeby spotkać z przyjaciółmi czy pracować? Po kilku latach miasta nie służyły już do niczego. Zachowano oczywiście pomniki, budynki, stadiony – nie warto było wszystkiego budować od nowa. Ale ludzie odeszli, osiedlili się w różnych punktach planety, tam, gdzie im się podobało. Użyto mądrego słowa, by nazwać ten okres: _dezurbanizacja_. Była bardzo szybka, doszło do niej niespełna czterdzieści lat temu. Według analiz Światowej Organizacji Lokalowej prawie wszyscy są zadowoleni z miejsca, w którym mieszkają. Jestem pewna, że i wy, dzieci, nie chciałybyście przenosić się do nowego domu.
Tym razem uczniowie, sfrustrowani poprzednimi trudnymi pytaniami, zaczęli odpowiadać jedno przez drugie.
– Ode mnie – zaczęła Sarah – na plażę jest dwieście metrów. Chodzę tam piechotą.
– Bez sensu. – Wzruszył ramionami Ben. – Wolę się teleportować głową do przodu do morza, a mieszkać w górach, żeby lepiej widzieć ptaki!
– A ja – odezwał się Dylan – mieszkam na wielkiej łące, wszędzie widać tylko trawę, bo moi rodzice nie mają dość pieniędzy.
– A ja mam kilka domów – pochwaliła się Dorothée – jeden w Montrealu, na Mont Royal, jeden na słonecznym wybrzeżu i…
– A ja…
Cléo klasnęła w dłonie.
– No właśnie, dzieci, skoro mowa o domach… Czas wracać. Na dziś to koniec lekcji. Wszyscy ustawicie TPC na swoje domy. Nie zapomnijcie odrobić lekcji. Do zobaczenia jutro rano.
Po sekundzie Muzeum Komunikacji opustoszało.
Cléo została sama.
Jej tablet znów wibrował. Mama!