Nowa wspaniała przyszłość. Zbiór opowiadań o tym co nas czeka i nie tylko - ebook
Nowa wspaniała przyszłość. Zbiór opowiadań o tym co nas czeka i nie tylko - ebook
Lektura tekstów Pawła Lisickiego zmusza czytelnika do głębokiej refleksji. Autor dokonuje w nich rozrachunku ze współczesnymi trendami politycznymi i społecznymi, które mamy okazję obserwować. Pisze między innymi o tym, jakie miejsce w Polsce może zająć LGBT i feministyczne ruchy oraz jakie są plany wyeliminowania obecności Kościoła z przestrzeni społecznej. Podejmuje też próbę oceny i odnalezienia się w zastanej rzeczywistości. Ponadto porusza ważne dla każdego człowieka kwestie duchowe i moralne, wiążące się z koniecznością podejmowania codziennych wyborów i decyzji.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8043-573-5 |
Rozmiar pliku: | 646 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem tutaj, żeby jasno i jednoznacznie zadeklarować: my, Polacy, naród polski, też byliśmy sprawcami. Może nawet większymi niż inni – na naszych oczach zabijano i mordowano naszych braci, a myśmy nic nie robili. Patrzyliśmy biernie lub współuczestniczyliśmy w zbrodni. Świadom hańby i niegodziwości, jaką popełniła Polska i polski naród, nie śmiem błagać o wybaczenie. Błagam o samą możliwość błagania – tu głos mówcy załamał się, jakby nie był w stanie zachować spokoju.
„Płacze, on naprawdę płacze” – pomyślał Jerzy. I od razu poczuł satysfakcję. To było jedno z najlepszych przemówień, jakie do tej pory napisał. Pracował nad nim kilka dni. Każde słowo było właściwie dobrane, doszlifowane, wycyzelowane, pasowało doskonale do reszty. Czuł, że Robert Mrówa też jest zadowolony. Słychać to było po tembrze jego głosu, po tym jak modulował dźwięk, jak starał się, niczym prawdziwy, dramatyczny aktor, dać z siebie całą duszę.
– Naród polski musi otrzeźwieć i dojrzeć. Musi przepracować własne zbrodnie, nie wypierać się win. Tak, dosyć udawania, że Holocaust to obca zbrodnia, dosyć obciążania nią Niemców i Hitlera. Taka ucieczka przed odpowiedzialnością prowadzi na manowce. Dlatego teraz, w imieniu wolnej, radosnej, otwartej i proeuropejskiej Polski, śmiało biję się w piersi naszego narodu i wyznaję, że bardzo zgrzeszyliśmy.
Jerzy długo się wahał, czy użyć tej frazy. Z jednej strony idealnie pasowała mu do koncepcji. Jeśli prezydent miał nadać swojemu gestowi nadzwyczajne znaczenie, jeśli miał pokazać, że nie chodzi tu o zwykłe, przeciętne, jedno z wielu, sztampowe wystąpienie, ale o coś przełomowego, coś, co wszyscy dostrzegą, na co zwrócą uwagę światowe media i dziennikarze, należało nadać słowom odpowiednią gravitas. A tego nie dawało się zrobić bez delikatnego choćby nawiązania do języka religijnego. Jerzy nie znosił tej pseudoromantycznej ckliwości, brzydził się nią i gardził. Jednak był też realistą. Był człowiekiem, który chciał osiągnąć właściwy efekt. Dlatego nic lepszego niż to „bicie się w piersi naszego narodu i wyznawanie”, słowa jawnie pożyczone ze słownika kościelnego, nie przychodziło mu do głowy. Prawdę mówiąc, zanim je napisał, poszedł na konsultacje do arcybiskupa Józefa Żbika z Poznania, któremu dał w sekrecie tekst do sprawdzenia. Arcybiskup Żbik już rok temu zdobył się na akt radykalnej ekspiacji za polskie winy – podczas obchodów zbrodni w Jedwabnem pojawił się bez krzyża, za to z żółtą gwiazdą Dawida, i powiedział, że przyszedł tu jako potomek tych, którzy mogli Żydów mordować. Jako potencjalny zbrodniarz, twierdził, a jest nim każdy chrześcijanin, chciał w ten sposób przynajmniej wyrazić swoją solidarność z ofiarami. Arcybiskupowi fraza Jerzego bardzo się spodobała.
– Tak trzymać, tak trzymać – poklepał Jerzego po ramieniu. – O to chodzi.
Od tej pory Jerzy nie miał wątpliwości, że przemówienie było trafione. Teraz patrzył tylko z ukosa na arcybiskupa Żbika, który podczas dzisiejszych uroczystości reprezentował cały episkopat, jak stoi z oczami wbitymi w ziemię i jak skutecznie i nieodwołalnie nadaje swojej twarzy wyraz żalu, smutku, boleści i nieszczęścia. Tak samo próbowali wyglądać pozostali uczestnicy uroczystości, na czele z premierem Andrzejem Schitem, marszałkami Sejmu i Senatu oraz całą polityczną świtą. Jedynie Waldemar Kucza-Kamyczek, lider ludowców, mimo ogromnych wysiłków nie potrafił nadać swojej twarzy odpowiedniego skupienia. Najwyraźniej nie umiał zapanować nad rozlanymi, tłustymi rysami i nieco tępawym spojrzeniem, tak że to, co miało wyglądać na smutek, robiło wrażenie prostackiego zawadiactwa. Co gorsza, od czasu do czasu z najwyższym trudem zwalczał chęć ziewania. „Oby tylko żaden reporter tego nie dostrzegł” – pomyślał Jerzy. Kwietniowe południe było ciepłe, słoneczne, raz po raz po szerokiej tafli placu Zwycięstwa przelatywał lekki wiaterek.
– Tak, to nasza wielka wina – grzmiał dalej głos prezydenta – i dlatego dzisiaj właśnie, w kwietniu 2021 roku, na tym miejscu cierpienia postanowiłem wołać o pokutę. Inaczej niż nasi poprzednicy – tu powiódł znacząco wzrokiem dookoła, jakby dając do zrozumienia, że wśród obecnych zabrakło opozycji – nie będę się licytował i nie będę się wzbraniał przed zapłatą. Moralności nie można przeliczyć na pieniądze, a każde życie ludzkie ma wartość nieskończoną. Dlatego deklaruję, że Polska zapłaci tyle, ile zostanie uznane za stosowne. Koniec z obłąkańczą pedagogiką chwały. Koniec z chlubieniem się własną mocą i potęgą. Polacy dojrzeli do tego, by stawić czoło smutnej prawdzie. Kto chce być prawdziwym Europejczykiem, dołączy do nas. Dołączy do nowej Polski. Dołączy do nowego narodu, który przyjmuje na siebie zbrodnie i niegodziwości, a nie pławi się w bezmyślnym i pustym samozadowoleniu.
W tym momencie prezydent Mrówa przerwał przemówienie i podszedł do stojących obok harcerzy z misami pełnymi popiołu, zagarnął z jednej nieco i posypał głowę najpierw sobie, a potem obszedł po kolei stojących. Wszyscy pokornie przyjmowali na siebie ten znak pokuty. Jeden tylko arcybiskup Żbik najpierw zgiął się wpół, następnie zaś rzucił się dramatycznie na kolana i dał sobie posypać głowę, klęcząc. Twardo przy tym i stanowczo unikał wykonywania jakichkolwiek nieprzyjemnych i niewłaściwych gestów. Jerzy, który do najdrobniejszego szczegółu opracował scenariusz uroczystości, początkowo był w ogóle sceptyczny co do obecności arcybiskupa. Zgodził się ostatecznie, kiedy uzyskał zapewnienie, że nie pojawią się gesty i symbole o charakterze chrześcijańskim. Dlatego arcybiskup na wszelki wypadek kazał sobie nawet wcześniej przywiązać prawą rękę do ciała, żeby machinalnie i odruchowo nie przyszło mu do głowy wykonać znaku krzyża.
Prezydent Mrówa wrócił na swoje miejsce i dokończył przemówienie. – Postanowiłem, że jeszcze w tym 2021 roku w Warszawie powstanie wielki pomnik hańby narodu polskiego. Postawimy go na Krakowskim Przedmieściu, zamiast zużytego już nieco i właściwie niepotrzebnego pomnika księcia Józefa Poniatowskiego. Po powrocie do Pałacu uroczyście ogłoszę otwarcie konkursu na pomnik, do którego zamierzam zaprosić pracownie architektoniczne z całego świata. Niech żyje Polska, niech żyje prawda, niech żyje przyszłość i Europa – zakończył.
Godzinę później Jerzy siedział przed komputerem i rozkoszował się efektami swojej pracy.
– Chodź, sama zobacz – uśmiechnął się do Agaty. Umówił się z nią najpierw w redakcji „Polityki Krytycznej”, ale ostatecznie zaprosił ją do domu, niewielkiej kawalerki, którą wynajmował na Żoliborzu.
– Dopiero wróciłem z uroczystości – tłumaczył – i nie dam rady przyjechać do centrum.
– Ale musimy się dziś spotkać. Obiecałam, że zrobię ci zdjęcia do artykułu, a już nie możemy czekać.
W ten sposób Agata znalazła się w jego mieszkaniu. Była o głowę wyższa od niego, długa, chuda, tyczkowata. Z trudem można było dostrzec jej biust, a biodra robiły wrażenie męskich. Jerzy mieszkał sam. Miało to swoje zalety, bo nikt mu nie przeszkadzał i nie zawracał głowy, ale też oczywiste wady. Właściwie jedynym gościem, który śmiał naruszać spokój jego samotni, była siostra Maria, która raz po raz wpadała do niego i mówiła, że matka pyta, kiedy pojawi się u niej z narzeczoną. Z rodzicami przyjechali do Warszawy jako dzieci z Garwolina. O ile dla Jerzego od początku wszystko, co należało do przeszłości – kościół, Garwolin, stary cmentarz, rodzina – stało się bagażem i obciążeniem, siostra, przeciwnie, kultywowała pamięć i doskonale czuła się w roli mamy wielodzietnej rodziny.
– No nieźle, nieźle – wyraźnie poczuł, że Agata jest pod wrażeniem. Faktycznie, już same tytuły na portalach mówiły za siebie. „Przełomowe wystąpienie prezydenta Polski. Robert Mrówa przeprasza za naród” – to był tytuł z „Rzeczpospolitej”. „Prezydent wyznał winy narodu za Holocaust. Koniec polskiej niewinności” – bez rzucania okiem na winietę wiedział, że chodzi o redakcję z Czerskiej. Mieli prawo do zadowolenia i do triumfu. Wreszcie stało się to, na co tak bardzo pracowali. Prawda jest też taka, że oprócz arcybiskupa Żbika to z nimi Jerzy sekretnie konsultował treść przemówienia.
Jerzy przejrzał też portale zagraniczne. Wszędzie można było wyczuć nastrój zadowolenia i satysfakcji. „Polski prezydent bez wahania wyznał winy” lub „Koniec strategii wypierania zbrodni” – taki ton dominował. Na stronie BBC znalazł coś, co mu się spodobało najbardziej: „Odważna twarz nowej Polski. Kilka miesięcy po zwycięstwie Roberta Mrówy Polska przyznała się do winy za Holocaust”. Dalszy tekst utrzymany był w podobnym tonie: „Nowe władze w Warszawie nie zwalniają tempa. 49-letni Robert Mrówa, polski lewicowy prezydent, dotrzymał obietnic złożonych podczas kampanii. Od czasów przeprosin prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego to pierwszy tej rangi polski polityk, który wziął na Polskę odpowiedzialność za polskie zbrodnie. Uderzać musi, że wśród słuchających znajdował się arcybiskup Józef Żbik, jeden z przywódców polskiego Kościoła, który już wcześniej zaangażował się w walkę z katolicką antysemicką tradycją”.
– No, zdjęć to im zazdroszczę – Agata podeszła tak blisko, że mógł poczuć zapach i ciepło jej ciała. „Och, gdyby to była Marta” – przemknęło mu przez myśl. Ale to nie była Marta. Marta traktowała go jak psa, a on dawał się tak traktować. Nie przychodziła do niego nigdy, wzywała, kiedy miała ochotę. A mimo to szalał za nią i nie mógł się od niej uwolnić.
– Podobają ci się? Ten pomysł z popiołem na głowach to też ja. Nazwałem to „Operacją Środa Popielcowa”.
Z zadowoleniem przeczytał też wpis na blogu profesora Witolda Harumana, który tłumaczył sens budowy pomnika hańby. „Dosyć czasów, kiedy to narody w swej zbiorowej pamięci budowały jedynie pomniki chwały i zachowywały to, czym chciały się chlubić i co chciały pokazywać. Te czasy muszą się definitywnie skończyć. Budowanie pomników wielkości syciło poczucie dumy i godności własnej, a z tego wynikała gotowość do agresji i ciemiężenia innych. Dosyć. Bardzo dobrze, że prezydent Robert Mrówa jako pierwszy polski polityk zerwał z tą militarystyczną tradycją, wspierającą agresję i poczucie wyższości. Tak jak pamiętamy o bohaterach i zwycięzcach, tak musimy pamiętać o zdrajcach, tchórzach, sprzedawczykach. Skoro budowaliśmy pomniki tym pierwszym, to musimy też stawiać pomniki hańby, pamiętać o tym, jak bardzo naród nie zdał egzaminu. Nic dziwnego, że prezydent wybrał do tego celu, do przeprowadzenia tej wielkiej lekcji wychowania obywatelskiego, pamięć o naszym udziale w Holocauście. Wspaniale. O to chodziło”. Haruman uchodził powszechnie za prawdziwą gwiazdę, był wykładowcą nie tylko w Krakowie, ale i w Princeton i na Harvardzie i w Oksfordzie. To on zorganizował słynną brukselską konferencję, drugą po paryskiej, na której pięciu badaczy oskarżyło Polskę o udział w Holocauście, a następnie w powszechnym akcie ekspiacji najpierw przeprosiło Niemców za to, że przez tyle lat niesłusznie przypisywano im winę, a następnie, szlochając i bijąc się z całych sił w piersi, Żydów, a nawet Rosjan, prawdziwych wyzwolicieli Polski spod nacjonalistycznej okupacji. To Haruman wygłosił wtedy najbardziej płomienne przemówienie. To on wołał, że nie może spać po nocach, bo wszędzie widzi duchy pomordowanych, którym stała się krzywda, i wydaje mu się, że tapla się we krwi. To on też wykazał, że zamiast mówić o niemieckiej okupacji i Generalnym Gubernatorstwie, należałoby mówić o niemiecko-polskiej republice, w której to część Niemców razem z ogółem Polaków dokonała straszliwej zbrodni. To czytając wystąpienie Harumana sprzed miesięcy, Jerzy wpadł na pomysł budowy pomnika hańby.
– Nieźle.
Przez chwilę miał wrażenie, że Agata liczy na nieco większe zainteresowanie z jego strony, dlatego szybko odepchnął od siebie krzesełko i wstał. Nie miał czasu i głowy do tego. Wcześniej, owszem, raz dobierał się nawet do Agaty, ale było to po pijaku i tak naprawdę myślał, że dowie się od niej czegoś o Marcie.
– Przynieść ci herbaty? – zapytał. Machnęła przecząco głową. Gapiła się na niego uważnie. Miała duże, zielone oczy i krótkie, jasne włosy.
– To zrobię sobie. I wiesz, zaraz muszę iść do Pałacu na kolejne uroczystości – damy Orła Białego naszym profesorom. A wieczorem do Teatru Powszechnego. Dziś premiera. Wystawiają „Jedwabne Dwadzieścia Jeden”.
– Dlaczego właściwie „Dwadzieścia Jeden”? – tak, Agata na pewno była rozczarowana jego zapowiedzią.
– Dwadzieścia jeden od dwudziestego pierwszego wieku. A Jedwabne, bo dziś Polacy są jeszcze gorsi, jeszcze bardziej obrzydliwi. Tak przynajmniej uważa reżyser.
Sala teatru była wypełniona do ostatniego miejsca. W samym środku siedział prezydent Mrówa. To Jerzy namówił go, żeby tu przyszedł.
– To musi być sprawnie przeprowadzona operacja, wielotorowo i wielostronnie – mówił na tajnym spotkaniu po zwycięstwie Mrówy, które odbyło się jesienią 2020 roku. – Twoja kadencja to nie może być improwizacja. Wszystko precyzyjnie zaplanujemy. Przejdziesz do historii jako Robert Wielki. Dlatego samo najmocniejsze nawet wystąpienie nie wystarczy – tłumaczył prezydentowi cel kwietniowych uroczystości. – Atakujemy na wszystkich frontach naraz. Tak żeby przeciwnicy nie byli w stanie się pozbierać. Trzeba ich zaszokować i zniszczyć, wtedy opór będzie słaby. Najpierw przemówienie. Ogłoszenie konkursu na pomnik hańby. Wręczenie Orderu Orła Białego pięciu profesorom nowej szkoły historii. Tego samego dnia wieczorem wielka premiera „Jedwabnego Dwadzieścia Jeden”.
– No wiesz, nie jestem pewien – Mrówa się wahał. – To dość szokujące. Pamiętaj, że wygrałem dopiero w drugiej turze, niewielką tak naprawdę większością. Już teraz antysemici podnoszą głowę. Zobacz, co się dzieje w internecie. Piętnują mnie, krytykują. Może trzeba roztropniej, odpuścić trochę?
– Robert, ani ty, ani Andrzej jeszcze nigdy się na mnie nie zawiedliście. Nie zachowuj się jak Bronek przed laty. Masz rację, wygrałeś o włos. I gdybyśmy teraz powtórzyli głosowanie, to pewnie byś przerżnął. Jestem pewien, że po twoim wystąpieniu poparcie dla ciebie najpierw spadnie. Ale masz jeszcze cztery lata. Rozumiesz? Nie możesz czekać. Opór trzeba raz na zawsze złamać. A podstawą oporu jest poczucie własnej godności. Jak im to odbierzemy, wygrasz w cuglach. Więc dość wahania. Złamać oznacza naprawdę złamać, a nie paktować, zastanawiać się, cofać. Mówię, to musi być tak mocne, żeby ich zaszokować. Trzeba zrobić to tak, żeby im tchu zabrakło, żeby zrozumieli, że się z nimi nie będziesz liczyć.
Mrówa ustąpił. Może też dlatego, że zadzwonił do niego Schit i ostatecznie do całej koncepcji przekonał.
Teraz Jerzy siedział dyskretnie w loży i czekał na występ. Przed teatrem niewielka grupka demonstrantów próbowała zakłócić premierę, ale nim zdążyli rozwinąć transparent, zgarnęła ich policja. Było dokładnie tak, jak Jerzy przewidział: poranne wystąpienie Mrówy i odznaczenie Orłem Białym pięciu profesorów sparaliżowało wszystkich. Jerzy zadbał też o to, żeby na premierze było jak najwięcej dziennikarzy i publicystów, także tych z drugiej strony. Im głośniej, tym lepiej.
Sztuka, musiał to przyznać, była początkowo nużąca i bez polotu. Raz po raz pojawiali się aktorzy i wygłaszali dość marne tyrady przeciw polskiemu nacjonalizmowi. Dopiero pod koniec coś zaczęło się dziać. W pewnej chwili grupka aktorów w koszulkach z Polską Walczącą zaczęła szybko biegać po scenie. Okazało się, że przy pomocy sztachet zaganiają biednego Żyda do nóg uśmiechniętego esesmana. Potem w takt Mazurka Dąbrowskiego oraz Deutschland, Deutschland über alles wspólnie katowali go na śmierć, co błogosławił stojący z boku, ubrany w pontyfikalne szaty biskup. Nie mniej poruszenia wywołała scena zbiorowego gwałtu na żonie ofiary, najpierw zrobił to aktor grający Niemca, a potem reszta. Na końcu biskup porzucił krzyż, którym błogosławił zbrodnię, i dołączył do kolejki. W teatrze zapanowała przejmująca cisza. Potem zerwały się brawa, dość nieliczne, które zderzyły się z okrzykami „hańba”, „podłość”. Ogół publiczności czekał, jak zachowa się prezydent. Mrówa zrobił dokładnie to, co radził mu Jerzy – wstał, zaczął bić brawo głośniej niż inni i zawołał: – Wspaniałe. Katharsis.
Jerzy długo ćwiczył z nim wymowę tego drugiego słowa, bo Mrówa z niejasnych powodów ciągle się mylił i mówił a to „karis”, a to „kathis”, a to „katarakta”. Za nic nie umiał wypowiedzieć skądinąd prostego „sis”. W pewnym momencie Jerzy był tak zrozpaczony, że nawet myślał o polskim odpowiedniku, ale „oczyszczenie” nie brzmiało równie poważnie i dobrze. Za bardzo kojarzyło się ze środkami czyszczącymi, praniem i porządkami domowymi. Albo czystkami. Więc „katharsis” było idealne. Jerzy był pewien, że jeśli Mrówa wypowie je mocno i głośno, zostanie ono dostrzeżone też za granicą. Poszukiwał mocnego przesłania i „katharsis” je zapewniało. Dlatego pomyłki Mrówy doprowadzały go do szału. Wreszcie zdał sobie sprawę, że prezydent nigdy nie wypowie tego słowa we właściwy sposób. A pomyłka w tym przypadku mogła pociągać za sobą śmieszność. Wtedy Jerzy wpadł na pomysł, który okazał się, jak większość jego pomysłów, genialny: nagrał wcześniej Mrówę i teraz, kiedy prezydent wstawał i składał ręce do klaskania, siedzący obok minister Teodor Swój wcisnął jedynie mały guziczek urządzenia w kieszeni głowy państwa. Wszystko było pod kontrolą.
Wcześniej tego dnia przed Pałacem Prezydenckim na Krakowskim, gdzie Jerzy poszedł, rozstając się z wyraźnie niezadowoloną Agatą, pojawiła się grupa przeciwników. Była większa niż ta później przed teatrem. Jerzy zgodził się skomentować protesty dla telewizji.
– Grupka radykalnych faszystów i neonazistów usiłuje zakłócić wzniosłą atmosferę uroczystości. W chwili, kiedy prezydent Robert Mrówa wręcza najważniejszy polski order kilku niepokornym, walecznym, odważnym historykom reprezentującym to, co w polskiej tradycji najlepsze, pojawili się też mąciciele. Nie damy się zaszantażować dzieciom i wnukom szmalcowników. Polska wreszcie, jak mówił przed dwiema godzinami pan prezydent, dojrzała, wreszcie stanęła na wysokości zadania. Nikt nas z tej drogi nie zawróci. Mam poza tym nadzieję, a myślę, że wyrażam tu oczekiwania pana prezydenta, że wkrótce Sejm przyjmie ustawę o walce z mową nienawiści, którą opracowaliśmy, co pozwoli nam skutecznie zwalczać te patologiczne przejawy agresji, które tu przed Pałacem widzimy.
Jerzy był bardzo zadowolony. Z Mrówą ustalił, że tym razem on weźmie na siebie odium i ogłosi, że w Sejmie pojawi się ustawa o walce z mową nienawiści. Jerzy nie bardzo lubił wychodzić z cienia i występować publicznie, doskonale czuł się w roli szarej eminencji, kiedy to mógł decydować, wskazywać, wyznaczać zadania. Wiedział, że tak jest najlepiej. Kiedy stał z boku, widział dobrze błędy i przewagi każdego z aktorów. Kiedy występował osobiście, obiektywizm był trudniejszy. Jednak w tej sprawie trudno mu było znaleźć dobrych aktorów.
Sam wprowadził do Pałacu piątkę naukowców, na czele ze słynnym Janem Tomaszem Srosem. Prawdę powiedziawszy, ostatnio jego gwiazda trochę przyblakła, wyraźnie wyprzedził go drugi badacz, Jean Graboś, który miesiąc temu ogłosił, że Polacy zamordowali co najmniej milion Żydów.
– Milion, powtarzam raz jeszcze, milion. Bandyci, dranie, kłamcy, oszuści – profesor Graboś przedstawił swoje ustalenia na konferencji brukselskiej. W pewnym momencie krzyknął tak głośno, jakby coś go zabolało. Wstał nawet, wszedł na stół, zaczął skakać i wyrzucać do góry ręce, wołał cały czas „mordercy, mordercy”, nawet kopnął przez nieuwagę siedzącą obok niego profesor Barbarę Keselring, był nie do zatrzymania, potknął się i padł, tak że złamał sobie rękę i uderzył mocno w oko. „Na sali była tak stężona atmosfera antysemityzmu – komentował później w „La libre Belgique” – że moje zachowanie było klasyczną reakcją obronną. Nie miałem wyjścia. Wiem, że niektórzy uważają inaczej, ale naprawdę nie znają państwo kontekstu. Spojrzenia dochodzące z sali były tak nienawistne, syczenie, spoglądanie, przesuwanie palcami, gesty dłoni, ruchy oczu, to wszystko była jedna wściekła emanacja potwornego antysemityzmu. Profesor Keselring ustaliła przecież wcześniej, że nie możemy mówić o żadnej wspólnocie ofiar, że śmierć Żyda miała charakter metafizyczny, a nie biologiczny, jak w przypadku gojów, i tak też było na tej sali. Starałem się przedstawić metafizyczny, a tym samym realny wymiar zagłady, niestety, stykałem się cały czas z atmosferą biologicznej wrogości, zewsząd otaczała mnie rasowa, fizyczna przemoc, unosiła się w powietrzu, napełniała powietrze, przedzierała się zewsząd”. Kiedy Jerzy przeczytał ten wywiad, wiedział, że to jest to, czego szuka.
Od razu potem pojechał do profesora Grabosia do Brukseli i przekonał go, żeby razem z innymi przyjęli Orła Białego od Mrówy. Profesor z początku był nieufny, bał się, że Jerzy próbuje go wrobić w, jak to nazwał, „nacjonalistyczną kabałę”, najbardziej nie podobała mu się nazwa orderu. Mówił, że orzeł biały to symbol ksenofobii. Ostatecznie dał się przebłagać, kiedy Jerzy obiecał, że Centrum Badań Prawdziwych nad Największą Zbrodnią dostanie rocznie pięć milionów na dalsze badania. Jerzy odwiedził też pozostałych profesorów. Z wyjątkiem Harumana, który kategorycznie i stanowczo odmówił – „dopóki nie zobaczę nacjonalistów i ksenofobów w rezerwatach, nic od tego państwa nie przyjmę” – nikt się nie opierał. Tylko Sros miał wątpliwość, czy to dobrze, że dostanie order razem ze wszystkimi innymi, w końcu, jak mówił, „byłem prekursorem i nikt tyle co ja nie wycierpiał”. Dowodził, że Graboś przyszedł na gotowe, a wcześniej tylko on niósł sztandar prawdy i walki z antysemityzmem. Ostatecznie jednak się zgodził. Jerzy dał słowo, że jego szczególną rolę jako prekursora prezydent Mrówa podkreśli w wystąpieniu w Pałacu.
Chwila, kiedy piątka profesorów stanęła razem z Mrówą do symbolicznego zdjęcia, była prawdziwym triumfem Jerzego. Żałował jedynie, że w Pałacu nie pojawił się arcybiskup Żbik, który tak dobrze sprawił się rano na uroczystościach, ale na jego obecność nie zgodzili się ani Sros, ani Keselring. Jerzy przekonywał ich, że arcybiskup będzie bez krzyża, że przyczepi sobie żółtą gwiazdę, że w czasie uroczystości będzie wykonywać nieustannie gesty pokutne, jednak to ich nie przekonało.
– Arcybiskup to arcybiskup, zawsze jednak klecha. Co z tego, że bez krzyża i nasz, ale może to nieść fałszywy sygnał, może zniekształcić prawdę o zbrodniczym charakterze katolicyzmu – profesor Sros nie ustąpił ani na piędź.
Ostatecznie stanęło na tym, że Żbika do środka nie wpuszczono, pozwolono mu jednak być przed wejściem do Pałacu. Arcybiskup się zgodził i podczas wręczania przez Mrówę orderów siedział na dworze w pozycji lotosu. Tak naprawdę Jerzy miał z tym jeden problem: nie wiedział, jak pokazać, że Żbik jest arcybiskupem i znakiem pokutującego Kościoła, skoro profesorowie domagali się, żeby hierarcha nie miał na sobie żadnych religijnych emblematów. Ostatecznie zgodzili się na fioletową czapeczkę bejsbolową na głowie, co od biedy, kiedy uprzedziło się fotografów, można było uznać za symbol religijny.