- W empik go
Nowe pamiętniki. Lamartin'a - ebook
Nowe pamiętniki. Lamartin'a - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 360 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DO PANA DE GIRARDIN.
Kochany Girardin! Posyłam ci nowy zeszyt moich poufnych notatek, które podobało się powszechności nazwać Zwierzeniem; ale posyłając je, czuję na nowo ściskające się serce. Com aż nadto przewidział, to się stało. Otwarłem życie moje, i uleciało, wyparowało. Ten dziennik wrażeń moich, znalazł przyjęcie łaskawe, pobłażanie, wzbudził zajęcie nawet ( jeśli mam wierzyć pochlebnym odezwom anonymów), u niektórych czytelników. Ale krytycy surowi i cierpcy, ludzie, co i łzami naszemi golowi atrament rozrabiać, aby dodać goryczy swojemu szyderstwu, nie prze – baczyli tym wylewom duszy dwódziestoletniej. Sądzili, lub udawali że sądzą, jakobym szukał mizernej sławy w zgliszczach własnego serca; powiedzieli, że przez jakąś próżność chciwą nasycenia, zapragnąłem zebrać i nasycić się za żywota, nawet smutnemi kwiatami jednodniowemi, które po śmierci wyrosną na moim grobie. Krzyczeli na profanacyą uczucia wewnętrznego, na bezwstyd duszy obrażonej, na zgorszenie wspomnień wyjawionych przedwcześnie; na przedajność rzeczy świętych, na simonją poety przedającego się częściami, dla ocalenia drzewa i dachu pod któremi stała jego kolebka! Czytałem, słuchałem w milczeniu tych złośliwych wykładów czynu, którego prawdziwą naturę tyś znał wprzódy daleko, niżelim ją objawił ludziom. Nic nie odpowiadałem na to. Cożem mógł odpowiedzieć? Pozory były przeciwko mnie. Tyś jeden wiedział, że te notaty napisane były oddawna, i stały zamknięte w mojej skrzyneczce z drzewa różanego, z dziesięcią tomami notat matki mojej, że z niej wynijść nie miały; żem w początku wzdrygnął się myślą przeciwko wydaniu ich na świat; żem odmówił ogromną summę, okup króla, ofiarowany mi za te kartki bez żadnej rzeczywistej wartości; żem wreszcie dnia jednego – dnia, który mi cięży, który wyrzucam sobie, mając do wyboru, lub pozbyć się moich biednych Charmettes, Charmettes tak drogich i świętszych niż owe Rousseau'a, lub dozwolić wydać te notaty, – wolał sam się zasmucić, niż zatruć boleścią stare i poczciwe sługi, sprzedając ich dachy, ich winnice obcym ludziom. Jedną ręką liczyłem zapłatę za zwierzenia się moje, drugą oddałem ją zaraz, kupując nią trochę czasu.
Oto występek mój, za który odpokutówuję.
Niechże się ci krytycy cieszą do sytości zemstą swoją! ofiara moja na nic się nie przydała! Napróżno rzuciłem na wiatr te kartki wydarte z księgi moich najdroższych wspomnień; czas, który ich ceną okupiłem, nie wystarczył na doprowadzenie mnie do progu tego mieszkania, w którem się po niczem nie płacze. Moje Charmettes muszą być sprzedano! niech się cieszą! Pozostał mi wstyd, żem wydał Zwierzenia moje, a nie kupiłem nim radości zachowania mojego ogródka. Ślady obcych kroków zatrą w nim kroki ojca mojego i matki. Bóg jest Bogiem, rozkazuje czasem wiatrom wyrywać dęby stuletnie, a człowiekowi wydrzeć sobie serce własne. Dąb i serce są jego własnością: trzeba mu je złożyć, i z niemi oddać mu sprawiedliwość, chwałę, błogosławieństwo!
Teraz, gdym zupełnie przyjął krytyki, gdy się uznaję winnym, a nadewszystko uciśnionym; rozważmy, czym tak dalece winien jak mówią, czy nie mam żadnej wymówki, któraby mój występek zmniejszyła w oczach czytelników pobłażających lub bezstronnych.
Aby o tem sądzić, jedno tylko zadam wam pytanie, i czytelnikom, którzy przebiegli te tomiki roztargnieni – Oto pytanie moje.
Czy mnie, lub komu innemu, kartki te ogłoszone wprzód, zaszkodzić mogły w umyśle tych, co je czytali? Jestli choć jeden człowiek żyjący dziś, jestli choć jedna pamięć zmarłego człowieka, na któreby te wspomnienia rzuciły cień ohydny lub niekorzystny nawet; jestli imię, rodzina, życie, grobowiec, coby był niemi skrzywdzony? Dusza matki naszej, mogłaż się niemi w niebiosach zasmucić? Męzka postać ojca naszego, zostałaż niemi w umyśle następców zmniejszona? Graziella, ten kwiat zawcześnie rozwity i zwiędły, mojej młodości pierwszej, nad łzy kilku dziewczątek u grobowca w Portici, mogłaż wy wołać co więcej? Julja, ta cześć mojego zapału, utraciłaż w wyobraźni tych, co jej imię wiedzą, czystość która zachowała w sercu mojem? Mistrze moi, pobożni Jezuici w Belley, których imienia nie lubię „ lecz cnotę uwielbiam; przyjaciele najdrożsi i najpierwej mi wyrwani, Virieu, Vignet, ksiądz Dumont, mogliżby się poskarżać, gdyby na świat wrócili, żem spoczwarzył ich piękne postacie, obrał z barw ich szlachetne oblicza, lub splamił stanowisko ich w życiu? Odwołuję się do tych, co mnie czytali! Jestże jeden choć zmarły, coby mi jeden wiersz wykreślić rozkazał? Wielu z tych, o których mówiłem, żyją jeszcze, żyją ich synowie, przyjaciele, czyżem ich czem upokorzył? Wszakżeby mi to wymawiali? Nie, czyste wspomnienia nową napoiłem wonią. Całun mój był ubogi, ale czysty. Imiona skromne, którem nim obwinął dla siebie tylko, ani się nim ustroiły, ani zwalały. Żadne uczucie wyrzutów mi czynić nie może; żadna rodzina nie zada mi, żem ją mianując zbezcześcił. Pamiątka jest rzeczą świętą, bo niemą, – niegodzi się jej dotknąć inaczej, jak z poszanowaniem. Nigdybym sobie tego nie darował, gdybym z tego życia rzucił w życie, z którego odpowiedzieć nie można, jedno słowo mogące razić nieśmiertelnych wychodźców, których zmarłemi zowiemy. Nie chciałbym nawet, by słowo jedno z namysłem wyrzeczone, nieprzyjazne komu, pozostało po mnie, przeciw któremu z tych co mnie przeżyją. Potomność nie jest śmieciskiem naszych namiętności; jest urną naszych wspomnień, woń tylko w sobie zawierać powinna.
Zwierzenia moje nikomu złego, nikomu nie wyrządziły przykrości, ani z żywych, ani z umarłych. Mylę się, uczyniły złe mnie tylko, mnie jednemu. Odmalowałem się jakim byłem: jednym z tych ludzi pospolitych, niestety! między synami ziemi, nie wykpionych z jednej sztuki, nie z gliny wybranej i oczyszczonej, z której powstają bohaterowie, święci i mędrcy, ale ze zmięszanej z różnych mułów składających człowieka słabego a namiętnego: jednym z tych ludzi, co wzdychają wysoko, a skrzydła mają drobne, wielkie żądze, a krótkie ręce dla dosiągnienia tego, czego żądają; złożonych z ideałów wyniosłych i rzeczywistości pospolitej, z ognia w sercu, złudzeń w umyśle, łez w oczach; posągów-ludzi, świadczących różnolitością materjałów z których się składają, o tajemniczym upadku biednej natury naszej, w której, jak w bronzie Koryntu, po pożarze znajdziesz w roztopionych kruszców massie wiele ołowiu i drobinę złota. Lecz powtarzam, komuż krom siebie zaszkodziłem, komum zawinił? Lecz powiadają, te nagości odsłonione uczucia i życia obrażają wstydliwość dziewiczą duszy, której wstydliwość cielesna jest tylko godłem niedoskonałem w sercu ludzkiem? Obrażasz się i nie wstydzisz? Któż jesteś? – Niestety! jestem tem, czem i wy, biednym pisarzem, pisarzem, to jest publicznym myślicielem; jestem, odjąwszy genjusz i cnoty, tem, czem byli: Augustyn Święty, Jan-Jakób, Chateaubriand, Montaigne, wszyscy ludzie, co w ciszy pytali duszy… swojej, a odpowiadali sobie głośno, aby ich rozmowa z sobą samemi była użyteczną wiekowi współczesnemu i przyszłości. Serce ludzkie jest narzędziem, które w każdej piersi ma inną strun liczbę, a w niem odkryć można wiecznie coraz nowe dźwięki do gammy nieskończonej uczuć i kantyku stworzenia. Jest to rolą naszą, poetów i prozatorów pomimowolnych, rapsodów tego poematu bez końca, który natura wyśpiewuje ludziom i Bogu! Za cóż obwiniacie mnie, uniewinniając siebie? Nie jesteśmyż jedną rodziną Homeridów, śpiewających od proga do proga dzieje, których są z kolei głosicielami lub sprawcami, niekiedy razem bohaterem i poetą? Myśl pospolita, krytyczna, sceptyczna, dogmatyczna, niewinną będzie, odsłaniając się wedle was; uczucie codzienne, zimne, niegłębokie, niemające w was oddźwięku, nieodbijające się w drugich, nie zgwałci wstydliwości objawiać się; a myśl pobożna, gorąca, rozpalona w ognisku serca lub niebios, uczucie płonące, które trysnęło z wybuchu wulkanu serca, krzyk duszy budzący wyrazem prawdy i bolu, inne głosy sympatyczne w wieku lub przyszłości! a łza nadewszystko! łza nie barwiona, nie taka, jakie płyną na waszych całunach paradnych, łza z wody i gorzkiej soli z oczów upadła zamiast kropli atramentu z pióra! jest występkiem! jest wstydem! jest obnażeniem sromotnem według was! To jest, że co zimne i sztuczne, niewinne w artyście, – co naturalne i gorące, nie przebaczone w człowieku! To jest, że wstyd pisarza zależy na odkryciu fałszu tylko; a bezwstydem jest obnażyć prawdę! Okażcie mi dowcip i rozum jeśli go macie, ale nie duszę, któraby pociągała ku sobie to niegodne! Co za logika!
A tak! tak jest przecie, macie słuszność w rzeczy samej, ale jej wypowiedzieć nie umiecie; tak, wielka to prawda, że są tajemnice, nagości, części nie wstydliwe, ale czułe i drażliwe duszy naszej, głębie, osobistości, ostatnie zakątki uczucia i myśli, któreby srodze kosztowało odsłonić, które wstręt uczciwy, naturalny, nie dozwala nam nigdy obnażyć i bez zgryzoty jakiejś ze zgwałceniem wstydu! Jest niedyskrecya serca, uznaję to z wami; uczułem to sam, gdym pierwszy raz napisawszy marzenia poetyczne mojej duszy, wylania się zbyt rzeczywiste uczuć moich, przeczytał je najzaufańszym przyjaciołom. Czoło moje oblało się rumieńcem, nie mogłem dokończyć, i rzekłem im: "Nie – nie, dalej nie potrafię; przeczytajcie sami – Jak to? odpowiedzieli mi przyjaciele, nie możesz przeczytać nam tego, co dasz czytać Europie całej? – Nie, rzekłem, nie wiem cze – mu, ale nie wstyd mi to dać czytać wszystkim, a wstręt mam niezwyciężony przecie, samgłośno powtórzyć toż samo przed kilku przyjaciołmi."
Nie zrozumieli mnie, ale i ja sam pojąć w tem siebie nie mogłem. Razem wołaliśmy na nielogiczność serca ludzkiego. Odtąd miałem zawsze ten sam wstręt instynktowy od czytania choćby jednemu komuś, co mnie wcale nie kosztowało dać czytać wszystkim; i długo nad tem się zastanowiwszy, postrzegłem, że ta pozorna niekonsekwencja natury naszej, była doskonale logiczną.
Czemuż tak jest? Oto przyjaciel nasz jest kimś, a publiczność nikim; przyjaciel ma twarz, publiczność jej niema; przyjaciel jest istotą przytomną, słuchającą, patrzącą, rzeczywistą, a publiczność istotą niewidoczną, istotą rozumową, abstrakcyą; przyjaciel ma imię, publika jest anonymem; ten jest zaufanym naszym blizkim, ona zmyśleniem i oddaloną. Rumienię się przed nim, bo to człowiek; nie płonię się przed nią, bo to jest idea; gdy mówię do niej lub piszę dla niej, czuję się tak swobodnym, tak wyzwolonym z drobnych uczuciek ludzkich, z osobistości wszelkiej, jak gdybym pisał lub mówił w obec Boga na pustyni; tłum jest puszczą, czujemy go, widzimy, ale znamy massę tylko, nikogo pojedyńczo. Jako indiwiduum, nie ma go dla nas. Ten wstyd, o którym mówicie, jest poszanowaniem siebie w obec drugich; lecz gdy w tłumie znika osobistość i jednostki się zlewają, nie mamy tego wstydu, jak gdyby nie było nikogo. Psyche rumieni się przy lampie, bo ręka bóstwa wodzi nią z blizka nad pięknem jej ciałem; lecz gdy słońce tysiącem promieni spójrzy na nią z wyżyn Olympu, to uosobienie wstydu duszy, nie zapłoni się niebios całych. Jest to doskonały obraz wstydliwość pisarza przy jednym słuchaczu, swobody wylania przed massą ludzi. Obwiniacie mię o zgwałcenie tajemnic przed wami? Nie macie do tego prawa: ja was nie znam, niczego się nie zwierzyłem, wam tylko; jesteście ciekawi szperacze czytający co do was nie należy. Wyście kimś, nie jesteście publiką, czego chcecie odemnie? Nie mówiłem do was; wy nic mi zarzucić nie możecie, ja nic wam odpowiedzieć nie winienem.
Tak myśleli Augustyn Święty, Platon, Sokrates, Ciceron, Cezar, Bernardin de St Pierre, Montaigne, Alfieri, Chateaubriand, i wszyscy co światu powierzyli prawdziwe drżenia serca swojego. Gladyatorowie Kolosseum ludzkości, którzy nie odegrywali nędznych komedyjek uczucia lub stylu, dla rozrywki jakiejś tam akademji, lecz walczyli i umierali rzeczywiście na scenie świata, i pisali na piasku krwią żył własnych: bohaterstwa, słabości i konania serca ludzkiego.
To powiedziawszy, ciągnę dalej notaty moje gdziem je przerwał, i jednej się tylko rzeczy wstydzę przed krytykami mojemi, że nie mam wielkiej duszy Augustyna, ani genjuszu Jana-Jakóba, żebym wyznaniami jak ich świętemi, poruszającemi, zasłużył na przebaczenie u dusz czułych, a na potępienie u umysłów drażliwych, które w każdem poruszeniu duszy widzą nieprzyzwoitość, i zasłaniają sobie oczy, gdy im kto pokaże – serce.I.
Gdy pierwszy płomień życia mojego rozpłynął się w niebiosach, zostawując mnie oślepionym jak po widzeniu, skruszonym jak po modlitwie, błąkałem się kilka miesięcy jak dusza oślepła, co niebieskie światło straciła, a o ziemskie nie stoi. Większą część czasu tego spędziłem w Szwaj – carji nad jeziorami Genewskiem, Thoun i Neuchatel, niezdrów, ciągle samotny, więcej tygodnia nie mogąc zabawić nigdzie. Matka moja znająca przyczynę tej boleści, posyłała mi niekiedy zasiłek oszczędzony, mimo wiedzy rodziny, z tego co jej wydzielano miesięcznie na utrzymanie domu; widziała ona, że wielkie boleści rozwiewa wolne powietrze, a ciągła miejsc zmiana leczy gorączki serca, jak przerywa gorączki cielesne. Obawiała się dla mnie monotonji, jednostajności i próżnowania dogryzających srożej od boleści, w domu ojcowskim i życiu w Màcon. Wszakże jesień się zbliżała, nie umiała dłużej ubarwić mojego oddalenia bez przyczyny w oczach ojca i stryjów. Potrzeba było powracać.I.
Wracałem przez Lyon. Tu wsiadłem na jeden z tych statków, które idą w górę i w dół z biegiem Saony, wiedzione jakby sanie po lodzie rzeki końmi galopującemi po zielonych łąkach wybrzeży.
Leżąc na wznak na pomoście wśród tłomoków i węzełków, patrzałem na wierzchołek masztu, rysujący się ruchami lekkiemi na niebie i posuwający jak czarna iglica, ruchem niewidocznym po przestrzeni zegaru życia. Kiedy niekiedy, podniosłem się na głos chrapliwy właściciela barki, który wymieniał miasteczka i wioski nadbrzeżne i pytał podróżnych, czyby kto wysiąść nie chciał w porcie, jakiśmy mijali. Poznawałem nazwania pamiętne uchu mojemu tych ślicznych osad, które otaczają brzegi Saony, rzeki mojej ojczystej, wyspy okryte lasami wierzb i łoziny, wielkie stada krów płynące na nie w bród do zielonych pastwisk i traw wysokich, zanurzone w wodzie do pyska, i ukazujące tylko czarne swe rogi i białe chrapy; piękne góry Beaujolais i Maconnais, które w promieniach zachodzącego słońca, stają się sine jak fale i zdają płynąć jak morze, którego brzegi fala zakrywa; na prawo niezmierzone pastwiska zielone Bressy, gdzieniegdzie zasiane białemi punkcikami stad dalekich, a w głębi stopione we mgle, która je podobnemi czyni do krajobrazów Holandyi, Inb dalekich horyzontów Chin, niedójrzanych, nieprzebieżonych jak myśl. Te widoki, tylekroć przezemnie oglądane pierwszemi młodości wejrzeniami, ciążyły na sercu więcej, niżeli mi ulgi przynosiły. Urodziłem się do czynu, a los mnie ciągle zwracał mimo woli, schnąć i ze spuszczonemi skrzydły siedzieć w gnieździe, z któregom się napróżno ciągle wyrywał.
Teraz jednak boleść tak mnie była złamała, żem ze zdaniem się na wolę losu fatalnem, wracał pod dach domostwa, w którem się urodziłem, w którem umrzeć chciałem, nic nie życząc więcej. Byłem przekonany, że serce moje wyczerpało w tych trzynastu miesiącach miłości, szału i boleści, wszystkie roskosze i gorycze długiego życia, że pod popiołami mego serca, kilka tylko miesięcy miałem piastować wspomnienie Julji, a Anioł, którego śladem myśl moja poszła do drugiego życia, powoła mnie wprędce by skrócić oddalenie i rozpocząć w niebie wiekuistą miłość. Ta pewność pocieszała mnie, zbroiła w cierpliwość i obojętność na tę przerwę między rozstaniem a połączeniem, którą sądziłem tak krótką. Dla czego cokolwiek bądź rozpoczynać, mówiłem sobie, gdy się to przerwie tak rychło? Nie wszystkoż jedno, tu lub ówdzie dociągnąć tych ostatnich godzin życia zagasłego w grobie, i nigdy się już niemogącego rozpalić?III.
W tych myślach uspokajających, bez odwagi, bez zajęcia w życiu, zbliżałem się nieznacznie do Màcon. Wkrótce ujrzałem wysokie wieże z nadbitemi wierzchy, starej katedry, rysujące się jasno na tle niebios, i trzynaście łuków regularnych mostu rzymskiego przebiegającego w szerz rzeki jak karawana, nierównemi kroki w bród przechodząca wodę. Dzwon statku zwoływał podróżnych do wsiadania lub wylądowania. Na wybrzeżach widać było obojętnych przechodniów opierających się chwilę na parapetach i przyglądających przepływającej barce pod ciasną arkadą wśród wrzących wód; dwie czy trzy grupy krewnych i przyjaciół, czekały podróżnych i przyśpieszały kroków, by ich spotkać co prędzej i uściskać na desce, po, której ze statku schodzili.
Witano się idąc i płynąc jeszcze, sercem, wejrzeniem, głosem, ruchami, od podnóża masztu do wybrzeży; poznać było można po promiennych radością twarzach, po nogach niecierpliwie depcących pomost statku, po wilgotnych oczach, stopnie przyjaźni, pokrewieństwo, miłości łączące serca jeszcze rozdzielone falami. Szukałem oczyma w tych kupkach stojących na brzegu twarzy znajomej, i znaleźć jej nie mogłem. Nikt na mnie z pewnym dniem nie czekał. Wreszcie, w chwili gdym miał wysiąść z lekkim tłumoczkiem pod pachą, uczułem cóś zawadzającego u nóg moich, które chwytał łaszcząc się pies, co mnie jak Ulyssa przeczuł i poznał z daleka; rzucił się na deskę i pożerał mnie z radości w śród obojętnego tłumu.
Poznałem starego gryffona mojego ojca, wyżła imieniem Azora, który żył jak członek rodziny z nami od lat trzynastu czy czternastu, i przyjął mnie także wracającego ze szkół. On to, siedem lat przedtem, przerwał moję ossyaniczną rozmowę z Lucy. Uściskałem go, i rzuciłem mu rzemyk mojego tłumoczka, żeby kontentując się nim, nie skakał i nie zawadzał podróżnym. Azor oznajmował mi, że ojciec mój musiał być blizko. Doprowadził mnie do niego gdyśmy wysiedli, ciągnąc za rzemień tłumoka w stronę uliczki ocienionej lipami i ostawionej ławkami kamiennemi, po nad wybrzeżem.
Ojciec, w godzinie przybijania barki, na wszelki przypadek usiadł tu, i kilka razy wymawiając imię moje, wskazał Azorowi na statek. Wierny posłaniec zrozumiał i spełnił co mu polecono; przyprowadzał mnie z sobą.
Ojciec mój, który naówczas miał sześćdziesiąt dwa czy trzy lata, zdawał się w całej sile i majestacie życia. Wstał z ławki na wesołe naszczekiwanie Azora; wzrok miał krótki, poglądał w stronę portu, z lornetką w ręku, wedle zwyczaju, upatrując czy pies przyprowadzał mu syna. Pobiegłem i rzuciłem się w jego objęcia. Głos jego był nieco wzruszony, a oczy wilgotne trochę gdy mnie ściskał, ale męzka siła łączyła się z jego czułością; szanował stary swój mundur kapitana kawalerji; byłby się miał za poniżonego w oczach swoich i cudzych okazując czułość kobiecą; był to jeden z tych ludzi, którzy szanować umieją przymioty ludzkie w sobie, którzy mają wstydliwość cnoty, i w głąb' kryjąc wszystkie zewnętrzne oznaki uczucia swej duszy, zachowują ją młódszą, czerstwiejszą, w dni późnej starości.
Ten zwyczaj właściwy jego przyrodzeniu silnemu i surowemu, między nim a mną był powodem pewnego chłodu na oko, który mógł pozornie uwieść tylko na pierwsze wejrzenie. Kochaliśmy się poważnie, jak przystało mężczyznom, on z godnością, ja z uszanowaniem; ojciec był zawsze ojcem, syn synem. Jego uczucie kryło się pod powierzchownością władzy, za przegrodą jaką stanowił wiek między nami, aż do ostatnich dni życia, gdy on starcem, jam został dorosłym mężczyzną. Naówczas zmieniły się nieco role; jam kochał, on się kochać dawał; czułość wylała się na zewnątrz.IV.
Poglądałem idąc nieco z tyłu za nim, przez uszanowanie i bojaźń. Ojciec mój był naówczas w całej potędze męzkości. Wzrost mój jakkolwiek wyniosły, ledwie jego wzrostu dościgał.
Naówczas, nic jeszcze w nim się nie zgięło, nie pochyliło, i wytrwał tak do lat ośmdziesiąt siedmiu. Niósł lata swoje, jak dąb silny gór naszych sześćdziesiąte liście, strojąc się a nieuginając pod niemi; lub raczej, lata go niosły prostym i krzepkim na twardej łodydze życia, jaką go Bóg obdarzył. Twarz jego, nie miała naówczas tej wytwornej czystości rysów i linij, która charakteryzuje szczegółową piękność oblicza ludzkiego, ale ogół był piękny i zastanawiający, wstrzymywał patrzącego i wyrywał mu z ust: – "Oto typ piękny człowieka, ciało godne nosić duszę, i zwać się przybytkiem Bożym."
Czoło jego nie było tak wzniosłe, by po niem skrzydły szerokiemi igrać mogła wyobraźnia; szerokie było, proste, dobitnie odlane jak czoło rzymskie w popiersiach z epoki Scypjonów. Nos miał krótki i prosty. Usta ładnie roztwarte, ozdobne ząbkami małemi, regularnie oprawnemi, niezepsutemi i białemi do śmierci; wargi prawie pod kątem prostym ucięte, z wyrazem męztwa surowego, gdy były przymknięte, z wdziękiem i zagięciem ślicznem gdy się otwarły i lekko podniosły do uśmiechu, broda podgięta jak – by dobrze związanemi muskuły, policzki raczej zsunięte niż wypełnione, mało ciała, wiele fibr pokrytych epidermą ubarwioną krwią wrzącą i silną, okrąg twarzy ani owalny, ani krągły, lecz prawie kwadratowy; jak u pokoleń bojowniczych Jura, oczy koloru zmiennego i wielkiego blasku, ocienione brwiami czarnemi i gęstemi, które zbliżały się i łączyły prawie po nad nosem, gdy czoło zmarszczył, przecinając naówczas jednę linją ciemną twarz od czoła. Wogóle, ta wspaniała głowa wodza wojennego, umodelowaną się zdawała przez naturę i obyczaje do rozkazywania żołnierzowi.
Przywyknienie do rozkazywania, widać było w każdym jego ruchu. Nosił głowę do góry, patrzał w twarz prosto, kłaniał się z godnością, ale bez dumy; członki jego były giętkie, chód silny, powolny, regularny, jakby idąc słuchał bębnu i trąby i mierzył niemi swe kroki; suknie nosił koloru granatowego i formy prostej, bez wyszukania, bez kraśnych dodatków, ale czyste i staranne. Znać w nich było wspomnienie munduru i jego kształty surowe; trzewiki ze sprzączkami nie ciężyły mu na nogach, widać było z chodu, że w myśli dźwigał jeszcze ciężkie bóty konne, które nosił długo; że mu brak było szwadronowego konia, do którego przywyknął. Nigdy nie minął żołnierza i konia, żeby się nieco nie wstrzymał, nie wziął lornetki i nie przypatrzył się im uważnie.
i Wojna była jego ojczyzną, karność jego cnotą; szabla, koń, siodło, munsztuk, jego żądzą, wspomnieniem, i pociągiem nieustannym. W głębi nie pogardzając, litował się wszakże nad innemi stanami społeczności ludzkiej. Wszystkie rzemiosła zdawały mu się podłe, a ze wszystkich któremi się cześć nabywa, znał tylko jedno; przelewać krew za króla i za kraj swój. Dla niego prócz żołnierza i wieśniaka, nie było nic więcej. Patrzał na resztę ludzi, jak szlachta polska pogląda na żydów osiadłych na swej ziemi, lud wędrowny, przemyślny, lichwiarski stojący między nią a kmieciem. Był to wzór doskonały szlachcica wieśniaka, ojca rodziny, myśliwca, gospodarza, dziś przyjaciela luda, wprzód przyjaciela żołnierza. Takim był powierzchownie mój ojciec.V.
Jego towarzysze wojskowi, których kilku było w mieście, i społeczność tutejsza, zwali go kawalerem de Lamartine. Lud prosty i obcy a dalsi, znali go pod imieniem pana de Prut. Było to nazwanie majętności naszej spadkowej, we Franche-Comté położonej, której imię dał mu dziad, dla rozróżnienia go od braci. Matkę moję zwano panią de Prat, i ja sam nosiłem to nazwisko w dzieciństwie, do śmierci starszego stryja, któremu się należała właściwa nasza nazwa rodowa.