- W empik go
Nowele i opowiadania - ebook
Nowele i opowiadania - ebook
Maria Konopnicka tworzyła Nowele i opowiadania od od 1882 roku, czyli w czasie, gdy na rynku wydawniczym swą pozycję ugruntowała już wielka trójka prozaików: Orzeszkowa, Sienkiewicz i Prus. W swej twórczości nowelistycznej koncentrowała swą uwagę głównie na tematyce współczesnej. Uprawiała szkice reportażowe, narracje wspomnieniowe, portretowe studia psychologiczne, opowiadania o rozwiniętej fabule i rozbudowanych opisach środowisk. O niezwykłej popularności nowelistyki pisarki świadczą liczne tłumaczenia – na przeszło 20 języków.
W zbiorze znalazły się następujące utwory: „Wojciech Zapała”, „Martwa natura”, „Urbanowa”, „Ksawery”, „W starym młynie”, „W winiarskim forcie”, „Józik Srokacz”, „Krysta”, „Panna Florentyna”, „Maryśka”, „Lalki moich dzieci”, „Banasiowa”, „Anusia”, „Z cmentarzy”, „Dziady”, „Dym”, „Mendel Gdański”, „Jakton”, „Nasza szkapa”, „Ze szkoły”, „Z włamaniem”, „Obrazki więzienne”, „Miłosierdzie gminy. Kartka z Höttingen”, „Za kratą”, „Stacho Szafarczyk”, „Marianna w Brazylii”, „Morze” oraz „Moja cioteczka”.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-292-1 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wojciech Zapała
Martwa natura
Urbanowa
Ksawery
W starym młynie
W winiarskim forcie
Józik Srokacz
Krysta
Panna Florentyna
Maryśka
Lalki moich dzieci
Banasiowa
Anusia
Z cmentarzy
Dziady
Dym
Mendel Gdański. Obrazek
Jakton
Nasza szkapa
Ze szkoły
Z włamaniem
Obrazki więzienne. Podług księgi
Obrazki więzienne. „Jeszcze jeden numer”
Obrazki więzienne. Onufer
Miłosierdzie gminy. Kartka z Höttingen
Za kratą
Stacho Szafarczyk
Marianna w Brazylii
Morze
Moja cioteczka. FraszkaWojciech Zapała
Kiedym poznał Wojciecha Zapałę, był on już dobrze posunięty w lata, wyschły jak trzaska, pożółkły jako liść jesienny, a taką przez łeb miał szramę, że choć czwórką po niej zawracaj.
Prosto się jednak trzymał jeszcze stary, a jego szczotkowate, w górę sterczące wąsy dodawały mu marsowej miny.
Równego z nim wieku zdawała się być i kurta jego zielona, zarywająca na mundur strzelecki, mocno już spłowiała, ale twarda widać do zgryzienia jako i jej pan. Mieszkał Zapała pod lasem, w chatynce nędznej, na piaski rzuconej, z dachem roztrzęsionym, sczerniałym, czesanym przez wszystkie cztery wiatry hulające po nim zawieruchą jesienną albo zimową zamiecią; z kalenicą zaklęsła, z bokiem jednym z węgła ruszonym, drugim w ziemię idącym; z drzwiami licho wie jak trzymającymi się jeszcze odźwierka – ot, w pustce ciężkiej, i tyle.
Prócz wróbli pod strzechą, tulił przy sobie Zapała w chacie owej drobnego chłopczynę, sierotę, co go niegdyś wiosną zgubiły bociany we wsi, lecące na łąki, na zielone. Poterało się mizeractwo to tu, to tam, popychane, szturchane, niewiedzące kędy się dziać, a prócz sińców na grzbiecie mające tylko jedną koszulinę, czarną jako święta ziemia.
Płaczącego z głodu i chłodu przydybał kiedyś chłopca stary pod lasem, popatrzał, splunął, wąsy najeżył, potem go na ręce wziął, kożuchem okrył, do chaty zaniósł, okrajcem chleba utulił – i na ławie, kędy sam legiwał – uśpił. Odtąd się już nie rozłączali.
Jako przy pniu dębowym odrostek wiosenny, tak Antek tkwił przy Wojciechu. I dobrze im było razem; tylko w miarę jak chłopak podrastał i łyżką kartofli najeść się już nie mógł – stary pasa przyciągał, aby im obu starczyło.
Wiosennym wczesnym porankiem już słychać było głos starego Zapały:
– Dalej, chłopcze, marsz! A coś ty baba, żebyś nie wiedział, jak żołnierz chodzić powinien? Prawa noga naprzód!... Nie ta... a czy skaranie boskie... toć że ta druga! Uszy do góry! brzuch w siebie! A! że też ty, chłopak, nijakiego rychtunku nie masz! A „żołnierz” w koszulinie tymczasem, drepcząc obok starego, wystawiał nogi bose, brudne, cienkie jak badyle – podnosił konopiastą głowinę wysoko, sądząc słusznie, że i uszy z nią pójdą do góry; z brzuchem tylko jakoś nigdy do ładu dojść nie mógł. Odęty, wielki, sterczał on uparcie spod chudych żeber i tuż pod piersiami zza koszuliny wyglądał.
Czas jakiś maszerowali w milczeniu. Strwożone żaby w desperackich skokach pierzchały spod nóg Wojciecha, chroniąc się w bruzdy i w kępy wilgotne, a w ciszy porannej, dzwoniącej pieśnią skowronka, słychać było daleko, szeroko, ciężkie stąpanie starego wiarusa.
Aż naraz, precz dalej maszerując, odzywał się Wojciech:
– Uważasz, chłopcze, przed nami idzie dobosz i bębni, aż w niebie słychać! A dalej trębacze złociste na trąbach grają, a tu z boku nasz kapitan, ej, dziarska u niego mina! A za nami wali piechota jak morze. A tu adiutanty polatują jak ptaki, ino wiatr furczy, a generały aż kapią od złota; a tam dalej, na białym koniu, sam cesarz... Wiw limperer! i hurra.
I wyrzucał w górę czapkę swoją stary Zapała, i salutował kijem sękatym, i promieniał cały; a zasłuchany chłopczyna, chcąc dojrzeć owego dobosza, owych trębaczy złocistych, adiutantów, generałów, a najbardziej onego cesarza, wytrzeszczał oczy, otwierał usta – i naturalnie takt gubił.
Stary maszerował jeszcze kilkanaście kroków, jaśniejący w sobie, odmieniony, piękny niemal, jak był przed trzydziestu laty; z oczami utkwionymi w przejrzystą różaność poranku, z rozwianym włosem, naprzód podaną piersią, na której spłowiała jego kurta nabierała też życia i barwy. Usta jego szeptały coś po cichu – zdawał się jakby natchniony. Po chwili opamiętywał się, gasł w sobie, kułakiem przecierał oczy, a spostrzegłszy, że Antek przyzostał, poczynał burczeć na niego.
– A czegóżeś ty gębę rozdziawił, niemający na co? Widzicie go, piecucha; a ruszajże się prędzej! Oj, żeby ty służył pod naszym wachmistrzem, dopiero by on ci pieprzu w uszy natarł! Dalej! Prawa noga naprzód! Raz, dwa... a cóż ty, na kołkach idziesz? A czy cię też...
Ale chłopak, raz takt zmyliwszy, szedł jak odurzony, przebierając nogami bez składu. To zdawało mu się, że nie ma ani lewej, ani prawej nogi, to znowu, że ma ich za wiele jakoś – i ani rusz do ładu z nimi trafić nie umiał. Szerzej więc jeszcze otworzywszy usta stawał zapatrzony w Zapałę, a wydęta jego brzuszyna wyglądała z otworu koszuli, zapomniawszy całkiem o wojennej karności.
Stary dąsał się, gderał przez chwilę – aż ustawiwszy dzieciaka „do frontu”, zaczynał sam maszerować przed nim na pokaz. Nie był to już jednak ów bohaterski Zapała sprzed chwili. Wielkie jego stopy podnosiły się teraz nad ziemią sztywno i martwo opadały, jakoby na drewnach sękatych wprawione; nadęta wierzchnia warga komicznie jeżyła się przystrzyżonymi wysoko wąsami, a spencer jego spłowiały zwisał na zaklęsłej piersi, którą chwytał kaszel suchy, głęboki. Wówczas zatrzymywał się stary, głowę opuszczał, dyszał chwilę, a wziąwszy chłopca za rękę szedł z nim w milczeniu, powłócząc zmęczonymi nogami.
Dzieciak generałów owych złocistych, dobosza i trębaczy zapomnieć nie mógł. Drepcząc obok Zapały myślał, przemysliwał, gdzie by ich dziaduś mógł widzieć? A przed nimi, jak okiem zajrzeć, rozciągały się pola ozime, mazowieckie pola, zachodzące runią zieloną, po której poranny tuman bił w słońcu pyłem złotym, jakoby się mietlice kurzyły. Od lasu tylko błękitność jakaś przejrzysta siała się po ziemi, jakoby kto strugę modrą w powietrzu rozdmuchał przez przetaki srebrne.
Chłopak wytrzeszczał oczy coraz szerzej, nadążając krokom starego. Juści nie gdzie, jeno w tym złocistym tumanie muszą być generały owe i cesarz. Patrzał, patrzał, otworzywszy gębę szeroko, gdy jednak nic dojrzeć nie mógł, pociągnął za rękaw starego i odezwał się głosem cichym: – Dziadusiu! – Ale pogrążony w sobie Wojciech nie słyszał chłopięcia.
– Dziadusiu! – przemówił wtedy malec głośniej – ja tam tego cesarza nie widział ani trąbów nijakich...
Uśmiechnął się stary.
– A co ty myślisz, pędraku, że lada komu będą trąby grały? Oj, nasłuchał ich ja się, nasłuchał! To mi potem przez dziesięć lat z okładem w uszach dzwoniło, że anim ludzkiego gadania, ani wiatru w polu nie słyszał, jeno to ich granie. Hej, nie słyszałem nawet, jak starość przyszła i bieda! Ludziska głupi powiadają: głuchy Zapała. Oj, nie głuchyć, nie głuchy, jeno słyszący takie rzeczy, o jakich wam się, Mazury, nie śniło! Gdzie człowiek nie był, czego nie zaznał! Szedł pan na wojnę, szedł i ja. Wojciechu, powiada, nie żal ci chaty? Juści żal, panie, powiadam. To wracaj zdrów, powiada, ja stoję przy Napolijonie. Ha! to i ja stoję. A pan na to: daj rękę, bracie; nie wrócę do dom, powiada, aż z Francuzami. I nie wrócił. To był pan.
I spuszczał stary głowę, i szedł zadumany, wzdychający, aż po chwili prostował się i mówił dalej:
– Albo co! Raz, pamiętam, wali nasza wiara do szturmu. Gorącyż to był dzień! Pewno go tam Bóg Najwyższy czerwono w kalendarzu zapisać raczył! Trąby grają jakby na skończenie świata, bęben grzmi, że człowiek własnego strachu dosłyszeć nie może; gdzie spojrzysz, las nie las, sterczą bagneciska, że aż w oczy kole. My nic. Przed frontem przeleciał adiutant, błysnął szpadą niby jasną świecą. A my, wiara, jak hukniem: Wiw limperer! tak ci tu zara one Hiszpaniska jak nie puszczą swoich fortów w taniec! Boże miłosierny! żeby się nasza ziemia trzy razy zapadła, toby takiego huku nie było. Oficery krzyczą: marsz! marsz! Idziesz, jakby ci kto za piętami gorącą smołę lał. Nie wiada jeszcze, czyś z głową, czy już bez głowy. Same nogi niosą cię naprzód: prawa, lewa, prawa, lewa, marsz! A tu znów jak nie gwizdnie! Chryste Panie! Czapkę z głową by zdmuchnęło, żeby niżej poszło. My nic.
Trzeba było widzieć starego Zapałę, z jakim ogniem, z jaką werwą mówił te dwa słowa: my nic. Była to cała epopeja tej mazurskiej duszy.
– Dziadusiu – przerwał nagle Antek oglądając się niespokojnie dokoła – a płota to tam nie było, żeby się skryć za niego, a potem w nogi do wsi?
– Płota? – powtórzył Zapala z wzgardliwym uśmiechem – oj, ty chłopska maniero! A honor, a ambicja? A co powie cesarz abo i kapitan? Dałby ja ci płot na wojnie abo i uciekanie! Nasz kapitan powiadał, co jak ta wojna przyszła, to wszyscy królowie i wszyscy panowie posiedli, pozakładali ręce i patrzyli, jak się Polak za Francuza bije. Ot, pięknie by to było, żeby potem gadali, coś ma tchórze. Nie daj. Boże, takiego doczekania!
– A na cóż się Francuz sam nie bił? – pytał dalej Antek.
– Co się miał sam bić? W przyjacielstwie wszystko po równości: my im, oni nam. A to juści i dla człowieka jest z honorem, że go tam ludzie widzą we świecie i znają, i powiadają o nim tak i tak. A ty się pilnuj, żeby ci kula nie policzyła zębów na wylot; to już twoja rzecz!
– A cesarz? – pytał chłopczyna głosem z niepokoju stłumionym – kto pilnował cesarza?
– Cesarza? Oj, dziecko ty moje. Pilnował ci go sam Pan Bóg Stwórca i ona jasność, co od niego biła po świecie, i ony orły, co nad nim latały na sztandarach naszych, i ten dech gorący, co szedł ku niemu z onych piersi ludzkich, gotowych murem stanąć, żeby jeno skinął! Nie broniły go zamki ani pałace; w obozie jadł, w obozie spał. Kto by powiedział: człowiek jak i drugi. Ano kulka kulce świstała lecący, że to Napolijon Bonapart, i żadna tknąć go nie śmiała.
Umilkł stary wiarus, dźwiękiem własnego uniesiony głosu, a źrenice jego cicho gorzały, zapatrzone w dalekość siną.
Antek dreptał obok niego, coraz szybciej przebierając bosymi nogami. Postać bohatera, odtworzona gorąco przez starego Zapałę, widomie niemal przechodziła z duszy jego w duszę dziecka. Chłopiec czuł się zaniepokojony, wzruszony, moc go jakaś brała za czuprynę konopiastą, więc podnosił głowę do góry jak ptak do słońca – i coraz silniej ściskał rękaw starego Wojciecha. Miał też skrytą nadzieję, że tam daleko, gdzie dziaduś spostrzegał postać swojego cesarza – i on też może przecie, otworzywszy dobrze gębę, cośkolwiek obaczy. Nie mógł jednak zobaczyć nic, i to go srodze trapiło.
Spojrzał staremu raz w oczy, spojrzał drugi raz, potem go za rękaw pociągnął i szepnął:
– Dziadusiu.
Ale Zapala utonął myślą w takiej dalekiej przeszłości, że głos dziecka dobić się tam nie zdołał. Ognie mu jeno chodziły po zoranej twarzy, zwiesił głowę i w milczeniu wracał pod las, do chaty.
Nocy tej Antek spać nie mógł.
Po ławie się ciskał, rękami rozrzucał, majaczył; a kiedy go Wojciech świtaniem obudził, pierwszą myślą malca był cesarz. Skąd bo się mógł wziąć ów cesarz na białym koniu, co go dziaduś wczoraj w polu widzieli? Białego konia w całej wsi nie było; nie było go i we dworskiej stajni. Jak też mógł wyglądać koń taki? A cesarz? Kulki nad nim latały śpiewając, broniła go zorza złota idąca przed nim na wojnę, a chorągwie furczały na wietrze jako skrzydła ptasie przypięte owemu koniowi białemu.
Taki sobie obraz utworzywszy w duszy stanął chłopczyna przy zydlu u misy, wedle siedzącego Wojciecha, nie mógł jednak jeść wiele, jeno łyżkę z garści w garść przekładał, zadumany, zapatrzony...
Aż kiedy Zapała pośniadał i jął siekierę na brusiku ostrzyć, zbierając się na porębę do lasu, malec zaczął się kręcić, staremu drogę zachodzić to z tej, to z owej strony, aż wreszcie za kolana go chwycił rączynami chudymi.
– A ty czego, chłopcze? – zapytał stary.
– Mój dziadusiu! moi złoci! niechby ja też tego cesarza choć raz obaczył! choć bez płot.
Zapała uśmiechnął się pod wąsem.
– Ot, czego się głupiemu zachciało. Cesarza! cesarza!... A cóż to cesarz jest ekonom abo strach na wróble, żeby go lada kiep widział? Hej, hej, na wędrował ja się niemało po świecie i niemało biedy zgryzł, i skórę własną jak wąż odmienił, zanim go oczy moje ujrzały.
A jakże go oczy wasze ujrzały? mój złoty dziadusiu! – pytał dalej Antek z najwyższym zajęciem, chwytając znowu za kolana starego.
Zapała siekierę poostrzoną na brusiku wsparł i westchnął głęboko.
Oj! nie bez płot, me bez płot, moja sieroto! Ujrzały go oczy moje w dymie armatnim, w ogniu jarzącym, w trzaskawicy śmiertelnej, kiedy człowiek nie ma czasu wezwać Boga przy skonaniu... Ujrzały go oczy moje w tumanie krwawym, niesionego jako sokół wiatrem zachodnim nad pole kiosow dostałych. A nie były to kłosy, jeno ludzkie głowy; a co kulka świśnie po nich, to jakby kosa przeszła, bruzda się ściele i ściernisko trupie...
– A któż tak kosił, dziadusiu?
– Śmierć kosiła, chłopcze.
– A cesarz?
– Cesarz był z nami. A kto by dotrwał bez niego? Na górze stał w kapocie swojej szarej, rękę do oczu przyłożył i rozkazy dawał, i patrzał, jak się Mazury prą na baterię. Bóg widzi, nie myją brali, ale to wejrzenie jego. Zrazum ci ja nic nie wiedział, który to jest cesarz, bo wkoło sztab się kręcił, cały w złocie a w piórach, a w szelestach. Aż tu mi pan mój powiada: Wojtek, powiada, to Napolijon. Spojrzę ja, jeno go maluj! Porozlatały się one adiutanty złociste z rozkazaniem pańskim, a on stał sam; a choć był drobnej urody, tak mi się wydał ogromny jako świat.
Zadumał się stary i zamilkł, aż widząc po chwili, że chłopię u kolan mu stoi a w oczy pogląda, pogładził szorstką dłonią jego rozsypane włosy i przemówił łaskawie:
– No, no, jeno ty mi się wyucz maszerunku jak się patrzy i wszelakiej komendy, to już ja ci Napolijona pokażę; niech no jarmark...
A podjąwszy siekierę, na ramię ją sobie założył i ruszył w las na porębę.
Straciłem potem jakoś z oczu Wojciecha Zapałę. Stary podobno chorzał, dyszał, w lesie na porębie nie stawał, z chaty nie wychodził; nawet na jarmark doroczny zajść nie mógł, tak mu się dawne, za młodu nieleczone cięcia odzywały po kościach a stawach. Małego za to Antka spotkałem kiedyś na drodze. Było to jesienią. Dzieciak był równie chudy i nędzny jak dawniej; w stroju tylko jego zaszły niektóre odmiany. Ta sama wprawdzie koszulina zgrzebna okrywała mu grzbiet niebogi, ale na niej miał po wierzchu starą kamizelę Zapały. Kamizela była ogromna, za kolana chłopakowi idąca, na przedzie rozwarta, gwoli owej niepoprawnej brzuszynie, co to nie chciała iść „w siebie” i odejmowała Antkowi „wszelaki rychtunek” rycerski.
Chłopak maszerował po ostrym ściernisku, trzymając na ramieniu sękaty kij Wojciecha i stawiając z góry cienkie swoje nożyny, z których jedna obuta była w stary babski trzewik wywleczony ze śmiecia przez jakiegoś Kruczka, a druga tkwiła w wielkim drewnianym chodaku opadającym ciężko za każdym krokiem malca. Ten to chodak właśnie dawał takt marszowi i napełniał serce Antka uczuciem słusznej dumy. Istotnie, „maszerunek” szedł świetnie. To chodak, to trzewik podnosiły się do wysokości nosa chłopięcia i opadały z łomotem, któremu wtórowała cieniutka komenda: raz, dwa! – i znowu: raz, dwa.
Idąc tak patrzał chłopczyna przed siebie daleko, daleko... jakoby miał tam cel upragniony, do którego trzeba mu było koniecznie maszerować po ściernisku, ot tak, jak stał: w koszuli i w kamizeli.
Przed jego wzrokiem przejrzystym, smętnym, wzrokiem chłopskich sierot promieniała kędyś w dali postać jasna, ogromna, unosząca się jak sokół na zachodnim wietrze – postać cesarza.
Spotkanie to nie było ostatnim. Widywałem go później, twardą już jesienią w półkożuszku Wojciecha i całkiem boso; nie odejmowało mu to jednak fantazji, a komenda szła żywo i składnie.
Nadeszła zima.
Wieczór był cichy, mroźny, miesięczny.
Świeże śniegi słały się puchem przez pola; w niebie, głęboko, paliły się gwiazdy sine; między nimi a ziemią leżały błękitne cienie i srebrne pary. Ze wsi dolatywały łomoty cierlic i psów szczekania, a pod lasem, het precz – u Wojciechowej chaty, słychać było stuk siekiery.
Idąc prosto na stuk ten ujrzałem starego Zapałę, jak ociosywał dębczak z dawna u progu leżący. Pobladł, postarzał, a w miesięcznych blaskach wyglądał bardziej na widmo niźli na człowieka.
Przy nim stał Antek przebierając na śniegu bosymi nogami. Jego cienki głosik dziecięcy mieszał się do stuku siekiery, szczebiotał coś jak wróbel, pożerając oczyma robotę dziada.
Stary pracował z widocznym wysiłkiem. Raz po raz postawał, opuszczał siekierę, czoło z potu ocierał i dyszał ciężko. W ostatnich czasach rozniemógł się, osłabł, a choć się co dzień jeszcze z tapczana zwłóczył, czuł już, jak mawiał, ordynans u proga. Pojednał się tedy z Bogiem i z ludźmi, odczyścił swoją zieloną kurtę, wysmarował grube buty i czekał.
Największą jego jednak troską był obiecany chłopakowi cesarz. Skąd on go weźmie? Jak mu go pokaże? Do miasta nie doniosą go już stare nogi; rzecz zresztą niepewna, czy nawet na jarmarku coś podobnego by znalazł. A tu chłopiec co dzień dopomina się spełnienia obietnicy. Zresztą zasłużył. Maszeruje dzielnie, nie ma co.
Komendę myli co prawda miejscami, ależ to jeszcze małe. Douczy się, niech jeno podrośnie. I co by to za radość była mieć pod ręką obrazek abo co takiego i móc powiedzieć sierocie: Patrzaj, chłopak, to Napolijon! Staremu od tej myśli serce rzucało się w piersi, jakby je warem oblał. Myślał, myślał, nareszcie onego miesięcznego wieczora wziął siekierę, poostrzył i począł ociosywać ów dębczak przed chatą leżący. I cóż, że tego nigdy nie robił? Toć ma cesarza jak żywego w duszy: a górce stoi, ręce u piersi skrzyżował i patrzy, patrzy...
Antek, któremu także cesarz z myśli nie schodził, zagadywał starego o to, o owo, drepcząc bosaka po śniegu, nareszcie spytał: Jakie by Napolijon miał buty.
Odprostował się Zapała, o odźwierek wsparł i rzekł:
– Czekajże, chłopcze... buty to miał ogromne, z gwiazdami przy ostrogach, jak konia nimi sparł, to cała armia ostrogę poczuła w piersiach. I szła, i szła, choć na koniec świata.
– Pewnikiem siedmiomilowe – zauważył Antek dla siebie. Potem zaś dodał: – A kapotę?
– Kapotę? – powtórzył stary – żeby tak nie skłamać, to kapota nie była cesarska, lada ordynans miał lepszą. Tylko że jak ją Napolijon na siebie wdział, a przed frontem stanął, to ci się zdawało, żeś słońce obaczył. Oj, ginęli też ludzie, ginęli dla tej kapoty, i nie żal było! Cesarz był mały, zwięzły, składny, a oczyma przez skórę cię brał, choć wejrzenie miał zawsze łaskawe. Pamiętam...
Tu stary umilkł, nagle za piersi się chwycił, począł kasłać ciężko, aż uspokoiwszy się, po niejakiej chwili rzekł:
– Ale ty, chłopcze, do izby ruszaj a do spania się zbieraj... kurki zachodzą – dodał poglądając ku gwiazdom sinym.
– A kiedyż ja, dziadusiu, cesarza obaczę? – powtarzał Antek zwykłą swoją piosenkę.
– Obaczysz, obaczysz... śpij jeno...
A kiedy chłopiec do chaty wszedł i drzwiami skrzypnął, stary ręce w górę wzniósł i mówił głośno:
– Panie Boże Wszechmogący! Nie wołajże mnie ze świata, póki oto tej sierocie nie pokażę Napolijona cesarza, amen.
A gdy to mówił, taka była cisza, żeś słyszał w powietrzu lecące igiełki par mroźnych. Zaraz potem dziad w garść splunął, siekiery się jął, a stukot jej aż do samego świtu obijał się o sosny po lesie.
W kilka dni potem, o wczesnym zaraniu, w pośrodku nędznej czarnej chaty pod lasem stał dębczak ów spod progu, zmieniony w postać człowieczą.
Gruba to była robota, chropawa, nieskładna, głowa przyduża, nogi przykrótkie, kadłub przyciężki; kiedyś jednak stanął w progu izby, ot tak, jak teraz przy ogarku łuczywa płonącego w kominie, toś na pierwsze wejrzenie musiał krzyknąć jak Zapala:
– Napolijon.
Charakterystyki posągu tego nie stanowiły rysy twarzy – to pewna; można je było, owszem, nazwać rysami tego lub owego człowieka, chociaż i one zarywały cośkolwiek z potężnej, znanej wszystkim głowy bohatera. Co do kapoty za to, kapelusza i rąk skrzyżowanych na piersi – niepodobna się było pomylić.
Przed dziełem swoim stał Wojciech Zapala jaśniejący, natchniony, ogromny w sobie, istny Fidiasz w chłopskiej siermiędze.
U nóg jego leżały dłutka i pilniki, gorące jeszcze od rozmachu mazurskiej dłoni. Oczy mu gorzały ogniem miłości i dumy, usta zaszły czerwienią jako a młodych lat, pierś poruszała się oddechem pełnym, swobodnym, i stał tak w przemienieniu onym – prosty i piękny – trzymając w jednej ręce podjętą z ziemi siekierę, a drugą po wojskowemu salutując cesarza.
Po chwili uśmiechnął się i zwrócił głowę w róg izby. Tam na ubogim tapczanie Spał Antek sierota. Rozrzucona na piersiach koszulina pokazywała chude jego żebra, a spod kamizeli, którą był przykryty, wyglądały nogi, cienkie jak badyle. Równy, głęboki oddech poruszał jego pierś drobną, a obie ręce leżały nad głową jako nad słomianą strzechą. Zapala patrzył na chłopca i oczy jego wilgotniały niby poranną rosą.
Tymczasem dniało na wschodzie.
Styczniowe słońce podniosło się nad Żelazową Wolę, wielkie, gorejące, czerwone. Śniegi spłonęły w blaskach różanych i w złocie.
I uderzyły promienie słońca w okienko izby czarnej, i padły na postać bohatera łuną jarząca. Światło zbudziło wróble i Antka. Przewrócił się z boku na bok, zamruczał niewyraźnie: „dwa, trzy” – potem westchnął i oczy otwarł. Otwarł – siadł na tapczanie i spojrzał po izbie. Zamknął je znowu i znów otworzył, przetarł kułakiem, spojrzał – i rozdziawił usta jako miał szerokie. Chwilę trwał w takim osłupieniu niemym; nagle zerwał się z tapczana.
– Cesarz, dziadusiu, cesarz!...
Chwycił go stary, podniósł, do piersi przytulił, na wąsy spadły mu dwie łzy ciężkie i słone. Potem chłopca na ziemi postawił – podał piersi naprzód, jakby na bagnety szedł, i huknął, aż w lesie odgrzmiało:
– Wiw Napolijon. Wiw limperer.
O wieku, co blaski swoje rzucasz w cienie i chłody dni naszych i zapalasz ognie w biednej chłopskiej piersi, i dajesz chwilę szczęścia czarnej chłopskiej chacie, i uczysz pacholęta bose iść po ścierniskach życia ku ideałowi – o wieku!...
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.