- W empik go
Nowele i opowiadania: Pojedynek. Niedokończony telegram. Preferans po śmierci. Fałszywy król. Konfederat - ebook
Nowele i opowiadania: Pojedynek. Niedokończony telegram. Preferans po śmierci. Fałszywy król. Konfederat - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 329 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Druk Emila Skiwskiego, ulica Chmielna Nr. 20.
POJEDYNEK.
Szybko toczą się wartkie fale Dunajca. Jak stado kaczek kołyszą się na falach liczne łodzie. Na brzegu, niecierpliwie czeka tłum różnobarwny. Wesoło mu, bo śmiech rozlega się dokoła, a dowcipne słówka biegają tam i napowrót jak pierzaste strzały. Jasne słońce patrzy z nieba, a tam na górach krzątają się pastuszki, aby jak najwięcej nagromadzić suchego jałowcu i kosodrzewiny, która zapalona wieczorem, ma dla jadących w łodziach przedstawiać widoki Etny i Wezuwiusza!…
To goście Szczawnicy gotują się do wodnej jazdy w urocze Pieniny…
Sędziwy Salomon, ów znany retman Dunajca, który na pamięć może wskazać każdy niebezpieczny podwodny kamień, nadzoruje wiązania łódek.
Łódki wiążą się po dwie razem, bo krótkie, połamane Dunajca fale, niebezpieczne są dla jednej.
Przygotowania do odjazdu idą piorunem, słychać komendę retmana i posłuszne oryli odpowiedzi… a na brzegu miesza się niecierpliwie tłum różnobarwny, bo zdala woła już „Sokolnica”, błyszczą „Trzy korony”, i szmaragdowy Dunajec gościnnie na swoje łono zaprasza!…
Wiele marzeń wybiega z brzegu tam daleko do błękitnawych baszt Pienin – wiele płynie z modrą Dunajca falą gdzie Czorsztyn, i czerwony klasztor i Niedzica, zielona, Węgier rusałka.., ale najwięcej zostaje na brzegu i przepada w różnobarwnej tęczy… różnych strojów kobiecych!
Prześliczneż-to i niepoślednie stroje! Tam z fantazyą kepi, lekki jak piana kapelusik słomkowy, a uczepiona u niego błękitna woalka, podobna jest do niebios podwoi, które niejednemu okazują w dalszej perspektywie – niebo szczęścia!… Tu znowu jak piętra Tatr osiadły gęste sploty włosów, a każde piętro najeżone bateryą dział, które nigdy nie chybiają!…
I to i owo, i wszystko razem, sprawia jakiś prześliczny chaos. a w tym chaosie ruch i gwar, jakby się na wojnę gotowano!…
Jeżeli ma już być wojna z falami Dunajca, to przecież nie jest rzecz obojętna, kto z kim i przy czyim boku walczyć będzie? Dobry towarzysz w boju, to połowa zwycięztwa, – ale tu chodziło o to, aby towarzysz był piękny… a piękny towarzysz to nie zawsze zwycięztwo! Dowodem tego są dwaj dorodni kandydaci piękna: J. P. Idzi klejnotu Korczak i J. P. Juljan klejnotu Trzaska. Obaj są słusznego wzrostu, jak na bohaterów dramatycznych przystało, i obaj założyli sobie jeden i ten sam cel, czuli jedno i to samo pragnienie, aby na falach Dunajca – a w dalszem znaczeniu na falach życia – walczyć czy raczej usiąść razem na jednej łódce z J. Panną
Euzebią, jedną z najpiękniejszych blondynek sezonu kąpielowego.
J. Panna Euzebia była piękna co się zowie. Miała profil grecki, oczy gazelli, usta jak róża z Jerycha, a warkocz jak kora cedru z Libanu. Miała suknię blado różową w wązkie krateczki, obszytą w koronki prawdziwe – figlarny z ciemnej słomki kapelusik a la Era Diavolo na głowie, a w głowie bardzo wiele poezyi, dosyć nauki, a nawet nieco astronomii nabytej w jednym z zakładów wychowawczych kobiecych, oprócz trzystu sześćdziesięciu pięciu obiadów kupionych za pięć złotych. – Był to zaiste bardzo piękny idealik, który poezyę i astronomię umiał jakoś z przepisami kuchennemi połączyć, o co u nas podobno jest najtrudniej. Z tego już samego względu, mogł i powinien ten idealik podczas całego sezonu kąpielowego, mieć stałe i niezachwiane powodzenie. Tak.tez było w istocie. Panna Euzebia otoczona była na wszystkich wspólnych i osobistych wycieczkach, całym orszakiem doborowej młodzieży. Tego faktu nikt nie mogł zaprzeczyć, ale nie wszyscy widzieli w nim jedne
1 te same pobudki. Osobliwie rówieśnice kąpielowego idealiku okazały się w poglądach swoich społecznych pessymistkami. Panna Euzebia była u nich troche… kokietką. Zarzucano jej, że w uśmiechu ma coś wyzywającego, że w spojrzeniach jest więcej ognia i blasku niż potrzeba, że ruchy są zanadto gibkie i elastyczne. Zarzucano jej także, że nadto popisuje się tem co czytała, że o strojach jak widać za wiele myśli, ale zato za mało o nich mówi. A co najwięcej od innych ją wyróżnia, to jakaś uporczywa a niesprawdzona dotąd fama półmilionowego posagu, który dla niej chowa J. Pani Scholastyka, zacna matka i nader poważna matrona w sukni jedwabnej koloru Pompadour. –
Zazdrosne i więcej od natury i bożka złota upośledzone rówieśniczki Euzebii, utrzymywały uporczywie, że tylko aureola posagowa tak zawracała głowę kandydatom kąpielowym, i że bez tej aureoli nie byłaby Euzebia nawet tak piękną, rozumną i dowcipną, jak o tem głosi J. Pan Kajetan, emerytowany sędzia przysięgły w takich sprawach. Utrzymywały dalej owe Eumenidy szczęśliwej współzawodniczki, że ów półmilionowy posag nie dobiegał w początku sezonu tej cyfry poważnej, ale rósł powoli jak każde stworzenie boże, rósł od stu tysięcy do dwóch – potem z dwóch skoczył do trzech i t… d… póki się z tego nie zrobił okrągły półmilionik. A ponieważ każdy blask, chociażby nawet był fałszywy, wszystkich oczy ku sobie zwraca, zwracała się ku temu blaskowi cała prawie młodzież sezonu kąpielowego.
Panna Euzebia była istnie szczęśliwą dziewicą. – Uśmiechał się do niej J. Pan Karol znany z zaszczytnych swoich kolligacyj młodzieniec, który uznał za stosowne uważać te kolligacye jako kapitał realny i na nim budował najświetniejsze zamki matrymonialne. Przyjaciel jego, zacny pan Albert z angielskiemi faworytami, a z prawdziwie polską biedą w zanadrzu, stał się gorliwym jego współzawodnikiem, i tylko nad tem przemyśliwał, jakby-to przyjacielowi swemu nogę podstawić…– Słowem, nawet wypróbowane i w boju życiowym zahartowane uczucia waśniły się z sobą na widok tak pięknych oczu i tak świetnej aureoli!
Najpraktycznejszym z pomiędzy wszystkich gorąco kąpanych kandydatów, był J.Pan Idzi klejnotu Korczak. Jako doświadczony i niejednemi szewronami ozdobiony już kawaler, nakreślił sobie z góry plan bardzo rozsądny. Gra bowiem była dosyć znaczna, a stawki odpowiedniej nie było pod ręką. J. Pan Idzi miał bardzo ładne wąsy, miał i wzrost piękny i oblicze wcale nieszpetne, które ozdobione lornetką wcale dobrze wyglądało, – ale nie miał, jak to mówią, pewnego realnego gruntu pod nogami. Szkół żadnych nie ukończył, bo już od dzieciństwa sposobił się do tak zwanego obywatelskiego zawodu. Umiał się bardzo przyzwoicie ubierać, mówił o wszystkiem, był zapalonym amatorem koni i ładnych faetonów, a gdy potrzeba było, umiał także grać w różne gry hazardowe. Do specyalności jego należało urządzanie zabaw i prowadzenie tańców.
A ponieważ w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, bożek miłości najczęściej zjawia się na balach i świetnych rautach, pan Idzi miał więc słuszną nadzieję, że przy jego tak cennych przymiotach nie omieszka złotodajny bożek i do niego przemówić!…
Tak zazwyczaj bywa, ale tak się nie stało. J. Pan Idzi klejnotu Korczak, nie należał do szczęśliwych. – Różne złe demony życia podstawiały mu nogę, a przeciw takim mocom trudna była walka! Pan Idzi był zawsze kawalerem, chociaż już trzydziestka dawno minęła. Ocknął się jednak w samą porę. Widząc, że idealne jego przymioty żadnego dotąd nie wydały rezultatu, uczynił kompromis z pozytywizmem wieku.
Pan Idzi przywiózł z sobą do wód szczawo wy ch jakiegoś zwiędłego staruszka,. którego w stosunkach osobistych nazywał stryjaszkiem, a na zgromadzeniach publicznych J. Panem marszałkiem. I zaraz rozeszła się wieść od Pienin aż po Czerwony Klasztor, źe J. Pan Jaksa Korczak jest gubernialnym marszałkiem z Litwy czy Ukrainy a bezdzietnym stryjaszkiem J. Pana Idziego, przyzwoitego kandydata do stanu matrymonialnego.
I w dziwnej sprzeczności stanęły teraz najszlachetniejsze zazwyczaj uczucia ludzkie. Im więcej J. Pan Jaksa kaszlał, tem wyższy był kurs J. Pana Idziego. Im więcej pan Jaksa o śmierci mówił, tem jaśniej błyszczały oczki szafirowe J, Pani Agaty, panny – mężatki, która po otrzymanym rozwodzie, pragnęła wejść w powtórne śluby małżeńskie. Pan Idzi podobał się jej widocznie.
Pan Idzi był skromny i wcale na zdobywcę serc niewieścich nie wyglądał. Pielęgnował z całą starannością kaszlącego stryjaszka i marszałka gubernialnego, i często dawał się z tem słyszeć, jak mu to przykro będzie złożyć brata ojca swego w ziemi, od której tak daleko jest familijny Korczaków grobowiec! A gdy raz żartobliwie pan Agapit powiedział, że śmierć stryjaszka-mar-szałka nie sprawi mu zbyt wielkiej boleści, bo prawdopodobnie należeć będzie do tak zwanych śmiejących się sukcesorów–pan Idzi z pogardą odparł ten żart, utrzymując, że kilkakroć sto tysięcy niejest jeszcze tak znaczną cyfrą, któraby mogła przytłumić w sercu jego uczucia prawdziwie synowskie!
Tak zacne słowa nie mogły przepaść jak głos wołającego na puszczy. Usłyszały ją piękne panny i zacne ich matki i ciotki. Zwrócono uwagę na szlachetnego człowieka, który z takiem uczuciem kocha swego chylącego się do grobu bezdzietnego stryjaszka.
I stało się pewnego dnia, że J. Pan Jaksa, czując się bezsilnym, usiadł na ławce, na której przypadkiem siedziała J. Pani Scholastyka, matka Euzebii.
J. Pani Scholastyka była kobieta rozmowna; zaczęła więc rozmowę z kaszlącym staruszkiem, radząc mu w dolegliwościach jego różne środki domowe. J. Pan Jaksa przyjął rady z wielką submisyą, przyrzekł wszystkiego próbować a przytem przyrzekł także przedstawić swego kuzyna, przyszłego swego spadkobiercę, który jest człowiekiem wyjątkowym, gdyż o jego śmierci nawet słyszeć nie chce!
Zacna matrona zachwycała się tak rzadkim okazem, i zwróciła zaraz na to uwagę swojej jedynaczki. Jedynaczka była jakaś zamyślona i jakby tego nie słyszała. Końcem parasolki rysowała na piasku jakieś nieczytelne hieroglify.
Hieroglify te jednak dadzą się jakoś odczytać. Są one znakami, które wyrażają niezwykłą boleść serduszka. A boleść ta ztąd pochodzi: W podróży z Krakowa przyłączył się do nich jakiś podróżny, który nazwał się Juljanem klejnotu Trzaska. Nazwisko było ładne, podróżny nie był także brzydki, a że nie miał mniej niż lat trzydzieści i niepospolite zdradzał wykształcenie, uznały matka i córka za rzecz słuszną, przyjąć jego towarzystwo.
I jak to zwykle w podróży górskiej bywa, osobliwie w budzie górala, w której podróżni bardzo prędko do siebie się zbliżają–uprzejmy towarzysz zbliżył się w kilku pierwszych godzinach świeżej znajomości do swoich towarzyszek daleko więcej aniżeli inni w kilku tygodniach lub miesiącach to uczynić mogą. Rozmawiano bardzo wiele, opowiadano sobie różne przygody życia, a gdy pod wieczór do gościnnej zajechano karczmy, gdzie trzeba było nocleg odbyć, zdawało się pannie Euzebii, że J. Pan Trzaska jest dawnym jej przyjacielem, którego nagle w górach sądeckich odszukała! Pani zaś Scholastyce zdawało się, że J. Pan Juljan klejnotu Trzaska jest bardzo przyzwoity człowiek, a byłby jeszcze przyzwoitszym, gdyby wiedziała jakie ma dobra lub kapitały.
Kordyalny jednak podróżnych stosunek nie ucierpiał nic na tej niewiadomośći. Osobliwie Euzebia na to wcale nie zważała. Rozmawiała z panem Juljanem z wielkiem zamiłowaniem, podziwiała jego rozległą naukę i dziwną delikatność, z jaką dotykał w rozmowie różnych rzeczy, które jej jeszcze mogły być nieznane.
I tak chyżo i szybko rozwinęła się w dwóch sercach na raz żywa sympatya, czyli raczej zbudziła się, jak się budzi różowa jutrzenka, gdy słonce ma wejść na niebie. O słońcu wprawdzie jeszcze nie było mowy, ale była mowa o herbacie, którą trzeba było na wieczór przygotować. Herbata w karczmie polskiej i do tego herbata dla Warszawianek, jak mniemał uprzejmy towarzysz podróży, była istotnie zadaniem niepowszedniem.
Uprzejmy towarzysz wszystko jednak zwyciężył. – Wynalazł samowar, zdobył węgle, sam przyniósł wody z krynicy, a nawet tak prędko ogień rozdmuchał, że ciemnooka Euzebia szczerze mu tego nieocenionego talentu zazdrościła!
A gdy już woda kipieć zaczęła, i różowa rączka Euzebii złoconą filiżankę pod kurek podstawiła, aby ją należycie wypłókać, puścił pan Juljan Trzaska gorącą strugę i tak się przytem w ciemne oczka swojej towarzyszki zapatrzył, że wcale nie spostrzegł, iż woda zamiast do filiżanki, pędzi całym impetem na jego rękę. Czarne oczka Euzebii zaszły łzami gdy to spostrzegła, a gdy po chwili ujrzała rękę towarzysza całą ugotowaną, miała wielką ochotę zemdleć, i niezawodnie takby uczyniła, gdyby potrzeba ratunku nie zatrzymała jej na nogach. Rozdarła naprędce batystową chustkę ze swoją cyfrą i obwinęła rękę rannemu, który zamiast krzyczeć z bólu, patrzał z zachwyceniem na nią podczas tej bolesnej operacyi.
Rozumie się, że taka scena nie mogła przejść bez wpływu na młodociane serduszko, a gdy potem wszystkiem trzeba było do snu oczy zamknąć, dziwne jakieś obrazy stawały przed oczami, i nie pozwalały powiekom zbrojnym w jedwabne rzęsy dobrze się przymknąć.
To samo działo się i w sąsiednim pokoiku, w którym leżał ranny towarzysz, a któremu nad ranem się przyśniło, że ręka go nie boli ale serce…
Wśród takich i podobnych przygód przyjechano wreszcie do Szczawnicy.
Tam czekało wszystkich straszne, okropne rozczarowanie! Po kilku dniach dowiedział się towarzysz J. Pan
Julian klejnotu Trzaska, że panna Euzebia ma posag półmilionowy, a J. Pani Scholastyka dowiedziała się, że pan Juljan Trzaska jest aspirantem na profesora gimna-zyalnego! Po jednej i po drugiej stronie srogie rozczarowanie–a po trzeciej, z powodu tych dwóch rozczarowań, wielkie zmartwienie! Towarzyszowi Juljanowi stanęły łzy av oczach, gdy się o tem dowiedział. Jakże gorąco pragnął w tej chwili, żeby tych milionów wcale na świecie nie było! Na coż mu bowiem owe miliony, jeżeli przez nie traci wszystkie w budzie góralskiej tak rozkosznie pieszczone marzenia? Po co ten milion wlazł do budy góralskiej? Dla czego nie jechał czterokonną przynajmniej karetą? Dla czego matka tego miliona iak zawzięcie targowała się z Żydem w karczmie o kilkanaście groszy, które tenże był sobie za cukier policzył?…
Dla czegóż złudzono go tak ekscentryczną oszczędnością, że wcale milionów nie przypuszczał i dla tego sercu swemu swobodnie wodze popuścił?… A przedewszystkiem wyrzucał temu milionowi, dla czego miał tak czułe serce? dla czego piękne oczy jego tak prędko łzami zaszły, gdy sobie rękę żywcem chciał ugotować, jak drugi Mucyusz Scevola?…
Gdyby tego miliona nie było, jakże szczęśliwym byłby człowiekiem! Byłby mogł marzenia swoje zrodzone w budzie góralskiej i na noclegu wprowadzić w rzeczywistość; byłby najprzód powiedział Euzebii, że ją kocha, a potem za jej przyzwoleniem, matce się z tem zwierzył!
Rzecz byłaby tak prosta! a teraz stanął w drodze ten przeklęty milion i odciął go na zawsze od marzeń jego!
Jakże bowiem może biedny aspirant do katedry nauczycielskiej myśleć o sercu i rączce tak bogatej panny!
Takie były strapienia biednego Juljana Trzaski, gdy zdala stał pomiędzy drzewami nie mając odwagi ani potrzeby zbliżania się do panny Euzebii. Byłoby-to bowiem szaleństwem, a na szaleństwo miał za wiele rozsądku i nauki.
Ponieważ jednak trudno jest, aby na małej stosunkowo przestrzeni, goście kąpielowi zawsze z dala od siebie być mogli, wydarzało się więc czasem, że J. Pan Juljan Trzaska, zagadnięty przez pannę Euzebię, jako dawny towarzysz noclegu, kilka słów do niej przemówił z czego panna Euzebia widocznie była zadowolona, a on skrycie niemałą radość uczuwał.
Rozsądek jednak kazał mu się z tem taić i jak najprędzej od niebezpiecznego ideału swego się oddalać.
Tak stały rzeczy, gdy kaszlący staruszek po długiej rozmowie z panią Scholastyką, oświadczył gotowość przedstawienia jej swego kuzyna J. Pana Idziego klejnotu Korczak.
I stało się, że gdy Euzebia właśnie o Trzasce myślała, usłyszała nagle coś o Korczaku. Trzaska i Korczak, oba równe sobie klejnoty szlacheckie, była jednak niemała między niemi różnica. Wprawdzie jeden i drugi klejnot nie miał złotej oprawy, ale jeden miał na widoku katedrę, a drugi bogaty ożenek! Jeden z nich miał w kieszeni atestata uniwersyteckie i nadzieję przyszłej profesorskiej pensyjki, a drugi nie miał nic w kieszeni, tylko przy sobie miał kaszlącego, bezdzietnego stryjaszka, którego bardzo kochał!
Różnica klejnotów była zbyt jasna, aby J. Pani Scholastyka preferencyi drugiemu klejnotowi nie była dała. J. Pan Idzi Korczak został officyalnie zaprezentowany. Odtąd obaj Korczakowie uważali za święty obowiązek towarzyszyć wszędzie i zawsze jeden córce, drugi matce.
I wkrótce zaczęło całe towarzystwo kąpielowe głośno mówić o różnych rzeczach, które jeden klejnot do tem większego blasku pobudzały a drugiemu niewymowne sprawiały zmartwienie.
Ponieważ jednak Boże słonko nie tylko na róże i tulipany, ale i na skromne fiołki świeci, wydarzało się często, że panna Euzebia, mając koło siebie J. Pana Korczaka, chciała, aby po drugiej stronie był także J. Pan Trzaska, towarzysz z budki góralskiej i noclegu w karczmie żydowskiej.
A gdy to nastąpiło, zdarzało się znowu, że do pana Trzaski więcej mówiła, niżeli do pana Korczaka i widoczną dla pierwszego miała sympatyę.
Sprawiało to małe nieporozumienia między nią a zacną matką, ale sama matka winna była tym nieporozumieniom. Pani Scholastyka często nabijała młodą główkę swojej córki J. Panem Idzim., szczęśliwym spadkobiercą bezdzietnego stryjaszka. Ponieważ jednak w rozmowie używała często języka francuzkiego, a mówiąc o panu Idzim nazywała go: monsieur Gil, powstało ztąd smutne nieporozumienie w młodocianem serduszku, które w tem wyrażeniu słyszało wyraźnie: monsieur Jules.
Dziwna pomyłka! Wyrazy jednobrzmiące, a jaka między niemi różnica!…
A pomyłka ta powtarzała się bardzo często ku wielkiemu zmartwieniu J. Pani Scholastyki, a niemałej radości panny Euzebii, która przy tej pomyłce przypominała sobie żywo ową podróż w budzie góralskiej, i ów nocleg pamiętny z kipiącym samowarem!…
J. Pan Trzaska kontent był z tego skąpego faworu losu, i z wdzięcznością przyjmował uśmiech zachodzącego dla niego słońca, ale w poczuciu swojej nieproporcyi do miliona, nigdy się sam o ten fawor nie dobijał. Gdy jednak był do tego wezwany, błyszczało oko jego blaskiem najdroższego klejnotu, a zwitek papierów uniwersyteckich na sercu wydawał mu się grubym pugilaresem, w którym jest także milion! Tak stały niedoszłe marzenia z jednej strony, a z drugiej nieporozumienia z powodu pronuncyacyi francuzkiej – gdy projektowana od dawna żegluga do Pienin po Dunajcu, miała przyjść do skutku.
Głos starego retmana, któremu dzisiaj stu ludzi powierzało życie swoje, razem z jego marzeniami i kłopotami, rozlegał się od brzega do brzega. Już dano hasło do wsiadania na łodzie, gdy nagle zjawił się wśród tłumu gości jakiś zacny jegomość w szaraczkowej kapocie, i głosem woźnego najwyższego trybunału zaczął wołać:
– Panowie i panie! Proszę mnie posłuchać! "Wybieracie się państwo w Pieniny! Pieniny to najbliższe kuzynki naszych Tatr sędziwych – odwiedzając pierwsze, wypada przedstawić się tym drugim! Któż bowiem byłby tak źle wychowany, aby zbliżając się do córek i kuzynek, nie zapoznał się równocześnie z matkami i ciociami! Wszak to pierwszy obowiązek towarzyski!… Otoż panowie i panie! wybierając się w Pieniny, przyrzeknijcie mi, że pojedziecie w odwiedziny do Tatr naszych, bo to przecież dom rodzicielski tych dziewic naddunajskich! Przyrzeknijcie i w dowód tego, wpiszcie się w poczet zacnego Towarzystwa Tatrzańskiego, którego wielce niegodnym jestem delegatem! Mam oto karty wpisowe, mam dyplomy i rocznik Towarzystwa, z którego wiele ciekawych dowiecie się rzeczy!…
Panowie i panie! proszę, proszę!… wkładka niewielka… kto chce?…
Różny był skutek tej oratorskiej przemowy J. Pana delegata Towarzystwa Tatrzańskiego. Jedni cisnęli się do niego i płacili wkładki; drudzy oburzali się, że na każdym kroku są wyzyskiwani na jakieś tam cele, z których tylko kozice i świstaki realną korzyść odnoszą!…
– Co mi tam góry galicyjskie! – wołała z oburzeniem pani Eufrozyna,–ja byłam w Szwajcaryi, widziałam Montblanc i dolinę Chamouny! Jakież tam porównanie może mieó dolina Kościeliska!
– Jak można rzeczy swojskie podziwiać! Przecież zazwyczaj podziwiamy to, czego u siebie nie mamy! Tak było u nas zawsze! – przytakiwał pan Izydor ze szpakowatą czupryną.
– Do tego przyjdzie, że zamiast ryżu, będą z patryo-tyzmu sprzedawali na łuty pszenicę polską i każą nam wierzyć, ie lepsza od ryżu!–dodała pani Kalasantowa, wielka amatorka wyścigów konnych.
W smutnem położeniu był zacny delegat Towarzystwa Tatrzańskiego. Jedną połową twarzy musiał wdzięcznie uśmiechać się do tych, którzy wkładki płacili, a druga połową musiał wyrażać boleść i zadziwienie, na taką poniewierkę ukochanych gór swoich, które tak rzetelnie pokochał!…
W końcu stało się z szanownym delegatem to, co zazwyczaj dzieje się z każdym wielkim człowiekiem, gdy mu sprzymierzeńców i adwersarzy zabraknie – zapomniano o nim. Głos retmana wołał do wsiadania na łodzie. Goście zaczęli sio grupować i pchać do łodzi – zacnego delegata popychano coraz mniej łagodniej, aż w końcu ulokowano go w błocie i tam zostawiono z całym zapasem pozostałych dyplomów, roczników i całą jego szlachetną miłością gór tatrzańskich.
Panna Euzebia wyglądała dzisiaj bardzo pięknie. Nadzieja przyjemnych w tej wycieczce wrażeń podrażniła jaj nerwy, a lekki, piękny rumieniec okrasił jej twarz bladą. Oczy ciemne paliły się łagodnym płomieniem i z pewnym niepokojem oglądały się na wszystkie strony.
Przy niej stał szczęśliwy kandydat J. Pan Idzi, a z matką rozmawiał kaszlący jego stryjaszek.
Oczy Euzebii szukały jednak jeszcze kogoś. Prócz dwóch J. Panów Korczaków, trzeba jej było jeszcze jednego klejnotu. A ten klejnot stał opodal, smutnemi oczami patrzał na nią, jak ongi patrzał lis na tak zwane winogrona zielone, ale nie miał odwagi zbliżyć się. – W ręku trzymał dyplom na członka Towarzystwa Tatrzańskiego i rocznik illustrowany z góralem na czele. Góral ten przypominał mu budę góralską z owego czasu, kiedy to na świecie jeszcze milionów nie było, i smutno zamarzył sobie biedny aspirant katedry nauczycielskiej, od której miliony tak dalego uciekają!…
– Jakże będziemy siadali? zapytała Euzebia matki, przeciągając chwilę odjazdu.
– Tak jak wszyscy siadają! – odpowiedziała pani Scholastyka, podając rękę stryjaszkowi.
– A ja z kim będę? – ozwała się znowu Euzebia, patrząc ciągle w koło siebie.,
J. Pan Juljan Trzaska stał opodal, ale się wcale nie zbliżał.
– Monsieur Gil – zawołała pani Scholastyka – podaj pan rękę Zebci!
Słowa te były wymówione wyraźnie, ale nieszczęsna dwuznaczna francuzczyzna, stała się powodem wielkiego kłopotu. Euzebia patrzała właśnie w tej chwili na towarzysza budki góralskiej, a gdy słowa matki usłyszała, była pewna, że to o panu Juljanie jest mowa. Czemprę-dzej więc skinęła na niego chustką batystową.
Skromny i lękliwy towarzysz błyskawicą stanął przed nią.
– Tak pan ludzi i znajomych unikasz – rzekła do niego Euzebia z rozkosznym uśmiechem – że dopiero trzeba wołać na pana! Podaj mi pan rękę!
J. Pan Idzi spojrzał zdziwiony.
– Jeżeli się nie mylę – ozwał się – to ja otrzymałem rozkaz od mamy dobrodziejki podania pani ręki!
Pan Juljan stał już przy Euzebii i silnie trzymał ją za rękę. W oczach jego błyszczała energia niezwykła.
– Mnie się zdawało, że to o panu Juljanie mówiła mama – odpowiedziała Euzebia spuszczając ku ziemi oczy nakryte jedwabną rzęsą.
– Przecież wyraźnie słyszałem – remonstrował pan Idzi – mama powiedziała: Monsieur Gil!
– A ja słyszałam: Monsieur Jules! – jak winowajczyni odszepnęła Euzebia.
– Najlepiej tę sprawę rozstrzygnie mama! –mówił dalej poszkodowany.
– Mama? – powtórzyła Euzebia, i z pewną urazą wyrzuciła główką do góry; – mama ma tutaj rozstrzygać? Czyż moje zdanie i moja wola niczem jest dla pana? Panie Juljanie chodźmy na łódkę!
– Panie łaskawy – zaprotestował pan Idzi – pan przecież tego nie zechcesz zrobić, bo inaczej…
Pan Juljan poczerwieniał cały na twarzy.
– Panie niełaskawy! – odparł, wstrzymując się od wybuchu, – pan nie zechcesz zapewne ubliżać damie; a dokończenie rozmowy ze mną, zachowasz na potem, gdy będziemy sami lub nasi pośrednicy!
Rzekłszy to wsunął mu swoją kartę wizytową do ręki, a sam zwrócił się ku łodziom, gdzie już pani Scholastyka z chorym stryjaszkiem okazale siedziała.
Euzebia nie widziała wcale matki. Była drżąca cała, a twarz jej zbladła jak ściana. Brakowało jej tchu w piersiach i nie mogła ani słowa wymówić.
Szli oboje przez łodzie, szli wśród tłumu, który cisnął się zewsząd, aby najlepsze miejsca zająć. I stało się, że nie doszli do matki tylko musieli ulokować się w oddaleniu o kilka łodzi.
Pani Scholastyka dawała różne znaki, dopomagał jej także zacny stryjaszek, ale wszystko to utonęło wśród gwaru i zamieszania – i flota odpłynęła od brzegów.
Powszechny entuzyazm objawił się teraz prawdziwym wagnerowskim hałasem. Jedni krzyczeli, drudzy wołali, inni próbowali śpiewać, a niektórzy dla większego efektu strzelali z rewolwerów. Prócz tego jeszcze na poblizkich wzgórzach, podnieśli okrzyk pastuszkowie, rzucając na łodzie całe snopy górskiego ziela.
Wśród tak silnych akordów powszechnego uniesienia, trudno było pani Scholastyce objawić córce swój gniew, a należyte niezadowolenie panu Juljanowi. Usiłowania jej przepadły wśród chaosu, a niebezpieczne dla wątłych łódek fale Dunajca, nie pozwalały dłużej oddawać się bezcelowym gniewom i dąsom. Pani Scholastyka ograniczyła się tylko na trzykrotnem machnięciu białą chustką, co znowu u córki zwykłe sprowadziło nieporozumienie. Biorąc to za oznakę macierzyńskiej radości, odpowiedziała matce białą swoją batystową chusteczką, do czego J. Pan Juljan dołączył ukłon i uśmiech jak najweselszy.
Tak zakończyła się na teraz gorąca między matką a córką katastrofa.
J. Pan Idzi, któremu dostała się ostatnia łódka i towarzystwo jakiejś niemłodej wdowy, zbyt daleko oddalony był od sceny dramatu naszego i w tej chwili nie mogł wpłynąć na rozwój gotującego się epizodu.
Majestatycznie płynęła ku górom flota góralska, przedstawiając obraz prawdziwie malowniczy. Z małego oddalenia wyglądała jak pomost rzucony na wodę, na którym w różnych pozach malowniczych siedzieli i klęczeli podróżni. Fantastyczne ubiory mężczyzn, siedmiobarwne stroje kobiece i malowniczy strój górali – wszystko to sprawiało widok uroczy. A ktoby zblizka tym grupom malowniczym chciał się przypatrzeć, mógłby bardzo wiele z nich wysnuć powieści, choćby nawet nio miał patentu na pisarza.
Towarzystwo kąpielowe składa się z ludzi, którzy najczęściej w zwyczajnych stosunkach życia zbyt daleko są od siebie oddaleni, albo wcale sobie nieznani. Na krótki czas następuje między nimi zbliżenie, ale w tym krótkim czasie, zadzierżgiwają się tak szybko różne węzły towarzyskie, że w zwykłych stosunkach życia potrzebaby na to może lat całych, co tutaj w kilku tygodniach się urabia. Robią się wzajemne koncesye, na jakie w zwykłym stanie nigdyby się nie zgodzono, daruje się towarzyszom lub towarzyszkom to i owo, mało znanych ludzi przystraja się wróżne akcessorya, według potrzeby i upodobania, jak się to zwykle w teatrach amatorskich dzieje i za powszechną zgodą rozbierają się, przyjmują i rozdają role… na cały czas sezonu kąpielowego.
Sa tacy, którzy z ochotą te role biorą i odgrywają, chociaż dobrze o tem wiedzą, że one tylko clo wyjazdu z wód mają swoje znaczenie. Są jednak i tacy, którzyby te role chcieli jo za sezon kąpielowy przeciągnąć i nawet je na całe życie utrwalić.
A ci znowu rozpadają się na dwie kategorye. Jedni są zacni, poczciwi, czasem zbyt naiwni. Towarzyskie zabawy biorą na seryo, do rzuconego im w zabawie kwiatka przywięzują wielką wagę, chowając go przy sercu i z odniesionych zacnych wrażeń snują wgłębi duszy rojenia naj rozkoszniejsze.
"W idealniej szych warunkach życia kąpielowego nie widzą ukrytych cierni rzeczywistości i śmiało puszczają łódkę swoich marzeń na fale wrzburzone!…
Inni znowu mają wszelkie pozory tych pierwszych, w gruncie jednak tem się różnią, że co u pierwszych jest wrodzoną szczerością, u tych jest – przebiegłą speku-lacyą.
Spekulują na ugrupowanie się u wód stosunków życiowych na idealniej szych warunkach, aby z tego ugrupowania dla siebie co skorzystać. Pod płaszczem idealniej szych zachwytów poluje się na posażne panny, lub zasobniej szych cpu żerów.*
Ileż tematów do naj różnorodniej szych sytuacyj daje naprzykład taka ruchoma tratwa, płynąca zwolna po falach Dunajca!
Już samo ugrupowanie turystów i turystek kąpielowych jakże wiele mówi! Jak wymowne są te pozy na łódkach, te gesta, te fantastyczne draperyę pledów, szalów, chustek i gazy błękitnej! A ten chóralny dźwięk mowy, wśród plusku fal, szumu wiatru i nawoływań retmana, czyż nie przypomina gwaru giełdy wielkomiastowej, na której robią się dobre i złe interesa.
Szmaragdowe fale Dunajca piętrzą się coraz wyżej, łamią się w ostrych, groźnych liniach na skałach podwodnych. Od czasu do czasu stuknie łódka wywrotna o grzbiet takiej skały… tu znowu biała piana szalonego wiru obrzuci ją dokoła prześliczną, prawdziwie brabancką koronką… a do tego miesza się głos retmana i orylów, ostrzegający o niebezpieczeństwie niewidzialnem. Wszystko to przypomina nieustannie podróżnym, że są w niebezpieczeństwie, że lada chwila mogą spienione fale zalać łodzie, podwodna skała rozerwać ich kruche więzy!
O, jakże blizko siebie są w takiej chwili serca ludzkie! Jak łatwa jest do nich droga, gdy co chwila trzeba towarzysza z przestrachu za rękę uchwycić i mocno ją ścisnąć!
A ileż znowu nieporozumień przynosi potem każda taka żywsza scena! Ileż złudnego wątku dostarcza potem do próżnych marzeń taka jedna chwila!…
Jedyne szczęście, że te wszystkie urojone niebezpieczeństwa i rozkosze, przerwane tchnieniem zimnej rzeczywistości, rozrywają się łatwo jak przędza pajęcza i ulatują tam, gdzie zazwyczaj każda ulatuje… pajęczyna!… Znajduje ją dopiero pastuszek mały, zawieszoną na krzakach cierni i bodiaka poszarpaną i podartą na gałęziach głogu…
Na takiem tle powyżej odmalowanem, wybitnie rysują się dwie postaci. Siedzą na łódce uprzywilejowanej, bo umajonej w zielone sosnowe gałęzie i rozmawiają z sobą z wielkiem zajęciem. W oświetleniu słońca, wyglądają niemniej malowniczo od innych.
Ona ma różową sukienkę, która z blado-błekitną woalką jest podobna do różowego obłoczka na niebie, gdy go wieczorne słońce jasnym rumieńcem okrasi. Swawolny wietrzyk, jak psotny kotek babuni, bawi się lotną woalką i różową sukienką, układając jedną i drugą w zalotne draperyę… I prozaiczny słomkowy kapelusz towarzysza, przybiera przy tem oświetleniu jakieś kształty niezwykłe, a rzucony niedbale na ramię pled angielski, nadyma się na podobieństwo żagla angielskiego okrętu, którym prawdopodobnie do stałego lądu Europy przyjechał.
Mimo tych lekkich, zalotnych draperyj szat zewnętrznych, bardzo poważna prowadziła się na tej łódce rozmowa.
Dziewica w różowej sukni miała twarz zmartwioną, chociaż oczy błyszczały jaśniej – a towarzysz jej objawiał w ruchach swoich taką energię, jakby był Jazonem i właśnie w kraje nieznane puszczał się po złote runo…
– Mój Boże – mówiła Euzebia – gdyby co złego z tego wynikło, jabym… umarła! Powiadam panu szczerze, że nie przeżyłabym niebezpieczeństwa, któreby panu zagrażało!
Towarzysz ścisnął serdecznie małą rączkę, którą właśnie z powodu zapowiedzianego przez retmana niebezpieczeństwa w swojej dłoni trzymał!
– Niech się pani niczego nie lęka – odpowiedział J. Pan Juljan – i wierzaj pani, byłbym nawet szczęśliwy, gdybym dla pani mogł…
– Nie mów pan tak! Gdzie chodzi o życie…
– Dla czego ma… chodzie o życie?
– Przecież pan Idzi może pana wyzwać na pojedynek.
Zaświeciły się oczy pana Juljana.
– Byłoby to dla mnie największem szczęściem…
– Pojedynek… szczęściem? któż kiedy słyszał o tem!
– Dałbym dowód, że dla pewnych zdań i uczuć mego serca, moge i życie na kartę postawić!
– Niech pan tak nie mówi, bo te słowa bolą mnie!
– "Wierzę… bo pani masz szlachetną duszę, musisz cierpieć nad zawodem człowieka, którego nieoględne serce popadło w wielką sprzeczność z naturalnym rozsądkiem!…
– Niepotrzeba było tak stanowczo do niego przemawiać!
– Czy do serca, czy do rozsądku?
– Nie, do pana Idziego!
Pan Juljan uśmiechnął się zlekka ironią.
– Nie wiem – odpowiedział z kwaśną miną – czy pani więcej chodzi…
– O serce, czy rozsądek… chciałeś pan powiedzieć?
– Nie… o mnie, czy o pana Idziego! Błyszczące oczy Euzebii spoczęły na twarzy pana
Juljana z pewnym wyrazem wyrzutu.
– Jak pan możesz oto pytać?–ozwała się po chwili z lekkim kaprysikiem.
Aspirant-pedagog odetchnął ciężko.
– Przyznam się pani – odpowiedział smutno – że przed trzema tygodniami dałbym inną na to odpowiedź. Być nawet może, że wtedy nie miałabyś pani powodu takiego zapytania. Wtedy dla mnie było wszystko tak jasne, tak czytelne! Dzisiaj… z żalem muszę wyznać, że wszystko jest mi ciemne, jak ciemna jest cała przyszłość moja, której tylko jedna gwiazda przyświecać mogła! Dzisiaj ta gwiazda stała się wspnnialem słońcem, które ma dwór swój własny, ma planety tak okazałe jak Mars, Saturn…
– Myślałam, źe zamiast astronomii, mówić pan będziesz o panu Idzim.