Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nowele i opowiadania: Pojedynek. Niedokończony telegram. Preferans po śmierci. Fałszywy król. Konfederat - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nowele i opowiadania: Pojedynek. Niedokończony telegram. Preferans po śmierci. Fałszywy król. Konfederat - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 329 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ. Âàðøàâà 13 Ńåíòÿáðÿ 1883 ã.

Druk Emi­la Skiw­skie­go, uli­ca Chmiel­na Nr. 20.

PO­JE­DY­NEK.

Szyb­ko to­czą się wart­kie fale Du­naj­ca. Jak sta­do ka­czek ko­ły­szą się na fa­lach licz­ne ło­dzie. Na brze­gu, nie­cier­pli­wie cze­ka tłum róż­no­barw­ny. We­so­ło mu, bo śmiech roz­le­ga się do­ko­ła, a dow­cip­ne słów­ka bie­ga­ją tam i na­po­wrót jak pie­rza­ste strza­ły. Ja­sne słoń­ce pa­trzy z nie­ba, a tam na gó­rach krzą­ta­ją się pa­stusz­ki, aby jak naj­wię­cej na­gro­ma­dzić su­che­go ja­łow­cu i ko­so­drze­wi­ny, któ­ra za­pa­lo­na wie­czo­rem, ma dla ja­dą­cych w ło­dziach przed­sta­wiać wi­do­ki Etny i We­zu­wiu­sza!…

To go­ście Szczaw­ni­cy go­tu­ją się do wod­nej jaz­dy w uro­cze Pie­ni­ny…

Sę­dzi­wy Sa­lo­mon, ów zna­ny ret­man Du­naj­ca, któ­ry na pa­mięć może wska­zać każ­dy nie­bez­piecz­ny pod­wod­ny ka­mień, nad­zo­ru­je wią­za­nia łó­dek.

Łód­ki wią­żą się po dwie ra­zem, bo krót­kie, po­ła­ma­ne Du­naj­ca fale, nie­bez­piecz­ne są dla jed­nej.

Przy­go­to­wa­nia do od­jaz­du idą pio­ru­nem, sły­chać ko­men­dę ret­ma­na i po­słusz­ne ory­li od­po­wie­dzi… a na brze­gu mie­sza się nie­cier­pli­wie tłum róż­no­barw­ny, bo zda­la woła już „So­kol­ni­ca”, błysz­czą „Trzy ko­ro­ny”, i szma­rag­do­wy Du­na­jec go­ścin­nie na swo­je łono za­pra­sza!…

Wie­le ma­rzeń wy­bie­ga z brze­gu tam da­le­ko do błę­kit­na­wych baszt Pie­nin – wie­le pły­nie z mo­drą Du­naj­ca falą gdzie Czorsz­tyn, i czer­wo­ny klasz­tor i Nie­dzi­ca, zie­lo­na, Wę­gier ru­sał­ka.., ale naj­wię­cej zo­sta­je na brze­gu i prze­pa­da w róż­no­barw­nej tę­czy… róż­nych stro­jów ko­bie­cych!

Prze­ślicz­neż-to i nie­po­śled­nie stro­je! Tam z fan­ta­zyą kepi, lek­ki jak pia­na ka­pe­lu­sik słom­ko­wy, a ucze­pio­na u nie­go błę­kit­na wo­al­ka, po­dob­na jest do nie­bios po­dwoi, któ­re nie­jed­ne­mu oka­zu­ją w dal­szej per­spek­ty­wie – nie­bo szczę­ścia!… Tu zno­wu jak pię­tra Tatr osia­dły gę­ste splo­ty wło­sów, a każ­de pię­tro na­je­żo­ne ba­te­ryą dział, któ­re nig­dy nie chy­bia­ją!…

I to i owo, i wszyst­ko ra­zem, spra­wia ja­kiś prze­ślicz­ny cha­os. a w tym cha­osie ruch i gwar, jak­by się na woj­nę go­to­wa­no!…

Je­że­li ma już być woj­na z fa­la­mi Du­naj­ca, to prze­cież nie jest rzecz obo­jęt­na, kto z kim i przy czy­im boku wal­czyć bę­dzie? Do­bry to­wa­rzysz w boju, to po­ło­wa zwy­cięz­twa, – ale tu cho­dzi­ło o to, aby to­wa­rzysz był pięk­ny… a pięk­ny to­wa­rzysz to nie za­wsze zwy­cięz­two! Do­wo­dem tego są dwaj do­rod­ni kan­dy­da­ci pięk­na: J. P. Idzi klej­no­tu Kor­czak i J. P. Jul­jan klej­no­tu Trza­ska. Obaj są słusz­ne­go wzro­stu, jak na bo­ha­te­rów dra­ma­tycz­nych przy­sta­ło, i obaj za­ło­ży­li so­bie je­den i ten sam cel, czu­li jed­no i to samo pra­gnie­nie, aby na fa­lach Du­naj­ca – a w dal­szem zna­cze­niu na fa­lach ży­cia – wal­czyć czy ra­czej usiąść ra­zem na jed­nej łód­ce z J. Pan­ną

Eu­ze­bią, jed­ną z naj­pięk­niej­szych blon­dy­nek se­zo­nu ką­pie­lo­we­go.

J. Pan­na Eu­ze­bia była pięk­na co się zo­wie. Mia­ła pro­fil grec­ki, oczy ga­zel­li, usta jak róża z Je­ry­cha, a war­kocz jak kora ce­dru z Li­ba­nu. Mia­ła suk­nię bla­do ró­żo­wą w wąz­kie kra­tecz­ki, ob­szy­tą w ko­ron­ki praw­dzi­we – fi­glar­ny z ciem­nej słom­ki ka­pe­lu­sik a la Era Dia­vo­lo na gło­wie, a w gło­wie bar­dzo wie­le po­ezyi, do­syć na­uki, a na­wet nie­co astro­no­mii na­by­tej w jed­nym z za­kła­dów wy­cho­waw­czych ko­bie­cych, oprócz trzy­stu sześć­dzie­się­ciu pię­ciu obia­dów ku­pio­nych za pięć zło­tych. – Był to za­iste bar­dzo pięk­ny ide­alik, któ­ry po­ezyę i astro­no­mię umiał ja­koś z prze­pi­sa­mi ku­chen­ne­mi po­łą­czyć, o co u nas po­dob­no jest naj­trud­niej. Z tego już sa­me­go wzglę­du, mogł i po­wi­nien ten ide­alik pod­czas ca­łe­go se­zo­nu ką­pie­lo­we­go, mieć sta­łe i nie­za­chwia­ne po­wo­dze­nie. Tak.tez było w isto­cie. Pan­na Eu­ze­bia oto­czo­na była na wszyst­kich wspól­nych i oso­bi­stych wy­ciecz­kach, ca­łym or­sza­kiem do­bo­ro­wej mło­dzie­ży. Tego fak­tu nikt nie mogł za­prze­czyć, ale nie wszy­scy wi­dzie­li w nim jed­ne

1 te same po­bud­ki. Oso­bli­wie ró­wie­śni­ce ką­pie­lo­we­go ide­ali­ku oka­za­ły się w po­glą­dach swo­ich spo­łecz­nych pes­sy­mist­ka­mi. Pan­na Eu­ze­bia była u nich tro­che… ko­kiet­ką. Za­rzu­ca­no jej, że w uśmie­chu ma coś wy­zy­wa­ją­ce­go, że w spoj­rze­niach jest wię­cej ognia i bla­sku niż po­trze­ba, że ru­chy są za­nad­to gib­kie i ela­stycz­ne. Za­rzu­ca­no jej tak­że, że nad­to po­pi­su­je się tem co czy­ta­ła, że o stro­jach jak wi­dać za wie­le my­śli, ale zato za mało o nich mówi. A co naj­wię­cej od in­nych ją wy­róż­nia, to ja­kaś upo­rczy­wa a nie­spraw­dzo­na do­tąd fama pół­mi­lio­no­we­go po­sa­gu, któ­ry dla niej cho­wa J. Pani Scho­la­sty­ka, za­cna mat­ka i na­der po­waż­na ma­tro­na w suk­ni je­dwab­nej ko­lo­ru Pom­pa­do­ur. –

Za­zdro­sne i wię­cej od na­tu­ry i boż­ka zło­ta upo­śle­dzo­ne ró­wie­śnicz­ki Eu­ze­bii, utrzy­my­wa­ły upo­rczy­wie, że tyl­ko au­re­ola po­sa­go­wa tak za­wra­ca­ła gło­wę kan­dy­da­tom ką­pie­lo­wym, i że bez tej au­re­oli nie by­ła­by Eu­ze­bia na­wet tak pięk­ną, ro­zum­ną i dow­cip­ną, jak o tem gło­si J. Pan Ka­je­tan, eme­ry­to­wa­ny sę­dzia przy­się­gły w ta­kich spra­wach. Utrzy­my­wa­ły da­lej owe Eu­me­ni­dy szczę­śli­wej współ­za­wod­nicz­ki, że ów pół­mi­lio­no­wy po­sag nie do­bie­gał w po­cząt­ku se­zo­nu tej cy­fry po­waż­nej, ale rósł po­wo­li jak każ­de stwo­rze­nie boże, rósł od stu ty­się­cy do dwóch – po­tem z dwóch sko­czył do trzech i t… d… póki się z tego nie zro­bił okrą­gły pół­mi­lio­nik. A po­nie­waż każ­dy blask, cho­ciaż­by na­wet był fał­szy­wy, wszyst­kich oczy ku so­bie zwra­ca, zwra­ca­ła się ku temu bla­sko­wi cała pra­wie mło­dzież se­zo­nu ką­pie­lo­we­go.

Pan­na Eu­ze­bia była ist­nie szczę­śli­wą dzie­wi­cą. – Uśmie­chał się do niej J. Pan Ka­rol zna­ny z za­szczyt­nych swo­ich kol­li­ga­cyj mło­dzie­niec, któ­ry uznał za sto­sow­ne uwa­żać te kol­li­ga­cye jako ka­pi­tał re­al­ny i na nim bu­do­wał naj­świet­niej­sze zam­ki ma­try­mo­nial­ne. Przy­ja­ciel jego, za­cny pan Al­bert z an­giel­skie­mi fa­wo­ry­ta­mi, a z praw­dzi­wie pol­ską bie­dą w za­na­drzu, stał się gor­li­wym jego współ­za­wod­ni­kiem, i tyl­ko nad tem prze­my­śli­wał, jak­by-to przy­ja­cie­lo­wi swe­mu nogę pod­sta­wić…– Sło­wem, na­wet wy­pró­bo­wa­ne i w boju ży­cio­wym za­har­to­wa­ne uczu­cia wa­śni­ły się z sobą na wi­dok tak pięk­nych oczu i tak świet­nej au­re­oli!

Naj­prak­tycz­nej­szym z po­mię­dzy wszyst­kich go­rą­co ką­pa­nych kan­dy­da­tów, był J.Pan Idzi klej­no­tu Kor­czak. Jako do­świad­czo­ny i nie­jed­ne­mi szew­ro­na­mi ozdo­bio­ny już ka­wa­ler, na­kre­ślił so­bie z góry plan bar­dzo roz­sąd­ny. Gra bo­wiem była do­syć znacz­na, a staw­ki od­po­wied­niej nie było pod ręką. J. Pan Idzi miał bar­dzo ład­ne wąsy, miał i wzrost pięk­ny i ob­li­cze wca­le nie­szpet­ne, któ­re ozdo­bio­ne lor­net­ką wca­le do­brze wy­glą­da­ło, – ale nie miał, jak to mó­wią, pew­ne­go re­al­ne­go grun­tu pod no­ga­mi. Szkół żad­nych nie ukoń­czył, bo już od dzie­ciń­stwa spo­so­bił się do tak zwa­ne­go oby­wa­tel­skie­go za­wo­du. Umiał się bar­dzo przy­zwo­icie ubie­rać, mó­wił o wszyst­kiem, był za­pa­lo­nym ama­to­rem koni i ład­nych fa­eto­nów, a gdy po­trze­ba było, umiał tak­że grać w róż­ne gry ha­zar­do­we. Do spe­cy­al­no­ści jego na­le­ża­ło urzą­dza­nie za­baw i pro­wa­dze­nie tań­ców.

A po­nie­waż w dru­giej po­ło­wie dzie­więt­na­ste­go wie­ku, bo­żek mi­ło­ści naj­czę­ściej zja­wia się na ba­lach i świet­nych rau­tach, pan Idzi miał więc słusz­ną na­dzie­ję, że przy jego tak cen­nych przy­mio­tach nie omiesz­ka zło­to­daj­ny bo­żek i do nie­go prze­mó­wić!…

Tak za­zwy­czaj bywa, ale tak się nie sta­ło. J. Pan Idzi klej­no­tu Kor­czak, nie na­le­żał do szczę­śli­wych. – Róż­ne złe de­mo­ny ży­cia pod­sta­wia­ły mu nogę, a prze­ciw ta­kim mo­com trud­na była wal­ka! Pan Idzi był za­wsze ka­wa­le­rem, cho­ciaż już trzy­dziest­ka daw­no mi­nę­ła. Ock­nął się jed­nak w samą porę. Wi­dząc, że ide­al­ne jego przy­mio­ty żad­ne­go do­tąd nie wy­da­ły re­zul­ta­tu, uczy­nił kom­pro­mis z po­zy­ty­wi­zmem wie­ku.

Pan Idzi przy­wiózł z sobą do wód szcza­wo wy ch ja­kie­goś zwię­dłe­go sta­rusz­ka,. któ­re­go w sto­sun­kach oso­bi­stych na­zy­wał stry­jasz­kiem, a na zgro­ma­dze­niach pu­blicz­nych J. Pa­nem mar­szał­kiem. I za­raz ro­ze­szła się wieść od Pie­nin aż po Czer­wo­ny Klasz­tor, źe J. Pan Jak­sa Kor­czak jest gu­ber­nial­nym mar­szał­kiem z Li­twy czy Ukra­iny a bez­dziet­nym stry­jasz­kiem J. Pana Idzie­go, przy­zwo­ite­go kan­dy­da­ta do sta­nu ma­try­mo­nial­ne­go.

I w dziw­nej sprzecz­no­ści sta­nę­ły te­raz naj­szla­chet­niej­sze za­zwy­czaj uczu­cia ludz­kie. Im wię­cej J. Pan Jak­sa kasz­lał, tem wyż­szy był kurs J. Pana Idzie­go. Im wię­cej pan Jak­sa o śmier­ci mó­wił, tem ja­śniej błysz­cza­ły oczki sza­fi­ro­we J, Pani Aga­ty, pan­ny – mę­żat­ki, któ­ra po otrzy­ma­nym roz­wo­dzie, pra­gnę­ła wejść w po­wtór­ne ślu­by mał­żeń­skie. Pan Idzi po­do­bał się jej wi­docz­nie.

Pan Idzi był skrom­ny i wca­le na zdo­byw­cę serc nie­wie­ścich nie wy­glą­dał. Pie­lę­gno­wał z całą sta­ran­no­ścią kasz­lą­ce­go stry­jasz­ka i mar­szał­ka gu­ber­nial­ne­go, i czę­sto da­wał się z tem sły­szeć, jak mu to przy­kro bę­dzie zło­żyć bra­ta ojca swe­go w zie­mi, od któ­rej tak da­le­ko jest fa­mi­lij­ny Kor­cza­ków gro­bo­wiec! A gdy raz żar­to­bli­wie pan Aga­pit po­wie­dział, że śmierć stry­jasz­ka-mar-szał­ka nie spra­wi mu zbyt wiel­kiej bo­le­ści, bo praw­do­po­dob­nie na­le­żeć bę­dzie do tak zwa­nych śmie­ją­cych się suk­ce­so­rów–pan Idzi z po­gar­dą od­parł ten żart, utrzy­mu­jąc, że kil­ka­kroć sto ty­się­cy nie­jest jesz­cze tak znacz­ną cy­frą, któ­ra­by mo­gła przy­tłu­mić w ser­cu jego uczu­cia praw­dzi­wie sy­now­skie!

Tak za­cne sło­wa nie mo­gły prze­paść jak głos wo­ła­ją­ce­go na pusz­czy. Usły­sza­ły ją pięk­ne pan­ny i za­cne ich mat­ki i ciot­ki. Zwró­co­no uwa­gę na szla­chet­ne­go czło­wie­ka, któ­ry z ta­kiem uczu­ciem ko­cha swe­go chy­lą­ce­go się do gro­bu bez­dziet­ne­go stry­jasz­ka.

I sta­ło się pew­ne­go dnia, że J. Pan Jak­sa, czu­jąc się bez­sil­nym, usiadł na ław­ce, na któ­rej przy­pad­kiem sie­dzia­ła J. Pani Scho­la­sty­ka, mat­ka Eu­ze­bii.

J. Pani Scho­la­sty­ka była ko­bie­ta roz­mow­na; za­czę­ła więc roz­mo­wę z kasz­lą­cym sta­rusz­kiem, ra­dząc mu w do­le­gli­wo­ściach jego róż­ne środ­ki do­mo­we. J. Pan Jak­sa przy­jął rady z wiel­ką sub­mi­syą, przy­rzekł wszyst­kie­go pró­bo­wać a przy­tem przy­rzekł tak­że przed­sta­wić swe­go ku­zy­na, przy­szłe­go swe­go spad­ko­bier­cę, któ­ry jest czło­wie­kiem wy­jąt­ko­wym, gdyż o jego śmier­ci na­wet sły­szeć nie chce!

Za­cna ma­tro­na za­chwy­ca­ła się tak rzad­kim oka­zem, i zwró­ci­ła za­raz na to uwa­gę swo­jej je­dy­nacz­ki. Je­dy­nacz­ka była ja­kaś za­my­ślo­na i jak­by tego nie sły­sza­ła. Koń­cem pa­ra­sol­ki ry­so­wa­ła na pia­sku ja­kieś nie­czy­tel­ne hie­ro­gli­fy.

Hie­ro­gli­fy te jed­nak da­dzą się ja­koś od­czy­tać. Są one zna­ka­mi, któ­re wy­ra­ża­ją nie­zwy­kłą bo­leść ser­dusz­ka. A bo­leść ta ztąd po­cho­dzi: W po­dró­ży z Kra­ko­wa przy­łą­czył się do nich ja­kiś po­dróż­ny, któ­ry na­zwał się Jul­ja­nem klej­no­tu Trza­ska. Na­zwi­sko było ład­ne, po­dróż­ny nie był tak­że brzyd­ki, a że nie miał mniej niż lat trzy­dzie­ści i nie­po­spo­li­te zdra­dzał wy­kształ­ce­nie, uzna­ły mat­ka i cór­ka za rzecz słusz­ną, przy­jąć jego to­wa­rzy­stwo.

I jak to zwy­kle w po­dró­ży gór­skiej bywa, oso­bli­wie w bu­dzie gó­ra­la, w któ­rej po­dróż­ni bar­dzo pręd­ko do sie­bie się zbli­ża­ją–uprzej­my to­wa­rzysz zbli­żył się w kil­ku pierw­szych go­dzi­nach świe­żej zna­jo­mo­ści do swo­ich to­wa­rzy­szek da­le­ko wię­cej ani­że­li inni w kil­ku ty­go­dniach lub mie­sią­cach to uczy­nić mogą. Roz­ma­wia­no bar­dzo wie­le, opo­wia­da­no so­bie róż­ne przy­go­dy ży­cia, a gdy pod wie­czór do go­ścin­nej za­je­cha­no karcz­my, gdzie trze­ba było noc­leg od­być, zda­wa­ło się pan­nie Eu­ze­bii, że J. Pan Trza­ska jest daw­nym jej przy­ja­cie­lem, któ­re­go na­gle w gó­rach są­dec­kich od­szu­ka­ła! Pani zaś Scho­la­sty­ce zda­wa­ło się, że J. Pan Jul­jan klej­no­tu Trza­ska jest bar­dzo przy­zwo­ity czło­wiek, a był­by jesz­cze przy­zwo­it­szym, gdy­by wie­dzia­ła ja­kie ma do­bra lub ka­pi­ta­ły.

Kor­dy­al­ny jed­nak po­dróż­nych sto­su­nek nie ucier­piał nic na tej nie­wia­do­mo­śći. Oso­bli­wie Eu­ze­bia na to wca­le nie zwa­ża­ła. Roz­ma­wia­ła z pa­nem Jul­ja­nem z wiel­kiem za­mi­ło­wa­niem, po­dzi­wia­ła jego roz­le­głą na­ukę i dziw­ną de­li­kat­ność, z jaką do­ty­kał w roz­mo­wie róż­nych rze­czy, któ­re jej jesz­cze mo­gły być nie­zna­ne.

I tak chy­żo i szyb­ko roz­wi­nę­ła się w dwóch ser­cach na raz żywa sym­pa­tya, czy­li ra­czej zbu­dzi­ła się, jak się bu­dzi ró­żo­wa ju­trzen­ka, gdy słon­ce ma wejść na nie­bie. O słoń­cu wpraw­dzie jesz­cze nie było mowy, ale była mowa o her­ba­cie, któ­rą trze­ba było na wie­czór przy­go­to­wać. Her­ba­ta w karcz­mie pol­skiej i do tego her­ba­ta dla War­sza­wia­nek, jak mnie­mał uprzej­my to­wa­rzysz po­dró­ży, była istot­nie za­da­niem nie­po­wsze­dniem.

Uprzej­my to­wa­rzysz wszyst­ko jed­nak zwy­cię­żył. – Wy­na­lazł sa­mo­war, zdo­był wę­gle, sam przy­niósł wody z kry­ni­cy, a na­wet tak pręd­ko ogień roz­dmu­chał, że ciem­no­oka Eu­ze­bia szcze­rze mu tego nie­oce­nio­ne­go ta­len­tu za­zdro­ści­ła!

A gdy już woda ki­pieć za­czę­ła, i ró­żo­wa rącz­ka Eu­ze­bii zło­co­ną fi­li­żan­kę pod ku­rek pod­sta­wi­ła, aby ją na­le­ży­cie wy­płó­kać, pu­ścił pan Jul­jan Trza­ska go­rą­cą stru­gę i tak się przy­tem w ciem­ne oczka swo­jej to­wa­rzysz­ki za­pa­trzył, że wca­le nie spo­strzegł, iż woda za­miast do fi­li­żan­ki, pę­dzi ca­łym im­pe­tem na jego rękę. Czar­ne oczka Eu­ze­bii za­szły łza­mi gdy to spo­strze­gła, a gdy po chwi­li uj­rza­ła rękę to­wa­rzy­sza całą ugo­to­wa­ną, mia­ła wiel­ką ocho­tę ze­mdleć, i nie­za­wod­nie tak­by uczy­ni­ła, gdy­by po­trze­ba ra­tun­ku nie za­trzy­ma­ła jej na no­gach. Roz­dar­ła na­pręd­ce ba­ty­sto­wą chust­kę ze swo­ją cy­frą i ob­wi­nę­ła rękę ran­ne­mu, któ­ry za­miast krzy­czeć z bólu, pa­trzał z za­chwy­ce­niem na nią pod­czas tej bo­le­snej ope­ra­cyi.

Ro­zu­mie się, że taka sce­na nie mo­gła przejść bez wpły­wu na mło­do­cia­ne ser­dusz­ko, a gdy po­tem wszyst­kiem trze­ba było do snu oczy za­mknąć, dziw­ne ja­kieś ob­ra­zy sta­wa­ły przed ocza­mi, i nie po­zwa­la­ły po­wie­kom zbroj­nym w je­dwab­ne rzę­sy do­brze się przy­mknąć.

To samo dzia­ło się i w są­sied­nim po­ko­iku, w któ­rym le­żał ran­ny to­wa­rzysz, a któ­re­mu nad ra­nem się przy­śni­ło, że ręka go nie boli ale ser­ce…

Wśród ta­kich i po­dob­nych przy­gód przy­je­cha­no wresz­cie do Szczaw­ni­cy.

Tam cze­ka­ło wszyst­kich strasz­ne, okrop­ne roz­cza­ro­wa­nie! Po kil­ku dniach do­wie­dział się to­wa­rzysz J. Pan

Ju­lian klej­no­tu Trza­ska, że pan­na Eu­ze­bia ma po­sag pół­mi­lio­no­wy, a J. Pani Scho­la­sty­ka do­wie­dzia­ła się, że pan Jul­jan Trza­ska jest aspi­ran­tem na pro­fe­so­ra gim­na-zy­al­ne­go! Po jed­nej i po dru­giej stro­nie sro­gie roz­cza­ro­wa­nie–a po trze­ciej, z po­wo­du tych dwóch roz­cza­ro­wań, wiel­kie zmar­twie­nie! To­wa­rzy­szo­wi Jul­ja­no­wi sta­nę­ły łzy av oczach, gdy się o tem do­wie­dział. Jak­że go­rą­co pra­gnął w tej chwi­li, żeby tych mi­lio­nów wca­le na świe­cie nie było! Na coż mu bo­wiem owe mi­lio­ny, je­że­li przez nie tra­ci wszyst­kie w bu­dzie gó­ral­skiej tak roz­kosz­nie piesz­czo­ne ma­rze­nia? Po co ten mi­lion wlazł do budy gó­ral­skiej? Dla cze­go nie je­chał czte­ro­kon­ną przy­najm­niej ka­re­tą? Dla cze­go mat­ka tego mi­lio­na iak za­wzię­cie tar­go­wa­ła się z Ży­dem w karcz­mie o kil­ka­na­ście gro­szy, któ­re ten­że był so­bie za cu­kier po­li­czył?…

Dla cze­góż złu­dzo­no go tak eks­cen­trycz­ną oszczęd­no­ścią, że wca­le mi­lio­nów nie przy­pusz­czał i dla tego ser­cu swe­mu swo­bod­nie wo­dze po­pu­ścił?… A przedew­szyst­kiem wy­rzu­cał temu mi­lio­no­wi, dla cze­go miał tak czu­łe ser­ce? dla cze­go pięk­ne oczy jego tak pręd­ko łza­mi za­szły, gdy so­bie rękę żyw­cem chciał ugo­to­wać, jak dru­gi Mu­cy­usz Sce­vo­la?…

Gdy­by tego mi­lio­na nie było, jak­że szczę­śli­wym był­by czło­wie­kiem! Był­by mogł ma­rze­nia swo­je zro­dzo­ne w bu­dzie gó­ral­skiej i na noc­le­gu wpro­wa­dzić w rze­czy­wi­stość; był­by naj­przód po­wie­dział Eu­ze­bii, że ją ko­cha, a po­tem za jej przy­zwo­le­niem, mat­ce się z tem zwie­rzył!

Rzecz by­ła­by tak pro­sta! a te­raz sta­nął w dro­dze ten prze­klę­ty mi­lion i od­ciął go na za­wsze od ma­rzeń jego!

Jak­że bo­wiem może bied­ny aspi­rant do ka­te­dry na­uczy­ciel­skiej my­śleć o ser­cu i rącz­ce tak bo­ga­tej pan­ny!

Ta­kie były stra­pie­nia bied­ne­go Jul­ja­na Trza­ski, gdy zda­la stał po­mię­dzy drze­wa­mi nie ma­jąc od­wa­gi ani po­trze­by zbli­ża­nia się do pan­ny Eu­ze­bii. By­ło­by-to bo­wiem sza­leń­stwem, a na sza­leń­stwo miał za wie­le roz­sąd­ku i na­uki.

Po­nie­waż jed­nak trud­no jest, aby na ma­łej sto­sun­ko­wo prze­strze­ni, go­ście ką­pie­lo­wi za­wsze z dala od sie­bie być mo­gli, wy­da­rza­ło się więc cza­sem, że J. Pan Jul­jan Trza­ska, za­gad­nię­ty przez pan­nę Eu­ze­bię, jako daw­ny to­wa­rzysz noc­le­gu, kil­ka słów do niej prze­mó­wił z cze­go pan­na Eu­ze­bia wi­docz­nie była za­do­wo­lo­na, a on skry­cie nie­ma­łą ra­dość uczu­wał.

Roz­są­dek jed­nak ka­zał mu się z tem taić i jak naj­prę­dzej od nie­bez­piecz­ne­go ide­ału swe­go się od­da­lać.

Tak sta­ły rze­czy, gdy kasz­lą­cy sta­ru­szek po dłu­giej roz­mo­wie z pa­nią Scho­la­sty­ką, oświad­czył go­to­wość przed­sta­wie­nia jej swe­go ku­zy­na J. Pana Idzie­go klej­no­tu Kor­czak.

I sta­ło się, że gdy Eu­ze­bia wła­śnie o Trza­sce my­śla­ła, usły­sza­ła na­gle coś o Kor­cza­ku. Trza­ska i Kor­czak, oba rów­ne so­bie klej­no­ty szla­chec­kie, była jed­nak nie­ma­ła mię­dzy nie­mi róż­ni­ca. Wpraw­dzie je­den i dru­gi klej­not nie miał zło­tej opra­wy, ale je­den miał na wi­do­ku ka­te­drę, a dru­gi bo­ga­ty oże­nek! Je­den z nich miał w kie­sze­ni ate­sta­ta uni­wer­sy­tec­kie i na­dzie­ję przy­szłej pro­fe­sor­skiej pen­syj­ki, a dru­gi nie miał nic w kie­sze­ni, tyl­ko przy so­bie miał kasz­lą­ce­go, bez­dziet­ne­go stry­jasz­ka, któ­re­go bar­dzo ko­chał!

Róż­ni­ca klej­no­tów była zbyt ja­sna, aby J. Pani Scho­la­sty­ka pre­fe­ren­cyi dru­gie­mu klej­no­to­wi nie była dała. J. Pan Idzi Kor­czak zo­stał of­fi­cy­al­nie za­pre­zen­to­wa­ny. Od­tąd obaj Kor­cza­ko­wie uwa­ża­li za świę­ty obo­wią­zek to­wa­rzy­szyć wszę­dzie i za­wsze je­den cór­ce, dru­gi mat­ce.

I wkrót­ce za­czę­ło całe to­wa­rzy­stwo ką­pie­lo­we gło­śno mó­wić o róż­nych rze­czach, któ­re je­den klej­not do tem więk­sze­go bla­sku po­bu­dza­ły a dru­gie­mu nie­wy­mow­ne spra­wia­ły zmar­twie­nie.

Po­nie­waż jed­nak Boże słon­ko nie tyl­ko na róże i tu­li­pa­ny, ale i na skrom­ne fioł­ki świe­ci, wy­da­rza­ło się czę­sto, że pan­na Eu­ze­bia, ma­jąc koło sie­bie J. Pana Kor­cza­ka, chcia­ła, aby po dru­giej stro­nie był tak­że J. Pan Trza­ska, to­wa­rzysz z bud­ki gó­ral­skiej i noc­le­gu w karcz­mie ży­dow­skiej.

A gdy to na­stą­pi­ło, zda­rza­ło się zno­wu, że do pana Trza­ski wię­cej mó­wi­ła, ni­że­li do pana Kor­cza­ka i wi­docz­ną dla pierw­sze­go mia­ła sym­pa­tyę.

Spra­wia­ło to małe nie­po­ro­zu­mie­nia mię­dzy nią a za­cną mat­ką, ale sama mat­ka win­na była tym nie­po­ro­zu­mie­niom. Pani Scho­la­sty­ka czę­sto na­bi­ja­ła mło­dą głów­kę swo­jej cór­ki J. Pa­nem Idzim., szczę­śli­wym spad­ko­bier­cą bez­dziet­ne­go stry­jasz­ka. Po­nie­waż jed­nak w roz­mo­wie uży­wa­ła czę­sto ję­zy­ka fran­cuz­kie­go, a mó­wiąc o panu Idzim na­zy­wa­ła go: mon­sieur Gil, po­wsta­ło ztąd smut­ne nie­po­ro­zu­mie­nie w mło­do­cia­nem ser­dusz­ku, któ­re w tem wy­ra­że­niu sły­sza­ło wy­raź­nie: mon­sieur Ju­les.

Dziw­na po­mył­ka! Wy­ra­zy jed­no­brz­mią­ce, a jaka mię­dzy nie­mi róż­ni­ca!…

A po­mył­ka ta po­wta­rza­ła się bar­dzo czę­sto ku wiel­kie­mu zmar­twie­niu J. Pani Scho­la­sty­ki, a nie­ma­łej ra­do­ści pan­ny Eu­ze­bii, któ­ra przy tej po­mył­ce przy­po­mi­na­ła so­bie żywo ową po­dróż w bu­dzie gó­ral­skiej, i ów noc­leg pa­mięt­ny z ki­pią­cym sa­mo­wa­rem!…

J. Pan Trza­ska kon­tent był z tego ską­pe­go fa­wo­ru losu, i z wdzięcz­no­ścią przyj­mo­wał uśmiech za­cho­dzą­ce­go dla nie­go słoń­ca, ale w po­czu­ciu swo­jej nie­pro­por­cyi do mi­lio­na, nig­dy się sam o ten fa­wor nie do­bi­jał. Gdy jed­nak był do tego we­zwa­ny, błysz­cza­ło oko jego bla­skiem naj­droż­sze­go klej­no­tu, a zwi­tek pa­pie­rów uni­wer­sy­tec­kich na ser­cu wy­da­wał mu się gru­bym pu­gi­la­re­sem, w któ­rym jest tak­że mi­lion! Tak sta­ły nie­do­szłe ma­rze­nia z jed­nej stro­ny, a z dru­giej nie­po­ro­zu­mie­nia z po­wo­du pro­nun­cy­acyi fran­cuz­kiej – gdy pro­jek­to­wa­na od daw­na że­glu­ga do Pie­nin po Du­naj­cu, mia­ła przyjść do skut­ku.

Głos sta­re­go ret­ma­na, któ­re­mu dzi­siaj stu lu­dzi po­wie­rza­ło ży­cie swo­je, ra­zem z jego ma­rze­nia­mi i kło­po­ta­mi, roz­le­gał się od brze­ga do brze­ga. Już dano ha­sło do wsia­da­nia na ło­dzie, gdy na­gle zja­wił się wśród tłu­mu go­ści ja­kiś za­cny je­go­mość w sza­racz­ko­wej ka­po­cie, i gło­sem woź­ne­go naj­wyż­sze­go try­bu­na­łu za­czął wo­łać:

– Pa­no­wie i pa­nie! Pro­szę mnie po­słu­chać! "Wy­bie­ra­cie się pań­stwo w Pie­ni­ny! Pie­ni­ny to naj­bliż­sze ku­zyn­ki na­szych Tatr sę­dzi­wych – od­wie­dza­jąc pierw­sze, wy­pa­da przed­sta­wić się tym dru­gim! Któż bo­wiem był­by tak źle wy­cho­wa­ny, aby zbli­ża­jąc się do có­rek i ku­zy­nek, nie za­po­znał się rów­no­cze­śnie z mat­ka­mi i cio­cia­mi! Wszak to pierw­szy obo­wią­zek to­wa­rzy­ski!… Otoż pa­no­wie i pa­nie! wy­bie­ra­jąc się w Pie­ni­ny, przy­rzek­nij­cie mi, że po­je­dzie­cie w od­wie­dzi­ny do Tatr na­szych, bo to prze­cież dom ro­dzi­ciel­ski tych dzie­wic nad­du­naj­skich! Przy­rzek­nij­cie i w do­wód tego, wpisz­cie się w po­czet za­cne­go To­wa­rzy­stwa Ta­trzań­skie­go, któ­re­go wiel­ce nie­god­nym je­stem de­le­ga­tem! Mam oto kar­ty wpi­so­we, mam dy­plo­my i rocz­nik To­wa­rzy­stwa, z któ­re­go wie­le cie­ka­wych do­wie­cie się rze­czy!…

Pa­no­wie i pa­nie! pro­szę, pro­szę!… wkład­ka nie­wiel­ka… kto chce?…

Róż­ny był sku­tek tej ora­tor­skiej prze­mo­wy J. Pana de­le­ga­ta To­wa­rzy­stwa Ta­trzań­skie­go. Jed­ni ci­snę­li się do nie­go i pła­ci­li wkład­ki; dru­dzy obu­rza­li się, że na każ­dym kro­ku są wy­zy­ski­wa­ni na ja­kieś tam cele, z któ­rych tyl­ko ko­zi­ce i świ­sta­ki re­al­ną ko­rzyść od­no­szą!…

– Co mi tam góry ga­li­cyj­skie! – wo­ła­ła z obu­rze­niem pani Eu­fro­zy­na,–ja by­łam w Szwaj­ca­ryi, wi­dzia­łam Mont­blanc i do­li­nę Cha­mo­uny! Ja­kież tam po­rów­na­nie może mieó do­li­na Ko­ście­li­ska!

– Jak moż­na rze­czy swoj­skie po­dzi­wiać! Prze­cież za­zwy­czaj po­dzi­wia­my to, cze­go u sie­bie nie mamy! Tak było u nas za­wsze! – przy­ta­ki­wał pan Izy­dor ze szpa­ko­wa­tą czu­pry­ną.

– Do tego przyj­dzie, że za­miast ryżu, będą z pa­tryo-ty­zmu sprze­da­wa­li na łuty psze­ni­cę pol­ską i każą nam wie­rzyć, ie lep­sza od ryżu!–do­da­ła pani Ka­la­san­to­wa, wiel­ka ama­tor­ka wy­ści­gów kon­nych.

W smut­nem po­ło­że­niu był za­cny de­le­gat To­wa­rzy­stwa Ta­trzań­skie­go. Jed­ną po­ło­wą twa­rzy mu­siał wdzięcz­nie uśmie­chać się do tych, któ­rzy wkład­ki pła­ci­li, a dru­ga po­ło­wą mu­siał wy­ra­żać bo­leść i za­dzi­wie­nie, na taką po­nie­wier­kę uko­cha­nych gór swo­ich, któ­re tak rze­tel­nie po­ko­chał!…

W koń­cu sta­ło się z sza­now­nym de­le­ga­tem to, co za­zwy­czaj dzie­je się z każ­dym wiel­kim czło­wie­kiem, gdy mu sprzy­mie­rzeń­ców i ad­wer­sa­rzy za­brak­nie – za­po­mnia­no o nim. Głos ret­ma­na wo­łał do wsia­da­nia na ło­dzie. Go­ście za­czę­li sio gru­po­wać i pchać do ło­dzi – za­cne­go de­le­ga­ta po­py­cha­no co­raz mniej ła­god­niej, aż w koń­cu ulo­ko­wa­no go w bło­cie i tam zo­sta­wio­no z ca­łym za­pa­sem po­zo­sta­łych dy­plo­mów, rocz­ni­ków i całą jego szla­chet­ną mi­ło­ścią gór ta­trzań­skich.

Pan­na Eu­ze­bia wy­glą­da­ła dzi­siaj bar­dzo pięk­nie. Na­dzie­ja przy­jem­nych w tej wy­ciecz­ce wra­żeń po­draż­ni­ła jaj ner­wy, a lek­ki, pięk­ny ru­mie­niec okra­sił jej twarz bla­dą. Oczy ciem­ne pa­li­ły się ła­god­nym pło­mie­niem i z pew­nym nie­po­ko­jem oglą­da­ły się na wszyst­kie stro­ny.

Przy niej stał szczę­śli­wy kan­dy­dat J. Pan Idzi, a z mat­ką roz­ma­wiał kasz­lą­cy jego stry­ja­szek.

Oczy Eu­ze­bii szu­ka­ły jed­nak jesz­cze ko­goś. Prócz dwóch J. Pa­nów Kor­cza­ków, trze­ba jej było jesz­cze jed­ne­go klej­no­tu. A ten klej­not stał opo­dal, smut­ne­mi ocza­mi pa­trzał na nią, jak ongi pa­trzał lis na tak zwa­ne wi­no­gro­na zie­lo­ne, ale nie miał od­wa­gi zbli­żyć się. – W ręku trzy­mał dy­plom na człon­ka To­wa­rzy­stwa Ta­trzań­skie­go i rocz­nik il­lu­stro­wa­ny z gó­ra­lem na cze­le. Gó­ral ten przy­po­mi­nał mu budę gó­ral­ską z owe­go cza­su, kie­dy to na świe­cie jesz­cze mi­lio­nów nie było, i smut­no za­ma­rzył so­bie bied­ny aspi­rant ka­te­dry na­uczy­ciel­skiej, od któ­rej mi­lio­ny tak da­le­go ucie­ka­ją!…

– Jak­że bę­dzie­my sia­da­li? za­py­ta­ła Eu­ze­bia mat­ki, prze­cią­ga­jąc chwi­lę od­jaz­du.

– Tak jak wszy­scy sia­da­ją! – od­po­wie­dzia­ła pani Scho­la­sty­ka, po­da­jąc rękę stry­jasz­ko­wi.

– A ja z kim będę? – ozwa­ła się zno­wu Eu­ze­bia, pa­trząc cią­gle w koło sie­bie.,

J. Pan Jul­jan Trza­ska stał opo­dal, ale się wca­le nie zbli­żał.

– Mon­sieur Gil – za­wo­ła­ła pani Scho­la­sty­ka – po­daj pan rękę Ze­bci!

Sło­wa te były wy­mó­wio­ne wy­raź­nie, ale nie­szczę­sna dwu­znacz­na fran­cuz­czy­zna, sta­ła się po­wo­dem wiel­kie­go kło­po­tu. Eu­ze­bia pa­trza­ła wła­śnie w tej chwi­li na to­wa­rzy­sza bud­ki gó­ral­skiej, a gdy sło­wa mat­ki usły­sza­ła, była pew­na, że to o panu Jul­ja­nie jest mowa. Czem­prę-dzej więc ski­nę­ła na nie­go chust­ką ba­ty­sto­wą.

Skrom­ny i lę­kli­wy to­wa­rzysz bły­ska­wi­cą sta­nął przed nią.

– Tak pan lu­dzi i zna­jo­mych uni­kasz – rze­kła do nie­go Eu­ze­bia z roz­kosz­nym uśmie­chem – że do­pie­ro trze­ba wo­łać na pana! Po­daj mi pan rękę!

J. Pan Idzi spoj­rzał zdzi­wio­ny.

– Je­że­li się nie mylę – ozwał się – to ja otrzy­ma­łem roz­kaz od mamy do­bro­dziej­ki po­da­nia pani ręki!

Pan Jul­jan stał już przy Eu­ze­bii i sil­nie trzy­mał ją za rękę. W oczach jego błysz­cza­ła ener­gia nie­zwy­kła.

– Mnie się zda­wa­ło, że to o panu Jul­ja­nie mó­wi­ła mama – od­po­wie­dzia­ła Eu­ze­bia spusz­cza­jąc ku zie­mi oczy na­kry­te je­dwab­ną rzę­są.

– Prze­cież wy­raź­nie sły­sza­łem – re­mon­stro­wał pan Idzi – mama po­wie­dzia­ła: Mon­sieur Gil!

– A ja sły­sza­łam: Mon­sieur Ju­les! – jak wi­no­waj­czy­ni od­szep­nę­ła Eu­ze­bia.

– Naj­le­piej tę spra­wę roz­strzy­gnie mama! –mó­wił da­lej po­szko­do­wa­ny.

– Mama? – po­wtó­rzy­ła Eu­ze­bia, i z pew­ną ura­zą wy­rzu­ci­ła głów­ką do góry; – mama ma tu­taj roz­strzy­gać? Czyż moje zda­nie i moja wola ni­czem jest dla pana? Pa­nie Jul­ja­nie chodź­my na łód­kę!

– Pa­nie ła­ska­wy – za­pro­te­sto­wał pan Idzi – pan prze­cież tego nie ze­chcesz zro­bić, bo in­a­czej…

Pan Jul­jan po­czer­wie­niał cały na twa­rzy.

– Pa­nie nie­ła­ska­wy! – od­parł, wstrzy­mu­jąc się od wy­bu­chu, – pan nie ze­chcesz za­pew­ne ubli­żać da­mie; a do­koń­cze­nie roz­mo­wy ze mną, za­cho­wasz na po­tem, gdy bę­dzie­my sami lub nasi po­śred­ni­cy!

Rze­kł­szy to wsu­nął mu swo­ją kar­tę wi­zy­to­wą do ręki, a sam zwró­cił się ku ło­dziom, gdzie już pani Scho­la­sty­ka z cho­rym stry­jasz­kiem oka­za­le sie­dzia­ła.

Eu­ze­bia nie wi­dzia­ła wca­le mat­ki. Była drżą­ca cała, a twarz jej zbla­dła jak ścia­na. Bra­ko­wa­ło jej tchu w pier­siach i nie mo­gła ani sło­wa wy­mó­wić.

Szli obo­je przez ło­dzie, szli wśród tłu­mu, któ­ry ci­snął się ze­wsząd, aby naj­lep­sze miej­sca za­jąć. I sta­ło się, że nie do­szli do mat­ki tyl­ko mu­sie­li ulo­ko­wać się w od­da­le­niu o kil­ka ło­dzi.

Pani Scho­la­sty­ka da­wa­ła róż­ne zna­ki, do­po­ma­gał jej tak­że za­cny stry­ja­szek, ale wszyst­ko to uto­nę­ło wśród gwa­ru i za­mie­sza­nia – i flo­ta od­pły­nę­ła od brze­gów.

Po­wszech­ny en­tu­zy­azm ob­ja­wił się te­raz praw­dzi­wym wa­gne­row­skim ha­ła­sem. Jed­ni krzy­cze­li, dru­dzy wo­ła­li, inni pró­bo­wa­li śpie­wać, a nie­któ­rzy dla więk­sze­go efek­tu strze­la­li z re­wol­we­rów. Prócz tego jesz­cze na po­bliz­kich wzgó­rzach, pod­nie­śli okrzyk pa­stusz­ko­wie, rzu­ca­jąc na ło­dzie całe sno­py gór­skie­go zie­la.

Wśród tak sil­nych akor­dów po­wszech­ne­go unie­sie­nia, trud­no było pani Scho­la­sty­ce ob­ja­wić cór­ce swój gniew, a na­le­ży­te nie­za­do­wo­le­nie panu Jul­ja­no­wi. Usi­ło­wa­nia jej prze­pa­dły wśród cha­osu, a nie­bez­piecz­ne dla wą­tłych łó­dek fale Du­naj­ca, nie po­zwa­la­ły dłu­żej od­da­wać się bez­ce­lo­wym gnie­wom i dą­som. Pani Scho­la­sty­ka ogra­ni­czy­ła się tyl­ko na trzy­krot­nem mach­nię­ciu bia­łą chust­ką, co zno­wu u cór­ki zwy­kłe spro­wa­dzi­ło nie­po­ro­zu­mie­nie. Bio­rąc to za ozna­kę ma­cie­rzyń­skiej ra­do­ści, od­po­wie­dzia­ła mat­ce bia­łą swo­ją ba­ty­sto­wą chu­s­tecz­ką, do cze­go J. Pan Jul­jan do­łą­czył ukłon i uśmiech jak naj­we­sel­szy.

Tak za­koń­czy­ła się na te­raz go­rą­ca mię­dzy mat­ką a cór­ką ka­ta­stro­fa.

J. Pan Idzi, któ­re­mu do­sta­ła się ostat­nia łód­ka i to­wa­rzy­stwo ja­kiejś nie­mło­dej wdo­wy, zbyt da­le­ko od­da­lo­ny był od sce­ny dra­ma­tu na­sze­go i w tej chwi­li nie mogł wpły­nąć na roz­wój go­tu­ją­ce­go się epi­zo­du.

Ma­je­sta­tycz­nie pły­nę­ła ku gó­rom flo­ta gó­ral­ska, przed­sta­wia­jąc ob­raz praw­dzi­wie ma­low­ni­czy. Z ma­łe­go od­da­le­nia wy­glą­da­ła jak po­most rzu­co­ny na wodę, na któ­rym w róż­nych po­zach ma­low­ni­czych sie­dzie­li i klę­cze­li po­dróż­ni. Fan­ta­stycz­ne ubio­ry męż­czyzn, sied­mio­barw­ne stro­je ko­bie­ce i ma­low­ni­czy strój gó­ra­li – wszyst­ko to spra­wia­ło wi­dok uro­czy. A kto­by zbliz­ka tym gru­pom ma­low­ni­czym chciał się przy­pa­trzeć, mógł­by bar­dzo wie­le z nich wy­snuć po­wie­ści, choć­by na­wet nio miał pa­ten­tu na pi­sa­rza.

To­wa­rzy­stwo ką­pie­lo­we skła­da się z lu­dzi, któ­rzy naj­czę­ściej w zwy­czaj­nych sto­sun­kach ży­cia zbyt da­le­ko są od sie­bie od­da­le­ni, albo wca­le so­bie nie­zna­ni. Na krót­ki czas na­stę­pu­je mię­dzy nimi zbli­że­nie, ale w tym krót­kim cza­sie, za­dzierż­gi­wa­ją się tak szyb­ko róż­ne wę­zły to­wa­rzy­skie, że w zwy­kłych sto­sun­kach ży­cia po­trze­ba­by na to może lat ca­łych, co tu­taj w kil­ku ty­go­dniach się ura­bia. Ro­bią się wza­jem­ne kon­ce­sye, na ja­kie w zwy­kłym sta­nie nig­dy­by się nie zgo­dzo­no, da­ru­je się to­wa­rzy­szom lub to­wa­rzysz­kom to i owo, mało zna­nych lu­dzi przy­stra­ja się wróż­ne ak­ces­so­rya, we­dług po­trze­by i upodo­ba­nia, jak się to zwy­kle w te­atrach ama­tor­skich dzie­je i za po­wszech­ną zgo­dą roz­bie­ra­ją się, przyj­mu­ją i roz­da­ją role… na cały czas se­zo­nu ką­pie­lo­we­go.

Sa tacy, któ­rzy z ocho­tą te role bio­rą i od­gry­wa­ją, cho­ciaż do­brze o tem wie­dzą, że one tyl­ko clo wy­jaz­du z wód mają swo­je zna­cze­nie. Są jed­nak i tacy, któ­rzy­by te role chcie­li jo za se­zon ką­pie­lo­wy prze­cią­gnąć i na­wet je na całe ży­cie utrwa­lić.

A ci zno­wu roz­pa­da­ją się na dwie ka­te­go­rye. Jed­ni są za­cni, po­czci­wi, cza­sem zbyt na­iw­ni. To­wa­rzy­skie za­ba­wy bio­rą na se­ryo, do rzu­co­ne­go im w za­ba­wie kwiat­ka przy­wię­zu­ją wiel­ką wagę, cho­wa­jąc go przy ser­cu i z od­nie­sio­nych za­cnych wra­żeń snu­ją wgłę­bi du­szy ro­je­nia naj roz­kosz­niej­sze.

"W ide­al­niej szych wa­run­kach ży­cia ką­pie­lo­we­go nie wi­dzą ukry­tych cier­ni rze­czy­wi­sto­ści i śmia­ło pusz­cza­ją łód­kę swo­ich ma­rzeń na fale wrz­bu­rzo­ne!…

Inni zno­wu mają wszel­kie po­zo­ry tych pierw­szych, w grun­cie jed­nak tem się róż­nią, że co u pierw­szych jest wro­dzo­ną szcze­ro­ścią, u tych jest – prze­bie­głą spe­ku-la­cyą.

Spe­ku­lu­ją na ugru­po­wa­nie się u wód sto­sun­ków ży­cio­wych na ide­al­niej szych wa­run­kach, aby z tego ugru­po­wa­nia dla sie­bie co sko­rzy­stać. Pod płasz­czem ide­al­niej szych za­chwy­tów po­lu­je się na po­saż­ne pan­ny, lub za­sob­niej szych cpu że­rów.*

Ileż te­ma­tów do naj róż­no­rod­niej szych sy­tu­acyj daje na­przy­kład taka ru­cho­ma tra­twa, pły­ną­ca zwol­na po fa­lach Du­naj­ca!

Już samo ugru­po­wa­nie tu­ry­stów i tu­ry­stek ką­pie­lo­wych jak­że wie­le mówi! Jak wy­mow­ne są te pozy na łód­kach, te ge­sta, te fan­ta­stycz­ne dra­pe­ryę ple­dów, sza­lów, chu­s­tek i gazy błę­kit­nej! A ten chó­ral­ny dźwięk mowy, wśród plu­sku fal, szu­mu wia­tru i na­wo­ły­wań ret­ma­na, czyż nie przy­po­mi­na gwa­ru gieł­dy wiel­ko­mia­sto­wej, na któ­rej ro­bią się do­bre i złe in­te­re­sa.

Szma­rag­do­we fale Du­naj­ca pię­trzą się co­raz wy­żej, ła­mią się w ostrych, groź­nych li­niach na ska­łach pod­wod­nych. Od cza­su do cza­su stuk­nie łód­ka wy­wrot­na o grzbiet ta­kiej ska­ły… tu zno­wu bia­ła pia­na sza­lo­ne­go wiru ob­rzu­ci ją do­ko­ła prze­ślicz­ną, praw­dzi­wie bra­banc­ką ko­ron­ką… a do tego mie­sza się głos ret­ma­na i ory­lów, ostrze­ga­ją­cy o nie­bez­pie­czeń­stwie nie­wi­dzial­nem. Wszyst­ko to przy­po­mi­na nie­ustan­nie po­dróż­nym, że są w nie­bez­pie­czeń­stwie, że lada chwi­la mogą spie­nio­ne fale za­lać ło­dzie, pod­wod­na ska­ła ro­ze­rwać ich kru­che wię­zy!

O, jak­że bliz­ko sie­bie są w ta­kiej chwi­li ser­ca ludz­kie! Jak ła­twa jest do nich dro­ga, gdy co chwi­la trze­ba to­wa­rzy­sza z prze­stra­chu za rękę uchwy­cić i moc­no ją ści­snąć!

A ileż zno­wu nie­po­ro­zu­mień przy­no­si po­tem każ­da taka żyw­sza sce­na! Ileż złud­ne­go wąt­ku do­star­cza po­tem do próż­nych ma­rzeń taka jed­na chwi­la!…

Je­dy­ne szczę­ście, że te wszyst­kie uro­jo­ne nie­bez­pie­czeń­stwa i roz­ko­sze, prze­rwa­ne tchnie­niem zim­nej rze­czy­wi­sto­ści, roz­ry­wa­ją się ła­two jak przę­dza pa­ję­cza i ula­tu­ją tam, gdzie za­zwy­czaj każ­da ula­tu­je… pa­ję­czy­na!… Znaj­du­je ją do­pie­ro pa­stu­szek mały, za­wie­szo­ną na krza­kach cier­ni i bo­dia­ka po­szar­pa­ną i po­dar­tą na ga­łę­ziach gło­gu…

Na ta­kiem tle po­wy­żej od­ma­lo­wa­nem, wy­bit­nie ry­su­ją się dwie po­sta­ci. Sie­dzą na łód­ce uprzy­wi­le­jo­wa­nej, bo uma­jo­nej w zie­lo­ne so­sno­we ga­łę­zie i roz­ma­wia­ją z sobą z wiel­kiem za­ję­ciem. W oświe­tle­niu słoń­ca, wy­glą­da­ją nie­mniej ma­low­ni­czo od in­nych.

Ona ma ró­żo­wą su­kien­kę, któ­ra z bla­do-błe­kit­ną wo­al­ką jest po­dob­na do ró­żo­we­go ob­łocz­ka na nie­bie, gdy go wie­czor­ne słoń­ce ja­snym ru­mień­cem okra­si. Swa­wol­ny wie­trzyk, jak psot­ny ko­tek ba­bu­ni, bawi się lot­ną wo­al­ką i ró­żo­wą su­kien­ką, ukła­da­jąc jed­ną i dru­gą w za­lot­ne dra­pe­ryę… I pro­za­icz­ny słom­ko­wy ka­pe­lusz to­wa­rzy­sza, przy­bie­ra przy tem oświe­tle­niu ja­kieś kształ­ty nie­zwy­kłe, a rzu­co­ny nie­dba­le na ra­mię pled an­giel­ski, na­dy­ma się na po­do­bień­stwo ża­gla an­giel­skie­go okrę­tu, któ­rym praw­do­po­dob­nie do sta­łe­go lądu Eu­ro­py przy­je­chał.

Mimo tych lek­kich, za­lot­nych dra­pe­ryj szat ze­wnętrz­nych, bar­dzo po­waż­na pro­wa­dzi­ła się na tej łód­ce roz­mo­wa.

Dzie­wi­ca w ró­żo­wej suk­ni mia­ła twarz zmar­twio­ną, cho­ciaż oczy błysz­cza­ły ja­śniej – a to­wa­rzysz jej ob­ja­wiał w ru­chach swo­ich taką ener­gię, jak­by był Ja­zo­nem i wła­śnie w kra­je nie­zna­ne pusz­czał się po zło­te runo…

– Mój Boże – mó­wi­ła Eu­ze­bia – gdy­by co złe­go z tego wy­ni­kło, ja­bym… umar­ła! Po­wia­dam panu szcze­rze, że nie prze­ży­ła­bym nie­bez­pie­czeń­stwa, któ­re­by panu za­gra­ża­ło!

To­wa­rzysz ści­snął ser­decz­nie małą rącz­kę, któ­rą wła­śnie z po­wo­du za­po­wie­dzia­ne­go przez ret­ma­na nie­bez­pie­czeń­stwa w swo­jej dło­ni trzy­mał!

– Niech się pani ni­cze­go nie lęka – od­po­wie­dział J. Pan Jul­jan – i wie­rzaj pani, był­bym na­wet szczę­śli­wy, gdy­bym dla pani mogł…

– Nie mów pan tak! Gdzie cho­dzi o ży­cie…

– Dla cze­go ma… cho­dzie o ży­cie?

– Prze­cież pan Idzi może pana wy­zwać na po­je­dy­nek.

Za­świe­ci­ły się oczy pana Jul­ja­na.

– By­ło­by to dla mnie naj­więk­szem szczę­ściem…

– Po­je­dy­nek… szczę­ściem? któż kie­dy sły­szał o tem!

– Dał­bym do­wód, że dla pew­nych zdań i uczuć mego ser­ca, moge i ży­cie na kar­tę po­sta­wić!

– Niech pan tak nie mówi, bo te sło­wa bolą mnie!

– "Wie­rzę… bo pani masz szla­chet­ną du­szę, mu­sisz cier­pieć nad za­wo­dem czło­wie­ka, któ­re­go nie­oględ­ne ser­ce po­pa­dło w wiel­ką sprzecz­ność z na­tu­ral­nym roz­sąd­kiem!…

– Nie­po­trze­ba było tak sta­now­czo do nie­go prze­ma­wiać!

– Czy do ser­ca, czy do roz­sąd­ku?

– Nie, do pana Idzie­go!

Pan Jul­jan uśmiech­nął się zlek­ka iro­nią.

– Nie wiem – od­po­wie­dział z kwa­śną miną – czy pani wię­cej cho­dzi…

– O ser­ce, czy roz­są­dek… chcia­łeś pan po­wie­dzieć?

– Nie… o mnie, czy o pana Idzie­go! Błysz­czą­ce oczy Eu­ze­bii spo­czę­ły na twa­rzy pana

Jul­ja­na z pew­nym wy­ra­zem wy­rzu­tu.

– Jak pan mo­żesz oto py­tać?–ozwa­ła się po chwi­li z lek­kim ka­pry­si­kiem.

Aspi­rant-pe­da­gog ode­tchnął cięż­ko.

– Przy­znam się pani – od­po­wie­dział smut­no – że przed trze­ma ty­go­dnia­mi dał­bym inną na to od­po­wiedź. Być na­wet może, że wte­dy nie mia­ła­byś pani po­wo­du ta­kie­go za­py­ta­nia. Wte­dy dla mnie było wszyst­ko tak ja­sne, tak czy­tel­ne! Dzi­siaj… z ża­lem mu­szę wy­znać, że wszyst­ko jest mi ciem­ne, jak ciem­na jest cała przy­szłość moja, któ­rej tyl­ko jed­na gwiaz­da przy­świe­cać mo­gła! Dzi­siaj ta gwiaz­da sta­ła się wspn­nia­lem słoń­cem, któ­re ma dwór swój wła­sny, ma pla­ne­ty tak oka­za­łe jak Mars, Sa­turn…

– My­śla­łam, źe za­miast astro­no­mii, mó­wić pan bę­dziesz o panu Idzim.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: