Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nowele - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nowele - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 415 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

– Spra­wie­dli­wie, pro­szę pani! Jak pra­gnę, żeby mi się dzie­ci zdro­wo cho­wa­ły, tak on nig­dy nie umrze.

– Moja Wa­len­to­wo – rze­kłam po­waż­nie – je­że­li chce­cie mó­wić po­dob­ne bred­nie, to się przy­najm­niej nie za­kli­naj­cie w ten spo­sób.

Oso­bę, któ­rą temi sło­wy zgro­mi­łam, była stróż­ka domu, po­sia­da­ją­ce­go mnie do­pie­ro od ty­go­dnia w licz­bie swo­ich lo­ka­to­rów.

Od­no­si­ła mi ona niby list, zo­sta­wio­ny u niej pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści, ale w isto­cie przy­szła poto, aby mnie wta­jem­ni­czyć w dzie­je wszyst­kich daw­niej­szych miesz­kań­ców, o ile te jej sa­mej były zna­ne.

Na­próż­no prze­rwa­łam jej w po­ło­wie opo­wia­da­nie o tem pań­stwie z dołu, któ­rzy wy­pra­wia­ją bale, a ko­mor­ne pła­cą ka­pa­ni­ną, i o tej pani z dwie­ma cór­ka­mi z pierw­sze­go pię­tra, do któ­rych przy­cho­dzą ka­wa­le­ro­wie i przy­sy­ła­ją im kwia­ty i cu­kier­ki; ale ona, Wa­len­to­wa, wie pew­ni­kiem, iż ża­den z nich że­nić się nie my­śli.

Na­próż­no da­łam jej do zro­zu­mie­nia, że mnie to nic nie in­te­re­su­je, dla­cze­go żona urzęd­ni­ka z ban­ku z bocz­nej ofi­cy­ny wy­cho­dzi tak czę­sto za­wo­alo­wa­na i za co spra­wia so­bie ta­kie dro­gie okry­cia i ka­pe­lu­sze; nie­zra­żo­na ko­bie­ci­na za­czy­na­ła co­raz to coś in­ne­go, pró­bu­jąc, czy prze­cież nie na­tra­fi na coś, coby moję cie­ka­wość obu­dzi­ło.

I tra­fi­ła.

Zo­ba­czyw­szy, że słu­cha­jąc jej z roz­tar­gnie­niem, wo­dzę wzro­kiem po oknach ofi­cy­ny, zaj­mu­ją­cej prze­ciw­le­głą stro­nę wą­skie­go po­dwó­rza, zbli­ży­ła się i rze­kła ta­jem­ni­czo ostrze­ga­ją­cym gło­sem:

– Nie­chby ta pani le­piej w te tu okna nie pa­trzy­ła, bo się pani, cze­go, Boże broń, może prze­lęk­nąć!

– Cze­go? – za­py­ta­łam, za­trzy­mu­jąc mi­mo­wo­li spoj­rze­nie na­tem wła­śnie oknie, ja­kie mi wska­zy­wa­ła.

Było ono we­nec­kie, czy­sto umy­te i w tej chwi­li za­sło­nię­te sza­rą, płó­cien­ną ro­le­tą.

– A sta­re­go, co przy niem w fo­te­lu sia­du­je. Ino te­raz pew­no śpi, bo mu pani za­pu­ści­ła sto­rę.

Oj! pro­szę pani! ta­kie­go dru­gie­go na ca­łym świe­cie chy­ba nie­ma!

Pod­nio­sła ra­mio­na ru­chem prze­ra­że­nia i po­dzi­wu, a jed­no­cze­śnie pa­trzy­ła na mnie wy­cze­ku­ją­co.

Uli­to­wa­łam się nad tą jej wi­docz­ną i tak go­rą­cą chę­cią pusz­cze­nia wo­dzy swej wie­lo­mów­no­ści i za­in­te­re­so­wa­na też tro­chę rze­kłam:

– Cóż­to za sta­ry, i cóż w nim ta­kie­go nad­zwy­czaj­ne­go?

Wa­len­to­wa ode­tchnę­ła, jak­by jej wiel­ki cię­żar spadł z pier­si.

– Du­żo­by to o tem było ga­da­nia, pro­szę pani – za­czę­ła tym sa­mym uro­czy­ście ta­jem­ni­czym to­nem oso­by, któ­ra wie, że po­wie coś ta­kie­go, cze­go przed­tem nig­dy nie sły­sza­no. – Jak so­bie tak zna­gła o tem po­my­ślę, tak mi się w gło­wie po­mie­ścić nie może, żeby to była aku­rat­nie praw­da, a prze­cie już dzie­sięć lat na to pa­trzę, jak, nie­przy­mie­rza­jąc, te­raz na pa­nią. Ano to tak było. My­śmy ta na­sta­li, już się ma na pięt­na­sty rok, aż czwar­tej je­sie­ni przy­szła taka so­bie po­rząd­na pani, ni mło­da, ni sta­ra, i na­ję­ła dwa po­ko­je, je­den z tem sze­ro­kiem oknem, a dru­gi obok, gdzie te do­nicz­ki – wi­dzi pani? Jest i kuch­nia i przed­po­kój, i co po­trze­ba do wy­go­dy, wca­le do­bre miesz­ka­nie i ta­nie, bo to, za po­zwo­le­niem pani, ma ten je­den fe­ler.

– Mniej­sza z tem – prze­rwa­łam – mów­cie da­lej!

– Ha, no! jak na­ję­ła, tak na­ję­ła. Za­raz trze­cie­go dnia, bo to już było po kwar­ta­le, zwieź­li me­ble, dwa łóż­ka, stat­ki do­mo­we; tak mój, coto ma na wszyst­ko spe­ku­la­cyą, po­wia­da do mnie: "Pew­ni­kiem mał­żeń­stwo bez dzie­ci, bę­dzie spo­kój". "A może" – po­wia­dam. Ta pani się cią­gle szwen­da­ła, usta­wia­ła, a gdy już wszyst­ko było, jak się na­le­ży… pa­trzy­my, a tu wcho­dzi dwóch tra­ga­rzy i nio­są… o! bo­daj­że cię, jak się to na­zy­wa, co to cho­rych w tem prze­wo­żą?

– Lek­ty­ką? – pod­da­łam.

– Rych­tyg. Spoj­rzę ja i jak nie wrza­snę: "Je­zus, Ma­rya!" aż mnie mój, za po­zwo­le­niem pani, huk­nął w ple­cy, że­bym była ci­cho. Ale się taki sam swo­im po­rząd­kiem zląkł, bo to pro­szę pani, nie­wię­cej, tyl­ko jak­by ko­ścio­trup sie­dział w tem no­sia­dle. Gło­wa gdzieś wpo­dle brzu­cha, bro­da, żeby nią prze­bił, ust zpod nosa nie­wi­dać, oczy, jak ser­wat­ka, a skó­ra, to już i gli­na źół­ciej­sza być nie może. A trzę­sie się to, a kiwa, a char­ko­cze za każ­dem ode­tchnie­niem… O! Jezu – my­ślę so­bie – a gdzie też ta pani mia­ła su – mie­nie ta­kie­go czło­wie­ka na nowe miesz­ka­nie cią­gnąc! Toże jeno stać a pa­trzeć, jak Panu Bogu du­szę odda. A i mój po­wia­da do mnie: "To ci bal do­pie­ro! Bę­dzie po­grzeb". A bę­dzie – po­wia­dam – nie­chby już trum­nę sta­lo­wa­li czy co". I cho­ciem się cała trzę­sła jesz­cze ze stra­chu, po­szłam za nimi bez cie­ka­wość. A pani tym­cza­sem za­raz go na fo­tel, na­tar­ła mu czo­ło czem­sić moc­nem, a że jej słu­gi jesz­cze nie było, więc pro­si mnie, że­bym jej przy­nio­sła wody na sa­mo­war. A no, co nie mia­łam przy­nieść? Zro­bi­ła du­chem her­ba­ty; sta­ry się na­pił w taki nie­przy­mie­rza­jąc spo­sób, że ona mu ły­żecz­ką do gar­dła wle­wa­ła, a on co łyk­nie, to se wes­tchnie, mam­ro­cze: "Oj! moja Ka­ro­liń­ciu! oj, dłu­gie ży­cie! dłu­gie ży­cie", i tak po­pi­ja­jąc i mam­ro­cząc, usnął. Ja­bym tam so­bie była dała uciąć trzy pal­ce u pra­wej ręki, że ju­tra nie do­cze­ka, a ta i ju­tro prze­szło, i po­za­ju­tro, i dzie­sięć lat cał­ko­wi­tych, a on żyje i żyje. Już mu wi­dać tak są­dzo­no, aby nig­dy nic umarł!

I za­pew­nie­nie to po­par­ła owem za­klę­ciem się na zdro­wie swo­ich dzie­ci, za któ­re ja ją zgro­mi­łam.

Ale Wa­len­to­wa wstrzą­snę­ła tyl­ko gło­wą.

– Albo to ja jed­na tak mó­wię? Niech pani spy­ta, kogo chce w ka­mie­ni­cy, wszy­scy wie­dzą.

Oto na ten przy­kład, on aka­de­mik z trze­cie­go pię­tra, co mu usłu­gu­ję, prze­cie cię­giem w książ­kach sie­dzi, a to samo po­wia­da; i jesz­cze go ja­ko­sić prze­zy­wa Asu­cha­rem czy jak. Bo i spra­wie­dli­wie, że czy­sty su­char z tego człe­ka. Ze­sechł za ży­cia i już nie umrze – po­wtó­rzy­ła z naj­głęb­szem prze­świad­cze­niem.

– A ileż on moie mieć lat? – spy­ta­łam, nic mo­gąc się oprzeć pew­ne­mu wra­że­niu, ja­kie wy­war­ło na mnie opo­wia­da­nie stróż­ki.

– Musi ze dwie­ście albo wię­cej!

Ru­szy­łam ra­mio­na­mi, lecz wzrok mój cie­ka­wo­ścią przy­ku­ty, spo­czy­wał wciąż na­tem za­sło­nię­tem oknie, poza któ­rem kry­ło się to ży­cie dziw­ne, tak prze­sąd­ny po­strach swo­jem trwa­niem bu­dzą­ce.

– A ta pani? – za­py­ta­łam po chwi­li – czy to jego wnucz­ka?

– Bóg ją ta wie, ale ju­ści na wnucz­kę za­mło­da. A obok tego, jak mówi do nie­go, bo on, pro­szę pani, sły­szy jesz­cze tro­chę, to go na­zy­wa "pan". Ha, może to bez wiel­kie po­sza­no­wa­nie dla ta­kie­go wie­ku. Słu­ga jej się na­chwa­lić nie może, coto za do­bra pani. Grzecz­na, spo­koj­na, pra­co­wi­ta! Jak wró­ci z lek­cyi, bo niby jest gu­wer­nant­ką przy­cho­dzą­cą, to za­raz zaj­mu­je się sta­rym albo się bie­rze do ro­bo­ty! A żeby pani wi­dzia­ła, ja­kie to są ro­bo­ty! Mat­ko Bo­ska! jak ma­lo­wa­nie. Aż oczy bolą pa­trzeć! Pięk­ne bo i pie­nią­dze za to bie­rze; daj Boże… każ­de­mu. Te­raz jak wy­szy­ła ser­wet­kę na stół sa­me­mi je­dwa­bia­mi i z ty­kut­kich ka­wa­łecz­ków atła­su i in­nych skraw­ków, to jej ta pani, co ją sta­lo­wa­ła, ośm­dzie­siąt ru­bli za­pła­ci­ła. Praw­da, że pół roku nad nią no­ca­mi du­dła­ła; aleć za­wsze to pięk­ny grosz.

Ga­da­ni­na Wa­len­to­wej za­czę­ła mnie nu­żyć. Się­gnę­łam po książ­kę, chcąc się jej tym spo­so­bem po­zbyć, gdy wtem ona wy­chy­li­ła się żywo przez okno, wo­ła­jąc:

– O! o! pro­szę pani! Wła­śnie z lek­cyi wra­ca. Nie­chno pani zo­ba­czy!

Wyj­rza­łam pręd­ko.

Przez po­dwó­rze szła ko­bie­ta śred­nie­go wzro­stu, szczu­pła, w czar­nej per­ka­lo­wej suk­ni, bo dzień był go­rą­cy, i czar­nym sło­mia­nym ka­pe­lu­szu ze spusz­cza­ją­cem się na twarz ron­dem.

Zpod tego ron­da mi­gnę­ło mi coś śnia­de­go, jak­by po­li­czek Kre­ol­ki, lecz ry­sów roz­róż­nić nie mo­głam.

– Zara ją pani le­piej zo­ba­czy – upew­nia­ła Wa­len­to­wa. – Ma taki zwy­czaj, że jak zkąd przyj­dzie, tak naj­przód okno otwie­ra i kwiat­ki swo­je oglą­da, bo się w nich strasz­nie ko­cha.

Wszyst­kie te krza­ki, jak je pani wi­dzi, to sama od ma­leń­ko­ści wy­ho­do­wa­ła.

Wa­len­to­wa mó­wi­ła praw­dę.

Nie mi­nę­ło pięć mi­nut, gdy nie­za­sło­nię­te okno otwo­rzy­ło się i sta­nę­ła w niem czter­dzie­sto­let­nia może ko­bie­ta.

Tyl­ko gło­wa jej wy­sta­wa­ła po­nad gę­stym ży­wo­pło­tem krze­wów, gło­wa kształt­na, nie­wiel­ka, po­kry­ta buj­na, masą czar­nych, jak kru­cze skrzy­dła, wło­sów, w gru­be war­ko­cze nad czo­łem upię­tych.

Za­czę­ła otrze­py­wać list­ki tro­skli­wie, obe­rwa­ła kil­ka uwię­dłych kwiat­ków bia­łej aza­lii, po­roz­su­wa­ła do­nicz­ki, pró­bu­jąc pal­ca­mi zie­mi, czy jest dość wil­got­ną.

Ru­chy jej były dość po­wol­ne, lecz wdzięcz­ne. Pa­trzy­łam na nią do­pie­ro od paru mi­nut, a już po­cią­gnę­ła mnie ku niej wiel­ka, nie­wy­tłó­ma­czo­ną sym­pa­tya i chęć po­zna­nia jej bli­żej. Nig­dy naj­więk­sza pięk­ność nie wy­wie­ra na mnie tak sil­ne­go wra­że­nia, jak twa­rze, na­pięt­no­wa­ne śla­da­mi ci­chych, głę­bo­ko ta­jo­nych, w du­szy roz­gry­wa­nych dra­ma­tów ży­cia, nad któ­rych ostat­nim ak­tem za­pa­dła już kor­ty­na; a twarz nie­zna­jo­mej na­le­ża­ła wła­śnie do ta­kich.

Była już nie­mło­dą, lecz nie moż­na jej było na­zwać zwię­dłą. Cerę mia­ła sma­głą i zdro­wą, rysy wy­dat­ne o li­niach czy­stych i nie­po­spo­li­tych, oczy bar­dzo duże, czar­ne i pa­trzą­ce jak­by przez sza­rą gazę wiecz­nej me­lan­cho­lii.

Mo­głam jej się przyj­rzeć do­kład­nie, prze­strzeń bo­wiem po­mię­dzy na­sze­mi okna­mi była nie­wiel­ka, a ona ani razu nie skie­ro­wa­ła wzro­ku w moję stro­nę. Nie umiem po­wie­dzieć dla­cze­go, ale zro­bi­ła na mnie wra­że­nie sta­rej pan­ny, albo ra­czej sta­rej dzie­wi­cy – je­że­li się tak wy­ra­zić moż­na.

By­wa­ją ko­bie­ty, tak na­wskróś ko­bie­ce, tak stwo­rzo­ne na żony i mat­ki, że, je­śli się z tem swo­jem prze­zna­cze­niem roz­mi­ną, wy­glą­da­ją już po­tem za­wsze, jak gdy­by im cze­goś bra­ko­wa­ło.

Otóż ona wy­da­ła mi się jed­ną z ta­kich.

– Jak się ta pani na­zy­wa? – za­py­ta­łam zwra­ca­jąc się do stróż­ki.

– Ka­ro­li­na Strze­mień­czyc.

– A ten sta­ru­szek?

– Tak­że Strze­mień­czyc. Imię prze­po­mnia­łam.

– Dziw­ne na­zwi­sko – rze­kłam. – Czy to pan­na, czy wdo­wa?

– Nie wiem, pro­szę pani. Sam go­spo­darz ich mel­do­wał, bo go o to pro­si­ła. Na kar­cie stoi tyl­ko: "Ka­ro­li­na Strze­mień­czyc", i niby jako się z lek­cyi utrzy­mu­je.

Przez ten czas ko­bie­ta od­stą­pi­ła od okna i znik­nę­ła w bocz­nych drzwiach po­ko­ju.

– Pew­no po­szła do sta­re­go – za­uwa­ży­ła nie­zmor­do­wa­na Wa­len­to­wa. – Już­by i naj­ro­dzeń­sza wię­cej' dbać o ojca nie mo­gła, jak ona o nie­go. A Boże się zmi­łuj, co z nim za męka! O siód­mej wie­czo­rem idzie spać do łóż­ka, a o czwar­tej w nocy już się bu­dzi, i za­raz trze­ba go ubie­rać i sa­dzać w fo­tel, bo wy­le­żeć nie może. A jada, to z dzie­sięć razy na dzień, po­tro­szecz­ku, jak­by ten ptak, i same tyl­ko ja­rzy­ny i le­gu­mi­nę; mię­sa ani na le­kar­stwo, spra­wie­dli­wie! I pro­szę pani, ona mu to wszyst­ko sama przy­rzą­dza, kar­mi go, poi, ubie­ra, bo gdzie­by tam ja­kiej słu­dze cier­pli­wo­ści star­czy­ło. Choć­by ta Mag­du­sia na ten przy­kład, i pen­syą ład­ną bie­rze, i pre­zen­ty do­sta­je, bo to hoj­na pani, a taki na­rze­ka i po­mstu­je, że ogień w nocy ro­bić musi, i po­wia­da, że gdy­by nie pani, toby wszyst­ko pra­snę­ła i po­szła, tak jej się przy­krzy cię­giem ka­wę­czyć! Oj! bied­na też­to ta pani, bied­na, a i koń­ca temu utra­pie­niu nie bę­dzie, bo on ją pew­ni­kiem prze­ży­je, jako nas wszyst­kich.

I tu Wa­len­to­wa, jak­by w oba­wie, że­bym jej zno­wu nie za­prze­czy­ła, za­bra­ła się pręd­ko do wyj­ścia, a ja zo­sta­łam przy oknie, za­du­ma­na nad tem, co od niej usły­sza­łam.II.

Upły­nę­ło dni kil­ka.

Przez ten czas nie­jed­no­krot­nie spo­glą­da­łam w okno we­nec­kie z na­dzie­ją uj­rze­nia nie­śmier­tel­ne­go sta­rusz­ka, lecz za­wsze tak się zda­rzy­ło, że ro­le­ta była wte­dy spusz­czo­ną.

Zato pa­nią czy pan­nę Ka­ro­li­nę wi­dy­wa­łam czę­sto zpo­za kwia­tów i parę razy roz­mi­nę­łam się z nią na po­dwó­rzu lub w bra­mie. Szła za­wsze, jak ktoś, co się do ni­cze­go nic śpie­szy, a też i z ni­czem nie ocią­ga, a w ru­chach jej było coś za­gad­ko­we­go.

Naj­su­row­sza sys­te­ma­tycz­ność prze­bi­ja­ła się u niej we wszyst­kiem, na­wet w wią­za­niu czar­nych wstą­żek u ka­pe­lu­sza, za­wsze na jed­na­ko­wą ko­kar­dę pod bro­dą koło le­we­go ucha.

Wie­czo­ra­mi dłu­go pa­li­ła lam­pę, a wte­dy na tle spusz­czo­nej u jej okna sto­ry ry­so­wa­ła się syl­wet­ka po­chy­lo­nej gło­wy, i mi­ga­ła raz po raz pod­no­szą­ca się ręka, z cze­go wnio­sko­wa­łam, że musi pra­co­wać nad temi ha­fta­mi, któ­re ta­kim za­chwy­tem przej­mo­wa­ły Wa­len­to­wą, a tak­że i to, że ma­te­ry­al­ne jej po­ło­że­nie nie na­le­ży do we­sel­szych.

Czwar­te­go dnia na­resz­cie, spoj­rzaw­szy na­prze­ciw­ko, za­drża­łam mimo woli.

Okno we­nec­kie było od­sło­nię­te, jed­no jego skrzy­dło otwar­te, a w tych wą­skich, wy­dłu­żo­nych ra­mach, na ciem­nem tle po­ko­ju, jak­by pen­zlem naj­dzik­sze­go im­pre­sy­oni­sty rzu­co­na, wy­stę­po­wa­ła gło­wa spi­cza­sta, nie­wiel­ka, zu­peł­nie łysa, o brud­nych po­ły­skach sta­rej ko­ści sło­nio­wej i szkie­le­to­wym pro­fi­lu, któ­ry tyle tyl­ko ludz­kie­go w so­bie za­cho­wał, aby tem swo­jem nie­za­prze­czo­nem czło­wie­czeń­stwem bu­dzić tem więk­szy wstręt i prze­ra­że­nie.

Wa­len­to­wa nic nie prze­sa­dzi­ła. Coś po­dob­ne­go raz tyl­ko w ży­ciu moż­na było zo­ba­czyć, a jesz­cze nie ochło­nę­łam z pierw­sze­go wra­że­nia, gdy przez drzwi w bocz­nej ścia­nie we­szła i zbli­ży­ła się do okna Ka­ro­li­na.

Sta­ry z trud­no­ścią pod­niósł nie­co gło­wę, osa­dzo­ną na cien­kiej, po­dob­nej do snop­ka żył i mu­sku­łów szyi, a nos i bro­da za­czę­ły mu się trząść, za­pew­ne od ru­chu nie­wi­dzial­nych, ukry­tych pod nie­mi ust. Ko­bie­ta słu­cha­ła go, na­le­wa­jąc z flasz­ki ja­kiś płyn na łyż­kę, po­czem rze­kła czy­stym, dźwięcz­nym i tak do­no­śnym gło­sem, że i o moje uszy obi­ły się naj­wy­raź­niej na­stę­pu­ją­ce sło­wa:

– Niech pan wy­pi­je, to pana za­wsze po­krze­pia.

Więc rze­czy­wi­ście na­zy­wa­ła go pa­nem. Ja­kiż więc sto­su­nek łą­czy tych dwo­je lu­dzi, no­szą­cych jed­na­ko­we na­zwi­sko i miesz­ka­ją­cych pod jed­nym da­chem? Ja­kich­że in­nych krew­nych mógł­by mieć ten sta­rzec stu­let­ni oprócz wnu­ków i pra­wnu­ków, a ci prze­cież nie ty­tu­ło­wa­li­by go tak ety­kie­tal­nie.

Tym­cza­sem Ka­ro­li­na z wiel­ką ostroż­no­ścią na­po­iła sta­rusz­ka, po­chy­la­jąc się nad nim i pod­trzy­mu­jąc mu gło­wę, od któ­rej ręka jej od­bi­ja­ła śnież­nym nie­mal ko­lo­ry­tem, acz­kol­wiek bez tego punk­tu po­rów­na­nia moż­na ją było na­zwać ra­czej śnia­dą.

Po­pra­wi­ła mu koł­drę, le­żą­cą na ko­la­nach, dała do ręki zie­lo­ną ga­łąz­kę, któ­rą był upu­ścił, i nie po­wie­dziaw­szy już ani sło­wa, znik­nę­ła.

We wszyst­kich tych ob­ja­wach tro­skli­wo­ści nie prze­bi­ja­ło się wszak­że żad­ne tkliw­sze, cie­plej­sze uczu­cie. Było go znacz­nie wię­cej na jej twa­rzy wów­czas, gdy oglą­da­ła swo­je kwia­ty i ob­ry­wa­ła z nich su­che list­ki.

Sta­ru­szek, zo­staw­szy sam, opu­ścił zno­wu gło­wę tak ni­sko, że le­ża­ła na jed­nej li­nii z okry­te­mi fla­ne­lo­wym szla­fro­kiem ra­mio­na­mi, i sie­dział tak nie­ru­cho­my, kie­dy­nie­kie­dy pod­no­sząc rękę i opę­dza­jąc się od much ga­łąz­ką z ta­kiem wy­si­le­niem, jak gdy­by to była ma­czu­ga, któ­rą­by się na niedź­wie­dzia za­mie­rzał.

Czy­jeś wej­ście prze­rwa­ło mi dal­sze spo­strze­że­nia, ale przez cały dzień sta­li mi przed oczy­ma ten ży­ją­cy szkie­let i po­są­go­wa, spo­koj­na ko­bie­ta, i mimo woli za­py­ty­wa­łam sie­bie, jaki ta­jem­ni­czy wę­zeł ist­nie­je po­mię­dzy nimi.

Na­stę­pu­ją­cej za­raz nie­dzie­li zo­ba­czy­łam Ka­ro­li­nę Strze­mień­czyc w ko­ście­le na ran­nej mszy. Była zu­peł­nie tak­sa­mo ubra­ną jak w po­wsze­dni dzień, i mo­dli­ła się bez książ­ki, lecz z wiel­ką po­boż­no­ścią, klę­cząc i po­chy­la­jąc twarz nad sple­cio­ne­mi rę­ko­ma.

Sta­nę­łam bli­sko niej, bo coś mnie do tej ko­bie­ty cią­gnę­ło.

Już pod ko­niec na­bo­żeń­stwa uwa­gę obec­nych zwró­cił szmer licz­nych stą­pań u drzwi wcho­do­wych.

Był to or­szak we­sel­ny, zmie­rza­ją­cy środ­kiem ko­ścio­ła do ka­pli­cy.

Pan­na mło­da, czer­stwa, hoża dziew­czy­na, pysz­ni­ła się wi­docz­nie bia­łą, kasz­mi­ro­wą suk­nią, uwy­dat­nia­ją­cą jej sil­ne kształ­ty, a sze­ro­kie sto­py, wy­pły­wa­ją­ce z atła­so­wych pan­to­fel­ków, sta­wia­ła re­zo­lut­nie, jak przy­stoi na An­ty­go­nę, któ­ra ze szcze­rej ocho­ty żyw­cem się po­grze­bać daje.

Ob­lu­bie­niec bar­dzo przy­stoj­ny, szedł w swo­im fra­ku z uro­czy­stem przy­ję­ciem czło­wie­ka nie­przy­zwy­cza­jo­ne­go do tak ce­re­mo­nial­ne­go stro­ju.

Była to jed­nem sło­wem para z po­rząd­nej rze­mieśl­ni­czej sfe­ry, do­brze do­bra­na i wy­raź­nie swo­im związ­kiem uszczę­śli­wio­na. Poza tem nic w nich oso­bliw­sze­go nie za­uwa­ży­łam, to też za­dzi­wi­ła mnie bar­dzo na­gła zmia­na w twa­rzy Ka­ro­li­ny, na któ­rą wzrok mój na­stęp­nie od nie­chce­nia prze­nio­słam.

Wsta­ła była wła­śnie, bo ksiądz czy­tał już ostat­nią Ewan­gie­lią, i gdy we­lon pan­ny mło­dej mi­gnął jej przed oczy­ma, po­bla­dła moc­no, za­ci­snę­ła usta, i brwi jej ścią­gnę­ły się ner­wo­wo, two­rząc na­tem spo­koj­nem czo­le głę­bo­ką, bo­le­sną zmarszcz­kę. Może do­strze­gła moje ba­daw­cze spoj­rze­nie, bo od­wró­ci­ła się szyb­ko i nim or­szak we­sel­ny przede­fi­lo­wał przez ko­ścioł, znik­nę­ła.

Za­daw­szy so­bie parę razy py­ta­nie, co mo­gło być przy­czy­ną tego dziw­ne­go wzru­sze­nia, do­szłam wkoń­cu do pro­za­icz­ne­go wnio­sku, że jej się po­pro­stu nie­do­brze z go­rą­ca zro­bi­ło, inne bo­wiem przy­pusz­cze­nia wy­da­ły mi się na­zbyt fan­ta­stycz­ne­mi.

Bądź­co­bądź, utrwa­li­ło mnie to tyl­ko w chę­ci za­wią­za­nia z nią zna­jo­mo­ści, któ­ra­to chęć już od kil­ku dni drę­czy­ła mego nie­spo­koj­ne­go du­cha. Za­zna­jo­mie­nie się, to rzecz niby pro­sta w po­my­śle, ale w wy­ko­na­niu przed­sta­wia­ją­ca, jak tu­taj, pew­ne trud­no­ści.

Nie mo­głam prze­cież przyjść do niej i po­wie­dzieć:

– Ła­ska­wa pani, in­try­gu­je mnie two­ja oso­ba, po­proś mnie sie­dzieć i opo­wiedz mi, co znaj­dziesz cie­ka­we­go w two­jem ży­ciu.

Trze­ba więc było szu­kać ja­kiej za­mów­ki.

Z kło­po­tu wy­ba­wił mnie "Ku­ry­er".

Prze­glą­da­jąc do­da­tek, na­tra­fi­łam przy­pad­kiem na na­stę­pu­ją­ce ogło­sze­nie: "Ha­fty ko­lo­ro­we od skrom­nych do naj­wy­kwint­niej­szych, apli­ka­cye, na­śla­do­wa­nie ba­re­lie­fów, go­be­li­nów i wschod­nich ma­kat wy­ko­ny­wa po umiar­ko­wa­nej ce­nie K. S. Stróż wska­że".

Tu na­stę­po­wał ad­res domu, w któ­rym miesz­ka­łam. Tego mi tyl­ko było po­trze­ba. Sko­ro się sama ogła­sza, to już bez żad­nej re­ko­men­da­cyi mam pra­wo pójść do niej i ob­sta­lo­wać – na­przy­kład po­dusz­kę na ka­na­pę.

Od­daw­na mia­łam ocho­tę na ten zby­tek, żal mi było tro­chę za­wsze pie­nię­dzy, lecz wo­bec tego dru­gie­go celu wzgląd ten ustą­pił.

Na­za­jutrz, w po­rze kie­dy wie­dzia­łam, że ją za­sta­nę, za­dzwo­ni­łam do miesz­ka­nia Strze­mień­czy­ców. Ona sama mi otwo­rzy­ła i nie­py­ta­jąc, cze­go so­bie ży­czę, cze­ka­ła, aż pierw­sza cel mo­jej byt­no­ści ob­ja­wię.

Z nie­ja­kiem po­mie­sza­niem wy­krztu­si­łam coś o mo­jej po­dusz­ce. Zda­wa­ło mi się ko­niecz­nie, że spo­koj­ne, prze­ni­kli­we oczy tej ko­bie­ty od­gad­ną, ja­kie­mi wła­ści­wie in­ten­cy­ami wy­pcha­ną jest ta po­dusz­ka, ona prze­cież z peł­ną god­no­ści uprzej­mo­ścią, zdra­dza­ją­cą oso­bę naj­lep­sze­go to­wa­rzy­stwa wpro­wa­dzi­ła mnie osob­nem wej­ściem do swe­go po­ko­ju i za­czę­ła roz­kła­dać róż­ne wzo­ry i pró­by, pro­sząc, abym so­bie z nich jaki ro­dzaj ha­ftu wy­bra­ła.

Były to istot­nie rze­czy prze­ślicz­ne; fan­ta­zyj­ne zwłasz­cza de­se­nie za­chwy­ci­ły ra­nie świet­ną har­mo­nią barw, wy­ka­zu­ją­cą ar­ty­stycz­ne po­czu­cie ko­lo­ry­tu, a po­dziw mój wzrósł, gdy na py­ta­nie, zkąd bie­rze tak nie­zwy­kłe i ory­gi­nal­ne wzo­ry, od­po­wie­dzia­ła mi z pro­sto­tą, że wy­ko­ny­wa to wszyst­ko we­dług wła­snych po­my­słów i ry­sun­ków.

– Ależ pani je­steś skoń­czo­ną ar­tyst­ką! – za­wo­ła­łam – przy­pa­tru­jąc się try­um­fal­ne­mu po­cho­do­wi Afro­dy­ty na wo­zie, uno­szo­nym przez go­łę­bie w oto­cze­niu amor­ków, ci­ska­ją­cych na sie­bie ró­ża­mi, co wy­ha­fto­wa­ne wy­pu­kło na ja­sno-wi­śnio­wym atła­sie po­pie­la­tym, cie­nio­wa­nym je­dwa­biem, ro­bi­ło wra­że­nie mięk­kiej pła­sko­rzeź­by. Uśmiech­nę­ła się lek­ko i za­py­ta­ła, czy nie chcia­ła­bym cze­goś po­dob­ne­go.

– Boję się, czy to nie bę­dzie zbyt pra­co – wity haft na tę cenę, jaką ja na to prze­zna­czam – od­po­wie­dzia­łam – wy­mie­nia­jąc jej tro­chę nie­śmia­ło za­ło­żo­ną w my­śli cy­frę.

– O! nie – od­par­ła – tyle wła­śnie by­ła­bym żą­da­ła.

Za­czę­ła prze­rzu­cać je­dwa­bie i wów­czas za­uwa­ży­łam na jej le­wej ręce, drob­nej i de­li­kat­nej ślub­ną ob­rącz­kę. Była więc za­męż­ną! – a rzecz dziw­na, zbli­ska wię­cej jesz­cze niż zda­le­ka, ude­rza­ło w niej owo coś asce­tycz­nie dzie­wi­cze­go, co cha­rak­te­ry­zu­je ko­bie­ty nie­mło­de, któ­re nig­dy peł­nią ży­cia nie żyły.

W tej chwi­li z dru­gie­go po­ko­ju ozwa­ło się le­ciuch­ne po­ru­sze­nie dzwon­ka.

Ka­ro­li­na po­ło­ży­ła trzy­ma­ny w ręku mo­tek i prze­pro­siw­szy mnie, wy­szła pręd­ko, zo­sta­wia­jąc drzwi uchy­lo­ne.

Po­wo­do­wa­na cie­ka­wo­ścią, zbli­ży­łam się do nich nie­znacz­nie i zaj­rza­łam przez szpa­rę.

Sta­ru­szek sie­dział w fo­te­lu pod oknem, na­prost mnie i zda­wał się drze­mać! Żół­ta­wy od­blask za­pusz­czo­nej sto­ry czy­nił twarz jego jesz­cze bar­dziej per­ga­mi­no­wą; chra­pli­wy od­dech za­klę­słej pier­si roz­cho­dził się po ca­łym po­ko­ju, a oczy, na­wpół przy­mknię­te, mia­ły po­zór zu­peł­nej mar­two­ty.

– Któ­ra go­dzi­na? – za­py­tał gło­sem sil­niej­szym, niż się tego po tej ludz­kiej ru­inie spo­dzie­wać mo­głam.

– W pół do pią­tej – od­po­wie­dzia­ła Ka­ro­li­na, sta­nąw­szy tuż przy nim.

Sta­rzec wes­tchnął cięż­ko i odrę­twia­ła twarz jego skur­czy­ła się prze­lot­nym wy­ra­zem cier­pie­nia. Nie umiem wy­po­wie­dzieć, jak bar­dzo wstrzą­snął mnie ten wi­dok. Ta iskra ja­kie­goś uczu­cia, co oży­wi­ła jego za­sty­głe rysy, nada­ła mu w mo­ich oczach po­zór gal­wa­ni­zo­wa­ne­go tru­pa.

– Pół­czwar­tej go­dzi­ny do koń­ca dnia – wy­mó­wił zwol­na. – Dłu­go, strasz­nie dłu­go.

Za­trzy­mał się chwi­lę, pod­niósł nie­co wy­schłą rękę, spo­czy­wa­ją­cą na po­rą­czy fo­te­lu i opusz­cza­jąc ją, za­raz do­dał:

– Dłu­gie ży­cie, Ka­ro­liń­ciu, dłu­gie ży­cie! Ka­ro­li­na nic nie od­po­wie­dzia­ła.

– Czy tam kto jest? – za­py­tał zno­wu Strze­mień­czyc po pew­nym od­po­czyn­ku. – Zda­wa­ło mi się, że tam ktoś jest?

– Jest jed­na pani.

– A to wra­caj do niej, Ka­ro­liń­ciu, wra­caj, tyl­ko wpierw.

Nic do­sły­sza­łam resz­ty, gdyż cof­nę­łam się żywo i wcho­dzą­ca po chwi­li Ka­ro­li­na za­sta­ła mnie przy sto­le, oglą­da­ją­cą ha­fty z naj­obo­jęt­niej­szą miną.

– Wy­ba­czy pani – rze­kła – mam bar­dzo wie­ko­we­go star­ca przy so­bie, a tacy lu­dzie cze­kać nie mogą.

Ude­rzy­ło mnie to nie­okre­ślo­ne wy­ra­że­nie. Dla­cze­goż nie po­wie­dzia­ła po­pro­stu: mam bar­dzo wie­ko­we­go ojca, dziad­ka lub krew­ne­go?

– Nic pro­szę pani o ad­res rze­kła, wi­dząc że się za­bie­ram do wyj­ścia – bo, je­że­li się nie mylę, pani miesz­ka w tym sa­mym domu. Zda­je mi się, że pa­nią to wi­du­ję nie­raz w oknach na­prze­ciw­ko.

Nie przy­pusz­cza­łam, żeby mnie po­zna­ła. Nie pa­trzy­ła nig­dy w moję stro­nę; przy­najm­niej spoj­rze­nia na­sze nie spo­tka­ły się ani razu.

– Tak, istot­nie – rze­kłam tro­chę zmie­sza­na – je­ste­śmy bar­dzo bli­skie­mi są­siad­ka­mi, i na tej za­sa­dzie spo­dzie­wam się, że pani ze­chce zajść kie­dy do mnie, choć­by z ra­cyi po­dusz­ki – do­da­łam z uśmie­chem.

– Nie by­wam nig­dzie – od­par­ła lek­ko skła­nia­jąc gło­wę. – Dnie mam za­ję­te lek­cy­ami, a wie­czo­rem od­ra­biam moje ob­sta­lun­ki, ale – do­da­ła ży­wiej – bar­dzo ser­decz­nie je­stem wdzięcz­na pani za jej ła­ska­we sło­wo.

Po­wie­dzia­ła to w spo­sób, któ­ry mi dał do po­zna­nia, że je­że­li ona wzbu­dzi­ła we mnie nie – wy­tłó­ma­czo­ną sym­pa­tyą, to i ja po­dob­no na nią wra­że­nie wy­war­łam.

– Ja też wie­czo­rem je­stem naj­czę­ściej samą – rze­kłam za­chę­co­na tem prze­świad­cze­niem in­tu­icyj­nem – i gdy­by pani przy­szła kie­dy po­sie­dzieć u mnie z ro­bo­tą, by­ła­by to dla mnie praw­dzi­wa przy­jem­ność.

Za­ru­mie­ni­ła się tro­chę, i po­waż­na jej twarz zła­god­nia­ła, jak­by pod wpły­wem ja­kie­goś bar­dzo mi­łe­go uczu­cia.

– O, dzię­ku­je pani, dzię­ku­ję – od­rze­kła z ży­wo­ścią – ja­każ pani do­bra, że to mó­wisz!

Wy­cią­gnę­łam do niej rękę, i roz­sta­ły­śmy się, jak do­bre zna­jo­me.III.

Za­nim po­dusz­ka zo­sta­ła skoń­czo­ną, sto­su­nek mój z pa­nią Ka­ro­li­ną wszedł na sto­pę ser­decz­nej za­ży­ło­ści.

Nie zda­rzy­ło mi się nig­dy spo­tkać ko­bie­ty, któ­rej to­wa­rzy­stwo mia­ło­by dla mnie tyle uro­ku. Śmia­ła się nad­zwy­czaj rzad­ko, nie była prze­cież ani znie­chę­co­ną, ani zgorzk­nia­łą. Uspo­so­bie­nie jej da­wa­ło się po­rów­nać z po­god­nym dniem bar­dzo póź­nej je­sie­ni, któ­ry nad me­lan­cho­lią swych na­gich ga­łę­zi i mar­twych li­ści roz­wie­sza czy­sty błę­kit chłod­ne­go nie­ba. Bar­dzo wy­kształ­co­na, nie­po­spo­li­cie in­te­li­gient­na i by­stra, rów­nie ory­gi­nal­na w swych spo­strze­że­niach, jak w swych po­my­słach haf­ciar­skich, po­sia­da­ła nad­to ów draż­nią­cy mnie pie­przyk za­gad­ko­wo­ści.

Z roz­mów prze­ko­na­łam się, że zna całą Eu­ro­pę; z kim jed­nak i w ja­kich oko­licz­no­ściach od­by­wa­ła te po­dró­że, nie na­po­mknę­ła nig­dy.

Ta­jem­ni­cą rów­nież było dla mnie jej po­ło­że­nie ma­te­ry­al­ne. Ubie­ra­ła się bar­dzo skrom­nie, pra­co­wa­ła, jak ci, co nie mają za­pew­nio­ne­go ka­wał­ka chle­ba, w co­dzien­nem jej ży­ciu wsze­la­ko, któ­re­mu mia­łam spo­sob­ność przy­pa­trzeć się zbli­ska, nie było wi­dać owej dro­bia­zgo­wej oszczęd­no­ści, idą­cej w pa­rze z pie­nięż­ne­mi kło­po­ta­mi.

Prze­ciw­nie, umia­ła być na­wet roz­rzut­ną, gdy cho­dzi­ło o kwia­ty dla niej lub miłą nie­spo­dzian­kę dla ko­goś. Tym kimś, co praw­da, by­łam głów­nie ja, gdyż wo­gó­le stro­ni­ła od lu­dzi, lgnąc tyl­ko do mnie z wy­łącz­no­ścią dusz, dłu­go sa­mot­nych a tkli­wych.

Już w parę mie­się­cy po na­szem za­po­zna­niu się, spo­strze­gł­szy moje upodo­ba­nie w ele­ganc­kich gra­ci­kach, ob­da­rzy­ła mnie prze­pysz­ną teką z ak­sa­mi­tu i mory, pe­la­mi za­ha­fto­wa­ną.

Kie­dym się z przy­ję­ciem wzdra­ga­ła, wy­ma­wia­jąc jej, że tyle dro­gie­go cza­su dla mnie po­świę­ci­ła, rze­kła mi z dziw­nym uśmie­chem:

– Mój czas o tyle mi jest dro­gim, o ile słu­ży mi do ja­kie­goś celu. Tym ra­zem ce­lem moim było przy­ozdo­bić biur­ko pani, i pro­szę mi wie­rzyć – do­da­ła z na­ci­skiem, jak gdy­by od­ga­du­jąc moje my­śli – pro­szę mi wie­rzyć, ze mi to żad­ne­go pod żad­nym wzglę­dem uszczerb­ku nic przy­nio­sło.

A jed­nak teka ta była kosz­tow­nem cac­kiem, przed­sta­wia­ją­cem war­tość ja­kich trzy­dzie­stu kil­ku ru­bli, lecz cóż było ro­bić? Za­cho­wa­łam ją i mam do­tych­czas i pi­szę na niej to wspo­mnie­nie, ja­sne i świe­że w mo­jej pa­mię­ci, lecz w opo­wia­da­niu bla­de może i spło­wia­ło, jak te ko­lo­ry, któ­re nie­gdyś tak świet­nie do­bra­ły ar­ty­stycz­ne oczy mo­jej ko­cha­nej Ka­ro­li­ny.

By­wa­jąc u niej czę­sto, po­zna­łam tak­że z cza­sem i Strze­mień­czy­ca, cho­ciaż ona nic kwa­pi­ła się ja­koś ze zbli­że­niem mnie do swe­go "bied­ne­go star­ca", jak się zwy­kle, mó­wiąc o nim, wy­ra­ża­ła.

Szcze­gól­ny ten Ma­tu­zal, od­py­cha­ją­cy na pierw­szy rzut oka, w ze­tknię­ciu sta­wał się pra­wie sym­pa­tycz­nym. Mie­wał on chwi­le zdu­mie­wa­ją­cej na taką zgrzy­bia­łość cia­ła przy­tom­no­ści umy­słu; moż­na było po­wie­dzieć, że na dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny dziw­nej we­gie­ta­cyi przy­pa­da­ła mu jed­na go­dzi­na mo­ral­ne­go ży­cia.

Cha­rak­ter jego, o ile mógł się jesz­cze ob­ja­wiać, był mięk­ki i słod­ki, jak u do­bre­go dziec­ka. Nie skar­żył się nig­dy na nic, tyl­ko na dłu­gie ży­cie. Od­wykł już był od wi­do­ku ob­cych twa­rzy, jak wo­gó­le od wi­do­ku wszyst­kie­go, co poza ob­rę­bem czte­rech ścian jego po­ko­ju le­ża­ło, ale mnie po­lu­bił i gdym tra­fi­ła na przy­tom­niej­szą chwi­lę, ski­nie­niem ręki za­pra­szał, abym przy nim usia­dła.

– Wiel­ka to dla mnie po­cie­cha, że pani Ka­rol­cię od­wie­dza – rzekł mi raz, a mó­wił cza­sa­mi bar­dzo nie­wy­raź­nie, a in­nym znów ra­zem aż nad­to do­no­śnie. – Ona za­wsze sama i tyle ma ze mną bie­dy.

Wes­tchnął cięż­ko, po­wiódł ocza­mi za krzą­ta­ją­cą się w dru­gim koń­cu po­ko­ju Ka­ro­li­ną i do­dał:

– Kto­by się był spo­dzie­wał, że to tak dłu­go po­trwa!

Wes­tchnął zno­wu jesz­cze cię­żej i za­czął drze­mać. Co mnie dla nie­go życz­li­wie uspo­sa­bia­ło, to wi­docz­ne i głę­bo­kie przy­wią­za­nie, ja­kie miał dla swo­jej opie­kun­ki, po­łą­czo­ne z dziw­nie roz­rzew­nia­ją­cem współ­czu­ciem, nie­mal po­li­to­wa­niem. Jest to bar­dzo nie­zwy­kły ob­jaw w sto­sun­ku stro­ny sła­bej do sil­niej­szej. Star­cy są i pod tym wzglę­dem po­dob­ni do dzie­ci; mają ten na­iw­ny, z nie­do­łę­stwa po­cho­dzą­cy ego­izm, któ­ry nie po­zwa­la im ro­zu­mieć, że ktoś się dla nich po­świę­ca.

Ale sta­ry Strze­mień­czyc ro­zu­miał to tak da­le­ce i tak czę­sto o tem wspo­mi­nał, że nie­raz, słu­cha­jąc go, przy­cho­dzi­ło mi na myśl, że Ka­ro­li­na więk­szą chy­ba czy­ni z sie­bie dla nie­go ofia­rę, niż­by się na­po­zór zda­wać mo­gło. Zresz­tą było to tyl­ko moje oso­bi­ste wra­że­nie, w tem za­pew­ne źró­dło swo­je ma­ją­ce, iż uro­iło mi się ko­niecz­nie do­pa­try­wać w sto­sun­ku tych dwoj­ga lu­dzi ja­kiejś ta­jem­ni­cy.

Ona sama nie po­trą­ca­ła nig­dy, na­wet ubocz­nie, o ten przed­miot.

Pew­ne­go dnia, za­szedł­szy do nich, za­sta­łam go wy­jąt­ko­wo rzeź­wym i krzep­kim. Gło­wę na­wet trzy­mał, jak­by tro­chę wy­żej i sil­niej­szym niż zwy­kle, po­wi­tał mnie gło­sem. Pro­sił też, aby­śmy przy nim po­sie­dzia­ły, a choć roz­mo­wy na­szej nie mógł sły­szeć, pod­no­sił nie­kie­dy wzrok to na mnie, to na Ka­ro­li­nę, a gdy z po­ru­sze­nia ust do­my­ślił się ja­kie­go wy­ra­zu, uśmie­chał się i ki­wał zlek­ka gło­wą.

By­łam już oswo­jo­ną z jego po­wierz­chow­no­ścią, i wstręt, jaki we mnie zra­zu wzbu­dzi­ła, za­stą­pi­ło te­raz wiel­kie po­li­to­wa­nie.

Bla­dy pro­mień li­sto­pa­do­we­go słoń­ca, pa­da­jąc przez okno, kładł się na jego su­chych, per­ga­mi­no­wych rę­kach, spo­czy­wa­ją­cych na otu­lo­nych koł­drą ko­la­nach. Strze­mień­czyc cie­szył się tem chłod­nem, wą­tłem świa­tłem, co się po paru ty­go­dniach sło­ty przez chmu­ry przedar­ło, rzew­ną ra­do­ścią, wła­ści­wą tyl­ko bar­dzo sta­rym lu­dziom, któ­rzy w każ­dym uśmie­chu na­tu­ry wi­dzą po­że­gna­nie.

– Wszak to li­sto­pad, Ka­ro­liń­ciu? – za­py­tał na­gle.

Ka­ro­li­na ski­nę­ła po­ta­ku­ją­co gło­wą.

– A któ­re­go dziś mamy?

– Ósme­go – od­po­wie­dzia­łam za nią, wi­dząc, że pil­nie za­ję­ta ro­bo­tą, zda­je się nie sły­szeć za­py­ta­nia.

– Ósme­go… – po­wtó­rzył Strze­mień­czyc wy­raź­nie coś so­bie przy­po­mi­na­jąc – ósme­go?

Twarz mu się rap­tem za­sę­pi­ła, spu­ścił gło­wę bar­dzo ni­sko i za­czął mru­czeć:

– Dwa­dzie­ścia je­den lat… dwa­dzie­ścia je­den lat… Kto­by się spo­dzie­wał?…

A zwra­ca­jąc się rap­tem do Ka­ro­li­ny, do­dał z ro­dza­jem bo­le­sne­go po­dzi­wu:

– Praw­da, Ka­ro­liń­ciu, kto­by się był spo­dzie­wał?

Ona zbla­dła bar­dziej jesz­cze, niż owej nie­dzie­li w ko­ście­le i głę­bo­ka bróz­da prze­cię­ła po­przecz­nie jej czo­ło. Ręce za­czę­ły jej drżeć; rzu­ci­ła na mnie prze­lot­ne spoj­rze­nie, lecz nic nie rze­kła.

Mil­cze­li­śmy chwi­lę wszyst­ko tro­je.

Strze­mień­czyc po­ru­szył się zno­wu.

– Bóg da, ostat­nia to bę­dzie rocz­ni­ca – wy­mó­wił – zo­ba­czysz, Ka­ro­liń­ciu, Bóg się zli­tu­je.

Ona wsta­ła na­gle i zbli­ży­ła się do okna.

Od nie­ja­kie­go cza­su była już mi­zer­ną skut­kiem nie­po­gód, a te­raz, gdy tak sta­nę­ła w żół­tem oświe­tle­niu je­sien­ne­go słoń­ca ze śla­da­mi ha­mo­wa­ne­go wzru­sze­nia na twa­rzy, wy­da­ła mi się po raz pierw­szy pra­wie sta­rą, jak­by przed­wcze­śnie znisz­czo­ną od pa­da­ją­cych na nią gru­zów są­sied­niej ru­iny.

Strze­mień­czyc nie pa­trzył już na nią. Ogar­nia­ło go sen­ne odrę­twie­nie, w ja­kie po każ­dym ta­kim przy­pły­wie ży­cia za­pa­dał.

– Wyjdź­my ztąd – rze­kła Ka­ro­li­na – nie­praw­daż, jak tu dusz­no?

Otwo­rzy­ła luf­cik w swo­im po­ku­ju i wy­chy­li­ła się na po­dwó­rze, a wiatr uno­sił zlek­ka cięż – kie he­ba­no­we fale jej wło­sów nad czo­łem, z któ­re­go owa bróz­da jesz­cze nie zni­kła.

Była wi­docz­nie czemś gwał­tow­nie wzbu­rzo­ną, ale si­li­ła się na spo­kój; ja też uda­wa­łam, że tego nie wi­dzę, i roz­ma­wia­ły­śmy czas ja­kiś o rze­czach obo­jęt­nych.

– Czy pani bę­dziesz dziś wie­czo­rem w domu? – za­py­ta­ła przy po­że­gna­niu.

– Je­że­li pani po­zwo­lisz, przyj­dę po ósmej – do­da­ła, otrzy­maw­szy po­twier­dza­ją­cą od­po­wiedź.

– Je­stem w ja­kiemś dziw­nem uspo­so­bie­niu. Nie chcia­ła­bym być samą…IV.

Ka­ro­li­na przy­szła z ro­bo­tą, jak zwy­kle.

Cze­ka­łam ją przy na­kry­tym sto­li­ku, i usia­dły­śmy do her­ba­ty, ale roz­mo­wa ja­koś się nam nie kle­iła.

– Czy pan Strze­mień­czyc już śpi? – za­py­ta­łam na­le­wa­jąc jej dru­gą szklan­kę.

– Śpi. Zo­sta­wi­łam przy nim Mag­du­się.

– Nie­zwy­kle był dzi­siaj oży­wio­nym – rze­kłam zno­wu z ukry­tą chę­cią wy­ba­da­nia jej raz prze­cież.

– Tak, istot­nie.

– Po­wiedz mi pani – za­gad­nę­ła rap­tem pod­no­sząc na mnie zmę­czo­ne i zlek­ka za­czer­wie­nio­ne oczy – czy może być coś okrut­niej­sze­go nad wszel­kie rocz­ni­ce…

– To za­le­ży – od­par­łam – je­że­li to jest rocz­ni­ca ja­kiejś szczę­śli­wej chwi­li.

– Ach! choć­by i taka. Sama chwi­la i do­zna­ne w niej szczę­ście nig­dy nie wra­ca, a w ze­sta­wie­niu z obec­ną, naj­czę­ściej za­mie­nia się w bo­le­sną iro­nią lub w dan­tej­ską skar­gę. Nie, sta­now­czo nie­na­wi­dzę rocz­nic

– A cóż do­pie­ro – ozwa­ła się zno­wu po chwi­li, jak gdy­by nie mo­gąc po­rzu­cić tego przed­mio­tu – gdy ta rocz­ni­ca sta­wia nam przed oczy to, o czem przez trzy­sta sześć­dzie­siąt czte­ry dni sta­ra­my się za­po­mnieć; gdy jest nie­li­to­ści­wym chi­rur­giem, zry­wa­ją­cym ban­daż z rany, któ­rej się nie chce dać za­go­ić! Ach pani, jak to cięż­ko świę­cić rocz­ni­ce śmier­ci uko­cha­nych, lub po­grze­bu wła­sne­go szczę­ścia, wła­snych na­dziei, lub… wła­sne­go sza­leń­stwa!

Opar­ła czo­ło na dło­ni i za­du­ma­ła się, ob­ra­ca­jąc ma­chi­nal­nie ły­żecz­kę w pu­stej szklan­ce.

Bra­ła mnie wiel­ka ocho­ta za­py­tać, do ja­kiej z tych ka­te­go­ryi rocz­nic na­le­ży dla niej dzień dzi­siej­szy, wstrzy­ma­łam się jed­nak w oba­wie roz­draż­nie­nia jej jesz­cze bar­dziej.

Lecz ona czu­ła wi­docz­nie nie­po­ha­mo­wa­ną po­trze­bę wy­wnę­trze­nia się, jaka na­pa­da cza­sem bar­dzo skry­te na­tu­ry i mó­wi­ła da­lej, nie zwa­ża­jąc na moje mil­cze­nie.

– Nie­raz zda­je mi się, że gdy­bym tak mo­gła ująć w sło­wa wszyst­ko to, co prze­my­śla­łam i prze­tra­wi­łam w so­bie przez dłu­gie lata, gdy­bym mo­gła opo­wie­dzieć ko­muś, coby mnie słu­chał tyl­ko ser­cem, a nie pa­mię­cią, dzie­je mo­je­go dziw­ne­go ży­cia, lżej­by mi było. Pani pa­trzysz na mnie cza­sa­mi, jak gdy­byś szu­ka­ła cze­goś w mo­jej du­szy, i… o! nie za­prze­czaj pani – do­da­ła wi­dząc moje po­ru­sze­nie – mnie to owszem spra­wia pew­ne­go ro­dza­ju przy­jem­ność. Od tak daw­na spo­ty­kam już same tyl­ko obo­jęt­ne spoj­rze­nia. Do­brze cho­ciaż bu­dzić jesz­cze czy­jeś cie­ka­wość, kie­dy się już na ni­czy­je mi­łość li­czyć nie może.

– Za wy­jąt­kiem mo­jej w każ­dym ra­zie – rze­kłam przy­su­wa­jąc się do niej i uj­mu­jąc jej szczu­płą, po­kłó­tą od igły rękę. – A i pan Strze­mień­czyc ko­cha prze­cież pa­nią – do­da­łam z pew­ną nie­śmia­ło­ścią, bo czu­łam, jak sła­bą jest ta po­cie­cha.

– Pan Strze­mień­czyc – po­wtó­rzy­ła smut­nie. – Bied­ny sta­rzec! Tak; on jest bar­dzo przy­wią­za­ny do mnie. Ale­śmy so­bie na­wza­jem mi­mo­wo­li za­tru­li ży­cie. Ja jemu na schył­ku, a on mnie…

Umil­kła i wsta­ła od sto­łu.

– Ach! co tam – rze­kła – le­piej o tem nie mó­wić… a może i le­piej mó­wić, sama już nie wiem, to tyl­ko wiem, że… że… rady so­bie dzi­siaj dać nie mogę.

I po raz pierw­szy w mo­jej obec­no­ści, ta ko­bie­ta sil­na, spo­koj­na, pa­nu­ją­ca nad sobą, roz­pła­ka­ła się rzew­nie, łka­jąc, jak dziec­ko, co mnie tak zmie­sza­ło, że sta­łam tyl­ko nad nią, nie­wie­dząc czem ją uspo­ka­jać!

Ona też sama pręd­ko otar­ła oczy.

– Da­ruj mi pani – rze­kła, si­ląc się na uśmiech, – nie­po­win­nam była przy­cho­dzić… je­stem dziś nie­moż­li­wą do to­wa­rzy­stwa. Pój­dę już chy­ba so­bie.

– Ani pani myśl o tem – od­par­łam, za­trzy­mu­jąc ją za roz­pa­lo­ną rękę. – Owszem, zo­sta­niesz pani tu jak naj­dłu­żej, bę­dziesz mil­czeć, mó­wić, pła­kać, co ci się po­do­ba, tyl­ko samą ci być nie dam.

Za­le­d­wie to wy­rze­kłam, drzwi się otwo­rzy­ły, i wpa­dła za­dy­sza­na Mag­du­sia.

– Pro­szę pani – za­wo­ła­ła z pro­gu – niech pani pręd­ko idzie, bo ja so­bie nie mogę dać rady z pa­nem. Obu­dził się i gwał­tem chce się zry­wać z łóż­ka, a pa­trzy tak strasz­nie… Ja się boję!

Ka­ro­li­na chwy­ci­ła le­żą­cą na krze­śle chust­kę i, po­ca­ło­waw­szy mnie w mil­cze­niu, wy­bie­gła z po­ko­ju, ale ja do­go­ni­łam ją na scho­dach.

– Idę z pa­nią, – rze­kłam – może przy­dam się na co.

Pró­bo­wa­ła od­wieść mnie od tego za­mia­ru, mó­wiąc, że żad­nej po­mo­cy nie po­trze­bu­je, jed­no­cze­śnie prze­cież ści­ska­ła mnie z wdzięcz­no­ścią za rękę, i łzy na­peł­nia­ły jej oczy, gdyż każ­dy do­wód współ­czu­cia dziw­nie ją wzru­szał.

Za­sta­ły­śmy Strze­mień­czy­ca w go­rącz­ce. Zdo­łał usiąść o wła­snej sile i zsu­wał się rę­ka­mi z po­ście­li, a bose, strasz­nie wy­schłe nogi, zwie­szo­ne za kra­wędź łóż­ka, nie­cier­pli­wie szu­ka­ły zie­mi.

Lamp­ka noc­na za zie­lo­ną um­brel­ką, rzu­ca­ła siny od­blask na bie­li­znę, okry­wa­ją­cą zgię­ty ka­dłub star­ca, któ­re­go bez­barw­ne i przy­ga­słe zwy­kle oczy, po­ły­ski­wa­ły te­raz w cie­niu, jak dwa błęd­ne ogni­ki. Okrop­nym był w tej chwi­li.

Nie po­znał nas, ale dy­go­cą­ce­mi rę­ka­mi chwy­tał się na­szych su­kien, ko­niecz­nie usi­łu­jąc po­wstać.

– Mo­że­by po­słać po dok­to­ra – szep­nę­łam z mi­mo­wol­nem drże­niem – może to już…

Ka­ro­li­na wstrzą­snę­ła prze­czą­co gło­wą.

– Nie, to przej­dzie – rze­kła, od­zy­sku­jąc swój zwy­kły spo­kój. – Nie­raz już tak było. Za­du­żo dziś mó­wił.

Dźwi­gnę­ła go za ra­mio­na z nie­po­spo­li­tą siłą i uło­ży­ła na­po­wrót na po­dusz­kach.

– Weź pani, pro­szę, tę fla­szecz­kę z okna – mó­wi­ła da­lej, okry­wa­jąc mu nogi koł­drą – i na­lej na łyż­kę dzie­sięć kro­pel. Trze­ba tak­że otwo­rzyć luf­cik. Świe­że po­wie­trze bę­dzie dla nie­go naj­lep­szem le­kar­stwem.

Ale Strze­mień­czyc mio­tał się cią­gle nie­spo­koj­nie.

– Gdzie ona? – mru­czał, gdym się nad nim z łyż­ką po­chy­li­ła, – gdzie Ka­ro­liń­cia?…. Gdzie moja żona… moja żona?….

Nie umiem wy­po­wie­dzieć, jak dziw­ne wra­że­nie spra­wi­ły na mnie te dwa pro­ste wy­ra­zy, pa­da­ją­ce wśród ci­szy noc­nej z ust tego sta­re­go aż do fan­ta­stycz­no­ści czło­wie­ka.

– Co on mówi? – za­py­ta­łam, zwra­ca­jąc się do Ka­ro­li­ny.

– Praw­dę, – od­po­wie­dzia­ła spo­koj­nie. – To jest mój mąż.

Pa­trza­łam na nią i na nie­go, nie­wie­rząc jesz­cze wła­snym uszom.

– To nie­po­dob­na! – wy­krzyk­nę­łam, za­po­mi­na­jąc o kro­plach, któ­re się na koł­drę wy­la­ły. – To być nie może!

Ka­ro­li­na ode­bra­ła mi łyż­kę w mil­cze­niu i na­la­ła nową dozę pły­nu.

– To ja… Ka­ro­li­na – rze­kła bar­dzo gło­śno i po­wo­li, pod­su­wa­jąc rękę pod łysą jego czasz­kę. – Je­stem przy panu. Trze­ba to wy­pić.

Na­tar­ła mu skro­nie i ręce ete­rem, otwo­rzy­ła luf­cik, bo ja sta­łam bez ru­chu, jak odu­rzo­na, i krzą­ta­ła się oko­ło nie­go, do­pó­ki uspo­ko­jo­ny nie za­snął.

Wów­czas wy­szła do dru­gie­go po­ko­ju, a ja po­śpie­szy­łam za nią.

– Po­wiedz mi pani – za­wo­ła­łam, chwy­ta­jąc ją za ręce – on to w go­rącz­ce mó­wił, i pani mi w go­rącz­ce od­po­wie­dzia­łaś… To nie­moż­li­we! To po­twor­ne!

– To praw­dzi­we – od­rze­kła, ści­ska­jąc mi sil­nie dło­nie – praw­dzi­we, i… dziś jest dwu­dzie­sta pierw­sza rocz­ni­ca na­sze­go ślu­bu.

– Dwu­dzie­sta pierw­sza! Wiel­ki Boże… Więc ileż pani lat mia­łaś wte­dy?

– Dwa­dzie­ścia dwa nie­speł­na.

– A on?

– On? Ośm­dzie­siąt pięć!

– To okrop­ne!

Pu­ści­łam jej ręce i spo­glą­da­łam na nią z prze­ra­że­niem i gro­zą.

Ka­ro­li­na zro­zu­mia­ła ten mój wzrok.

– Wie­rzaj mi pani – rze­kła z pew­ną dumą – że mniej okrop­ne, niż­by się zda­wać mo­gło. Nie za­wle­czo­no mnie gwał­tem do oł­ta­rza, a i ja się dla pie­nię­dzy nie sprze­da­łam.

– Więc cóż pa­nią do tego skło­nić mo­gło? – za­wo­ła­łam, bar­dziej jesz­cze, je­że­li moż­na było, zdu­mio­na. – Prze­cież nie wmó­wisz pani we mnie, że mi­łość!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: