- W empik go
Nowele - ebook
Nowele - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 415 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Sprawiedliwie, proszę pani! Jak pragnę, żeby mi się dzieci zdrowo chowały, tak on nigdy nie umrze.
– Moja Walentowo – rzekłam poważnie – jeżeli chcecie mówić podobne brednie, to się przynajmniej nie zaklinajcie w ten sposób.
Osobę, którą temi słowy zgromiłam, była stróżka domu, posiadającego mnie dopiero od tygodnia w liczbie swoich lokatorów.
Odnosiła mi ona niby list, zostawiony u niej podczas mojej nieobecności, ale w istocie przyszła poto, aby mnie wtajemniczyć w dzieje wszystkich dawniejszych mieszkańców, o ile te jej samej były znane.
Napróżno przerwałam jej w połowie opowiadanie o tem państwie z dołu, którzy wyprawiają bale, a komorne płacą kapaniną, i o tej pani z dwiema córkami z pierwszego piętra, do których przychodzą kawalerowie i przysyłają im kwiaty i cukierki; ale ona, Walentowa, wie pewnikiem, iż żaden z nich żenić się nie myśli.
Napróżno dałam jej do zrozumienia, że mnie to nic nie interesuje, dlaczego żona urzędnika z banku z bocznej oficyny wychodzi tak często zawoalowana i za co sprawia sobie takie drogie okrycia i kapelusze; niezrażona kobiecina zaczynała coraz to coś innego, próbując, czy przecież nie natrafi na coś, coby moję ciekawość obudziło.
I trafiła.
Zobaczywszy, że słuchając jej z roztargnieniem, wodzę wzrokiem po oknach oficyny, zajmującej przeciwległą stronę wąskiego podwórza, zbliżyła się i rzekła tajemniczo ostrzegającym głosem:
– Niechby ta pani lepiej w te tu okna nie patrzyła, bo się pani, czego, Boże broń, może przelęknąć!
– Czego? – zapytałam, zatrzymując mimowoli spojrzenie natem właśnie oknie, jakie mi wskazywała.
Było ono weneckie, czysto umyte i w tej chwili zasłonięte szarą, płócienną roletą.
– A starego, co przy niem w fotelu siaduje. Ino teraz pewno śpi, bo mu pani zapuściła storę.
Oj! proszę pani! takiego drugiego na całym świecie chyba niema!
Podniosła ramiona ruchem przerażenia i podziwu, a jednocześnie patrzyła na mnie wyczekująco.
Ulitowałam się nad tą jej widoczną i tak gorącą chęcią puszczenia wodzy swej wielomówności i zainteresowana też trochę rzekłam:
– Cóżto za stary, i cóż w nim takiego nadzwyczajnego?
Walentowa odetchnęła, jakby jej wielki ciężar spadł z piersi.
– Dużoby to o tem było gadania, proszę pani – zaczęła tym samym uroczyście tajemniczym tonem osoby, która wie, że powie coś takiego, czego przedtem nigdy nie słyszano. – Jak sobie tak znagła o tem pomyślę, tak mi się w głowie pomieścić nie może, żeby to była akuratnie prawda, a przecie już dziesięć lat na to patrzę, jak, nieprzymierzając, teraz na panią. Ano to tak było. Myśmy ta nastali, już się ma na piętnasty rok, aż czwartej jesieni przyszła taka sobie porządna pani, ni młoda, ni stara, i najęła dwa pokoje, jeden z tem szerokiem oknem, a drugi obok, gdzie te doniczki – widzi pani? Jest i kuchnia i przedpokój, i co potrzeba do wygody, wcale dobre mieszkanie i tanie, bo to, za pozwoleniem pani, ma ten jeden feler.
– Mniejsza z tem – przerwałam – mówcie dalej!
– Ha, no! jak najęła, tak najęła. Zaraz trzeciego dnia, bo to już było po kwartale, zwieźli meble, dwa łóżka, statki domowe; tak mój, coto ma na wszystko spekulacyą, powiada do mnie: "Pewnikiem małżeństwo bez dzieci, będzie spokój". "A może" – powiadam. Ta pani się ciągle szwendała, ustawiała, a gdy już wszystko było, jak się należy… patrzymy, a tu wchodzi dwóch tragarzy i niosą… o! bodajże cię, jak się to nazywa, co to chorych w tem przewożą?
– Lektyką? – poddałam.
– Rychtyg. Spojrzę ja i jak nie wrzasnę: "Jezus, Marya!" aż mnie mój, za pozwoleniem pani, huknął w plecy, żebym była cicho. Ale się taki sam swoim porządkiem zląkł, bo to proszę pani, niewięcej, tylko jakby kościotrup siedział w tem nosiadle. Głowa gdzieś wpodle brzucha, broda, żeby nią przebił, ust zpod nosa niewidać, oczy, jak serwatka, a skóra, to już i glina źółciejsza być nie może. A trzęsie się to, a kiwa, a charkocze za każdem odetchnieniem… O! Jezu – myślę sobie – a gdzie też ta pani miała su – mienie takiego człowieka na nowe mieszkanie ciągnąc! Toże jeno stać a patrzeć, jak Panu Bogu duszę odda. A i mój powiada do mnie: "To ci bal dopiero! Będzie pogrzeb". A będzie – powiadam – niechby już trumnę stalowali czy co". I chociem się cała trzęsła jeszcze ze strachu, poszłam za nimi bez ciekawość. A pani tymczasem zaraz go na fotel, natarła mu czoło czemsić mocnem, a że jej sługi jeszcze nie było, więc prosi mnie, żebym jej przyniosła wody na samowar. A no, co nie miałam przynieść? Zrobiła duchem herbaty; stary się napił w taki nieprzymierzając sposób, że ona mu łyżeczką do gardła wlewała, a on co łyknie, to se westchnie, mamrocze: "Oj! moja Karolińciu! oj, długie życie! długie życie", i tak popijając i mamrocząc, usnął. Jabym tam sobie była dała uciąć trzy palce u prawej ręki, że jutra nie doczeka, a ta i jutro przeszło, i pozajutro, i dziesięć lat całkowitych, a on żyje i żyje. Już mu widać tak sądzono, aby nigdy nic umarł!
I zapewnienie to poparła owem zaklęciem się na zdrowie swoich dzieci, za które ja ją zgromiłam.
Ale Walentowa wstrząsnęła tylko głową.
– Albo to ja jedna tak mówię? Niech pani spyta, kogo chce w kamienicy, wszyscy wiedzą.
Oto na ten przykład, on akademik z trzeciego piętra, co mu usługuję, przecie cięgiem w książkach siedzi, a to samo powiada; i jeszcze go jakosić przezywa Asucharem czy jak. Bo i sprawiedliwie, że czysty suchar z tego człeka. Zesechł za życia i już nie umrze – powtórzyła z najgłębszem przeświadczeniem.
– A ileż on moie mieć lat? – spytałam, nic mogąc się oprzeć pewnemu wrażeniu, jakie wywarło na mnie opowiadanie stróżki.
– Musi ze dwieście albo więcej!
Ruszyłam ramionami, lecz wzrok mój ciekawością przykuty, spoczywał wciąż natem zasłoniętem oknie, poza którem kryło się to życie dziwne, tak przesądny postrach swojem trwaniem budzące.
– A ta pani? – zapytałam po chwili – czy to jego wnuczka?
– Bóg ją ta wie, ale juści na wnuczkę zamłoda. A obok tego, jak mówi do niego, bo on, proszę pani, słyszy jeszcze trochę, to go nazywa "pan". Ha, może to bez wielkie poszanowanie dla takiego wieku. Sługa jej się nachwalić nie może, coto za dobra pani. Grzeczna, spokojna, pracowita! Jak wróci z lekcyi, bo niby jest guwernantką przychodzącą, to zaraz zajmuje się starym albo się bierze do roboty! A żeby pani widziała, jakie to są roboty! Matko Boska! jak malowanie. Aż oczy bolą patrzeć! Piękne bo i pieniądze za to bierze; daj Boże… każdemu. Teraz jak wyszyła serwetkę na stół samemi jedwabiami i z tykutkich kawałeczków atłasu i innych skrawków, to jej ta pani, co ją stalowała, ośmdziesiąt rubli zapłaciła. Prawda, że pół roku nad nią nocami dudłała; aleć zawsze to piękny grosz.
Gadanina Walentowej zaczęła mnie nużyć. Sięgnęłam po książkę, chcąc się jej tym sposobem pozbyć, gdy wtem ona wychyliła się żywo przez okno, wołając:
– O! o! proszę pani! Właśnie z lekcyi wraca. Niechno pani zobaczy!
Wyjrzałam prędko.
Przez podwórze szła kobieta średniego wzrostu, szczupła, w czarnej perkalowej sukni, bo dzień był gorący, i czarnym słomianym kapeluszu ze spuszczającem się na twarz rondem.
Zpod tego ronda mignęło mi coś śniadego, jakby policzek Kreolki, lecz rysów rozróżnić nie mogłam.
– Zara ją pani lepiej zobaczy – upewniała Walentowa. – Ma taki zwyczaj, że jak zkąd przyjdzie, tak najprzód okno otwiera i kwiatki swoje ogląda, bo się w nich strasznie kocha.
Wszystkie te krzaki, jak je pani widzi, to sama od maleńkości wyhodowała.
Walentowa mówiła prawdę.
Nie minęło pięć minut, gdy niezasłonięte okno otworzyło się i stanęła w niem czterdziestoletnia może kobieta.
Tylko głowa jej wystawała ponad gęstym żywopłotem krzewów, głowa kształtna, niewielka, pokryta bujna, masą czarnych, jak krucze skrzydła, włosów, w grube warkocze nad czołem upiętych.
Zaczęła otrzepywać listki troskliwie, oberwała kilka uwiędłych kwiatków białej azalii, porozsuwała doniczki, próbując palcami ziemi, czy jest dość wilgotną.
Ruchy jej były dość powolne, lecz wdzięczne. Patrzyłam na nią dopiero od paru minut, a już pociągnęła mnie ku niej wielka, niewytłómaczoną sympatya i chęć poznania jej bliżej. Nigdy największa piękność nie wywiera na mnie tak silnego wrażenia, jak twarze, napiętnowane śladami cichych, głęboko tajonych, w duszy rozgrywanych dramatów życia, nad których ostatnim aktem zapadła już kortyna; a twarz nieznajomej należała właśnie do takich.
Była już niemłodą, lecz nie można jej było nazwać zwiędłą. Cerę miała smagłą i zdrową, rysy wydatne o liniach czystych i niepospolitych, oczy bardzo duże, czarne i patrzące jakby przez szarą gazę wiecznej melancholii.
Mogłam jej się przyjrzeć dokładnie, przestrzeń bowiem pomiędzy naszemi oknami była niewielka, a ona ani razu nie skierowała wzroku w moję stronę. Nie umiem powiedzieć dlaczego, ale zrobiła na mnie wrażenie starej panny, albo raczej starej dziewicy – jeżeli się tak wyrazić można.
Bywają kobiety, tak nawskróś kobiece, tak stworzone na żony i matki, że, jeśli się z tem swojem przeznaczeniem rozminą, wyglądają już potem zawsze, jak gdyby im czegoś brakowało.
Otóż ona wydała mi się jedną z takich.
– Jak się ta pani nazywa? – zapytałam zwracając się do stróżki.
– Karolina Strzemieńczyc.
– A ten staruszek?
– Także Strzemieńczyc. Imię przepomniałam.
– Dziwne nazwisko – rzekłam. – Czy to panna, czy wdowa?
– Nie wiem, proszę pani. Sam gospodarz ich meldował, bo go o to prosiła. Na karcie stoi tylko: "Karolina Strzemieńczyc", i niby jako się z lekcyi utrzymuje.
Przez ten czas kobieta odstąpiła od okna i zniknęła w bocznych drzwiach pokoju.
– Pewno poszła do starego – zauważyła niezmordowana Walentowa. – Jużby i najrodzeńsza więcej' dbać o ojca nie mogła, jak ona o niego. A Boże się zmiłuj, co z nim za męka! O siódmej wieczorem idzie spać do łóżka, a o czwartej w nocy już się budzi, i zaraz trzeba go ubierać i sadzać w fotel, bo wyleżeć nie może. A jada, to z dziesięć razy na dzień, potroszeczku, jakby ten ptak, i same tylko jarzyny i leguminę; mięsa ani na lekarstwo, sprawiedliwie! I proszę pani, ona mu to wszystko sama przyrządza, karmi go, poi, ubiera, bo gdzieby tam jakiej słudze cierpliwości starczyło. Choćby ta Magdusia na ten przykład, i pensyą ładną bierze, i prezenty dostaje, bo to hojna pani, a taki narzeka i pomstuje, że ogień w nocy robić musi, i powiada, że gdyby nie pani, toby wszystko prasnęła i poszła, tak jej się przykrzy cięgiem kawęczyć! Oj! biedna teżto ta pani, biedna, a i końca temu utrapieniu nie będzie, bo on ją pewnikiem przeżyje, jako nas wszystkich.
I tu Walentowa, jakby w obawie, żebym jej znowu nie zaprzeczyła, zabrała się prędko do wyjścia, a ja zostałam przy oknie, zadumana nad tem, co od niej usłyszałam.II.
Upłynęło dni kilka.
Przez ten czas niejednokrotnie spoglądałam w okno weneckie z nadzieją ujrzenia nieśmiertelnego staruszka, lecz zawsze tak się zdarzyło, że roleta była wtedy spuszczoną.
Zato panią czy pannę Karolinę widywałam często zpoza kwiatów i parę razy rozminęłam się z nią na podwórzu lub w bramie. Szła zawsze, jak ktoś, co się do niczego nic śpieszy, a też i z niczem nie ociąga, a w ruchach jej było coś zagadkowego.
Najsurowsza systematyczność przebijała się u niej we wszystkiem, nawet w wiązaniu czarnych wstążek u kapelusza, zawsze na jednakową kokardę pod brodą koło lewego ucha.
Wieczorami długo paliła lampę, a wtedy na tle spuszczonej u jej okna story rysowała się sylwetka pochylonej głowy, i migała raz po raz podnosząca się ręka, z czego wnioskowałam, że musi pracować nad temi haftami, które takim zachwytem przejmowały Walentową, a także i to, że materyalne jej położenie nie należy do weselszych.
Czwartego dnia nareszcie, spojrzawszy naprzeciwko, zadrżałam mimo woli.
Okno weneckie było odsłonięte, jedno jego skrzydło otwarte, a w tych wąskich, wydłużonych ramach, na ciemnem tle pokoju, jakby penzlem najdzikszego impresyonisty rzucona, występowała głowa spiczasta, niewielka, zupełnie łysa, o brudnych połyskach starej kości słoniowej i szkieletowym profilu, który tyle tylko ludzkiego w sobie zachował, aby tem swojem niezaprzeczonem człowieczeństwem budzić tem większy wstręt i przerażenie.
Walentowa nic nie przesadziła. Coś podobnego raz tylko w życiu można było zobaczyć, a jeszcze nie ochłonęłam z pierwszego wrażenia, gdy przez drzwi w bocznej ścianie weszła i zbliżyła się do okna Karolina.
Stary z trudnością podniósł nieco głowę, osadzoną na cienkiej, podobnej do snopka żył i muskułów szyi, a nos i broda zaczęły mu się trząść, zapewne od ruchu niewidzialnych, ukrytych pod niemi ust. Kobieta słuchała go, nalewając z flaszki jakiś płyn na łyżkę, poczem rzekła czystym, dźwięcznym i tak donośnym głosem, że i o moje uszy obiły się najwyraźniej następujące słowa:
– Niech pan wypije, to pana zawsze pokrzepia.
Więc rzeczywiście nazywała go panem. Jakiż więc stosunek łączy tych dwoje ludzi, noszących jednakowe nazwisko i mieszkających pod jednym dachem? Jakichże innych krewnych mógłby mieć ten starzec stuletni oprócz wnuków i prawnuków, a ci przecież nie tytułowaliby go tak etykietalnie.
Tymczasem Karolina z wielką ostrożnością napoiła staruszka, pochylając się nad nim i podtrzymując mu głowę, od której ręka jej odbijała śnieżnym niemal kolorytem, aczkolwiek bez tego punktu porównania można ją było nazwać raczej śniadą.
Poprawiła mu kołdrę, leżącą na kolanach, dała do ręki zieloną gałązkę, którą był upuścił, i nie powiedziawszy już ani słowa, zniknęła.
We wszystkich tych objawach troskliwości nie przebijało się wszakże żadne tkliwsze, cieplejsze uczucie. Było go znacznie więcej na jej twarzy wówczas, gdy oglądała swoje kwiaty i obrywała z nich suche listki.
Staruszek, zostawszy sam, opuścił znowu głowę tak nisko, że leżała na jednej linii z okrytemi flanelowym szlafrokiem ramionami, i siedział tak nieruchomy, kiedyniekiedy podnosząc rękę i opędzając się od much gałązką z takiem wysileniem, jak gdyby to była maczuga, którąby się na niedźwiedzia zamierzał.
Czyjeś wejście przerwało mi dalsze spostrzeżenia, ale przez cały dzień stali mi przed oczyma ten żyjący szkielet i posągowa, spokojna kobieta, i mimo woli zapytywałam siebie, jaki tajemniczy węzeł istnieje pomiędzy nimi.
Następującej zaraz niedzieli zobaczyłam Karolinę Strzemieńczyc w kościele na rannej mszy. Była zupełnie taksamo ubraną jak w powszedni dzień, i modliła się bez książki, lecz z wielką pobożnością, klęcząc i pochylając twarz nad splecionemi rękoma.
Stanęłam blisko niej, bo coś mnie do tej kobiety ciągnęło.
Już pod koniec nabożeństwa uwagę obecnych zwrócił szmer licznych stąpań u drzwi wchodowych.
Był to orszak weselny, zmierzający środkiem kościoła do kaplicy.
Panna młoda, czerstwa, hoża dziewczyna, pyszniła się widocznie białą, kaszmirową suknią, uwydatniającą jej silne kształty, a szerokie stopy, wypływające z atłasowych pantofelków, stawiała rezolutnie, jak przystoi na Antygonę, która ze szczerej ochoty żywcem się pogrzebać daje.
Oblubieniec bardzo przystojny, szedł w swoim fraku z uroczystem przyjęciem człowieka nieprzyzwyczajonego do tak ceremonialnego stroju.
Była to jednem słowem para z porządnej rzemieślniczej sfery, dobrze dobrana i wyraźnie swoim związkiem uszczęśliwiona. Poza tem nic w nich osobliwszego nie zauważyłam, to też zadziwiła mnie bardzo nagła zmiana w twarzy Karoliny, na którą wzrok mój następnie od niechcenia przeniosłam.
Wstała była właśnie, bo ksiądz czytał już ostatnią Ewangielią, i gdy welon panny młodej mignął jej przed oczyma, pobladła mocno, zacisnęła usta, i brwi jej ściągnęły się nerwowo, tworząc natem spokojnem czole głęboką, bolesną zmarszczkę. Może dostrzegła moje badawcze spojrzenie, bo odwróciła się szybko i nim orszak weselny przedefilował przez kościoł, zniknęła.
Zadawszy sobie parę razy pytanie, co mogło być przyczyną tego dziwnego wzruszenia, doszłam wkońcu do prozaicznego wniosku, że jej się poprostu niedobrze z gorąca zrobiło, inne bowiem przypuszczenia wydały mi się nazbyt fantastycznemi.
Bądźcobądź, utrwaliło mnie to tylko w chęci zawiązania z nią znajomości, którato chęć już od kilku dni dręczyła mego niespokojnego ducha. Zaznajomienie się, to rzecz niby prosta w pomyśle, ale w wykonaniu przedstawiająca, jak tutaj, pewne trudności.
Nie mogłam przecież przyjść do niej i powiedzieć:
– Łaskawa pani, intryguje mnie twoja osoba, poproś mnie siedzieć i opowiedz mi, co znajdziesz ciekawego w twojem życiu.
Trzeba więc było szukać jakiej zamówki.
Z kłopotu wybawił mnie "Kuryer".
Przeglądając dodatek, natrafiłam przypadkiem na następujące ogłoszenie: "Hafty kolorowe od skromnych do najwykwintniejszych, aplikacye, naśladowanie bareliefów, gobelinów i wschodnich makat wykonywa po umiarkowanej cenie K. S. Stróż wskaże".
Tu następował adres domu, w którym mieszkałam. Tego mi tylko było potrzeba. Skoro się sama ogłasza, to już bez żadnej rekomendacyi mam prawo pójść do niej i obstalować – naprzykład poduszkę na kanapę.
Oddawna miałam ochotę na ten zbytek, żal mi było trochę zawsze pieniędzy, lecz wobec tego drugiego celu wzgląd ten ustąpił.
Nazajutrz, w porze kiedy wiedziałam, że ją zastanę, zadzwoniłam do mieszkania Strzemieńczyców. Ona sama mi otworzyła i niepytając, czego sobie życzę, czekała, aż pierwsza cel mojej bytności objawię.
Z niejakiem pomieszaniem wykrztusiłam coś o mojej poduszce. Zdawało mi się koniecznie, że spokojne, przenikliwe oczy tej kobiety odgadną, jakiemi właściwie intencyami wypchaną jest ta poduszka, ona przecież z pełną godności uprzejmością, zdradzającą osobę najlepszego towarzystwa wprowadziła mnie osobnem wejściem do swego pokoju i zaczęła rozkładać różne wzory i próby, prosząc, abym sobie z nich jaki rodzaj haftu wybrała.
Były to istotnie rzeczy prześliczne; fantazyjne zwłaszcza desenie zachwyciły ranie świetną harmonią barw, wykazującą artystyczne poczucie kolorytu, a podziw mój wzrósł, gdy na pytanie, zkąd bierze tak niezwykłe i oryginalne wzory, odpowiedziała mi z prostotą, że wykonywa to wszystko według własnych pomysłów i rysunków.
– Ależ pani jesteś skończoną artystką! – zawołałam – przypatrując się tryumfalnemu pochodowi Afrodyty na wozie, unoszonym przez gołębie w otoczeniu amorków, ciskających na siebie różami, co wyhaftowane wypukło na jasno-wiśniowym atłasie popielatym, cieniowanym jedwabiem, robiło wrażenie miękkiej płaskorzeźby. Uśmiechnęła się lekko i zapytała, czy nie chciałabym czegoś podobnego.
– Boję się, czy to nie będzie zbyt praco – wity haft na tę cenę, jaką ja na to przeznaczam – odpowiedziałam – wymieniając jej trochę nieśmiało założoną w myśli cyfrę.
– O! nie – odparła – tyle właśnie byłabym żądała.
Zaczęła przerzucać jedwabie i wówczas zauważyłam na jej lewej ręce, drobnej i delikatnej ślubną obrączkę. Była więc zamężną! – a rzecz dziwna, zbliska więcej jeszcze niż zdaleka, uderzało w niej owo coś ascetycznie dziewiczego, co charakteryzuje kobiety niemłode, które nigdy pełnią życia nie żyły.
W tej chwili z drugiego pokoju ozwało się leciuchne poruszenie dzwonka.
Karolina położyła trzymany w ręku motek i przeprosiwszy mnie, wyszła prędko, zostawiając drzwi uchylone.
Powodowana ciekawością, zbliżyłam się do nich nieznacznie i zajrzałam przez szparę.
Staruszek siedział w fotelu pod oknem, naprost mnie i zdawał się drzemać! Żółtawy odblask zapuszczonej story czynił twarz jego jeszcze bardziej pergaminową; chrapliwy oddech zaklęsłej piersi rozchodził się po całym pokoju, a oczy, nawpół przymknięte, miały pozór zupełnej martwoty.
– Która godzina? – zapytał głosem silniejszym, niż się tego po tej ludzkiej ruinie spodziewać mogłam.
– W pół do piątej – odpowiedziała Karolina, stanąwszy tuż przy nim.
Starzec westchnął ciężko i odrętwiała twarz jego skurczyła się przelotnym wyrazem cierpienia. Nie umiem wypowiedzieć, jak bardzo wstrząsnął mnie ten widok. Ta iskra jakiegoś uczucia, co ożywiła jego zastygłe rysy, nadała mu w moich oczach pozór galwanizowanego trupa.
– Półczwartej godziny do końca dnia – wymówił zwolna. – Długo, strasznie długo.
Zatrzymał się chwilę, podniósł nieco wyschłą rękę, spoczywającą na porączy fotelu i opuszczając ją, zaraz dodał:
– Długie życie, Karolińciu, długie życie! Karolina nic nie odpowiedziała.
– Czy tam kto jest? – zapytał znowu Strzemieńczyc po pewnym odpoczynku. – Zdawało mi się, że tam ktoś jest?
– Jest jedna pani.
– A to wracaj do niej, Karolińciu, wracaj, tylko wpierw.
Nic dosłyszałam reszty, gdyż cofnęłam się żywo i wchodząca po chwili Karolina zastała mnie przy stole, oglądającą hafty z najobojętniejszą miną.
– Wybaczy pani – rzekła – mam bardzo wiekowego starca przy sobie, a tacy ludzie czekać nie mogą.
Uderzyło mnie to nieokreślone wyrażenie. Dlaczegoż nie powiedziała poprostu: mam bardzo wiekowego ojca, dziadka lub krewnego?
– Nic proszę pani o adres rzekła, widząc że się zabieram do wyjścia – bo, jeżeli się nie mylę, pani mieszka w tym samym domu. Zdaje mi się, że panią to widuję nieraz w oknach naprzeciwko.
Nie przypuszczałam, żeby mnie poznała. Nie patrzyła nigdy w moję stronę; przynajmniej spojrzenia nasze nie spotkały się ani razu.
– Tak, istotnie – rzekłam trochę zmieszana – jesteśmy bardzo bliskiemi sąsiadkami, i na tej zasadzie spodziewam się, że pani zechce zajść kiedy do mnie, choćby z racyi poduszki – dodałam z uśmiechem.
– Nie bywam nigdzie – odparła lekko skłaniając głowę. – Dnie mam zajęte lekcyami, a wieczorem odrabiam moje obstalunki, ale – dodała żywiej – bardzo serdecznie jestem wdzięczna pani za jej łaskawe słowo.
Powiedziała to w sposób, który mi dał do poznania, że jeżeli ona wzbudziła we mnie nie – wytłómaczoną sympatyą, to i ja podobno na nią wrażenie wywarłam.
– Ja też wieczorem jestem najczęściej samą – rzekłam zachęcona tem przeświadczeniem intuicyjnem – i gdyby pani przyszła kiedy posiedzieć u mnie z robotą, byłaby to dla mnie prawdziwa przyjemność.
Zarumieniła się trochę, i poważna jej twarz złagodniała, jakby pod wpływem jakiegoś bardzo miłego uczucia.
– O, dziękuje pani, dziękuję – odrzekła z żywością – jakaż pani dobra, że to mówisz!
Wyciągnęłam do niej rękę, i rozstałyśmy się, jak dobre znajome.III.
Zanim poduszka została skończoną, stosunek mój z panią Karoliną wszedł na stopę serdecznej zażyłości.
Nie zdarzyło mi się nigdy spotkać kobiety, której towarzystwo miałoby dla mnie tyle uroku. Śmiała się nadzwyczaj rzadko, nie była przecież ani zniechęconą, ani zgorzkniałą. Usposobienie jej dawało się porównać z pogodnym dniem bardzo późnej jesieni, który nad melancholią swych nagich gałęzi i martwych liści rozwiesza czysty błękit chłodnego nieba. Bardzo wykształcona, niepospolicie inteligientna i bystra, równie oryginalna w swych spostrzeżeniach, jak w swych pomysłach hafciarskich, posiadała nadto ów drażniący mnie pieprzyk zagadkowości.
Z rozmów przekonałam się, że zna całą Europę; z kim jednak i w jakich okolicznościach odbywała te podróże, nie napomknęła nigdy.
Tajemnicą również było dla mnie jej położenie materyalne. Ubierała się bardzo skromnie, pracowała, jak ci, co nie mają zapewnionego kawałka chleba, w codziennem jej życiu wszelako, któremu miałam sposobność przypatrzeć się zbliska, nie było widać owej drobiazgowej oszczędności, idącej w parze z pieniężnemi kłopotami.
Przeciwnie, umiała być nawet rozrzutną, gdy chodziło o kwiaty dla niej lub miłą niespodziankę dla kogoś. Tym kimś, co prawda, byłam głównie ja, gdyż wogóle stroniła od ludzi, lgnąc tylko do mnie z wyłącznością dusz, długo samotnych a tkliwych.
Już w parę miesięcy po naszem zapoznaniu się, spostrzegłszy moje upodobanie w eleganckich gracikach, obdarzyła mnie przepyszną teką z aksamitu i mory, pelami zahaftowaną.
Kiedym się z przyjęciem wzdragała, wymawiając jej, że tyle drogiego czasu dla mnie poświęciła, rzekła mi z dziwnym uśmiechem:
– Mój czas o tyle mi jest drogim, o ile służy mi do jakiegoś celu. Tym razem celem moim było przyozdobić biurko pani, i proszę mi wierzyć – dodała z naciskiem, jak gdyby odgadując moje myśli – proszę mi wierzyć, ze mi to żadnego pod żadnym względem uszczerbku nic przyniosło.
A jednak teka ta była kosztownem cackiem, przedstawiającem wartość jakich trzydziestu kilku rubli, lecz cóż było robić? Zachowałam ją i mam dotychczas i piszę na niej to wspomnienie, jasne i świeże w mojej pamięci, lecz w opowiadaniu blade może i spłowiało, jak te kolory, które niegdyś tak świetnie dobrały artystyczne oczy mojej kochanej Karoliny.
Bywając u niej często, poznałam także z czasem i Strzemieńczyca, chociaż ona nic kwapiła się jakoś ze zbliżeniem mnie do swego "biednego starca", jak się zwykle, mówiąc o nim, wyrażała.
Szczególny ten Matuzal, odpychający na pierwszy rzut oka, w zetknięciu stawał się prawie sympatycznym. Miewał on chwile zdumiewającej na taką zgrzybiałość ciała przytomności umysłu; można było powiedzieć, że na dwadzieścia cztery godziny dziwnej wegietacyi przypadała mu jedna godzina moralnego życia.
Charakter jego, o ile mógł się jeszcze objawiać, był miękki i słodki, jak u dobrego dziecka. Nie skarżył się nigdy na nic, tylko na długie życie. Odwykł już był od widoku obcych twarzy, jak wogóle od widoku wszystkiego, co poza obrębem czterech ścian jego pokoju leżało, ale mnie polubił i gdym trafiła na przytomniejszą chwilę, skinieniem ręki zapraszał, abym przy nim usiadła.
– Wielka to dla mnie pociecha, że pani Karolcię odwiedza – rzekł mi raz, a mówił czasami bardzo niewyraźnie, a innym znów razem aż nadto donośnie. – Ona zawsze sama i tyle ma ze mną biedy.
Westchnął ciężko, powiódł oczami za krzątającą się w drugim końcu pokoju Karoliną i dodał:
– Ktoby się był spodziewał, że to tak długo potrwa!
Westchnął znowu jeszcze ciężej i zaczął drzemać. Co mnie dla niego życzliwie usposabiało, to widoczne i głębokie przywiązanie, jakie miał dla swojej opiekunki, połączone z dziwnie rozrzewniającem współczuciem, niemal politowaniem. Jest to bardzo niezwykły objaw w stosunku strony słabej do silniejszej. Starcy są i pod tym względem podobni do dzieci; mają ten naiwny, z niedołęstwa pochodzący egoizm, który nie pozwala im rozumieć, że ktoś się dla nich poświęca.
Ale stary Strzemieńczyc rozumiał to tak dalece i tak często o tem wspominał, że nieraz, słuchając go, przychodziło mi na myśl, że Karolina większą chyba czyni z siebie dla niego ofiarę, niżby się napozór zdawać mogło. Zresztą było to tylko moje osobiste wrażenie, w tem zapewne źródło swoje mające, iż uroiło mi się koniecznie dopatrywać w stosunku tych dwojga ludzi jakiejś tajemnicy.
Ona sama nie potrącała nigdy, nawet ubocznie, o ten przedmiot.
Pewnego dnia, zaszedłszy do nich, zastałam go wyjątkowo rzeźwym i krzepkim. Głowę nawet trzymał, jakby trochę wyżej i silniejszym niż zwykle, powitał mnie głosem. Prosił też, abyśmy przy nim posiedziały, a choć rozmowy naszej nie mógł słyszeć, podnosił niekiedy wzrok to na mnie, to na Karolinę, a gdy z poruszenia ust domyślił się jakiego wyrazu, uśmiechał się i kiwał zlekka głową.
Byłam już oswojoną z jego powierzchownością, i wstręt, jaki we mnie zrazu wzbudziła, zastąpiło teraz wielkie politowanie.
Blady promień listopadowego słońca, padając przez okno, kładł się na jego suchych, pergaminowych rękach, spoczywających na otulonych kołdrą kolanach. Strzemieńczyc cieszył się tem chłodnem, wątłem światłem, co się po paru tygodniach słoty przez chmury przedarło, rzewną radością, właściwą tylko bardzo starym ludziom, którzy w każdym uśmiechu natury widzą pożegnanie.
– Wszak to listopad, Karolińciu? – zapytał nagle.
Karolina skinęła potakująco głową.
– A którego dziś mamy?
– Ósmego – odpowiedziałam za nią, widząc, że pilnie zajęta robotą, zdaje się nie słyszeć zapytania.
– Ósmego… – powtórzył Strzemieńczyc wyraźnie coś sobie przypominając – ósmego?
Twarz mu się raptem zasępiła, spuścił głowę bardzo nisko i zaczął mruczeć:
– Dwadzieścia jeden lat… dwadzieścia jeden lat… Ktoby się spodziewał?…
A zwracając się raptem do Karoliny, dodał z rodzajem bolesnego podziwu:
– Prawda, Karolińciu, ktoby się był spodziewał?
Ona zbladła bardziej jeszcze, niż owej niedzieli w kościele i głęboka brózda przecięła poprzecznie jej czoło. Ręce zaczęły jej drżeć; rzuciła na mnie przelotne spojrzenie, lecz nic nie rzekła.
Milczeliśmy chwilę wszystko troje.
Strzemieńczyc poruszył się znowu.
– Bóg da, ostatnia to będzie rocznica – wymówił – zobaczysz, Karolińciu, Bóg się zlituje.
Ona wstała nagle i zbliżyła się do okna.
Od niejakiego czasu była już mizerną skutkiem niepogód, a teraz, gdy tak stanęła w żółtem oświetleniu jesiennego słońca ze śladami hamowanego wzruszenia na twarzy, wydała mi się po raz pierwszy prawie starą, jakby przedwcześnie zniszczoną od padających na nią gruzów sąsiedniej ruiny.
Strzemieńczyc nie patrzył już na nią. Ogarniało go senne odrętwienie, w jakie po każdym takim przypływie życia zapadał.
– Wyjdźmy ztąd – rzekła Karolina – nieprawdaż, jak tu duszno?
Otworzyła lufcik w swoim pokuju i wychyliła się na podwórze, a wiatr unosił zlekka cięż – kie hebanowe fale jej włosów nad czołem, z którego owa brózda jeszcze nie znikła.
Była widocznie czemś gwałtownie wzburzoną, ale siliła się na spokój; ja też udawałam, że tego nie widzę, i rozmawiałyśmy czas jakiś o rzeczach obojętnych.
– Czy pani będziesz dziś wieczorem w domu? – zapytała przy pożegnaniu.
– Jeżeli pani pozwolisz, przyjdę po ósmej – dodała, otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź.
– Jestem w jakiemś dziwnem usposobieniu. Nie chciałabym być samą…IV.
Karolina przyszła z robotą, jak zwykle.
Czekałam ją przy nakrytym stoliku, i usiadłyśmy do herbaty, ale rozmowa jakoś się nam nie kleiła.
– Czy pan Strzemieńczyc już śpi? – zapytałam nalewając jej drugą szklankę.
– Śpi. Zostawiłam przy nim Magdusię.
– Niezwykle był dzisiaj ożywionym – rzekłam znowu z ukrytą chęcią wybadania jej raz przecież.
– Tak, istotnie.
– Powiedz mi pani – zagadnęła raptem podnosząc na mnie zmęczone i zlekka zaczerwienione oczy – czy może być coś okrutniejszego nad wszelkie rocznice…
– To zależy – odparłam – jeżeli to jest rocznica jakiejś szczęśliwej chwili.
– Ach! choćby i taka. Sama chwila i doznane w niej szczęście nigdy nie wraca, a w zestawieniu z obecną, najczęściej zamienia się w bolesną ironią lub w dantejską skargę. Nie, stanowczo nienawidzę rocznic
– A cóż dopiero – ozwała się znowu po chwili, jak gdyby nie mogąc porzucić tego przedmiotu – gdy ta rocznica stawia nam przed oczy to, o czem przez trzysta sześćdziesiąt cztery dni staramy się zapomnieć; gdy jest nielitościwym chirurgiem, zrywającym bandaż z rany, której się nie chce dać zagoić! Ach pani, jak to ciężko święcić rocznice śmierci ukochanych, lub pogrzebu własnego szczęścia, własnych nadziei, lub… własnego szaleństwa!
Oparła czoło na dłoni i zadumała się, obracając machinalnie łyżeczkę w pustej szklance.
Brała mnie wielka ochota zapytać, do jakiej z tych kategoryi rocznic należy dla niej dzień dzisiejszy, wstrzymałam się jednak w obawie rozdrażnienia jej jeszcze bardziej.
Lecz ona czuła widocznie niepohamowaną potrzebę wywnętrzenia się, jaka napada czasem bardzo skryte natury i mówiła dalej, nie zważając na moje milczenie.
– Nieraz zdaje mi się, że gdybym tak mogła ująć w słowa wszystko to, co przemyślałam i przetrawiłam w sobie przez długie lata, gdybym mogła opowiedzieć komuś, coby mnie słuchał tylko sercem, a nie pamięcią, dzieje mojego dziwnego życia, lżejby mi było. Pani patrzysz na mnie czasami, jak gdybyś szukała czegoś w mojej duszy, i… o! nie zaprzeczaj pani – dodała widząc moje poruszenie – mnie to owszem sprawia pewnego rodzaju przyjemność. Od tak dawna spotykam już same tylko obojętne spojrzenia. Dobrze chociaż budzić jeszcze czyjeś ciekawość, kiedy się już na niczyje miłość liczyć nie może.
– Za wyjątkiem mojej w każdym razie – rzekłam przysuwając się do niej i ujmując jej szczupłą, pokłótą od igły rękę. – A i pan Strzemieńczyc kocha przecież panią – dodałam z pewną nieśmiałością, bo czułam, jak słabą jest ta pociecha.
– Pan Strzemieńczyc – powtórzyła smutnie. – Biedny starzec! Tak; on jest bardzo przywiązany do mnie. Aleśmy sobie nawzajem mimowoli zatruli życie. Ja jemu na schyłku, a on mnie…
Umilkła i wstała od stołu.
– Ach! co tam – rzekła – lepiej o tem nie mówić… a może i lepiej mówić, sama już nie wiem, to tylko wiem, że… że… rady sobie dzisiaj dać nie mogę.
I po raz pierwszy w mojej obecności, ta kobieta silna, spokojna, panująca nad sobą, rozpłakała się rzewnie, łkając, jak dziecko, co mnie tak zmieszało, że stałam tylko nad nią, niewiedząc czem ją uspokajać!
Ona też sama prędko otarła oczy.
– Daruj mi pani – rzekła, siląc się na uśmiech, – niepowinnam była przychodzić… jestem dziś niemożliwą do towarzystwa. Pójdę już chyba sobie.
– Ani pani myśl o tem – odparłam, zatrzymując ją za rozpaloną rękę. – Owszem, zostaniesz pani tu jak najdłużej, będziesz milczeć, mówić, płakać, co ci się podoba, tylko samą ci być nie dam.
Zaledwie to wyrzekłam, drzwi się otworzyły, i wpadła zadyszana Magdusia.
– Proszę pani – zawołała z progu – niech pani prędko idzie, bo ja sobie nie mogę dać rady z panem. Obudził się i gwałtem chce się zrywać z łóżka, a patrzy tak strasznie… Ja się boję!
Karolina chwyciła leżącą na krześle chustkę i, pocałowawszy mnie w milczeniu, wybiegła z pokoju, ale ja dogoniłam ją na schodach.
– Idę z panią, – rzekłam – może przydam się na co.
Próbowała odwieść mnie od tego zamiaru, mówiąc, że żadnej pomocy nie potrzebuje, jednocześnie przecież ściskała mnie z wdzięcznością za rękę, i łzy napełniały jej oczy, gdyż każdy dowód współczucia dziwnie ją wzruszał.
Zastałyśmy Strzemieńczyca w gorączce. Zdołał usiąść o własnej sile i zsuwał się rękami z pościeli, a bose, strasznie wyschłe nogi, zwieszone za krawędź łóżka, niecierpliwie szukały ziemi.
Lampka nocna za zieloną umbrelką, rzucała siny odblask na bieliznę, okrywającą zgięty kadłub starca, którego bezbarwne i przygasłe zwykle oczy, połyskiwały teraz w cieniu, jak dwa błędne ogniki. Okropnym był w tej chwili.
Nie poznał nas, ale dygocącemi rękami chwytał się naszych sukien, koniecznie usiłując powstać.
– Możeby posłać po doktora – szepnęłam z mimowolnem drżeniem – może to już…
Karolina wstrząsnęła przecząco głową.
– Nie, to przejdzie – rzekła, odzyskując swój zwykły spokój. – Nieraz już tak było. Zadużo dziś mówił.
Dźwignęła go za ramiona z niepospolitą siłą i ułożyła napowrót na poduszkach.
– Weź pani, proszę, tę flaszeczkę z okna – mówiła dalej, okrywając mu nogi kołdrą – i nalej na łyżkę dziesięć kropel. Trzeba także otworzyć lufcik. Świeże powietrze będzie dla niego najlepszem lekarstwem.
Ale Strzemieńczyc miotał się ciągle niespokojnie.
– Gdzie ona? – mruczał, gdym się nad nim z łyżką pochyliła, – gdzie Karolińcia?…. Gdzie moja żona… moja żona?….
Nie umiem wypowiedzieć, jak dziwne wrażenie sprawiły na mnie te dwa proste wyrazy, padające wśród ciszy nocnej z ust tego starego aż do fantastyczności człowieka.
– Co on mówi? – zapytałam, zwracając się do Karoliny.
– Prawdę, – odpowiedziała spokojnie. – To jest mój mąż.
Patrzałam na nią i na niego, niewierząc jeszcze własnym uszom.
– To niepodobna! – wykrzyknęłam, zapominając o kroplach, które się na kołdrę wylały. – To być nie może!
Karolina odebrała mi łyżkę w milczeniu i nalała nową dozę płynu.
– To ja… Karolina – rzekła bardzo głośno i powoli, podsuwając rękę pod łysą jego czaszkę. – Jestem przy panu. Trzeba to wypić.
Natarła mu skronie i ręce eterem, otworzyła lufcik, bo ja stałam bez ruchu, jak odurzona, i krzątała się około niego, dopóki uspokojony nie zasnął.
Wówczas wyszła do drugiego pokoju, a ja pośpieszyłam za nią.
– Powiedz mi pani – zawołałam, chwytając ją za ręce – on to w gorączce mówił, i pani mi w gorączce odpowiedziałaś… To niemożliwe! To potworne!
– To prawdziwe – odrzekła, ściskając mi silnie dłonie – prawdziwe, i… dziś jest dwudziesta pierwsza rocznica naszego ślubu.
– Dwudziesta pierwsza! Wielki Boże… Więc ileż pani lat miałaś wtedy?
– Dwadzieścia dwa niespełna.
– A on?
– On? Ośmdziesiąt pięć!
– To okropne!
Puściłam jej ręce i spoglądałam na nią z przerażeniem i grozą.
Karolina zrozumiała ten mój wzrok.
– Wierzaj mi pani – rzekła z pewną dumą – że mniej okropne, niżby się zdawać mogło. Nie zawleczono mnie gwałtem do ołtarza, a i ja się dla pieniędzy nie sprzedałam.
– Więc cóż panią do tego skłonić mogło? – zawołałam, bardziej jeszcze, jeżeli można było, zdumiona. – Przecież nie wmówisz pani we mnie, że miłość!