Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nowele - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 256 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NO­WE­LE

wy­daw­nic­two Ty­go­dni­ka Il­lu­stro­wa­ne­go

War­sza­wa, ul. Zgo­da 12.

WŁA­DY­SŁAW ST. REY­MONT

NO­WE­LE

SPO­TKA­NIE. – CIEŃ. – OKO W OKO. – FRA­NEK.

SUKA. – SZCZĘ­ŚLI­WI.

WY­DAW­NIC­TWO TY­GO­DNI­KA IL­LU­STRO­WA­NE­OO

WAR­SZA­WA, UL. ZOO­DA 12.

Wszel­kie pra­wa prze­dru­ku i prze­kła­du za­strze­żo­ne.

Druk J. Raj­skie­go w War­sza­wie, ul. Cia­sna 5 (przy Św.Jer­skiej).

SPO­TKA­NIE

Tka­ła je­sień zimę, tka­ła. Mg!y rzad­kie, zim­ne, roz­snu­wa­ły się tat nad zie­mią, niby zgrzeb­ne, nie­bie­lo­na przę­dzi­wo, któ­re­go wą­tek sta­no­wił drob­ny, uko­śnie sie­ką­cy desz­czyk. Po­do­ra­ne pola szkli­ły się, prze­po­jo­ne wodą, i le­ża­ły ci­che, czar­nia­we, jak­by w cięż­kiem od­pocz­nie­niu po pra­cy lata. Pust­ka, ota­mo­wa­na ogrom­ną ci­cho­ścią prze­strze­ni, zda­wa­ła się dy­szeć z roz­ło­gów, iść ścier­ni­ska­mi wy­tar­te­mi, tłuc się po­mię­dzy krza­ka­mi tar­ni­ny, ob­ra­sta­ją­cej ka­mion­ki po mie­dzach, i roz­włó­czyć po ca­łym świe­cie nudę i smu­tek.

Nie było barw na świe­cie, okrę­co­nym sza­re­mi zwo­ja­mi mgieł, nie było woni, nie było dźwię­ków in­nych, nad cięż­ki po­mruk la­sów i prze­la­tu­ją­cych wron kra­ka­nie: była tyl­ko sza­ra, przej­mu­ją­ca po­sęp­no­ścią je­sień, peł­na spo­ko­ju śmier­ci i roz­kła­du, coś jak he­ka­tom­ba ca­łej przy­ro­dy. Li­ście gni­ły pod drze­wa­mi, jak ostat­nie łach­ma­ny lata zmar­łe­go; ka­łu­że po dro­gach, po bróz­dach, niby ża­ło­śnie wy­la­ne łzy, si­wi­ły się wodą męt­ną, zro­pia­łą w roz­kła­dzie.

Dwór, ople­cio­ny po szczy­ty czar­ne­mi, uschłe­mi pę­da­mi wina, niby ra­mio­na­mi tru­pa, stał har­do i zda­wał się drżeć od gwa­rów ży­cia, ja­kie w nim roz­brzmie­wa­ło.

Na wy­żwi­ro­wa­nym pod­jeź­dzie sia­ło mnó­stwo bry­czek i po­wo­zów. Ko­nie ubło­co­ne, smut­ne, z po­spusz­cza­ne­mi łba­mi, cier­pli­wie wy­sta­wia­ły grzbie­ty na deszcz; lu­dzie tak­że mo­kli w mil­cze­niu. Ja­kaś ocię­ża­łość smut­na i przy­gnę­bie­nie roz­po­ście­ra­ły się nad wszyst­kiem. Lu­dzie cho­dzi­li na pal­cach, roz­ma­wia­li pół­gło­sem i mie­li w twa­rzach coś str­wo­żo­ne­go. Na ga­aek dwo­ru co chwi­la któś wy­cho­dził i prze­pa­try­wał dro­gę, bie­gną­cą wskroś ota­cza­ją­ce­go dom par­ku, i nie uj­rzaw­szy nic w omglo­nej prze­strze­ni, wra­cał. W ogrom­nym, ob­sta­wio­nym sza­fa­mi po­ko­ju, było gwar­no. Kil­ka­dzie­siąt osób, po­roz­dzie­la­nych na gru­py, snu­ło się i roz­pra­wia­ło. Kil­ku mło­dych księ­ży roz­ma­wia­ło pod oknem w ja­kiemś su­ro­wem sku­pie­niu.

Na środ­ku po­ko­ju, gru­pa mło­dych męż­czyzn, oby­wa­tel­skich la­to­ro­śli, roz­ma­wia­ła coś żywo, a zaj­mu­ją­co, bo co chwi­la wy­bu­cha­li dys­kret­nym śmie­chem, za­ty­ka­jąc so­bie usta.

– Bu­zie w ciup, chło­pacz­ki, bo dzie­kan spo­glą­da na nas, może przyj­dzie – szep­nął z nich je­den.

Dzie­kan, ni­ski, gru­by ksiądz przy­stą­pił do nich. Wi­ta­li go z sza­cun­kiem.

– Na co cze­ka­my, księ­że dzie­ka­nie?

– Na sio­strę nie­boszcz­ki.

– Strasz­ny wy­pa­dek… Taka mło­da ko­bie­ta i zdro­wa zu­peł­nie.

– Zu­peł­nie. Przez omył­kę wy­pi­ła kwa­su sa­le­trza­ne­go, za­miast le­kar­stwa od kasz­lu.

– Za­ży­ła le­kar­stwa od ży­cia – szep­nął na ubo­czu sto­ją­cy, wy­so­ki, bla­dy bru­net.

– Cze­ka­my tak­że na pana An­to­nie­go. Pan Ku­roń­ski co chwi­la się spo­dzie­wa jego przy­jaz­du. Dwa razy te­le­gra­fo­wał – cią­gnął da­lej ksiądz do­bro­dusz­nie.

– I ten bę­dzie? ależ to skan­da­licz­ne! Prze­cież cały świat wie…

Dzie­kan spoj­rzał na mó­wią­ce­go kar­cą­co, zżym­nął ra­mio­na­mi i od­szedł.

– Sły­sze­li­ście! ten mąż cie­mię­ga za­pra­sza ko­chan­ka…

– Mów ci­szej, baby usły­szą i plot­ka go­to­wa – szep­nął zim­no bru­net.

– Przedew­szyst­kiem nie żad­na plot­ka. Wszy­scy wie­dzą prze­cież, że był ko­chan­kiem nie­boszcz­ki.

– Sam ten wy­pa­dek jest mi coś nie­na­tu­ral­nym, wy­glą­da na coś ukar­to­wa­ne­go.

– Co do tego, to już nie uwie­rzę.

– Wszy­scy przy­najm­niej tak ko­men­tu­ją.

– A ty, jak ba­ran, po­trze­bu­jesz za wszyst­ki­mi po­wta­rzać głu­pi wy­mysł!

– Mniej­sza o to, ale An­tek nie po­wi­nien przy­jeż­dżać.

– Dla­cze­go? Je­że­li ją ko­chał na­praw­dę, to po­wi­nien tu być.

– Ale to bę­dzie nie­go­dzi­wo­ścią, je­śli się zja­wić tu­taj ze­chce…

– Daj spo­kój, Jó­ziu; zły je­steś, te się to­bie nie uda­ło… Wie­my prze­cież…

– Wie­cie to, co chcia­łem, aby­ście wie­dzie­li, co wy­pa­da­ło…

– No, daj spo­kój, nie kończ, bo to jesz­cze gor­sze, cze­go chcesz, że­by­śmy się do­my­śli­li.

– Ja wam po­wiem otwar­cie: je­ste­ście ob­łud­ni i nie­spra­wie­dli­wi. Skąd­że mo­że­my mieć pra­wo są­dzić dru­gich? czy je­ste­śmy bez win? Po­tę­pia­cie tak pro ho­no­re do­mus, bo w grun­cie jest wam wszyst­ko jed­no.

– Ty go­tów je­steś to cu­dzo­łó­stwo ro­bić za­słu­gą, a nas nie­po­czy­tal­ny­mi mo­ral­nie.

– Ani zbrod­nią, ani za­słu­gą. W fak­tach są tyl­ko pra­wa fi­zycz­ne.

– Mo­ral­ność – to wy­ro­zu­mo­wa­nie, a nie ja­kieś pra­wo na­tu­ry nie­złom­ne, a ja je­stem ob­jek­tyw­nym spo­strze­ga­czem. Sta­ło się coś, więc się mu­sia­ło stać.

– Za gru­bą bar­bar­ją je­ste­śmy, aby­śmy cię po­jąć mo­gli, ale jesz­cze tak po swo­je­mu poj­mu­je­my co złe, a co do­bre. Nie je­ste­śmy tak znik­czem­nia­li, aby nie wi­dzieć łaj­dac­twa w zba­ła­mu­ce­niu żony przy­ja­cie­la. Za­mgli­ła ci mózg fi­lo­zo­fja.

– Być może. A cze­mu wy ta­kie same łaj­dac­twa po­peł­nia­cie cią­gle, boć prze­cież to samo ro­bi­cie, uwo­dząc wiej­skie dziew­czy­ny dzie­siąt­ka­mi?

– Zu­peł­nie co in­ne­go – szep­nął któ­ryś.

– To zu­peł­nie co in­ne­go–zna­czy, że nie jest łaj­dac­twem hań­bić słu­gi, wy­rob­ni­ce, spy­chać je w bło­to, a jest łaj­dac­twem uwieść ko­bie­tę na­szej sfe­ry–co? Ja­kie­goż to ga­tun­ku ety­ka?

– Ależ to jest to, a jed­nak gru­bo nie to – szep­nął któ­ryś z obroń­ców do­brych oby­cza­jów.

Resz­ta słu­cha­ła zmie­sza­na.

– To jesz­cze gor­sze, ty­siąc razy gor­sze łaj­dac­two.

– Daj­my spo­kój roz­pra­wom, nie miej­sce na wy­kła­dy mo­ral­no­ści nie­za­leż­nej. Gdy­byś za­pro­sił nas do sie­bie, po­sta­wił do­bre­go wina, dał na de­ser coś pi­kant­ne­go, to moż­na­by sze­rzej po­mó­wić.

Umil­kli. „Za­mglo­ny fi­lo­zo­fją” usu­nął się tro­chę na stro­nę, przez usta wił mu się smut­ny uśmiech i oczy­ma śli­zgał się po twa­rzach obec­nych. W dru­gim koń­cu sali star­si męż­czyź­ni pod­nie­sio­ne­mi gło­sa­mi roz­pra­wia­li o go­spo­dar­stwie. Ko­bie­ty szep­ta­ły po­mię­dzy sobą i lu­stro­wa­ły się wza­jem­nie. Go­spo­darz domu wy­cho­dził co chwi­la i wra­cał, roz­mie­nia­jąc swój ból przed każ­dym, kto go tyl­ko chciał słu­chać: opo­wia­dał wciąż naj­drob­niej­sze szcze­gó­ły wy­pad­ku i śmier­ci, za­le­wał się ża­ło­ścią, i taki szcze­ry ból drgał mu w gło­sie, le­żał w zmię­tej, po­czer­nia­łej twa­rzy, że choć ich to nu­dzi­ło, słu­cha­li przez sza­cu­nek. Chwi­la­mi ro­bi­ło się ci­cho, a wte­dy prócz mo­dlitw, do­cho­dzą­cych nie­wy­raź­nym szep­tem z dro­gie­go po­ko­ju, sły­chać było plusk desz­czu o szy­by i głu­chy, beł­ko­tli­wy szmer wody, spa­da­ją­cej ryn­na­mi. Wiatr cza­sem z więk­szą siłą sza­mo­tał ga­łę­zia­mi drzew i wy­mia­tał z ka­łuż wodę, za­sfa­ną li­ściem i sło­mą. Zim­no było prze­ję­te wil­go­cią. Cze­ka­nie juz się przy­krzy­ło wszyst­kim.

Wresz­cie przy­je­cha­li ocze­ki­wa­ni. Sio­stra zmar­łej z mę­żem i An­to­ni. Go­spo­darz przy­wi­tał ro­dzi­nę z roz­tar­gnie­niem, a rzu­cił się na szy­ję przy­ja­cie­lo­wi. Uśmiesz­ki drwią­ce, jak bły­ska­wi­ca, prze­mknę­ły po twa­rzach mło­dzie­ży. Zro­bił się ru­mor przy­go­to­wań. Księ­ża śpiesz­nie na­dzie­wa­li kom­że. Otwo­rzo­no na­oścież drzwi do du­że­go po­ko­ju, peł­ne­go lu­dzi dwor­skich i chło­pów ze wsi; na środ­ku, na pew­nem pod­wyż­sze­niu, w gąsz­czu palm sta­ła trum­na otwar­ta, za­rzu­co­na bia­łe­mi astra­mi, smut­nym kwia­tem je­sie­ni. Przy­sło­nio­ne okna rzu­ca­ły mrok, w któ­rym świa­tło świec wy­da­wa­ło się jesz­cze żół­ciej­szem. Za­pach ka­dzi­deł roz­włó­czył się w bia­ła­wym, po­tar­ga­nym ob­łocz­ku dymu. Po­sęp­ność wy­zie­ra­ła z każ­de­go kąta i z każ­dej twa­rzy biła su­ro­wo­ścią i za­łza­wie­niem. Ja­kaś ża­łość ci­cha, nie­zmier­nie ostra, drga­ła w przy­ci­szo­nych gło­sach. Te pro­ste du­sze chłop­skie były jak przy­płasz­czo­ne znę­ka­niem i gro­zą; ja­kiś ból tępy nie­mo­cy i trwo­gi za­ra­zem świe­cił im w oczach, wle­pio­nych w zmar­łą. I ta świa­do­mość zbio­ro­wa wła­snej nie­mo­cy wo­bec po­tę­gi śmier­ci tło­czy­ła im mó­zgi bó­lem i odrę­twia­ła.

Po­kój za­czął się na­peł­niać co­raz wię­cej.

– Patrz, to ona! – szep­nął mąż, wska­zu­jąc An­to­nie­mu trum­nę,

– A… – po­stą­pił bli­żej i wpił się wzro­kiem w twarz le­żą­cej. – Al – wy­rzu­cił jesz­cze i czuł, że go chwy­ta za gar­dło ja­kiś spazm jęku, że żal, niby gry­zą­ca ogniem fala, prze­ni­kać za­czy­na mu ser­ce i z tę­pym na­po­rem roz­sa­dza mu mózg.

Pa­trzał jed­nak, bo nie mógł­by się ode­rwać, jak­by chciał na wie­ki za­pa­mię­tać ten ob­raz. Ta twarz ko­cha­na, zdro­wa, pięk­na–le­ża­ła przed nim tru­pem, była mar­twą, od­ci­na­ła się si­na­wą pla­mą od bia­łej po­dusz­ki, ostro, jak­by ka­mien­na. Opusz­czo­na nie­co szczę­ka, kąty ust peł­ne ja­kiejś gorz­ko­ści nie­wy­po­wie­dzia­nej, usta za­cię­te moc­no, nada­wa­ły tej twa­rzy po­zór ma­ski ja­kiejś Elek­try. Wi­dać było, że śmierć nie przy­szła ci­cho, ale po­chwy­ciw­szy ją w na­głe skur­cze strasz­ne­go bólu, zmię­ła niby łach­man i zdła­wio­na ostat­niem sza­mo­ta­niem, rzu­ci­ła jak ru­pie­cie, po­włó­cząc si­no­ścią, co jak pie­czę­cie oka­la­ła za­pa­dłe oczy i le­ża­ła pła­ta­mi brud­ne­mi na skro­niach. Ogrom­ny ma­je­stat bił z tej trum­ny, w któ­rej le­ża­ła ci­cha te­raz, wiel­ka w spo­ko­ju, po­tęż­na w obo­jęt­no­ści–tyl­ko echa łkań, jak­by krzy­ków przed­zgon­nych zda­wa­ły się drgać w po­wie­trzu i mą­cić ci­szę. Sło­dycz nie­czu­cia le­ża­ła na jej czo­le wy­pu­kłem, a za­pa­dłe głę­bo­ko oczy, przez po­czer­nia­łe po­wie­ki zda­wa­ły się jesz­cze świe­cić sro­gim wy­ra­zem bólu. Po­licz­ki lek­ko obrzmia­łe, po­wle­czo­ne siat­ką drob­nych, prze­krwio­nych ży­łek, były prze­pięk­ne jesz­cze. Fio­le­to­wa suk­nia, ob­rzu­co­na bia­łe­mi ko­ron­ka­mi, rzu­ca­ła na twarz ró­żo­wa­wy ton. W rę­kach zło­żo­nych, o po­ścią­ga­nych kur­czo­wo dłu­gich pal­cach, trzy­ma­ła krzy­żyk.

Czar­na trum­na była rama tego ob­ra­zu.

Ja­kiś tra­gicz­ny od­dech owie­wał wszyst­ko i prze­ni­kał gro­zą. Ta mar­twa twarz mó­wi­ła wiel­kim gło­sem ci­szy – o nę­dzy ist­nie­nia i o nę­dzy śmier­ci. Za­czę­li szy­ko­wać się do wy­pro­wa­dze­nia cia­ła. Księ­ża bia­łe­mi pia­ma­mi kom­ży roz­bi­ja­li czar­ny ton zgro­ma­dzo­nych. Ja­kiś wóz z tur­ko­tem za­je­chał, sły­chać było huk, jak­by wbi­ja­nych gwoź­dzi. Szep­ty były co­raz cich­sze, łka­nia się zry­wa­ły głę­bo­kie, wes­tchnie­nia prze­cią­głe–to zno­wu ja­kiś ode­rwa­ny, nie­wia­do­mo skąd pły­ną­cy jęk prze­ci­na} ostro po­wie­trze. Prze­zro­czy­sta żół­tość, ob­śli­zgła jak­by od twa­rzy zmar­łej, od świec, od zło­co­ne­go ob­ra­zu Czę­sto­chow­skiej, sto­ją­ce­go przy trum­nie, pły­wa­ła po­szar­pa­ne­mi płat­ka­mi, lśni­ła na he­ba­nach kon­sol, kła­dła zło­ta­we pięt­no na ja­sno­zie­lo­nych li­ściach palm i pył­kiem roz­kła­da­ła się w smu­dze brud­ne­go świa­tła, pły­ną­ce­go z za od­chy­lo­nej ro­le­ty. Księ­ża za­czę­li dłu­ga ce­re­mon­ję. Ba­so­we gło­sy, w cięż­kich, przej­mu­ją­cych ryt­mach psal­mów, roz­le­ga­ły się uro­czy­ście. A on stał precz i zda­wał się co­raz głę­biej pa­trzeć w umar­łą. Zda­wał się za­sty­gać zwol­na w prze­ra­że­niu i sztyw­nieć w bólu. Czuł, że mu wszyst­kie ner­wy, wszyst­kie cen­tra, wszyst­kie tęt­ni­ce roz­krę­ca­ją się, krwa­wią–co­raz to fala uświa­do­mie­nia biła w mózg jego, kłę­bi­ła się i zni­ka­ła w cha­osie przy­po­mnień na­głych, splą­ta­nych, okrop­nych zgieł­kiem po­mie­sza­nia i silą rzu­tu, z jaką prze­su­wa­ła się przed nim. Trząsł się w so­bie do ostat­nie­go włók­na; żal, niby czer­wo­na bły­ska­wi­ca, prze­pa­lał mu wnętrz­no­ści. Czuł – że jesz­cze chwi­la ta­kiej męki nie­wy­po­wie­dzia­nej, a za­cznie wyć z roz­pa­czy bez­sil­nej, jak zwie­rzę, osa­czo­ne ze wszyst­kich stron – lub pad­nie i umrze.

Wi­dział ją te­raz taką, jaką po­zo­sta­wił od­jeż­dża­jąc, niby spo­koj­ną, a z pło­mie­nia­mi w oczach. Ten śpiew księ­ży przy­po­mniał mu jej głos ni­ski, prze­ni­kał przy­po­mnie­niem uści­sków ostat­nich i wy­do­by­wał ukry­te aż do­tąd w mó­zgu ostat­nie jej sło­wa po­że­gna­nia: „Spo­tka­my się! Spo­tka­my!” Po­wta­rzał je od­ru­cho­wo i szu­kał w kie­sze­ni li­stu, któ­ry mu wrę­czo­no na sta­cji–li­stu od niej… Nie czy­tał go, bo się bał i nie miał jesz­cze spo­sob­no­ści.

– Ja ją za­bi­łem, ja! – po­my­ślał i aż drgnął ze stra­chu na­głe­go. – Za­bi­łem ją!… snu­ło mu się cięż­ko w mó­zgu i czuł roz­le­wa­nie się po so­bie cze­goś strasz­ne­go, jak­by gro­zy nad sobą i wstrę­tu. Ob­ra­zy prze­szło­ści zni­kły pra­wie rap­tow­nie, ale tam–pod czasz­ką nie miał już nic, prócz od­bi­cia jej twa­rzy, i zda­wa­ło mu się, że mu mózg roz­sa­dzi ten jej wy­raz bo­le­sny ust, ten spo­kój bo­le­sny, jak­by zło­rze­czą­cy świa­tu. Ja­kiś wir, pe­łen olśnie­wa­ją­cych skrę­tów my­śli prze­ry­wa­nej, cha­os roz­przę­ga­nej oso­bo­wo­ści, zgieł­kli­wość sza­leń­stwa czul w so­bie…

Śpie­wy uci­chły na chwi­lę. Otwar­to sze­ro­ko drzwi do sie­ni, stru­mień sza­re­go je­sien­ne­go świa­tła wpły­nął z ogro­du i za­lał po­kój. Ko­bie­ty wy­buch­nę­ły spa­zma­tycz­nym pła­czem. Od­sta­wio­no kwia­ty, aby za­brać trum­nę. Ro­dzi­na rzu­ci­ła się do po­że­gnań ostat­nich z krzy­kiem bo­le­snym. Przy­bi­to wie­ko wśród roz­dzie­ra­ją­ce­go pła­czu. Zmie­sza­ne łzy, łka­nia bo­le­ści – pły­nę­ły okrop­nym stru­mie­niem w za­mglo­ny świat. Wszyst­kie twa­rze byc zgnę­bio­ne, wszyst­kie oczy za­łza­wio­ne, wszyst­ko ser­ca prze­nik­nię­te ża­lem i smut­kiem. Kil­ko­let­nia dziew­czyn­ka z krzy­kiem roz­pacz­li­wym przy­cze­pi­li się do wy­no­szo­nej trum­ny i gło­sem ochry­płym, obłą­ka­nym krzy­cza­ła:

– Ma­mu­siu! Ma­mu­siu!

Ode­rwa­no ją i trum­nę na ra­mio­nach wy­nie&i zna­jo­mi i po­nie­śli.

…Mi­se­re­re mei, Deus.

– roz­le­gło się ja­kiemś po­tęż­nem, zło­wro­giem echer i ko­ły­sa­ło cięż­ko, niby śmier­tel­ny, ostat­ni ca­lun niby po­dzwon­ne ist­nie­nia; wzno­si­ło się w ryt­mac krót­kich a brze­mien­nych smut­kiem i roz­sła­wiał w sza­rej prze­strze­ni dnia je­sien­ne­go po­tę­gę strasz­ną Pana.

Mżył deszcz i wiatr ciął w oczy idą­cych. Opa­dłe li­ście, ostat­nie, z su­chym sze­le­stem le­cia­ły na zie­mię, wi­ro­wa­ły w kół­ko i lgnę­ły w bło­cie. Na­gie lipy ol­brzy­mie ko­ły­sa­ły się z po­mru­kiem, po­dob­nym do jęku. Po­czer­nia­łe, zbru­ka­ne, po­ry­te kre­to­wi­ska­mi, pasy przy­droż­nych traw­ni­ków le­żał jak szma­ty, splu­ga­wio­ne do­tknię­ciem je­sie­ni. Dy my z cha­ty, sto­ją­cej za par­kiem wio­ski, snu­ły sie nad,.zie­mią i roz­strzę­pia­ły o na­gie drze­wa.

…Mi­se­re­re mei, Deus.

– roz­le­gło się zno­wu. Taka sza­rość bez­brzeż­ną po­sęp­no­ścią, taki smu­tek ob­umie­ra­nia wiał ze­wsząd, niby ca­łu­nem śmier­ci, że prze­ni­kał wszyst­kich głę­bo­ką me­lan­chol­ją. Chwi­lę zno­wu trwa­ło mil­cze­nie, prze­ry­wa­ne tyl­ko par­ska­niem koni, kro­ka­mi idą­cych i cich­szym już pła­czem.

…se­cun­dum ma­gnam mi­se­ri­cor­diam Tuam…

– wzno­si­ła się pieśń da­lej. Krzyż po­bły­ski­wał na cze­le or­sza­ku. Czar­na cho­rą­giew z ukrzy­żo­wa­nym, ocie­ka­ją­cym krwią Chry­stu­sem, aż skrzy­pia­ła pod par­ciem wia­tru. Kapy księ­ży, pod­ry­wa­ne wi­chrem, pod­no­si­ły się niby skrzy­dła po­twor­ne śmier­ci i biły im po bu­kach z ło­po­tem. Fio­le­to­wy tren suk­ni, przy­cię­ty wie­kiem, tar­gał się jak na uwię­zi i trze­po­tał, niby trium­fal­ny sztan­dar ni­ce­stwa. Or­szak szedł cią­gle; błot­ni­sta dro­ga wiła się jak wąż; nio­są­cy cią­gle się zmie­nia­li, tyl­ko An­to­ni niósł od sa­me­go po­cząt­ku bez od­pocz­nie­nia. Przy­ci­skał ucho do trum­ny, jak­by na­słu­chi­wał ja­kich gło­sów ży­cia; co czas ja­kiś trum­na na wy­bo­jach, przez któ­re się po­ty­ka­li, gi­bo­ta­ła się, i we­wnątrz niej roz­le­gał się głu­chy od­głos cia­ła, ude­rza­ją­ce­go o ścian­ki. Prze­ni­kał go ten ło­skot stra­chem, ale szedł da­lej, za­to­pio­ny w pra­wie bez­myśl­nej, z nad­mia­ru wy­czu­wa­nia po­cho­dzą­cej spo­koj­no­ści; nie bra­ko­wa­lo mu sił nieść, ale czuł, że co­raz więk­szy cię­żar gnie­cie mu krę­go­słup. Chwi­la­mi wy­da­wa­ło mu się, że jak An­te­usz świat cały dźwi­ga–i wte­dy uczu­wa! coś nie­wy­raź­nie, że już tak wie­ki idzie, i iść bę­dzie w nie­skoń­czo­ność. Ten stuk w trum­nie, co­raz częst­szy, sta­wał się ohyd­ny, wstrzą­sać nim za­czął jak prąd, i roz­draż­niać. Śpiew księ­ży cią­gnął się pa­sem prze­ry­wa­nym. Co kil­ka mi­nut usta­wał, i tyl­ko echa głu­cho pły­nę­ły w prze­strze­nie, od­bi­ja­ły się o lasy i kła­dły na po­łach sze­ro­kich roz­bi­te.

Więk­sza część or­sza­ku po­wsia­da­ła w po­jaz­dy, bo bło­to było co­raz głęb­sze. Ogrom­ne szma­ty pól, ob­sia­nych ozi­mi­ną, roz­cią­ga­ły się z obu stron dro­gi, jak płach­ty o zie­lo­no­ści sczer­nia­łej, zmę­czo­nej zim­nem. Rzad­kie przy­droż­ne to­po­le po­wie­wa­ły szcząt­ka­mi po­żół­kłych li­ścj. Krzy­że na roz­dro­żach sta­ły czar­ne, ośli­zgłe wil­go­cią, tru­pie ja­kieś–tyl­ko las na dru­gim sto­ku do­li­ny mie­ni! się ja­skra­wo bar­wa­mi–miał tło z drzew igla­stych ciem­no­zie­lo­nych, na któ­rem od­bi­ja­ły się wy­raź­nie na­kształt plam dęby

0 rdza­wych li­ściach, gru­py czer­wo­nych bu­ków

1 ogrom­ne ka­wa­ły ja­sno­żół­tych brze­zin. Stam­tąd nad­bie­ga­ło cza­sa­mi sta­do wron, cięż­kim zmę­czo­nym lo­tem ob­sia­da­ły dro­gę, lecz spło­szo­ne przez or­szak, ucie­ka­ły, pod­ry­wa­jąc się ci­cho i sko­śnie.

Deszcz usta­wał, ale mgła była co­raz cięż­sza, za­ciem­nia­ła do­li­nę, że tyl­ko wi­dać było coś jak mo­rze sza­re i ru­cho­me, szła na idą­cych po­twor­ne­mi kłę­ba­mi, to roz­strzę­pio­na, po­tar­ga­na, opa­da­ła w kła­kach prze­zro­czy­stych, prze­ni­ka­jąc lo­do­wa­tem zim­nem. An­to­ni szedł za­pa­trzo­ny w ten las, bo dro­ga po spad­ku wzgó­rza scho­dzi­ła w do­li­nę, prze­ci­na­ła ją i pod­no­si­ła się znów wgó­rę, gi­nąc gdzieś w le­sie. Zmę­cze­nie wra­ca­ło mu rów­no­wa­gę; nie niósł już trum­ny. Szedł zbo­ku, i wy­da­ło mu się, że jest jak – by spo­koj­niej­szym. Obej­rzał się za sie­bie pierw­szy raz przy­tom­nie i spo­tkał oczy wszyst­kich. Ob­ser­wo­wa­no go nie­ustan­nie; zro­zu­miał to za­raz. Mąż zmar­łej ujął go pod ra­mię z ser­decz­no­ścią przy­ja­cie­la–obej­rzał się bez­wied­nie po raz dru­gi, i wy­da­ło mu się, że wi­dzi na twa­rzach zło­śli­we uśmie­chy; coś jak upo­ko­rze­nie go prze­ję­ło, bo wy­su­nął de­li­kat­nie rękę i od­szedł. Czuł, że nie po­wi­nien iść ra­zem z tym bie­da­kiem, nie po­wi­nien przyj­mo­wać oznak przy­jaź­ni.

– Nie po­wi­nie­nem!-po­wie­dział so­bie su­ro­wo i wy­czu­wać za­czął ja­kąś pust­kę w so­bie, ja­kąś ni­cość wszyst­kie­go i żal jak­by do sie­bie. Nie wi­dział nic przed sobą i ta sa­mot­ność i bez­ce­lo­wość ży­cia przy­szłe­go, jak błysk na­gły, ośle­pi­ła go na chwi­lę. Ta śmierć ko­chan­ki wy­trą­ci­ła go z rów­no­wa­gi, ode­bra­ła mu spo­kój i obo­jęt­ność, w ja­kiej już pra­wie za­sty­gał, otwo­rzy­ła przy­schła ranę. Te­raz wie­dział, że już do tych utra­co­nych dóbr ego­izmu nie po­tra­fi wró­cić, bo ta twarz zmar­łej bę­dzie się za­wsze snu­ła przed nim, a te jęki bólu przy­ja­cie­la są nie do za­po­mnie­nia. Znał sie­bie, więc roz­pacz­nie my­ślał: – Co ja po­cznę?–i co­raz do­tkli­wiej czuł go­rycz sa­mot­no­ści i opusz­cze­nia.

Szli te­raz, la­sem. Mary wspo­mnień ob­sia­dły mu du­szę i ko­ły­sa­ły cza­ra­mi.

– Ach, ten las! ten las! Co drze­wo, co po­lan­ka, to przy­po­mnie­nie, to chwi­la prze­szłe­go szczę­ścia, to ja­kiś bo­ski ton tej prze­rwa­nej me­lo­dji ich mi­ło­ści.

– Spo­tka­my się jesz­cze w tym sa­mym le­sie, gdzieś tu, po­mię­dzy temi ol­brzy­ma­mi–po­wie­dzia­ła mu w ci­chy dzień wrze­śnio­wy–i spo­tka­li się, spo­tka­li… Do­trzy­ma­ła przy­rze­cze­nia.

…et se­cun­dum…

– śpie­wa­li. Las szu­miał po­waż­nie, omszo­ne dęby zgi­na­ły się w po­wol­nym, au­to­ma­tycz­nym ru­chu, jak star­ce, żół­te brzo­zy trze­po­ta­ły list­ka­mi, i po­tęż­ny, roz­łe­giy rytm lasu łą­czył się ze śpie­wem i wznio­słym hym­nem, bił o pnie wy­smu­kłe, ude­rzał w las, niby w stru­nę na­pię­tą, roz­brzmie­wał w mrocz­nych głę­biach echa­mi, at się wszyst­ko za­czy­na­ło chwiać, i pta­ki zry­wa­ły się z ga­łę­zi prze­stra­szo­ne–wszy­scy kła­dli ser­ca w te gło­sy, zda­wa­li się od­ry­wać od zie­mi i roz­pły­wać w tej sza­ro­ści dnia i smęt­ku, tyl­ko ta ci­cha trium­fa­tor­ka le­ża­ła spo­koj­na i obo­jęt­na – pły­nę­ła w wiecz­ność i ci­szę, prze­ry­wa­ną falą nie­zna­ne­go przy­pły­wu. An­to­nie­go za­czę­ły przej­mo­wać te gło­sy ża­ło­ścią bez­brzeż­ną, bo świa­do­mą. Cała mar­na, głu­pia far­sa ży­cia uka­zy­wa­ła mu się w praw­dzi­wem świe­tle.

– Co za nę­dza! co za nę­dza!–po­wta­rzał i du­szę mu prze­ory­wał smu­tek wszech­świa­ta, wszech­świa­ta ko­na­ją­ce­go; ludz­ko­ści ży­wot bez ju­tra i bez celu. Mil­jar­dy ist­nień, oce­any sza­mo­tań, wy­sił­ków, bo­le­ści, tęt­na ży­cia po­wszech­ne­go czuł sku­pio­ne w so­bie, roz­ta­piał się w tym bólu świa­ta, że pra­wie nie spo­strzegł, gdy sta­nę­li na miej­scu. Trum­nę wsta­wio­no do ko­ścio­ła, ubra­ne­go świer­ka­mi, za­cie­ra nio­ne ki­rem okna roz­ta­cza­ły mrok jak­by ot­chła­ni, set­ki pło­ną­cych świec, śpie­wy, uro­czy­sty, przej­mu­ją­cy zim­nem głos or­ga­nów, su­ro­wość go­tyc­kiej ar­chi­tek­tu­ry ko­ścio­ła, sztyw­ność osób roz­ta­cza­ły okrop­ny na­strój. Uciekł z ko­ścio­ła ode­tchnąć tro­chę. Ja­kiś zwy­kły szynk stał nie­da­le­ko; schro­nił się tam, aby prze­czy­tać list, któ­ry go pa­lił po­pro­stu. Po­sta­wi­li mu wód­ki – pił tyle, aż czuł zno­wu względ­ną rów­no­wa­gę, a póź­niej czy­tał:

„Że­gnam cię. Wiem, że cię już nig­dy nie zo­ba­czę, że ten dzień, któ­ry się te­raz roz­ta­cza, jest ostat­nim dla mnie, i że ta noc, w kto­rą za­pad­nę, jest wiecz­ną. Umie­ram. Brak mi sił do szczę­ścia i do zno­sze­nia nie­do­li. Do­syć już kłamstw, do­syć mę­czar­ni, do­syć ży­cia… Tak strasz­nie łak­nę spo­ko­ju, tak po­żą­dam od­po­czyn­ku i ci­szy, że umie­ram. Ko­cham cię, jak za­wsze, ale czu­ję, że już na­wet z tobą nie by­ła­bym szczę­śli­wą. Nie moge kła­mać da­lej, nie chcę, bo je­stem so­bie sa­mej wstręt­ną. Za jaką bądź cenę chcę za­po­mnie­nia o ży­ciu. By­łam sil­ną, ale nie na taki ból, nie na taką mękę. Ko­cham cię, je­dy­ny czło­wie­ku, ja­kie­go spo­tka­łam. Pa­mię­taj o dziec­ku… Nie mo­głam Boga prze­bła­gać dwu­let­niem cier­pie­niem, bo nie po­tra­fi­łam prze­stać cię ko­chać. A je­śli to na­sza wina, że zmar­no­wa­li­śmy wła­sne szczę­ście!… a je­śli po­mi­mo świa­ta wol­no nam było się ko­chać i być szczę­śli­wy­mi? Dla­cze­go ja nie mo­głam iść za tobą? Dla­cze­go nie moge żyć bez cie­bie? Pa­mię­taj o mnie… Za­bierz dziec­ko do sie­bie. Boję się tej nocy, boję… Ko­cham was wi­dać mniej, niź­li ni­cość, w jaką się za­raz sto­czę – za­raz. Do­syć kłam­stwa,.

Two­ja do ostat­ka He­le­na".

Czy­tał kil­ka razy i cią­gle jak­by coś no­we­go od­czy­ty­wał; co­raz fala no­we­go bólu, smut­ku i żalu, okrop­nie roz­sze­rza­ją­ce­go się w nim, za­łe­wa­ła mu ser­ce. Do­pie­ro te­raz, prze­czy­taw­szy: „Pa­mię­taj o dziec­ku”, przy­po­mniał so­bie o niem. Przy­po­mniał, że je wi­dział pła­czą­ce, ale po­zo­stał zim­nym; głę­bo­ki prąd mi­ło­ści oj­cow­skiej nie prze­ni­kał mu ser­ca, bo jesz­cze nie­daw­no z nie­na­wi­ścią pra­wie my­ślał o tem dzie­cię­ciu–było ono po­wo­dem ich roz­sta­nia. Ona do­pie­ro wte­dy, kie­dy dała mę­żo­wi dzie­cię ko­chan­ka, gdy uj­rza­ła męża, sza­le­ją­ce­go z ra­do­ści, kie­dy wi­dzia­ła, jak to nie­swo­je dzie­cię przy­ci­skał do pier­si z wy­bu­chem szczę­ścia i po­ło­żył na niem pie­częć swo­je­go na­zwi­ska–po­czu­ła kłam­stwo do­tych­cza­so­we­go ży­cia, po­zna­ła cały cię­żar uda­wa­nia i ohy­dę, i ten ból wiecz­ne­go sta­nia na stra­ży swo­ich spo­strze­żeń, ge­stów, słów. Wię­zy wy­da­ły się jej okrop­ne. Uczu­ła się na­gle za­nie­po­ko­jo­ną w su­mie­niu, za­pra­gnę­ła zma­zać winy wła­sne, wy­rze­ka­jąc się ko­chan­ka na za­wsze. Chcia­ła się od­ku­pić cier­pie­niem. Dość, że się roz­sta­li. Dzia­ła­ła pod wpły­wem pew­ne­go roz­stro­ju psy­chicz­ne­go, ja­kie­mu ule­gła przy cho­ro­bie. I tak głę­bo­ko wie­rzy­ła w pra­wość ist­nie­ją­cych form, że nie po­my­śla­ła na chwi­lę choć­by o moż­no­ści po­zby­cia się ich, wy­ła­ma­nia się zu­peł­ne­go z pod jarz­ma. Och, to dzie­cię było mu te­raz, w chwi­li przy­po­mnie­nia krzywd, ja­kie po­śred­nio przez nie do­znał, pra­wie nie­na­wist-nem. Ode­bra­ło mu ko­chan­kę i zmu­si­ło do wy­jaz­du. Cóż miał tu­taj ro­bić, sko­ro nie wol­no mu było jej wi­dy­wać? Mu­siał ulec jej proś­bom i po­sta­no­wie­niom. Wy­je­chał, bo jej spo­kój był mu droż­szy nad wła­sne szczę­ście.

Sie­dział w tym szyn­ku tak dłu­go, że już byli na cmen­ta­rzu, gdy się z nimi po­łą­czył. Kie­dy opusz­cza­li trum­nę, nie za­drżał na­wet, nie za­pła­kał; był jak ka­mien­ny wo­bec łez i krzy­ków bo­le­ści, któ­re się roz­le­ga­ły nad gro­bem; do­pie­ro gdy się schy­lił, aby rzu­cić garść zie­mi, cof­nął się prze­ra­żo­ny, zo­ba­czył przez wie­ko twarz umar­łej, z tym sa­mym gorz­kim wy­ra­zem ust. Nie sły­szał mowy księ­dza, ni głu­che­go dud­nie­nia zie­mi sy­pa­nej, nic nie wi­dział, tyl­ko tę gło­wę bla­dą, si­na­wą, w ja­kimś fio­le­to­wym nim­bie uno­szą­cą się w prze­strze­ni… Pły­nę­ła w tej per­ło­wej, mgli­stej toni i ko­ły­sa­ła się z tu­ma­na­mi mgieł. Prze­cie­rał oczy, gryzł ręce, ale to wi­dzia­dło ha­lu­cy­na­cji wciąż miał w mó­zgu.

Gdy się już wszyst­ko skoń­czy­ło, „za­mglo­ny fi­lo­zo­fją” przy­stą­pił do nie­go:

– Jedź do mnie, An­toś.

Drgnął, zo­ba­czyw­szy przy­ja­cie­la, i uści­snął mu ręce. Ku­roń­ski, mąż zmar­łej, tak­że przy­szedł za­brać go z sobą. An­to­ni chwi­lę stał bez sło­wa, za­pa­trzo­ny, i na­gle, snadź oświe­co­ny ja­kiemś na­głem po­sta­no­wie­niem czy my­ślą, rzekł:

– Z Wład­kiem sią­dę i przy­je­dzie­my do cie­bie. Mam z nim in­te­re­sa pew­ne. Niech so­bie od­ja­dą, po­je­dzie­my ostat­ni–szep­nął i po­że­gnał się ze wszyst­ki­mi.

Po­je­cha­li ostat­ni. W le­sie za­pro­po­no­wał, aby zejść z brycz­ki i iść pie­szo; chciał swo­bod­nie po­mó­wić. Ze­szli i po­szli ścież­ką, wio­dą­cą na­prze­łaj lasu, ko­nie wy­siaw­szy przo­dem. Szli w mil­cze­niu. Pierw­szy za­czął Wła­dy­sław:

– Ba­łem się o cie­bie; są­dzi­łem, że ci zbrak­nie od­wa­gi przy­je­chać.

– Ba­łeś się o moją uczci­wość.

– Tak. A przy­jazd był two­im obo­wiąz­kiem.

– Bo­daj­bym był nig­dy nie od­jeż­dżał… ach, gdy­by nie ko­niecz­ność…

– Nie mów, znam to, co ty te­raz cier­pisz, bo ko­cha­łem sam.

– A te­raz?

– Nie ko­cham. Roz­dzia­łem ser­ce z pięk­nej sza­ty i ob­lo­kłem je w lep­szą: w obo­jęt­ność.

– Nie mó­wi­łeś nig­dy o tem.

– To­bie spra­wia ulgę wy­po­wie­dzieć się, a mnie za­to­pić w so­bie.

– Nie ko­cha­ła cię?

– Ko­cha­ła bar­dzo, ale jesz­cze wię­cej klasz­tor i Chry­stu­sa, bo się Jemu po­świę­ci­ła. Tak mnie przed­sta­wi­li, że ta bied­na du­sza zlę­kła się mo­ich po­jęć.

– Boli cię wspo­mnie­nie?

– Boli, jak każ­de roz­gry­za­nie ser­ca, ale to przej­dzie zu­peł­nie.

– Jest jesz­cze coś, co wię­cej boli. Co­byś zro­bił przy­ja­cie­lo­wi, okra­da­ją­ce­mu cię z naj­droż­szej rze­czy? –za­py­tał na­gle An­to­ni, przy­sta­jąc i to­piąc w jego oczach swo­je zie­lon­ko­wa­te źre­ni­ce.

– Nic nie mam droż­sze­go nad zie­mię.

– Są rze­czy, któ­rych się nie od­zy­sku­je nig­dy.

– Szczę­ście, wiem.

– A któ­rych za­bra­nie dru­gim jest zbrod­nią nie mniej­szą.

– Naj­czę­ściej sza­leń­stwem, za któ­re sro­go się po­ku­tu­je póź­niej sa­me­mu.

– Wiem o tem.

– A by­łeś w mocy tego nie zro­bić?

– Nie wal­czy­łem z sobą, bo zresz­tą nie chcia­łem; zna­la­złem szczę­ście i za­bra­łem; nie ob­cho­dzi­ło mnie wte­dy, że ko­goś i sie­bie przez to uniesz­czę­śli­wię; są­dzi­łem zresz­tą, że mam pra­wo do nie­go.

– I by­łeś zu­peł­nie szczę­śli­wy?

– By­łem.

– Więc ci po­win­no star­czyć na ży­cie całe wspo­mnień o tem szczę­ściu.

– Wy­star­czy, ale i zgry­zot star­czy na wiecz­ność.

– Zgry­zo­ty! skąd­że?

Na to nie od­po­wie­dział, a po­tem mó­wił:

– Więc nie moż­na być szczę­śli­wym oso­bi­ście, żeby jed­no­cze­śnie nie uniesz­czę­śli­wiać dru­gich?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: