- W empik go
Nowelle - ebook
Nowelle - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 221 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Łódź, Nakładem księgarni L. Zonera.
1898
Дозволено цензурою, г. Лодзь, 19 Сентября 1898 г.
Zakłady drukarskie L. Zonera w Łodzi.
…. Chcecie – wierzcie, a jednak ja w tej całej sprawie byłem tylko kozłem ofiarnym…
Bo trzeba wam wiedzieć, że ten Stach miał zawsze ogromne do kobiet szczęście. Pamiętam, że już w gimnazyum, w Lublinie, zwracał na siebie oczy podlotków i dorosłych panien, ale dopiero tu, w Warszawie, gdyśmy się na uniwersytet dostali, począł naprawdę tem swojem szczęściem wojować.
O co jego nie pomawiano?!…
On sam jednak nigdy nie przechwalał się swojem powodzeniem. Nawet ze mną, mimo żem przecie znał go od dziecka i żeśmy razem tu zamieszkali, bywał dość skrytym i nie wywnętrzał się nigdy. Trudno mi jednak było nie dostrzedz czasem tego lub owego, choćbym nawet chciał być ślepym koniecznie.
A najpierw – te listy i bileciki…
Nie przyszło to nagle i nie zaraż z przyjazdem naszym do Warszawy, ale już po dwóch latach rzadkim bywał dzień, żeby, wracając do domu, nie zastał jakiegoś liściku. Adresów zaś na nich nie kreśliła jedna ręka – tom dobrze zauważył.
Raz też, mimowolnie jakoś, wyrwałem się z zapytaniem:
– Co ty, Stach, tyle tych listów odbierasz? Spojrzał na mnie przez ramię.
– Ach – rzekł, to w sprawie moich lekcyj. Wiesz przecie, że mam aż cztery lekcye… Koniec roku się zbliża… Rodzice niespokojni…
– Ja też przecie mam lekcye – zacząłem.
– Eh, twoje lekcye! – przerwał.
Miał słuszność. Jego lekcye były bowiem o wiele popłatniejsze.
Mimo zaś, żem z końcem drugiego roku naszych studyów postanowił rzucić medycynę, z którą jakoś nie mogłem się pogodzić, pozostaliśmy nadal przyjaciółmi.
Pochwalił mój zamiar, mówiąc: "Istotnie, medycyna nie dla ciebie" – i sam zaproponował, abyśmy jeszcze razem mieszkali.
– Przywykliśmy – mówił. – Dobrze nam z sobą…
Przystałem z ochotą. Imponował mi właśnie swoją rozwagą i zimną krwią, która go w najkłopotliwszych chwilach nie opuszczała. Zdawało mi się zresztą, że bez niego nie byłbym dał sobie rady na świecie.
Zmieniliśmy mieszkanie, biorąc tym razem dwa małe pokoiki, przedzielone wspólnym przedpokojem, z którego każdy z nas miał teraz oddzielne do siebie wejście, poczem on na wakacye wyjechał na wieś, znowu za popłatną lekcyą, a ja zostałem sam w całem mieszkaniu.
Jakże mi pusto, jak źle, było bez niego!
Wrócił nareszcie w połowie września, ale zauważyłem zaraz, że był bardzo zmieniony. Zmizerniał, zbladł, zamyślał się teraz często, a dawna jego pewność i humor, które się i mnie zwykły były udzielać, przepadły bez śladu. Powietrze wiejskie nie posłużyło mu wcale. Miał widocznie jakieś kłopoty, żarła go jakaś troska, ale nie był z tych, co to lubią i potrafią zwierzyć się przed przyjacielem.
Znałem go dobrze i nie starałem się badać jego tajemnicy.
Zauważyłem tylko, że bileciki, wkrótce się urwały, a… natomiast, wróciwszy pewnego wieczora wcześniej niż zwykle do domu, usłyszałem stłumione szepty i szelest sukni kobiecej w jego pokoiku.
Stanąłem, jak wryty, nie wiedząc, co z sobą, począć.
Na szczęście, on zaraz wyszedł do mnie, do wspólnego naszego przedpokoju.
– Mam gościa! – rzekł. – Siostra moja przyjechała do Warszawy… Ta, wiesz, która się wychowywała u babki na Podolu… no, wiesz przecie… Mówiłem ci o niej nieraz…
– Wiem, wiem – szepnąłem.
I biorąc ze stolika pierwszy lepszy zeszyt, dodałem:
– Ja tylko wpadłem po skrypta… zaraz wychodzę…
– A to szkoda! – powiedział Stach. – Byłbym cię zapoznał… No, ale jeźli musisz uciekać.
– Muszę!
Wymknąłem się czemprędzej, zauważyłem bowiem, że głos jego brzmiał nieszczerze, kłopotliwie. Nie chciałem mu się narzucać.
Odtąd też, jeźli tylko zrana chodził zamyślony i zapędzał się, jakby chciał się do mnie z czemś odezwać, zaczynałem pierwszy:
– Słuchajno, Stachu… Nie zobaczymy się pewnie aż wieczorem. Nie wrócę przed dziesiątą…
Słyszałem, że wówczas oddychał swobodniej, jakby zbył się jakiegoś ciężaru, a przy pożegnaniu ściskał mi rękę serdeczniej, niż zwykle.
Pewnego wieczora, gdy to już dość długo trwało, zastałem go w jakiemś dziwnem usposobieniu. Rzucił mi się na szyję i – dalibóg! – pocałował mię w usta. Byłem tem oszołomiony. On bowiem, co wyśmiewał zwykle wszelkie czułości, nigdy dotąd tak "miękki" nie bywał.
Wyznał mi wtedy wszystko.
Kochał i był kochanym…
– Tyś i tak przecie w tę "siostrę" nie wierzył! – przerwał sam sobie.
Przyznałem, że istotnie nie wierzyłem, alem zaraz dodał, że do zwierzeń ani chcę, ani śmiałbym go przymuszać.
– Owszem! – zawołał – owszem! Muszę ci się z tego wyspowiadać. Bo, widzisz, to już nie zeszłoroczne listy i bileciki! To uczucie poważne. Wypierałem się zawsze miłości, ale dziś powiem głośno… że kocham i że to mię uszczęśliwia… Ta, albo żadna!… To moja narzeczona! Za taką ją uważaj!
I mówił w ten sposób długo, a zdaje mi się, że tym razem zupełnie szczerze. Niczego wówczas nie utaił.
Poznał ją na wsi, w domu, gdzie pojechał, jako korepetytor, na wakacye. Ona pełniła tam obowiązki nauczycielki przy dwóch młodych chłopczykach. Dom był bogaty, prowadzony prawie na książęcą stopę. Zbliżyła ich ku sobie wspólność pozycyj… jakie oboje w domu tym zajmowali. Ona sama zresztą pochodziła z dobrej rodziny. Dzieckiem wywieziona z kraju, chowała się w Paryżu i byłaby tam może na zawsze została, gdyby nie wiadomość ó schedzie, jaka spadła na jej ojca. Niestety, owa scheda okazała się bajecznie małą i ojciec, który rzucił w Paryżu korzystne przedsiębiorstwo, zamartwił się i umarł, zostawiając ją samą na świecie. Dzięki stosunkom i wybornemu akcentowi paryskiemu, pozyskała miejsce w owym domu i już czwarty rok natem jej schodzi. Bo i co ma robić, nie chcąc przejeść pozostałego jej po ojcu małego kapitaliku?
– Wiesz? – kończył Stach, opowiadając mi to wszystko. – Ona jest nawet starsza o rok odemnie. Ale to nic, bo ja ją naprawdę kocham… szalenie kocham!… Ma dwadzieścia cztery lat. Sama mi się do tego przyznała… O! bo ona jest dziwnie szczera… wyznałaby grzech śmiertelny!… Wiesz, ona mi imponuje tą swoją swobodą i szczerością… To nie gąska! To prawdziwa kobieta!
I unosząc się w ten sposób, obiecał zapoznać mię z nią przy pierwszej sposobności.
Niedługo na to czekałem.
W tydzień jakoś, gdym przyszedł z lekcyi nad wieczorem, Stach sam otworzył mi drzwi i odezwał się natychmiast:
– No, zrzuć płaszcz! I przyjdź tam do nas, mój kochany! Ona jest znowu właśnie i chce cię poznać koniecznie. Wie, żeś moim najlepszym przyjacielem. Przyjdź zaraz!
W kilka chwil później poznałem śliczną istotnie kobietę. Takiego owalu twarzy, takich delikatnych rysów, nie widziałem dotąd nigdy. Oko i włosy ciemne, płeć cokolwiek śniadawa, ale przebijająca nadmiarem krwi i zdrowia, uśmiech czarujący, głos pełen dźwięku i słodyczy, a przy całej swobodzie, na jaką się siliła, jakaś powaga i zażenowanie dodawały jej niewypowiedzianego wdzięku.
– Tyle już o panu słyszałam! Znam już pana tak dobrze! – szepnęła, wyciągając ku mnie rączkę.
To pewna jednak, że wyglądała już na swoje lata. Nie miała w sobie nic z "dzieweczki" – owszem, była to dama – dama prawdziwa. Stach, mimo całej swojej piękności, wprost śmiesznie i młokosowato przy niej wyglądał.
Ubrana była skromnie, czarno, ale wykwintnie; rączki trzymała w mufce, a na głowie miała kapelusik. Widocznem było, że wpadła tylko na chwilę i nie mogła dłużej pozostać.
Jakoż wkrótce poczęła zabierać się do wyjścia. Miała jednak czas powiedzieć mi jeszcze, że nie przesadzała, mówiąc, iż zna mnie dobrze.
– Poprzewracałam kiedyś panu wszystkie książki w pańskim pokoiku…
Wtedy dopiero spostrzegła, że się zdradza, iż była tu już nieraz. A Staś właśnie przed chwilą mówił z naciskiem, że korzysta z pierwszej jej bytności w naszem mieszkaniu, aby nas wzajemnie zapoznać.
Uśmiechnęła się sama z tego, co się stało.
– Nie umiem jeszcze kłamać! – szepnęła tak jakoś szczerze, z rozpaczliwym dźwiękiem w głosie, żem mimowolnie skłonił przed nią głowę.
………………………….
Przestali odtąd ukrywać się przedemną i wciągnęli mię powoli w sprawy tej swojej miłości.
Kiedym przychodził, a ona była, nie odsuwali się już od siebie i ona nie wydzierała swej rączki z jego dłoni. Czynili wrażenie młodego małżeństwa, które po za swem kochaniem świata, widzieć nie chce. Ja należałem już odtąd do ich "rodziny."
Bywało, że czasem mówiła sama:
– Odprowadźcie mnie obaj!
I zwracała się zaraz do mnie:
– Dobrze, panie Edwardzie?
Szliśmy więc we troje, wybierając puste uliczki i gawędząc wesoło przez drogę, wśród śmiechu, chichotu i szczęścia, którego nic nie mogło zamroczyć.
Dopiero przy rogu Zielnej ona zmieniała się nagle, nie do poznania. Miała ztąd do domu już tylko kilkanaście kroków. Żywość jej oczu gasła, usta zacinały się, a twarz przyoblekała w dziwną powagę. Była napowrót surową, nieprzystępną, dumną, taką, jaką czasem spotykałem ją zdala na ulicy.
– Idźcie już! Do widzenia! – mówiła sama, Stach całował wtedy jej rączkę, raz i drugi, ja ściskałem końce podanych mi paluszków, a ona biegła szybko i znikała w bramie wspaniałej kamienicy…
I trwało to długo, bo całe dwa lata. Stało się nawet znanem między kolegami. Bo choć ja pary z ust nie puściłem, przecież ludzie podpatrzyli. Na szczęście, nikt nie wiedział: kto ona.
Stach w tym czasie rzucił wszystkie lekcye, Przygotowywał się do ostatnich egzaminów. A kiedym się dziwił, że może sobie na to pozwolić, bo z Lublina, z domu, tyle prawie co nic nie dostawał, odparł mi pewnego razu:
– Naturalnie, że zaciągam długi! Ale to nic! Spłaci się to wszystko, gdy pójdę na swój chleb!
Wtedy to przeziębiłem się, zapadłem w tyfus i miesiąc cały przeleżałem. Podkopało to moją egzystencyę. Straciłem wszystkie lekcye i byłem bez grosza. O ile wywnioskować mogłem z delikatnych napomknień Stacha, winien już byłem jemu samemu około 20-tu rubli.
Postanowiłem tedy i ja dług zaciągnąć. Przecież także dobije się kiedyś własnego chleba.
– Mój Stasiu – rzekłem – sprowadź ty i mnie tego żyda, co tobie pożycza…
Stach przyjrzał mi się uważnie, jakby badał, czy nie żartuję. Był widocznie zmieszany. Zaraz jednak odzyskał panowanie nad sobą.
– Mój drogi – odparł – ja, niestety, nie od żyda pożyczam!
I poszukawszy w bocznej kieszeni tużurka, rzucił przedemnie na stolik jakąś brunatną książeczkę.
– Cóż to takiego?
– Zobacz! – odrzekł i wyszedł z pokoju.
Napis głosił, że była to książeczka Kasy Oszczędności. Wyczytałem na niej jej imię – imię jego narzeczonej.
– Stasiu! – zawołałem, składając ten dokument.
Nikt się nie odezwał. Nie było go już w domu.
Pomyślałem wtedy, że on sam chce, abym wiedział wszystko i począłem przeglądać książeczkę. Była prawie do połowy zapisana. Z początku suma wzrastała ciągle. Zaczynało ją jakieś szczęśliwe 500 rubli. Potem dodano 90 – potem aż 120, potem 40, dalej jeszcze tylko 10, ale w parę miesięcy później znów 90 i t… d., aż do 960 rubli.
Naraz poczęło to wszystko maleć.
Podjęto odrazu 200 rubli, potem znów 100, potem 50, dalej jeszcze raz 100.
Nie przybywało już nic, choć pozostała jeszcze przeszło połowa.
Zrozumiałem wszystko.
– Poczciwa dziewczyna! – szepnąłem mimowolnie Nie wydawało mi się to nawet dziwnem. Kochali się przecie – byli narzeczonymi…
Odniosłem nieszczęsną książeczkę na jego biurko i nie mówiliśmy więcej w tej sprawie.
…………………….
Zdał egzamina świetnie – otrzymał stopień – i co rzadsze – począł odrazu zyskiwać uznanie.
Dzięki jakiejś szczęśliwej operacyi, przy której asystował znakomitemu profesorowi, imię jego nabrało znacznego rozgłosu, dzienniki bowiem szeroko się o tem rozpisywały. Poczęło mu się nieźle powodzić – sam to przyznawał.
Teraz jednak rzadko mogliśmy się widywać. Bo najprzód wyprowadził się i najął inne mieszkanie w "lepszym punkcie", a powtóre wiecznie był zajęty. Zyskiwał coraz to nowe znajomości, był rozrywany, jak zwykle młody a głośny chwilowo człowiek – i to w porze karnawałowej.
Złożyło się więc tak, że przeszedł cały miesiąc, a wreszcie i drugi, a nie widzieliśmy się ani razu. Spotkałem się tylko z nią. Była uszczęśliwiona jego powodzeniem. "Staś" nie schodził z jej ust. Wszystko było dobrze, co on zrobił, co pomyślał. Nie miała mu też za złe tego, iż się bawił i bywał w świecie. Potrzebował zawiązać przecie stosunki, porobić znajomości. Sama go wysyłała, sama, namawiała do tego. Ślub umyślnie jeszcze odłożyli na pewien czas. Nie pilno im. Czekali tyle czasy, jeszcze więc poczekają. Niech on stanie najprzód silnie na nogach…
Pożegnałem ją, zazdroszcząc prawie Stachowi tej kobiety i jej miłości. Szczęśliwy!…
Nareszcie w początku kwietnia zastałem w domu bilecik od niego. Pisał krótko, abym przyszedł przed wieczorem, w ważnej sprawie. Pod spodem dopisała ona ołówkiem: "Przyjdź, panie Edwardzie, nie zawiedź!"…
Pobiegłem i zastałem ich oboje.
Wielka nowina! Stach wyjeżdżał za granicę. Jakiś schorzały hrabia, udający się do Paryża, brał go z sobą dla opieki za hojnem wynagrodzeniem. Mieli z powrotem, po udanej operacyi, wstąpić do Włoch, za co zagwarantowano mu ogółem do trzech tysięcy rubli. Powrót do kraju miał nastąpić pod jesień i postawić go w niezależnej pozycyi.