- W empik go
Nowelle - ebook
Nowelle - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 242 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Więcej kłopotu i wstydu sprawił swej rodzicielce Franek, na świat się zjawiając, niż pociechy; więcej go też niezadowolenia spotkało, niż macierzyńskiemu sercu właściwych pieszczot.
Jużbo przyznać trzeba, że wybrał sobie czas wielce niewłaściwy na swoje urodziny, a kwietniowy poranek, w którym malca, owiniętego w brudne pieluchy, złożono do dziurawej kobiałki, był jednym z najprzykrzejszych w niezbyt wesołem życiu jego matki, kucharki folwarcznej w Dziubinie. Niewłaściwem zaś dlatego było jego pojawienie się w ciasnej komorze, z kuchnią graniczącej, że kucharka zgodzoną była, jako "panna", że zatem, ten jej niezapowiedziany uprzednią umową przychowek źle świadczył o moralności królowej warząchwi i garnka. Szczęściem dla matki i dziecka, miejscowi dziedzice pobłażliwem okiem spoglądali na tę ułomność, właściwą słabym charakterom, a że nasi wieśniacy w pojęciach swoich na moralność nie są bardzo surowi, więc nie czyniono kucharce wielkich wymówek i jedynie młodzi chłopcy od źrebaków i trzody, zajadając "jagłę" z mlekiem, w bok się znacząco trącali, pomrukując:
– Że też to taką babę kto chciał!….
Mieli racyą. Matka Franka była brzydką. Pomimo swoich dwudziestu sześciu lat, była przedwcześnie zwiędniętą i jakby zgnębioną. Głęboko osadzone oczy świeciły się ogniem nienaturalnym, a chuda jej postać zgarbiona w chodzie, sprawiała wrażenie odstręczające, które bardziej jeszcze potęgowało się, gdy Magdusia, jak ją zwano, śmiać się poczęła; siwe jej oczy, przymrużone zlekka, nieprzyjemnie odbijały się na tle twarzy ogorzałej, ospowatej i ust szerokich, z których wyglądał niepokaźny szereg czarnych, nierównych zębów. Ale ta jej zewnętrzna szpetność nie dawała żadnego pojęcia o jej przymiotach wewnętrznych.
Była to kobieta łagodna, cicha, rzadko mówiąca, a już jeżeli jej się to trafiło, to mówiła głosem przyciszonym, mrużąc przytem oczy i niechętnie odpowiadając na zbyteczne pytania. Co do pracowitości, to trudnoby znaleść bardziej pilnej od Magdy. Nic też dziwnego, że jej smutne położenie wzbudziło w czeladzi Dziubina raczej żal i współczucie, niż pogardę.
Położenie było smutne, w całem słowa znaczeniu.
Nowo narodzone dziecię nie miało ojca, któryby się do niego przyznał. Magda mogłaby pewnie o nim powiedzieć, ale uparcie milczała, więc też Józiek, pełen sprytu chłopak, nie mogąc dociec tajemnicy rodzinnej Magdy i Franka, rzucił myśl nazwania malca "Żołnierzakiem".
– Nikt, tylko pewnikiem jaki żołnierz…–
dodał na potwierdzenie swego przypuszczenia.
I Franek, najspokojniejsze dziecko, ochrzczony został epitetem, jeżeli nie wojskowym, to bądźcobądź mającym związek z tą sferą.
Magda, przyszedłszy do zdrowia, wróciła też do swoich pierwotnych zajęć, objęła napowrót zarząd kuchni "dla ludzi", – jak gwoli odmiany z państwem nazywają parobków – podawnemu skrobała kartofle, przesiewała groch i tę jedynie zmianę w swych zajęciach zaprowadziła, że jedną nogą, zwolna, poruszała niewielką kobiałkę, w której kołysał się z poważną miną Franek
"Żołnierzak".
Żeby też dziecko w kołysce mogło przeczuć choć część tego, co je ma kiedyś spotkać!…. pewnieby tak radośnie rącząt ku światu nie wyciągało i uśmiechem nie wyrażało swego zadowolenia. Franek uśmiechał się jak i inne, a matka, ukradkiem na dziecko patrząc, widziała je duże, zdrowe i szczęśliwe a nadewszystko dobre.
Oj, te marzenia macierzyńskie!
Nie sądzę, aby zapatrzony bezmyślnie w czarne belki sufitu, Franek przeczuwał, że obok niego znajduje się istota, która tak gorąco pragnie szczęścia dla malca, która osłania dziurawym kaftanem bose nożyny maleństwa i w kącie, cichaczem, popłakuje nad ciężką dolą swego "pędraka". O swojej biedzie nawet nie myśli Magdusia.
– Co tam, rozumuje, ja tam byle co zjem a prześpię się to i na barłogu, byle ten malec nie głodował.
Dzięki tej pieczołowitości z jednej strony a rezygnacyi matki ku wszelkim prawie indywidualnym potrzebom z drugiej, Franek miał zapewnioną troskliwość prawdziwą, ze wszystkiemi wygodami, na jakie zdobyć się mogła kuchnia folwarczna w Dziubinie.
Ba! żeby to Magdusia była chociaż pomywaczką przy pańskiej kuchni, to zupełnie co innego. Najprzód, miałaby o wiele mniej zajęcia, powtóre izba, w której mieszkała pomywaczka była widną, ciepłą i suchą;
potrzecie, wiadomo, że z wielkiego łatwiej coś urwać nieznacznie, niż z mniejszego, w którem brak najdrobniejszej rzeczy dostrzec by można; niewątpliwie więc pomagając kucharzowi, Magdusia jaki taki kawałek dla dziecka by dostała, lub wzięła bez wielkiego uszczerbku. Ale w kuchni
"ludzkiej"ani myśleć o tem: zakrakano by ją, gdyby który z ludzi stołujących się u niej spostrzegł, że kąsek smaczniejszy chowała. To też Magda nieraz dobrze się nafrasowała, zkąd wydostać ten lub inny smakołyk. Tylko nie należy sobie wyobrażać tego smakołyka w postaci jakiego ciastka lub słodyczy; nie, to była wprost reszta z obiadu pańskiego, bułka biała, którą Magda w mleku rozgotowywała, albo też kawałek bulionu. Z racyi wzmianki o tym ostatnim, muszę uzupełnić tę wiadomość, a to dla niepodania moich bohaterów w posądzenie, iż produkt zupełnie nieznany kuchni folwarcznej znalazł się w ich posiadaniu. Stało się to za sprawą pewnej dobrej kobiety, która pełniąc we dworze obowiązki klucznicy, litowała się nad losem małego Franka i od czasu do… czasu matce jego czyniła darowizny z rozmaitych produktów spiżarni dworskiej.
Franek rósł ciągle, mało się troszcząc, czy i ile kłopotu osobą swoją sprawia: rósł, kształty jego poczęły przybierać formę bardziej oznaczoną, kobiałka okazała się wkrótce za szczupłem pomieszczeniem dla niego i w bardzo niedługim czasie
"Żołnierzak" awansował na piechura, będącego wprawdzie zawsze w tylnej straży pułku małych prosiąt przed kuchnią, ale za to z niezwykłą szybkością posuwającego się po podłodze za pośrednictwem rozmaitych części ciała, ku temu przydatnych.
Są to czasy w życiu Franka najświetniejsze prawie. Wszystko co go otaczało, zajmowało się nim szczerze i po większej części życzliwie. I tak, dwa małe psiaki… kwaterujące w kuchni, liczyły się do przyjaciół najszczerszych; byli to nieodstępni prawie towarzysze, oblizujący tłuste ręce małego Franka a często przez niego obdarzeni ciężkim razem sporej warząchwi, którą mu matka do zabawy dawała. Niezmiernie zabawne bywały epizody, gdy Magda, odebrawszy od dziecka warząchew, zanurzyła ją w kaszę, wymieszała w garnku i wskutek płaczu malca, zwracała. Wówczas pomiędzy Frankiem i szczeniętami zaczynał się bój o prawo wylizania łyżki; spór taki kończył się zwykle zgodnie z prawami walki o byt i przewagi silniejszego. Zresztą Kruczek i Burek byli jeszcze najlepszymi z otoczenia małoletniego; nawet porównywać ich nie można z takim niegodziwcem, jak duży indyk, który upatrzywszy sobie coś do czerwonego kaftana Franka (przeróbka z matczynej spódnicy) tendencyjnie irytował się na widok malca. Jużto przyznać trzeba, że chybiał zupełnie celu, Franka bowiem śmieszył ogromnie gniew"dyka", jak nazywał swego wroga.
Przechodząc rozmaite fazy wieku, Franek wyrósł powoli z towarzystwa Kruczka i Burka, (którzy doczekali się awansu na brytanów podwórzowych), pozbył się nie – przyjaźni indyka, którego teraz zapędzał na nocleg do kurników i stopniowo szlachetniejąc w swoich przyzwyczajeniach i obyczajach, przyjaźnić się począł ze zwierzętami szlachetniejszego gatunku, jak cielęta, źrebaki, a nawet kozą, biegającą samopas po podwórzu. Byłto czas, w którym Franek, ubrany w niezbyt białą koszulę i nienadto długie spodnie jedną szelką podtrzymywane, począł biegać na pole do chłopca od źrebaków, zaganiał kaczki ze stawu, swego antagonistę indyka z miną zwyciężcy pędząc przed sobą, jakby ze słowami: vae victis! Franek był udzielnym księciem (uczciwszy uszy) na dziedzińcu dziubińskim. Rzadko kto zachodził tutaj, najczęstszym gościem była Michałowa, klucznica. Jej przyjście zwiastowało Frankowi jakiś prezent, mile więc witał pojawienie się swojej protektorki, którą zdaleka ujrzawszy, dopędzał i po rękach całował.
– Masz tu kawałek sera, a nie upuść, –
mówiła Michałowa, wydobywając z koszyczka sporą kromkę.
– Oho!
– Co takiego? – pytała.
– Nic, powiadam, albo ja głupi.
I zajadał, aż mu się uszy trzęsły, ciężko przytem sapiąc i od czasu do czasu nosem pociągając.
– Co tam, pani Michałowa dobra, ale to nic… – mawiał.
– Jakto nic? – pytała matka.
– Ale bo oto, matulu, co tam za temi kołkami?
– Tam – za sztachetami?
– Aha.
– To dwór. Tam mieszka pan.
– Pan Michał?
– Ale gdzie tam, taki pan, coto wszystko jego i ta izba, i te kury.
– A ja czyj? – pytał ciekawie chłopiec.
– Ty jesteś mój – odpowiadała matka.
– A matka czyja? – pytał dalej.
– Swoja.
– Aha, to źle, bo pani Michałowa, to nie swoja, tylko pana Michała.
– Cicho siedź. Przez chwilę milczał.
– Matulu!
– Co?
– Ja pójdę do dworu.
– Nie można, siedź w izbie.
– Dlaczego nie można do dworu?
– Bo tam mieszka pan.
– No, to co?
– No, to nie można. Cicho siedź. Chłopiec zamilkł.
– Czy matulu, pan dobry?
– Dobry.
– To ja pójdę do pana.
– Ej, Franek, siedź, pókim dobra…
– Matulu!
– Co?
– Ja pójdę na dwór zobaczyć, czy kaczki z wody wróciły.
– Dobrze.
Wybiegł, ale nie kaczkom się przyglądać, tylko dworowi przez sztachety. Nęcił go ten obszerny gmach, o ścianach bielonych, oknach dużych, ciekawiły go schody, na ganek wiodące, klomby z kwiatami, a najbardziej panicz, który codziennie wyjeżdżał na bardzo ładnym koniku. Nieraz Franek, siedząc na pniu, porzuconym przed kuchnią, wygrzewał się na słońcu i smacznie zasypiał, marząc o paniczu, o siodle białem, co na koniku karym leżało, o dworze, ogrodzie… Wyobrażał siebie na miejscu panicza, wesoło paradującego po polach, aż zbudzony głosem matki:
– Franek, nieś obiad owczarzowi!
Zrywał się i śpieszył pod las, nie przestając wyobrażać sobie zaczarowanej krainy, świata "zasztachetowego".ZA SZTACHETAMI.
Prędzejby się Franek spodziewał, że pani Michałowa zapomni mu przynieść sera, lub że niegodziwy indyk oprze się władzy jego i nie zechce pójść do kurnika, niż, że się dostanie za sztachety. Ale, jużto zawsze bywa tak na świecie, że przyjemności, zarówno jak i przykrości, spadając niespodzianie, potęgują przez to swoje znaczenie. W warunkach zwyczajnych, to jest ciągłego pragnienia, pozwolenie udania się do dworu nie zrobiłoby na "Żołnierzaku" takiego wrażenia, jakie na nim wywarło w zdarzeniu następującem: Panicz, wyjeżdżając ze dworu, zapomniał zabrać z sobą szpicrózgi i już był przejeżdżał koło folwarku, kiedy spostrzegł brak jej. Franek ujrzawszy panicza w bramie, wszedł na płot i odchyliwszy kapelusza słomianego, począł się przyglądać swemu marzeniu, na ten raz, ucieleśnionemu. Nagle, panicz zatrzymał się przed chłopcem. Franek począł złazić z płotu.
– Hej, chłopiec, – zawołał jeździec; – jak ci na imię?
– Franek.
– Czyto ty jesteś Żołnierzak?
– Aha!
– No, to idź do dworu i powiedz Józefowi, żeby ci dał szpicrutę, która zostałą na ganku, powiedz, że to dla mnie, tylko śpiesz się.
Chłopiec już znikł; kiedy wbiegał za furtkę, przez którą szło się od folwarku do dworku, serce gwałtownie mu zabiło. Oddech zaparł się w piersich. Franek chwilę się zatrzymał, okiem ogarnął dwór i ogród i pobiegł dalej. Nowe zdziwienie. Na ganku stała panienka. Pewnie panienka, bo tak ładnie ubrana.
– Czego tu chcesz? – zapytała surowo Franka.
– Panicz… kazał przynieść rózgę… – jąkał się Franek.
– Jaką rózgę?
– Na konia. Panicz tam stoi za folwarkiem.
– A tyś co za jeden?
– Franek.
– Żołnierzak?
– A juści.
– Masz rózgę i wracaj prędko. Otrzymawszy żądany przedmiot, po – mknął w stronę folwarku. Kiedy się furtka za nim zamknęła, poczuł się swobodniejszym, jakby u siebie, to też wesoło podskoczył i ku paniczowi podążył. Oddawszy szpicrózgę, stanął z boku, koniowi się przyglądając.
– Ile ty Franek masz lat? – zagadnął panicz.
– Albo ja wiem.
– A któż wie?
– Matula.
– Zawołaj matki.
Chłopiec uwiesił się drzwi, wołając:
– Matko, matko, chodźcie.