- W empik go
Nowelle - ebook
Nowelle - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 367 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Adamek był dzieckiem podrzuconem, jak tysiące innych.
Los jednak okazał się dla niego pod wielu względami łaskawszym, niż dla owych tysiąca innych. Niewiadoma ręka, która go w mroźny wieczór wigilii Bożego Narodzenia całemu światu na niepożądaną kolendę podarowała, trafiła szczęśliwie, składając biedne maleństwo pod bramą domu zamieszkałego przez bogatą i dobroczynną rodzinę. Pomywaczka w służbie tam będąca, znalazła tę żywą rozmyślną zgubę i zaniosła płaczące energicznie niemowlątko na górę, a że tego dnia właśnie urodził się państwu synek, więc dla upamiętnienia tej rodzinnej uroczystości miłosiernym uczynkiem, postanowiono zaopiekować się podrzutkiem. Z pomieszczeniem go kłopotu nie było. Między kuchnią a pokojem dla służących była izba ciemna, ale obszerna dosyć i ciepła; tam sypiała pomywaczka, tam też ustawiono starą, wyciągniętą gdzieś z rupieci kołyskę, a choć miała ona biegun nadłamany i budkę na podobieństwo wieży Pizańskiej na jeden bok przekrzywioną, mogę zaręczyć, że mimo te niedobory, bohaterowi naszemu spało się w niej równie wyśmienicie, jak infantce hiszpańskiej w podarowanej przez Ojca ś-go kolebeczce. Ten sam ksiądz, który w parę tygodni po tych osiedlinach chrzcił dziecko państwa, spowite w batysty i koronki – pokropił także wodą święconą podrzutka i dał mu imię Adama. Oba obrządki odbyły się w rzęsisto oświetlonym, pełnym aksamitów, zwierciadeł i złoceń salonie, do którego na rozkaz państwa pomywaczka – odświętnie przybrana – wniosła owiniętego w grubą ale czyściutką poduszeczkę Adamka i trzymała go do chrztu wraz z jednym z obecnych gości. Ten gość, stary kawaler, rozmiłowany we wszystkiem co niezwyczajne, tak się do odegrania roli w tej oryginalnej scenie zapalił i tak był rad z kumostwa z pomywaczka, że w dowód uszczęśliwienia złożył zaraz na ręce państwa rs. 100 jako dar dla swego chrześniaka. Stąd widzą czytelnicy, że miałam słuszność utrzymywać, iż blada i smutna gwiazda podrzutków dziwnie promiennie nad główką Adamka zajaśniała. A i dalej dobrze mu się działo. Państwo oddali go pod wyłączną opiekę pomywaczki, przeznaczyli pewną sumę na jego utrzymanie, no… i nie myśleli o nim więcej. Pani tylko, czasami zaszedłszy do kuchni, pytała: "a jakże tam Adamek?" i gdy dziecko się wtedy znajdowało, obdarzała je przelotnem spojrzeniem, a widząc, że tłuste, i mimo bladości zdrowo wygląda, wychodziła zadowolona, jak ten kto czuje, że bliźniemu z jego łaski lepiej na świecie niż bez niej być mogło. Adamek w istocie chował się i rozwijał nad podziw pięknie. Włoski miał kasztanowate a rudawe nieco; to jest takie, w jakich lubował się Tycyjan; – twarzyczkę ściągła, przejrzysto-białą i delikatną i prześliczne, błękitne oczy, patrzące z poza długich czarnych rzęs z dziwnym u dziecka wyrazem zadumy i melancholii. Pomywaczka dbała o niego z troskliwością, którąbym nazwała macierzyńską, gdyby brak zupełny macierzyńskiej w niej czułości, nie sprzeciwiał się użyciu tego przymiotnika. Dziwna to była kobieta! Nie młoda już i nie stara jeszcze, milcząca, sztywna, powolna, sprawiała wrażenie ociosanego dopiero zgruba, wszelako kształtnego posągu. Wszystko w niej było twarde począwszy od rysów, a skończywszy na rurkach tęgo wykrochmalonego czepka, układających się do koła gładko przyczesanych włosów w jakieś kamienne fałdy. U dobroczyńców Adamka służyła już lat dziesięć i nikt jej przez ten czas nie widział rozgniewaną ani uśmiechniętą. Robiła co do niej należało, a po skończonej pracy siadywała przy swoim kufrze, dobywając z niego jakichś sukienek dziecinnych, zabawek, obrazków i dumając nad każdą rzeczą, godzinami całemi, albo czytała w starej książce do nabożeństwa. Czasami chodziła na Powąski. Ci co ją znali dawniej mówili, że za życia męża i dzieci, do których nadzwyczaj przywiązaną być miała, zupełnie inną była kobietą, ale gdy mąż na wojnie zginął, a czworo dzieci w jednym roku umarło, serce w niej jakby zginęło i już żadne uczucie doszukać go się nie mogło. Nie pocałowała ona nigdy swego wychowańca, nie przemówiła do niego pieszczotliwie, to też gdy surowa jej nieruchoma twarz pochylała się nad kołyską, chłopczyk, jakby przeczuwając obojętność, nie wyciągał do niej rączek, nie śmiał się, jak to zwykle na widok znajomego oblicza, tylko leżał spokojnie, wpatrując się w nią ździwionemi oczyma. Już w dziesiątym miesiącu życia Adamek zaczął szczebiotać; nie nauczono go mówić "mama", "tata" – bo kogóżby tak podrzutek nazywał? – tworzył więc sam sobie języczkiem jakieś niebywałe wyrazy, których żadne ucho nie słuchało skwapliwie i żadne usta nie powtarzały z radością i zachwytem nad wczesnym rozumkiem malca. Później panna służąca, dobra i wesoła dziewczyna, dla zaskarbienia mu względów jego dobrodziejki, nauczyła go wołać "pani", ilekroć ta ukazała się na progu kuchni; pojętne dziecko nigdy o tem nie zapomniało, a pani słuchała z uśmiechem, jak się słucha wyuczonej papużki i jak papużce dawała mu kawałek cukru lub piernika. Adamek więc rósł, nie wiedząc co to głód, zimno, niewygoda, ale nie wiedząc także co to są pieszczoty, co miłość. Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, aby podrzutek mógł tego potrzebować; nikt nie zastanawiał się nad tem, że jak mleko dla fizycznego, tak czułość dla duchowego organizmu dziecka, jest koniecznem pierwszem pożywieniem. I trzebaż było jeszcze takiego trafu, aby ten mój mały z krainy uczuć wygnaniec, przyniósł ze sobą na świat serce kobieco-tkliwe, dziwną mocą kochania obdarzone, mocą nieświadomą jeszcze siebie, a burzącą się na dnie duszy, jak wrzątek żelazną pokrywą przyciśnięty, gdy ją usiłuje podnieść i wykipić, Może wśród innych, twardszych warunków i serce jego byłoby także stwardniało, może struna uczuciowości, targnięta w chwili naprężenia brutalną ręką nędzy i poniewierki, byłaby pękła odrazu i zamarła na zawsze i – któż zaręczy? – możeby mu z tem lepiej w dalszem życiu było, lecz raz jeszcze powtórzę, los tysiąca innych podrzutków nie był losem Adamka. Ci, wśród których wzrastał, nie dokuczali mu nigdy, lubili go nawet, bo był łagodny, posłuszny i śliczny; takie jednak bierne lubienie, rozdraźniło tylko tkliwość dziecka, zaspokoić jej nie mogąc. Nieraz brała go ochota przytulić się do kogoś i rączki na czyją szyję zarzucić; cóż! kiedy nikt go do tego nie zachęcał, a wrodzona nieśmiałość krępowała porywy serca. Za to do wszystkiego co w nim nie budziło bojaźni, przywiązywał się całą duszą. Kochał swoje łóżeczko, swoje sukienki, drewnianego konika, którego mu państwo na kolendę darowali, a nadewszystko małe kociątko, zabawy jego dzielące. Mimo to czuł zawsze jakiś brak nieokreślony, jeszcze nie znał wyrazu tęsknota, a już tęsknił… zaczem? nie wiedział długo, ale przyszła taka chwila, że się dowiedział. Stało się to z powodu obrazka, który mu dała, pomywaczka pewnego wie… czora, gdy pierwszy raz pacierz bez zmyłki odmówił. Obrazek przedstawiał Najświętszą Pannę z Dzieciątkiem, namalowaną z całą hojnością różowego i niebieskiego kolorów. Adamek wpatrywał się w niego z zachwytem.
– To Bozia, a to matka Bozi – objaśniła go pomywaczka, gdy zapytał, co to była za piękna pani.
Adamek miał już wtedy przeszło dwa lata i każdy wyraz niezrozumiały obudzał w nim ciekowośd
– A co to jest matka? – ponowił podnosząc oczy na opiekunkę, która siedząc na kufrze, czytała w swojej starej książce do nabożeństwa.
– Matka, to jest taka, co ma dziecko – odpowiedziała, nie patrząc na niego.
– A mnie kto ma?
– Nikt.
– Nikt – powtórzył. – A czyją pani matką. Kobiecie usta zadrżały.
– Niczyją, słyszałeś kiedy, żeby mnie kto tak nazywał?
Adamek umilkł i siedział czas jakiś spokojnie, przypatrując się swemu obrazkowi. Wreszcie zbliżył się do pomywaczki i pociągnął ją zlekka za fartuch.
– Pani! – szepnął nieśmiało.
– No, cóż tam znowu?
– To ja tak panią nazywać będę. Pomywaczce nietylko już usta ale i powieki, mocno drżeć zaczęły, spojrzała na niego dziwnie.
– Obejdzie się – rzekła szorstko. Czy ja swoich czworga nie miałam, co mnie tak nazywały? Bóg je wziął – widno nie chciał, żebym była matką. Idź spać.
Adamek usłuchał – długo jednak zasnąć nie mógł i widział jak pomywaczka ukląkłszy przy swojem łóżku modliła się i płakała. Zdziwiło go to bardzo, dotąd bowiem nigdy łez w jej oczach nie dopatrzył. Ostatnia z nią rozmowa krążyła mu po główce, a obrazek, który ją wywołał malował się w jego wyobraźni jaskrawszemi jeszcze niż w rzeczywistości, barwami. "Matka Bozi, matka Bozi – powtarzał w duchu – czemu Bozia mnie nie dała matki?" Rzecz dziwna! Choć mu tego nikt nie powiedział, sam doszedł do przekonania, że matka byłaby dla niego inna niż wszyscy. Odtąd, ilekroć wyraz ten przy nim wymówiono, Adamek nadstawiał pilnie uszka, żeby coś więcej w tym przedmiocie, usłyszeć. Oj! lepiejby mu było nie dowiadywać się wcale, czem to są matki dla dzieci… jak lepiej ślepemu nie wiedziść czem jest światło, a głuchemu – czem harmonija. Gdy na dziedzińcu dzieci stróżki wołały: "Mamuniu! Mamuniu!" Adamka aż coś w gardle z wielkiego żalu ściskało. Żeby choć mógł tak kogo nazywać… Pierwsza próba z pomywaczką nie udała mu się, ale prócz niej znał kilka innych kobiet… możeby mu która pozwoliła?… Najwięcej śmiałości czuł do panny służącej, co go wołać: pani! nauczyła, bo była młoda, wesoła, często go potwarzy pogłaskała, a, bywało, i ładną wstążeczkę u szyi mu zawiąże! Więc raz, gdy z piosnką na ustach do kuchni weszła, Adamek z bijącem mocno serduszkiem pobiegł ku niej, rączkami za suknię chwycił i tuląc się do niej zawołał:
– Paniusiu, ja paniusię mamą nazywać będę! Obecni temu lokaj i kucharz zachichotali głośno, a dziewczyna zarumieniła się gniewnie.
– Ani mi się waż – krzyknęła – i, odtrąciwszy go, poszła.
Adamek cały ten dzień siedział w kątku, popłakując, aż go pomywaczka strofowała. Dwa razy zawiedziony, nigdy już nikomu prośby swej nie ponowił; stał się tylko smutniejszym i bojaźliwszym, niż wprzódy.
Tymczasem jeden rok szedł za drugim – równo, miarowo, jak żołnierze w marszu. Nadchodziły święta Bożego Narodzenia, a po nich Wielkanocne, a potem znów Boże Narodzenie… W całym domu bywał wtedy większy ruch i większa wesołość, wszyscy się stroili, odwiedzali, łamali opłatkiem, lub dzielili jajkiem – wszyscy, oprócz pomywaczki i Adamka. Przychodzili i do niej dawni znajomi lecz ona ani im winszować, ani powinszowań słuchać nie chciała.
– Co mi tam po waszych życzeniach – mówiła – śmierci mi życzyć nie będziecie, to wiem, a mnie czego innego nie trzeba.
Adamek powinien był lubić święta, bo zawsze wtedy dostawał smaczniejsze jedzenie, nową sukienkę lub zabawkę, i byłby je lubił, gdyby widok uczuć rodzinnych, wyraźniej niż kiedykolwiek w te dnie występujących, nie rzucał smutniejszego jeszcze cienia na jego własną dolę, gdyby ta próżnia, którą bezwiednie czul koło siebie nie stawała się wtedy jeszcze głębszą, dotkliwszą. Adamek nie skarżył się nigdy, bo i nawet nie byłby umiał powiedzieć, co go bolało; ale że go bolało coś w duszy to pewna i że był godniejszym politowania od wielu innych dzieci, o których się mówi: "och! jakie to nieszczęśliwe biedactwa!", dla tego, że są obdarte i głodne, to także pewna, Takim dzieciom dać co zjeść i czem się okryć, i już po ich niedoli, a gdy taki ból wewnętrzny, co go Adamek w sobie nosił, raz się z sercem zrośnie, to już się z nim nie rozstać – oj nie! choćby do śmierci!
Po skończeniu lat dziesięciu państwo mieli Adamka posyłać do szkoły; tymczasem pomywaczka uczyła go czytać na swojej książce do nabożeństwa, tłómacząc mu jednocześnie jak umiała zasady religijne i opowiadając historyję świętą. Prawdziwa piękność zawsze jest piękną – powiedział ktoś. Wzniosłe myśli nauki Chrystusowej i wielkie w swej prostocie obrazy Starego Testamentu, nawet w ustach niewykształconej kobiety z ludu nie traciły na swej potędze, na swym poetycznym uroku, a w nadzwyczaj wrażliwej – kto wie – może siłą twórczą obdarzonśj wyobraźni dziecka, odbijały się jak w szkle powiększającym, rosnąc do rozmiarów, o jakich się nauczycielce jego ani marzyło. Nieraz tez bywała w kłopocie, gdy Adamek zarzucał ją pytaniami, których często pojąć nawet nie mogła – a cóż dopiero odpowiadać na nie.
Skąd się to tobie bierze – mawiała – ty słuchaj czego cię uczą i to miej w pamięci, a głowy sobie nie zaprzątaj próżną ciekawością.
Adamek wzdychał wtedy i zamilkał.
Raz – opowiadała mu historyją Noemi i Ruth. Głos jej twardy, dziwnie zmiękł i drżał, gdy mówiła o boleści Noemi po stracie męża i dzieci. Adamkowi łzy zakręciły się w oczach.
– To ona była bardzo biedna! – zapytał.
– Bardzo, ano Bóg ją pocieszył – odparła i ciągnęła dalej opowieść, ale gdy doszła do miejsca, kiedy Ruth mówi do swojej świekry. "Twój Bóg będzie moim Bogiem, twój lud będzie moim ludem. Gdziekolwiek pójdziesz ja za tobą pójdę", – Adamek przerwał jej znowu.
– Dla czego ona to zrobiła – zagadnął. – Dla czego porzuciła swoich?
– Bo ją kochała. Kogo się kocha, dla tego się wszystko robi.
– I jabym chciał kogo kochać – rzekł Adamek cicho. – Poszedłbym za nim także na koniec świata.
Umilkł i wpatrzył się w oblicze swojej opiekunki zadumanemi oczyma.
– Czemu ja pani nie kocham? – spytał nagle? Kobieta ruszyła ramionami.
– Zabawny dzieciak – rzekła. – A kochaj sobie jak chcesz, kto ci broni!
– A pani będzie mnie kochać. Ona wahała się trochę.
– Nie – odparła krótko, odwracając głowę. Nastąpiło milczenie.
– Czemu? – ozwał się po niejakiej chwili głos dziecka, żalem wezbrany. – Czemu mnie pani kochać nie chce?
– Co tobie po mojem kochaniu! – zawołała kobieta z niezwykłą u niej gwałtownością. – Moje kochanie nikomu szczęścia nie przyniosło. Kochałam mojego, to go pierwsza kula trafiła; kochałam dzieci, to je choroby pozabierały. Po co ja ciebie będę kochać, żeby i na twoją głowę złe sprowadzić. Daj mi pokój!
– Już ja wolę być nieszczęśliwy, niech mnie pani tylko kocha – wyszeptał Adamek i spojrzał na nią tak smutnie, tak błagalnie, że chyba głaz jeden pozostałby obojętnyn na wejrzenie.
Pomywaczka nie była głazem, choć na to wyglądała. Oczy jej zwilgotniały; podniosła grubą, spracowaną rękę i obtarła je prędko.
– Nie wodź ty mnie na pokuszenie – szepnęła – dość ja się już nacierpiała z kochania.
I dziecko zrozumiało, że już na nic się nie zda nalegać dłużej.
Scena ta miała miejsce w dzień Wszystkich Świętych, który w życiu Adamka po raz dziewiąty się powtarzał. Tegoż wieczora, pomywaczka, kładąc się spać, rzekła do niego:
– A sprawiaj się tu jutro grzecznie, bo mnie nie będzie. Państwo mi pozwolili, idę na cały dzień na Powąski.
– To i ja z panią pójdę.
– Po co? – nikogo tam niemasz.
– A gdzie ja mam kogo? – odparł posępnie Adamek.
– No, no, już zaczynasz swoje. Pójdziesz zresztą, kiedy ci się żąda, a teraz śpij.
Nazajutrz po dziesiątej godzinie zrana kobieta w czarnej, grubej odzieży, z twarzą bladą, surową – i delikatne, białe chłopię, o wielkich, smutnych oczach mijali powąskowskie rogatki. Nad czerniącą się kilkodniowem błotem ziemią, wisiały brudnoszare obłoki, z których wiatr, jak z niedobrze wyżętej bielizny strząsał od czasu do czasu ciężkie krople deszczu. Stosy zżółkłych liści niby wieńce grobowe okrążały pnie drzew obnażonych; wrony, kracząc niemile, podlatywały na mokrych polach, obciągniętych mgłami – wszystko było smutne, natura, jakby wiedząc o święcie umarłych, przybrała się na nie w najposępniejsze swoje szaty. Adamek i jego towarzyszka szli prędko, przesuwając się wśród tłumów cichą falą, pod cmentarnym murem płynących. Raz tylko zatrzymali się przy dziewczynie, która sprzedawała zielone krzyżyki i girlandy. Pomywaczka wzięła ich cztery i chciała iść dalej, gdy Adamek poprosił ją nieśmiało, aby mu także jeden kupiła. Nie spytała go już po co? bo od rana była milczącą jak kamień, zapłaciła tylko za piąty wianek, i dziecko przewiesiło go sobie na ręku z bladym uśmiechem. Biedny podrzutek! Wyobrażał sobie, że i on również ma jakiś swój grób, który idzie przystroić i dziwnie miło mu było pomyśleć, że ludzie widząc go niosącego wianek toż samo myśleć będą. Mieć coś wspólnego z drugimi, choćby nawet w cierpieniu, jest czasem smutną pociechą dla osamotniał ej duszy.
W chwilę potem pomywaczka z Adamkiem byli już na Powąskach. Z kaplicy gdzie się msza odprawiała rozlegało się właśnie poważne, posępne "memento mori" i rzekłbyś, że wszystko dokoła pochwyciło te wyrazy i odbijało je długiem, nie skończonem echem. "Memento mori" powtarzały żółtawe języki lampek płonących na mogiłach, "memento mori" wołał na przechodniów każdy krzyż i grobowiec, "menento mori" szeptał wiatr, wędrujący w górze po nagich gałeziach. Adamek choć nie rozumiał po łacinie pojmował doskonale tę mowę tajemniczą i przejęty nią, z religijnem poszanowaniem i cichutko stąpał wśród tych, których sen tej ostrożności nie potrzebuje. Przewodniczka jego, skręciwszy w jedną z bocznych uliczek, zatrzymała się przy mogiłkach, kazała je jakiemuś chłopcu oczyścić, zawiesiła na krzyżykach wianki, pod każdym zapaliła lampkę i, klęknąwszy w środku, zapomniała o całym świecie, a więc i o Adamku. On ukląkł także i odmawiał Zdrowaśki, jedna po drugiej, nie wiedząc za czyje dusze, lecz gdy upłynęła godzina, a pomywaczka nie ruszała się z miejsca, wstał i zaczął zwolna przechadzać się między grobami, czytając po cichu napisy i przyglądając się pięknym marmurowym pomnikom.
Wkrótce stracił z oczu opiekunkę swą. Byłby go zdjął strach znaleźć się wśród tylu umarłych, gdyby jeszcze więcej żywych dokoła niego nie było. Raz po raz otarło się o niego to aksamitne okrycie wykwintnej pani, to gruba chustka kobiety, z ludu, to płaszcz męski lub szubka dziecinna, a cały ten tłum różnorodny ruszał się, pochylał, wzdychał, płakał, ożywiony jedną myślą: "memento mori". Ktokolwiek tam był, dążył do jakiegoś grobu, albo na jakim klęczał, albo z jakiego wstawał, Adamek tylko błąkał się bez celu, poglądając zamglonemi oczyma na swój wianek. "Gdzie ja go położę? – myślał – gdzie?'' I nagle ogarnął go żal straszny, Nigdy dotąd wyjątkowość jego doli nie dała mu się uczuć w sposób tak okrutny, nigdy widok szczęścia, które mu na zawsze obcem być miało nie zabolał go tak, jak teraz ten widok powszechnego smutku, w którym on tylko jeden nie brał udziału.
Usiadł na jakiejś zapomnianej mogile, wianek na kolanach położył i zakrywszy twarz rączkami rozpłakał się takim płaczem, jakiego bodaj żadne dziecko nie zaznało.Łkania jego zwróciły uwagę klęczącej na pobliskim grobie, pani. Popatrzyła na niego ze współczuciem.
– Biedne dziecko, tyś pewno sierota? – spytała zbliżając się.
Adamek nic nie odpowiedział zrazu.
– Czy to twoja matka tu leży – ponowiła pani – i ręką ramienia jego dotknęła.
– Oj! żeby to matka – wyszeptał, podnosząc na nią zapłakane oczy. – Ubrałbym jej grób wiankami i lampkami obstawił i prosił, żeby mnie do nieba zabrała – ale tak – i zaczął znowu płakać.
– Dziwne dziecko – rzekła pani. – To ty byś chciał, żeby twoja matka nie żyła?
– Ja nie mam wcale matki! – zawołał Adamek z wybuchem – ani na świecie, ani na cmentarzu, nigdzie! nikogo! O! ja biedny! ja biedny!
– Dziwne dziecko – powtórzyła pani i poszła. Tymczasem obłoki przybierały coraz ciemniejszą barwę, wiatr ostry podnosił z ziemi żółte liście i rzucał temi łachmanami lata, jakby się z nich natrząsał. Adamkowi zimno się zrobiło. Wstał, z westchnieniem wianek na nieznanej mogile położył i obejrzał się. Dopiero teraz przyszło na myśl,
że może do swojej opiekunki, którą opuścił, nie trafi. Przelękły pobiegł w jedną, drugą, trzecią uliczkę, nigdzie ani śladu dobrze znanej, sztywnej postaci w czerni. Dech zamierał mu w piersi ze strachu i zmęczenia, nie zatrzymywał się przecie, tylko biegał na wszystkie strony, powtarzając po Cichu: pani! pani!
Deszcz gęsty zaczął padać, tłumy przerzedziły się, z każdą chwilą było puściej, ciemniej i ciszej około biednego Adamka. Dogasające gdzieniegdzie lampki skwierczały, mrugając w zmroku, niby źrenice niewidzialnych istot. Serce biło mu tak gwałtownie, że aż przyciskał je obu rękoma w dziecinnej trwodze, by mu z piersi nie wyskoczyło, pot kroplisty i zimny spływał z jego czoła na rozpalone gorączką policzki. O Matko Boska! o Matko Boska! – szeptał drgającemi usty. – Wtem potknął się i upadł nad samym brzegiem świeżo wykopanego grobu. Nie miał już siły krzyknąć, w głowie mu tylko strasznie zaszumiało, ręce zesztywniały i przestał czuć.
W tej samej prawie chwili na drugim końcu cmentarza pomywaczka całowała namiętnie wilgotną ziemię swoich czterech mogiłek, żegnając się z niemi jak matka z żywemi dziećmi, poczem podniosła się z ciężkością i rzuciła wzrokiem za siebie.
– Adamek – zawołała półgłosem. Nikt jej nie odpowiedział.
– Adamek! – powtórzyła niespokojnie. Wszystko milczało.
Wtedy i ją strach ogarnął. Spiesznie puściła się na poszukiwania, a jako obznajmionej dobrze z miejscowością, szło jej to lepiej i prędzej niż biednemu, przestraszonemu dziecku, które po kilka razy w tę samą uliczkę wracało, kręcąc się jak w zaczarowanem kółku w labiryncie przecznic i ulic. "Po co ja go brałam ze sobą – mówiła w duchu – gdzie go teraz znajdę nieszczęśliwa. Taki psi czas! Gotów się jeszcze rozchorować i tyle."'
Ludzie snuli się jeszcze z rzadka po cmentarzu. Zaczepiała każdego pytając o dziecko. Nikt go nie widział. Przerażona, jęła odmawiać modlitwę do świętego Antoniego, ale myśli jej się plątały, powtarzała więc wyrazy bez związku idąc wciąż dalej, dalej i wytężając oczy w pomroce. Nagle, gdy już prawie straciła nadzieję, jakiś przedmiot ciemny zarysował się na wale ziemi, otaczającej niby olbrzymia warga jamę grobową. Był to Adamek. Leżał z głową przewieszoną w tył; czapeczka spadła mu z niej do dołu, a mokre od deszczu włosy przyległy do bladego czoła.
– Jezus Maryja! – krzyknęła pomywaczka, pochylając się nad nim. Porwała go w objęcia, zimne rączki przycisnęła do swoich ust gorących, chuchała w nie, tarła i w tej chwili dawno zapomniane wyrazy tkliwości nie wiadomo skąd zjawiły się na jej ustach:
– Mój ty śliczny, moje ty złoto, moje ty wszystko na tym świecie – szeptała takim głosem, po jakim niktby tej surowej, twardej kobiety nie poznał – otwórz oczki aniołku – otwórz, moje skarby!
Powoli, bardzo powoli wstępowało napowrót życie w ostygłe ciałko Adamka.
Pomywaczka wczoraj jeszcze byłaby przysięgła, że na tym świecie nic już jej uradować nie może, ale w chwili gdy dziecko z westchnieniem otwarło powieki, przekonała się, że byłaby popełniła krzywoprzysięstwo. Przycisnęła go do piersi i pocałowała – ale jak? Adamkowi takie pocałunki tylko się śniły – na jawie dotychczas nie całowano go w ten sposób.
– Jak to miło – wyszeptał ze słabym uśmiechem, i położył główkę na jej ramieniu.
– Spać mi się chce – dodał, zamykając oczy.
Pomywaczka wyniosła go z cmentarza i do domu doróżką zawiozła. W nocy Adamek dostał silnej gorączki. Zdawało mu się ciągle, że wpada w grób otwarty. "Trzymajcie mnie! trzymajcie"! – wołał rozpaczliwie, a po chwili z żalem kończył: "Oj! nikt nie trzyma! nikt! Kogo ja mam na świecie, żeby mi zginąć nie dał. "
Pomywaczka czuwała przy jego łóżeczku, a słuchając niepowiązanej mowy dziecka, w której odsłaniały się wszystkie ukryte cierpienia biednego, zapoznanego serca – płakała.
Nazajutrz przyszedł doktór, zbadał troskliwie Adamka i zapisał mu lekarstwo. Zrobił to samo drugiego, czwartego i dziesiątego dnia, aż nadszedł dzień taki, że mu nic nie zapisał, tylko pokiwał głową tak, że ci co tam byli zrozumieli, iż Adamkowi już żadne leki nie pomogą. Zasmucili się państwo, zasmuciła się służba, bo, jak rzekłam, wszyscy lubili Adamka, ale wiedzieli, że mu swoim smutkiem także nic nie pomogą, więc rozeszli się, każdy do swoich zajęć.
Przy konającem dziecku została tylko pomywaczka.
Adamek leżał na posłaniu z papierową twarzyczką i zapadłemi oczyma, które aż przerażały fosforycznym blaskiem i wielkością. Był przytomny, jak wszyscy co umierają na trawiącą gorączkę, takiej bowiem choroby dosłuchał się i dopukał w nim doktór. Nie dosłuchał się jednak i nie dopukał uczony doktór – a cóż dziwnego, że i inni się nie domyślili – tego ognia pragnień niezaspokojonych, co zarzewiem w piersi chłopca od niemowlęctwa leżał i tęsknotą podżegany wolniuteńko mu duszę palił, palił, aż ją spalił na popiół.
Na kołdrze leżały wszystkie skarby Adamka, wszystko, co to wydziedziczone z chwilą urodzenia biedactwo własnością swoją nazywać mogło, a więc sukienki, zabawki wpół zepsute, ów obrazek Matki Boskiej, co mu źródło jego niedoli ukazał i mały niegdyś kotek, teraz już kocisko duże, zwinięte w kłębek i mruczące z niecierpliwości, że mu tak spokojnie leżeć każą. Adamek wodził chudemi rączkami potem swojem państwie z każdą rzeczą pieścił się zosobna i żegnał, kołysząc główką z zadumą, której widok miał w sobie coś rozdzierającego.
– Pani! – ozwał się cichym głosem. Pomywaczka klękła u wezgłowia.
– Co kochasiu?
– Pani zawsze teraz pięć wianków na zaduszki kupować będzie, dobrze?
Skinęła potakując głową.
– I lampkę mi pani na grobie zapali?
– Zapalę.
– I będzie mnie pani kochać po śmierci… prawda?
– Będę.
Adamek ujął jej czerwoną, chropowatą rękę, przyłożył do spieczonych usteczek i nie dodał nic więcej, bo mówienie strasznie go męczyło.
W kilka dni potem, obok mogiłek pomywaczki wzniósł się piąty kopczyk i piąty nad nim czarny krzyżyk. Kobieta odczuła tę śmierć głęboko, aż się wszyscy dziwili. "Oj! musiałam ja jego kochać, musiałam! – mówiła – inaczej byłoby żyło niebożątko!" Słowa danego Adamkowi dotrzymała święcie. Co rok w zaduszki na grobie podrzutka leżał wianek i paliła się lampka, jak na grobach innych dzieci, co mają ojców i matki. A gdy pomywaczka umarła… to naturalnie nie kładziono już tam więcej wianków i lampek. Ha… może żył jeszcze wtedy na świecie ktoś, co powinien był o tej mogile samotnej pamiętać, ale gdzie go było szukać… gdzie?SZKICE KĄPIELOWE.
I.
JEUNE PREMIER SEZONU.
O panu Gustawie byłoby bardzo niewiele do powiedzenia, gdyby nie to, że umiał, jak mówią Francuzi, chwytać sposobność za włosy, czyli, Że pragnąc narobić trochę hałasu w świecie, wybierał po temu tę właśnie drogę, która jedynie była dla niego dostępną.
Jakby to dobrze było, gdyby więcej ludzi naśladowało przykład pana Gustawa – gdyby np. ci, co mają zdolności akrobatyczne, nie wchodzili gwałtem na koturny, lecz dorabiali się sławy wywijając koziołki na trapezie, albo gdyby ci, którym nieba dały czytelny i piękny charakter (w piśmie) zużytkowali ten dar szacowny na kopiowanie dokumentów, zamiast się rwać do pisania poezyi, albo… ale gdybym chciała wszystkie "albo" wyliczać, pan Gustaw poszedłby w kąt, co byłoby z mojej strony wielką niegrzecznością względem tego młodzieńca.
Otóż pan Gustaw był tylko tym, kim był to jest dwudziestodziewięcioletnim synem nieboszczyka ojca i matki wdowy, właścicielem ładnego do – syć mająteczku, ciemno blond czupryny zaczesanej z pewnem artystycznem zacięciem, twarzy przyjemnej, ozdobionej energicznym wąsem, szerokich ramion i postawy, której żadna panna w okolicy nic zarzucić nie mogła. Co do umysłowej jego strony, nadmienić rai wypada, że skończył siedm klas gimnazyjalnych "z promocyją" do uniwersytetu, jak mówiła jego matka, poczciwości kobiecina, a ubóstwem w duchu błogosławiona. Z tej "promocyi" jednak nie korzystał, co mu się także chwali, bo ani on, ani społeczeństwo nie byłoby się doczekało wielkiej pociechy z dłuższej służby p. Gustawa w szeregach Minerwy.
Dla uzupełnienia portretu wewnętrznego, dodaję, że miał serce złote, żyłkę do blagi ogromną i jak najlepsze chęci używania życia z przyjemnej strony. Z tem wszystkiem był ambitnym, a że z właściwym sobie sprytem rozumiał, iż ani na polu nauki, ani pracy, ambicyi swej nie nasyci, powiedział więc sobie, "że będzie zadawał szyku".
Raz powziąwszy to postanowienie, włożył do pugilaresu 10 papierków storublowych, a do kufra 10 nowych garniturów, pocałował mamę w rękę, zdając na nią i na ekonoma dopilnowanie gospodarstwa i… pojechał do wód.
Z chwilą, w której pan Gustaw, mając elegancką podróżną torebkę przewieszoną przez plecy eleganckiego podróżnego płaszczyka, wysiadł z pocztowej karety, która go wraz z kilkoma innemi pasażerami przywiozła do X*** kąpielowej miejscowości, dajmy na to… w Galicyi – z tą chwilą, mówię, skończyło się incognito pana Gustawa na scenie świata – a zaczęła rola, stawiająca go na pierwszym planie niniejszego szkicu,
Z oznaczenia literą X*** areny, która była widownią sukcesów mego bohatera, domyślają się czytelnicy, że pragnę na tym punkcie zachować dyskretne milczenie, bardzo też być może, iż miejscowości tej nikt by na mapie nie znalazł, chociaż według mojej wyobraźni istnieje ona w Galicyi, jest otoczona górami, jak Szczawnica i lasem, jak Iwonicz, ma dosyć eleganckich domków na podobieństwo Krynicy i więcej jeszcze niepozornych, czem przypomina Zakopane – jednem słowem posiada wszystkie dodatnie i ujemne strony tych siedlisk wody, mody, koteryjności, plotek i… nudów.
Pierwszym czynem pana Gustawa, gdy wyprostował stężałe długim siedzeniem członki i otrzepał się z kurzu, było zapytać poczthaltera, gdzie są najlepsze mieszkania? Pan poczthalter, człek zastanawiającej szczupłości, spojrzał na niego tak, jakby co najmniej pytanie o drogę na księżyc usłyszał, podniósł wysoko kościste ramiona i, powtórzywszy ze zgrozą "mieszkania, " – umilkł.
– No tak – rzekł pan Gustaw zdziwiony – mieszkania chcę, cóż w tem nadzwyczajnego?
– Teraz! w środku sezonu – teraz panie dobrodzieju goście, co się spóźnili, w wannach sypiają i w sieniach, jak mi Bóg miły – niech pan dobrodziej zapyta kogo chce.
I z temi słowy pan poczthalter schował się za swój kantorek, nie poczuwając się do obowiązku dalszych objaśnień względem nowo przybyłego.
Pan Gustaw zmęczony i głodny, a co zatemidzie zły , zaklął wszystkiemi dyjabłami i wdrapawszy się na góralski wózek kazał się wieść do najlepszego hotelu. W drodze zapytał swego automedona czy nie wie o jakiem mieszkaniu.
– Żeby byli przyjechali dwie niedziele wprzód, toby byli naleźli – odpowiedział góral – ano dzisiaj!…
Nie dokończył i wzruszywszy ramionami, jak pan poczthalter, wystosował dosadną odezwę do swych koniąt.
Tymczasem pan Gustaw z wysokości wózka rozglądał się dokoła, niepojmując, gdzie się ten natłok gości podziewał. Droga między domkami, którą przejeżdżali, była prawie pusta – w parku widniejącym z boku także niewiele osób używało spaceru. Toż samo uderzyło go, gdy wszedł do wielkiej restauracyjnej sali. Prócz paru stolików, wszystkie miejsca były niezajęte. Na werendzie kilku jegomościów czytało gazety i grało w szachy.
Widok nowego gościa wywołał gdzieś z kąta kelnera z serwetą na ramieniu, za którym nadbiegł oberkelner z ołówkiem za uchem i książeczką w ręku.
Pan Gustaw uznał za stosowne zaimponować od razu służbie.
– Kartę! – rzekł lakonicznie, rozsiadłszy się w krześle po pańsku.
– Zaraz, proszę pana.
Pan Gustaw wziął podany sobie drukowany papier i przebiegł oczyma nie spis potraw, ale ceny. Przy najwyższej zatrzymał się i spojrzał co za nią dostanie: "Filée z maderą." Pan Gustaw nie lubił "filée z maderą," mimo to zadysponował sobie porcyję tego dobrego, oraz filiżankę bulijonu i butelkę wina z najdroższych gatunków.
Manewr się powiódł.
Kelner popędził do kuchni, zapewniając "wielmożnego pana", że wszystko natychmiest będzie; oberkelner zaś zapalił świecę do cygar i czekał dalszych rozkazów.
– Potrzebuję mieszkania – rzekł pan Gustaw – ale mówiono mi, że teraz o to trudno. Czy to prawda?
– To jest, proszę wielmożnego pana, znalazłoby się, ale gdzieś daleko u chłopów, a wielmożny pan zapewne…
– Tak – przerwał pan Gustaw wyniośle – ja potrzebuję eleganckiego apartamentu i w najlepszym punkcie.
– Otóż to, wielmożny panie – rzekł kelner ze wzrastającym uszanowaniem – w tem sęk, proszę wielmożnego pana.
I zadumał się głęboko, gryząc ołówek, który gwoli lepszego skupienia myśli z za ucha wyciągnął.
– Jabym wielmożnemu panu zaproponował tymczasem pokój u nas. Jest jeden bardzo doskonały, umeblowany, mogę powiedzieć z gustem, bo to salon właściciela hotelu… Odstąpiłby go, tylko nie wiem czy cena…
– Mniejsza o cenę – rzekł pan Gustaw strząsając popiół z cygara. Ileż żąda wasz właściciel?
– Sześć guldenów dziennie, proszę wielmożnego pana.
– To dobrze. Jak się nazywasz?
– Antoni Strzeczak, do usług wielmożnego pana.
– A więc mój Strzeczaku, każ zaraz znieść tam moje rzeczy. Są na dole. I niech mi prędzej jeść dają.
– W ten momencik, jaśnie panie.
I oberkelner wyleciał z sali, by przedewszystkiem powiadomić właściciela, że przybył im pierzasty ptak, którego będzie można skubać bez żadnego skrupułu.
Jakoż zaraz przy pierwszym obrachunku za owo filée, bulijon i wino, zacny Strzeczak pomylił się o pół guldena, naturalnie na swoją korzyść, pan Gustaw zaś przez punkt honoru nie sprostował pomyłki, choć ją zauważył, co znowu dało oberkelnerowi lepsze wyobrażenie, o kieszeni, niż o arytmetycznej wiedzy nowego Krezusa. Ale admiracyja ta wzrosła do najwyższej potęgi, gdy pan Gustaw nie spojrzawszy nawet na resztę, odsunął ją niedbale ku kelnerowi.
– Całuję rączki jaśnie pana hrabiego – rzekł uszczęśliwiony sługus, kłaniając się tak nisko, że włosami zmiótł okruszyny z obrusa. – Czy pan hrabia nie ma jeszcze co do rozkazania?
– Nie nazywaj mnie hrabią, mój Strzeczak. Nie lubię tego tytułu – odparł pan Gustaw, dając tem samem do zrozumienia, że miałby do niego prawo, co było bardzo dyplomatycznym krokiem, bo zadawalając próżność, nie sprzeciwiało się wręcz prawdzie.
– Powiedzno mi – dodał po chwili – czy tu naprawdę tak dużo osób? Jakoś ich nie widzę.
– A bo proszę jaśnie pana, dzisiaj pierwszy pogodny dzień od dwóch tygodni, więc wszyscy się rozjechali na wycieczki – ale niech jaśnie pan wejdzie tu za parę godzinek, to dopiero roić się będzie! U nas, proszę jaśnie pana, wszyscy panowie się stołują – samo arystokratne towarzystwo, a w tamtych hotelach, to zwyczajna, z przeproszeniem, hołota.
Że zaś do powrotu owego arystokratycznego towarzystwa było jeszcze daleko, pan Gustaw poszedł przeto rozgościć się i wypocząć w swoim "umeblowanym z gustem salonie,'' który był sobie najzwyczajniejszą, dosyć obszerną izbą, tyle tylko, że mającą sufit zamiast pułapu i niewyraźny ślad czerwonej niegdyś zaprawy na zbitej z desek podłodze. Gust umeblowania za to był najświeższej mody, każde bowiem krzesełko miało inny kształt i obicie, a estetyczne wrażenie tej rozmaitości potęgował jeszcze stół jesionowy przed palisandrową kanapą, oraz łóżko au naturel z heblowanego drzewa, które tu świeżo dla pana Gustawa wniesiono.
Ostatni skrzywił się też na ten widok czem dał dowód, że w pojęciu piękna przenosi teoryją harmonii nad teoryją kontrastów, ale przyszło mu na myśl, że tam, gdzie jego bliźni, z tej samej co on gliny ulepieni, sypiają w wannach i sieniach, wybrednym być nie można – nie objawił więc głośno swego niezadowolenia, tylko kazał sobie dać wody do mycia i, rzuciwszy się na łóżko, zasnął.
Strzeczak raz może w życiu nie rozminął się z prawdą, gdy mówił o licznej klienteli swego chlebodawcy. Istotnie, gdy pan Gustaw około dziewiątej wieczorem wszedł do restauracyi, było tam gwarno jak w ulu i tylko względom oberkelnera zawdzięczał znalezienie kącika, gdzie mógł wygodnie zjeść jajka a la coque i befsztyk po angielsku.
Nieznany jeszcze nikomu, korzystał z tego, przypatrując się bez przeszkody zapełniającym salę osobistościom.
Jeden zwłaszcza stół zwracał jego uwagę; siedziało przy nim kilkunastu mężczyzn, po większej części młodych, którzy pili, śmieli się i hałasowali więcej niż wszyscy inni goście razem wzięci. Była to cała młodzież kąpielowa warta tej nazwy, jak go objaśnił oberkelner, która trzymała się ze sobą ściśle, tworząc rodzaj stowarzyszenia, korporacyi sui generis, urządzała pikniki, wycieczki, asystowała damom na wodach, krótko mówiąc, była duszą wszystkich zabaw i owacyj. Czuli też młodzieńcy ci ważność swego posłannictwa; widać to było z dumy, z jaką spoglądali na nieprzypuszczonych do swego grona i z rozpraw ich, których urywki obijały się o uszy pana Gustawa. On słuchał z natężeniem, badał każdego wzrokiem, a serce biło mu niepokojem pewnym i niecierpliwością. Nie dziw: wodzić rej wśród tych butnych chłopców, z których każdy zdawał się być królem całego towarzystwa, stać się ich wzorem, wyrocznią, amfitryjonem, – oto był cel marzeń pana Gustawa, a widząc go tak blisko, bohater mój tem bardziej się doń zapalał i drżał prawie na myśl, że go może nie dosięgnąć. Jednakże miał już cały plan w głowie i czekał tylko opróżnienia sali, by go wykonać; domyślał się bowiem, ie dzielna młodzież, jak prawdziwi rycerze, ostatnia zejdzie z posterunku… za stołem. Spełniły się wkrótce jego przypuszczenia. Goście jedni po drugich zaczęli się wynosić aż prócz biesiadników został tylko jeden młody człowiek o długich czarnych włosach, który siedząc na uboczu obłożył się gazetami i, zasłonięty "Czasem" jak parawanem, zdawał się zapominać o bożym świecie.
Wtedy pan Gustaw powstał i pewnym krokiem przystąpił do stołu.
– Panowie! – odezwał się głośno. Wszyscy umilkli i spojrzeli na niego z ciekawością.
– Panowie! – ciągnął dalej pan Gustaw nie zmieszany takiem ściągnięciem na siebie ogólnej uwagi – daremnie upatrywałem między wami znajomej twarzy, muszę się więc sam przedstawić. Jestem Gustaw F… ski, obywatel z Królestwa. Przyjechałem tu nie po to, aby się leczyć", ale aby się bawić. I wy panowie, nie wyglądacie mi na pacyjentów: wesołość wasza pociągnęła mnie ku wam, bo i ja wolę śmiać się niż płakać. Smiejmyż się więc razem, a gdy się lepiej poznamy, to da Bóg, nietylko śmiać, ale i kochać się będziemy.
Rezolutność pana Gustawa, elegancka powierzchowność i ta pewność siebie, która zdradza ludzi, mających silne podstawy materyjalnego bytu, korzystne sprawiły wrażenie. Młodzież osądziła, iż ten nieznajomy przybysz godzien jest zająć pośród niej miejsce i wszyscy powstawszy, zaczęli mu się nawzajem przedstawiać.
– Władysław B… – rzekł jeden, podając mu rękę.
– Karol S.
– Stefan C.
– Ignacy M.
I tak dalej przez cały alfabet.
Pan Gustaw ściskał się ze wszystkimi, aż go ręka od tych przyjacielskich wstrząsań zabolała w ramieniu, ale byłby ją nawet chętnie nadwichnął, tak był kontent z pomyślnego skutku swego wystąpienia.
Po niejakiej chwili towarzystwo powiększone o jednego członka, zasiadło znów za stołem.
– Jak to znać dzielnego koroniarza – odezwał się jeden, obywatel z Kujaw, zwany kapitanem dlatego, że zwykle wycieczkami dowodził – co myśli to powie. Gdzieby się to po galicyjaninie pokazało.
– Albo po litwinie! – wtrącił drugi z akcentem, który o pochodzeniu z Księstwa Poznańskiego uprzedzał.
– Nie ma jak koroniarze! My tu prawie wszyscy koroniarze! wołano dokoła z takiem zadowoleniem, jak gdyby się było z czego cieszyć!
– A więc panowie – rzekł pan Gustaw – pozwólcie mi wypić zdrowie koroniarzy, na znak, że zgadzam się z wami w opinii.
Uderzył nożem o szklankę – wołając do nadbiegającego pędem Strzeczaka:
– Wanienkę, szampana!
– Brawo! brawo! – krzyknęła młodzież.
Otóż to po naszemu. Znać, żeśmy jednej matki dzieci.
– Powiedzcież mi panowie – zaczął pan Gustaw po spełnieniu pierwszych toastów – co się tu mniej więcej robi. Jestem nowicyjuszem, jak widzicie.
– Bodaj najwięcej było takich nowicyjuszów – wykrzyknął siedzący naprzeciwko niego młodzieniec z włosami przyklepanymi na czole á la Capoul, który miał sławę zdobywcy serc, a teraz w przystępie serdeczności, przechylił się przez stół dla uściśnięcia ręki pana Gustawa.
– Ba, ba – dorzucił tonem głębokiego przekonania jego sąsiad, dla swej małomówności przezwany konfesyjonałem.
Pan Gustaw dziękował – poczem zagadnął znowu:
– Na czem więc tu czas schodzi?
– A no – odpowiedział kapitan – bawimy się jak możemy. W zeszłym tygodniu mieliśmy dwa koncerty, loteryją fantową i bal kawalerski, który się świetnie udał. Powiadam panu, tańczyliśmy do białego dnia. Doktór dał się ubłagać… bo właściwie tylko do dwunastej wolno grać muzyce. Nazajutrz wyprawiliśmy mu obiadek na podziękowanie.
– My to tak! – wtrącił któryś z boku, pokręcając zamaszystego wąsa. – Kto na nas chlebem, my na niego bułką, a kto otrębami my kamieniami. Oto niedalej jak wczoraj pan Teofil (tu wskazał na rudawego blondyna z długiemi bakami) wyzwał na pojedynek jakiegoś faceta, co usiadł na krześle, które on dla siebie zastawił.
– No i cóż? – zapytał ciekawie pan Gustaw, przypatrując się walecznemu adwersarzowi.
– A no pogodziliśmy ich.
– Właściwie, ja go puściłem w trąbę – objaśnił z szekspirowską obrazowością pan Teofil – bałwan, stchórzył, jak żyd.
– A panny ładne są? – zapytał dalej pan Gustaw.
– Ho, ho, i grubo ładne – odpowiedział zdobywca serc. – Możesz mi pan zawierzyć. Znam się natem.
– Zna się, zna! – potwierdzono dokoła. – Jak panu powie na którą, że ładna, możesz iść z zawiązanemi oczyma.
To już wolę zawiązać sobie oczy, gdy powie, że brzydka – odparł pan Gustaw. Wszyscy się roześmieli.
– Tylko to szkoda, że nasz Karolek mniej jasno widzi, od czasu jak mu pewna ukrainka zapruszyła oko – zażartował pan Ignacy, serdeczny przyjaciel i powiernik zdobywcy serc.
– Prawda, prawda. – Karolek się załapał!
– Przyszła kreska na Matyska.
– Kocha się jak kot.
Pan Karol słuchał z pobłażliwym uśmiechem, przygładzając włosy na czole.
– Nie przeczę, że mi się grubo podobała – wymówił powoli – ale to jeszcze niczego nie dowodzi. Do zakochania nie taki ja łatwy. Ot, nasz Dezio, to inna rzecz.
Nazwany Deziem, najmłodszy i najmniej butny z całego grona, zarumienił się, i dla ukrycia pomięszania, zajrzał w pustą szklankę.
– No, no, nie wstydź się, Deziu – mówił dalej ojcowskim tonem pan Karol. – Wiemy wszyscy, że się kochasz po uszy w Anielce i nikt ci tego za złe nie ma. Panna wcale niczego, mógłbyś jej tylko odemnie powiedzieć, żeby sobie tak brwi nie czerniła, bo się tem niepotrzebnie szpeci.
Dezio machnął niecierpliwie ręką, a pan Teofil, śmiejąc się rubasznie, zawołał:
– Niech dyjabli porwą tego Karolka, że też on wszystko spenetrować musi. No, a ta brunetka – wiesz, com ci ją dziś na wodach pokazywał, jak utoczona – prawda?
– Łopatkę ma watowaną – odparł niedbale pan Karol.
– Zwaryjowałeś!
– Jak sobie chcesz.
– Zagadaj ich pan czem, bo się gotowi pokłócić – szepnął panu Gustawowi siedzący przy nim przyjaciel zdobywcy serc.
Pan Gustaw tedy powstał z pełnym kieliszkiem zawołał:
– Panowie! Posłannictwem kobiety, między innemi, jest rozwijać w nas poczucie piękna. Nietylko więc nie powinniśmy mieć za złe tym, które wdzięki, jakich im natura odmówiła, usiłują zastąpić sztuką, lecz owszem cenić nam należy tę ich gorliwość, bo jest ona dowodem, że rozumieją swój obowiązek. Kobieta musi być piękną, to jej rzecz, a jeżeli piękną nie fest, powinna się starać, żeby nią była. Dla tego, panowie, wznoszę toast na cześć tych, które codzień napracują się tyle przy gotowalni, żeby w oczach naszych były białe, różowe i zgrabne. Niech żyją!
– Niech żyją! – powtórzono chórem z głośnymi wybuchami śmiechu.
– Tęgi mówca z naszego amfitryjona!
– Ja piję na cześć pudru!
– A ja na cześć różu!
– Ja na część szynijonów!
Podochocone już towaszystwo krzyczało na całe gardło, trącając się kieliszkami i rozlewając wino po obrusie.