- W empik go
Nowocześni bohaterowie: nowele i opowiadania - ebook
Nowocześni bohaterowie: nowele i opowiadania - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 360 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oto zima nakoniec na dobre się zabrała… A to dmie! No!… Nielada chyba bies – Panie odpuść! – wesele wyprawia; mało mi komina nie rozwali… Snieżysko zasypie drogę ze szczętem, że i psa trudno będzie wygnać z domu…
Wszystko przepadło! Nie można już spodziewać się dziś nikogo w taką zawieję… A mnie ten reumatyzm uwięził, licho wie, na jak długo… I ten kaszel nieznośny na dobitkę – och! ten kaszel!…
Dobrze mówią: starość, nie radość…
Boże jedyny! gdziebym to był dawniej dał się tak zasypać i oddzielić od świata… Ho, ho! koniem, na przełaj, a byłbym sobie poszukał i drogi i ludzi… A teraz co? siedź grzybie, aż cię kto zdybie… Ładna historya!…
A to sypie i sypie, aż się ściemniło!…. O!…, i zimno się robi… A ten mój stary Filip i ta Szymonowa, jakby się zmówili, wiecznie mi tego ognia na kominku skąpić muszą… Bodaj to!… Szczególnie ten Filip!… Szwenda mi się pod nosem i gdera wtedy właśnie, kiedy go nie potrzeba. A teraz oto zdałoby się odsunąć nieco od tego okna a przybliżyć z fotelem do pieca – więc go właśnie nie ma… Tak zawsze!…. A powiedzieć co – to dopiero sypią się narzekania na mnie, żem zrzęda, że mi wiecznie czegoś brakować musi, że potrzebuję się wygadać, czy jest o co, czy nie ma; że nawet pono czasami gadam z samym sobą, byle gadać… Ot, co to być na opiece służby, chociaż, Boże odpuść! – trafiłem jeszcze na najlepszych. Nie ma i co gadać – takich sług, jak ten stary Filip i Szymonowa, już dziś nie znajdzie łatwo…
Ale, co ja tu będę przez wieczór robił w tym moim starym fotelu?… Możnaby posłać po rządcę na folwark… Byłaby choć pikietka… Ba! ale choćby się tu i dostał, toby nie mógł wrócić do siebie na noc – a żona jego, dzieci? Byłoby im markotno… Trzeba mi było po proboszcza posłać zawczasu. On mógłby i zanocować… Teraz już zapóźno… stało się…
Oto życie! Co tu robić? Jeszcze się ku zmrokowi nie ma – a zresztą przespałem ranek cały przez ten reumatyzm – nie usnę więc tak prędko – ani myśleć!… Ano, ładnie zacznę siedmdziesiąty drugi rok mojej wędrówki ziemskiej! Nie ma co mówić – ładnie!
Oto i gotówbym na wzór mojego kochanego proboszcza zacząć narzekać na ciężkie czasy… A tak mnie zawsze te narzekania gniewają… tak się… zawsze spieram, gdy je słyszę… No, co prawda, to z proboszczem nie o śniegu mowa, gdy zawodzi nad ciężkiemi czasami – ani nie o gnijących kartoflach lub zarazie, wybierającej co przedniejsze sztuki inwentarza…
Ale ja tak i mam swoją racyę… Cóż bo, u licha, kiedyż to nie czuliśmy owego ciężaru? Któryż to z żyjących, choćby nawet moich rówieśników z roku komety, lżejsze czasy pamięta? A cóż takiego stało się na nowo lub stać ma, coby owego ciężaru przyczyniło lub przyczynić mogło?…
Otom się postarzał przecie nie przy wiecznie świecącem słonku Bożem – i nie przy nieustannym śpiewie majowych ptasząt, którym święty Wit gardziołki – jak mówią – zamyka… Przeleciała i nademną z osobna i nad tym moim starym dworem ojcowskim niejedna burza – wył koło mnie nie taki, jak dziś, wicher – porywałem się i padałem podcięty cierpieniem nie raz jeden, nie razy dziesięć…
A czy zresztą sam tylko cierpiałem?…
A jednak… czasami… przecie myślę, że i proboszcz ma także swoją racyę… Bo ja też miałem jednę swoją mękę wielką, serdeczną – swój ciężki czas – swoją Golgotę – i tę mi chyba Bóg policzy przy ostatnim rozrachunku… Wiem, że to niedługo nastąpi – przypomina mi o tem nawet za często ten nieznośny kaszel… O! znowu!… o!… o!…
A nie powiem, żebym pragnął jak najprędszego nadejścia tej chwili, z tego niby powodu, jakoby mi… tu bardzo źle być miało… Cóż bo, u kaduka! Człowiek, jak pies, przylgnie do swego kąta, tem więcej, gdy tego kąta trzymać się musiał w ciągu żywota, – jak to powiadają – rękami, zębami!
Ale tam, gdzie – Boże dopomóż! – tak i odejdę sobie niedługo – będzie mi lepiej, choć doprawdy, trudno byłoby wybierać, i dobrze, że wybór sam przyjdzie – z musu! Bo tu oto mój stary dwór litewski, gdziem pierwszy dzień ujrzał – i moja ziemia kochana, święta – i każda ścieżka przez ojców moich wydeptana – tam zaś tylu moich bliskich, najbliższych!… Towarzysze, przyjaciele – i ten dzielny chłopak – i moje kobiecisko poczciwe, i… i… moja pieszczotka najmilejsza – Anulka! Wszyscy oni odbiegali mię po kolei, jako te bociany pod jesień, tylko nie powrócili jak one, i zostawili samego, gorzej kołka w płocie, albo i kamienia przy drodze…
A to co?… Ot, Boże odpuść, małom się na dobre nie rozłzawił! Ano, to ze starości… Choć i to prawda, że gdy wspomnę o mej dziecinie kochanej, zawsze się tam jakaś resztka leż z pod serca wyciśnie… No, dość już, dość!…
A przecież po tej dziewczynie nie wstyd płakać i nie dziw żaden, że moje złote kobiecisko zapłakało mi się za nią na śmierć…
O! co to była za dziecina! Boże – Boże!
Takiego kwiatuszka nie znalazłby pono drugiego od Grodna po Sandomierz i dalej. A chowało się to, jakby wedle przykazania. Zabijcie, a nie pamiętam, żeby z tem kiedy była jaka męka – jakie zmartwienie – jaki kłopot najmniejszy, a szczęścia, a rozkoszy – w bród – i dla mnie, i dla matki, i dla wszystkich dokoła…
Nigdym też pono nieboszczki żony więcej nie miłował, jak gdym patrzał na tę jedyną dziecinę, którą mi dała – jedyną, ale jaką!
Ona to, Bóg świadkiem, zrobiła ze mnie dopiero człowieka prawdziwego…
A przyznam się, że w one czasy, żeniąc się, byłem jeszcze trochę paliwodą… Cóż bo żądać! Miałem lat trzydzieści – a przytem… jakąż to dobę dano nam przeżyć?… Już przy narodzinach każdego z nas, z owych czasów, grały trąby bojowe małego kaprala, więc też i z piersi matek naszych drogich ssaliśmy już wraz z mlekiem jakiś wicher, co miotał wtedy światem całym, a i nas później miał tu i owdzie zapędzić…
Jako młode chłopię zażyłem żołnierki, choć to niby swojej, a po niej przyszła włóczęga zagraniczna i wycieranie kątów po świecie przez całych lat dziesięć… No, a to przecie nie wyrabia z człowieka zacisznego i porządnego hreczkosieja, jakim po powrocie trzeba było zostać i mnie i tylu innym.
Przywykliśmy do lekkiego, trochę awanturniczego żywota. Fajka, kieliszek, karty – czasem koń lub fuzya – aby dzień zeszedł i tyle… A jutro? – fraszka! "Więc też i żeniłem się w takiż sani sposób – najlekkomyślniej…
Wkrótce po powrocie, podczas gdym sobie dnie spędzał bez troski, w gronie różnych starych i nowych znajomych i koleżków, poczęto mi suszyć głowę zewsząd: "ożeń się, ożeń!" Najwięcej zaś namawiały mię do tego dwie moje stare ciotki. Nie miałem od nich chwili spokojnej. Myślę tedy: ano, tego jeszcze nie próbowałem – dobrze! ożenię się!…
Upatrzono niebrzydkie młode dziewczę w sąsiedztwie, kazano mi się zgrabnie zawinąć, w stosownej porze oświadczono mię, i wkrótce, bo coś w cztery miesiące od uczynienia pierwszych kroków, wyprawiono huczne weselisko. Wszystkiego tego dokonały obie moje ciotki; one się też nawet i o posag panny młodej układały, i do wyprawy jej pomagały. Ja stałem sobie prawie na uboczu, jakby to nie o mnie chodziło. Polowałem, grałem w karty, i z teściem moim przyszłym i z innymi – słowem, bawiłem się nie najgorzej.
Przypominam też sobie, że dopiero w sam dzień ślubu uczułem pewną bojaźń i jakowąś skruchę.
– Cóż, u kaduka! – mówiłem sobie, – a kochasz-że ty tę swoją przyszłą?
Sumienie odpowiadało mi na to tak jakoś niewyraźnie, żem sobie wcale sprawy z tego zdać nie umiał.
I zamiast do samego siebie, uczuwałem wówczas nawet pewien wyrzut do niej, za to, że za mnie wychodzi.
– Widocznie robi dobrą partyę – mówiłem sobie. – Jestem wprawdzie niczego, a nawet wcale przystojnym, ale czyż inna poszłaby za mnie tak bez żadnych zachodów, nie znając mię prawie i usłyszawszy odemnie, bodaj czy nie raz jeden tylko – dalipan! popijanemu – że ją kocham! Tak, bezwątpienia, musi być w tem jakaś rachuba. Już to te cioteczki ładnie mi się przysłużyły. Pewnie nie dadzą za nią ani czwartej części tego, co obiecano. Dałem się złapać i koniec!
Boże mój jedyny! Dopiero to później danem mi było zrozumieć, jak nie wiele potrzeba, ażeby młodemu dziewczęciu zawrócić główkę – jak jedno "kocham", choćby tak lekkomyślnie, jak moje, rzucone, wyrasta w marzącem serduszku dziewczątka do rozmiarów jakiegoś hymnu archanielskiego – jak młode dziewczę z własnej duszy wybiera co najcudniejsze kwiaty uczucia i bezwiednie stroi w nie swego wybranego; przedewszystkiem jednak zrozumiałem, jakiemi to oczętami patrzyła na mnie wtedy moja przyszła żona.
Wracałem z wędrówki dalekiej – i takiej wędrówki – byłem więc w jej oczętach poświęconym. Oddawała mi się z ufnością bez granic, bo nie mogłem być złym, nie mogłem mieć żadnej skazy, jeślim był swego czasu tam, gdzie było wielu, wielu…
Taki to anioł czysty, święty, znalazł się w cichym litewskim zaścianku, a ja tego anioła nie mogłem odrazu zrozumieć…..
W miesiąc po ślubie żona moja już płakała na mnie – Boże mój! – na mnie!…
Nigdy tych łez i tej sceny nie zapomnę!
Mało się to ku zimie, jak dziś, tylko w onym roku przybywała o wiele wcześniej. Śniegu mniej było, ale mróz większy. Po hałasach i trudach wesela, które, wyprawiane w domu mojega teścia, po zwyczaju, trwało blisko tydzień i suto było skraplane winem, przenieśliśmy się we dwoje tu, do tego starego dworu. Nikt, prócz służby, z nami nie przybył. Nawet obie ciotki moje, choć urodzone ciekawskie, pozostały dyskretnie, w dalszym ciągu, w gościnie u teściostwa.
Zełgałbym, mówiąc, że już przez pierwszych parę dni po ślubie żona moja, dziecko prawie jeszcze, nie umiała mię ku sobie pociągnąć i przywiązać. Toż człowiek przecie nie ludojad, ani smok jakowy – i gdy widzi obok siebie takie drobne, potulne, a milutkie stworzonko, jakiem ona była, trudno nie popatrzyć na to łaskawiej.
Ale przecie, gdyśmy przybyli w te progi, było mi jakoś nie swojsko.
– Trzeba się będzie teraz hamować i z niejednem upodobaniem pożegnać! – mówiłem sobie z cicha, spoglądając z boku na moją młodą magnifikę, rozglądającą się z uśmiechem po nowej siedzibie.
Tymczasem, oto, nazajutrz po przybyciu, ten sam mój Filip, tylko dużo młodszy w one czasy, jako i ja, przynosi mi rano kawę po zwyczaju do łóżka.
Już miałem rękę do tacy wyciągnąć, gdy wtem przypominam sobie, że teraz przecie zgoła co inszego.
– Cóż to, gamoniu! rządzisz się, jak szara gęś! – mówię, kontent, że mam przynajmniej na kim pomścić owo moje pohamowanie. – Po jakiemuż to znowu? Cóż to, zdaje ci się, że i teraz może być tak, jak dawniej?
– A tak, proszę pana – Filip na to. – Pani kazała!
Wytrzeszczam oczy, nie mogąc ochłonąć z podziwienia. A potem na Filipa jeszcze:
– To po coś gadał, że tu u nas był taki zwyczaj? Świerzbiał cię język? Obejdę się bez twojego defenzorstwa i opieki!
A Filip znowu:
– Ale, uchowaj Boże! jako żywo! Gdzieżbym ja znów takie rzeczy! Pani wstała od godziny i sama o tem zkądciś wiedziała… Uczciwe słowo!
– Sama, powiadasz? – pytam.
– Sama! Myślałem ano, na mój rozum, że sobie to pan z góry wymówił.
– E! głupiś ano, na twój rozum! – odparłem z gniewem, choć mi się z onego "wymówienia" Filipowego szczerze pośmiać chciało.
Skąd? co? jak? – w głowem zachodził…
Gdy wtem Filip staje oto w pozycyi (bo i on żołnierki zażywał), a z progu dolatuje mnie w tejże chwili głosik:
– Dzień dobry panu porucznikowi! (Dawano mi czasami ten słuszny zresztą stopień). O cóż to taka wojna?…
Nasrożyłem twarz umyślnie i milcząc, kręciłem wąsa, chcąc gniew mój niby wyrazistszym uczynić.
Filip zrejterował za drzwi, jak należało, a ona tymczasem przysunęła się od progu ku mnie, wesoła i uśmiechnięta, a przecież jeszcze trochę nieśmiała.
– Pan porucznik nie odpowie nawet na dzień dobry? – zaczęła.
– A! dzień dobry, dzień dobry! – rzekłem niby z roztargnieniem. – Ale bo oto ten gamoń, Filip, zawsze musi mnie zirytować – dodałem.
– Czemże takiem? – pytała z uśmiechem.
– No, tą kawą! Czemu bo nie ma być po ludzku, jak należy. Co dawniej, to dawniej… Ale teraz… przezwyciężę się… pohamuję…
– Ale kiedy ja nie chcę, aby się mój pan krępował! – zawołała z żywością. – W niczem, w niczem!… Co innego przy gościach, ale gdy nie ma nikogo… Mój Boże! Przecież nie nadaremnie obie poczciwe ciocie uczyły mię przez dwa miesiące wszystkiego… co… co… ty… (owo "ty" zawsze jej dotąd z trudnością przychodziło)… lubisz, a czego nie lubisz…
– A! więc to ciotki! – zawołałem.
– Tak… poczciwe!… Gdyby… gdyby nie one, to… to… nigdybym może nie została panią… twoją żoną…
Mówiła to prawie zażenowana, a przytem taki jakiś żal zadźwięczał w jej głosie, że ranie nagle rzewność za serce chwyciła. Uczułem się winowajcą w obec tego czystego kwiatuszka, a choć winy mojej nie pojmowałem na razie, wiedziałem przecież, żem z nią dotąd, mimo wszystko, czułym wcale nie był.
Uchwyciłem ją za rękę, pociągnąłem ku sobie i usadowiwszy obok, na krawędzi łóżka, pocałowałem nie po raz pierwszy wprawdzie, ale pierwszy raz tak szczerze, z duszy, z serca…
– No, no! – mówiłem przytem z łagodnością, jakiej się nigdy dotąd po sobie nie spodziewałem – dlaczegóż to, dlaczego, nie miałbym cię był pozyskać? W czemże ciotki przysłużyły mi się u ciebie?
Milczała chwileczkę, jakby się namyślała, a potem zaczęła:
– W czem? Czyż o to trzeba pytać? One ciebie tak kochają! One cię zawsze broniły przedemną, gdy się skarżyłam czasem – ale to dawniej, dawniej – że… że ty mnie może wcale nie pokochasz… O! bo tak ci nigdy nie pilno było zagadać coś do mnie… czasem nawet nie spojrzałeś wcale! Ale one, na szczęście, wytłumaczyły mi, że wy wszyscy, którzyście tyle wycierpieli na tułaczce, nie możecie być dziećmi i że ja sama przecie dzieckiem być przestanę… Tatuś mój kochany nie chciał mię niewolić – i pytał: "Powiedz, chcesz pójść za niego, czy nie?…" Odpowiedziałam tatusiowi, nie sarna, ale przez ciocię Stefcię, że chcę, chociaż to jeszcze było przed tym wieczorem nad stawem, kiedy mi to powiedziałeś: "kocham cię, panno Jadwigo!"… O! odtąd z ciociami rozmawiałyśmy już tylko po całych dniach o tem, co ty lubisz, a czego nie lubisz… O! nie bój się, ja wiem nie o samej tylko kawie!… Znam wszystkie twoje upodobania… Ja sobie to wszystko zapisywałam i uczyłam się na pamięć… tak… tak!… Ja cały ten dwór znałam dobrze z opowiadania ciotek, za – nim tu weszłam… Wiedziałam, gdzie jaki sprzęt stoi, gdzie jaki obraz wisi… o wszystkiem wiedziałam…
Tak mówiła, a mówiła najszczerszą prawdę!
O! któż zrozumiał kiedy zupełnie miłość i kobietę!
Ale to dziś tylko myślę o tem… Wówczas nie zastanawiałem się nad tem wcale, tylko po poprostu uścisnąłem moją Jadwisię czule, a sobie w duszy powiedziałem, żem nie wart wcale takiej żony, takiego szczęścia…
Bo oto istotnie, co chwilę, na każdym kroku, przychodziło mi ją podziwiać. Nie przechwalała się zgoła. Wiedziała o wszystkich moich nawyknieniach, znała doskonale, niby ortografię, wszystko, co mnie dotyczyło – czem można mnie było o zły humor przyprawić, czem znów ze złego wyleczyć – i do tego wszystko w domu stosowała.
Uczułem wtedy, że naprawdę jestem szczęśliwy. Jak to powiadają: chuchano na mnie, obchodzono się, jak ze szkłem, dogadzano we wszystkiem. No, toć przecie do smaku każdemu przypaść musi, zwłaszcza, gdy jest nowiną, jako zwykle kawalerowi. Więc też i ja chodziłem zadowolony, pyszny, niby król jaki.
Ale to właśnie źle, że chodziłem tylko i plątałem się z kąta w kąt. Na wizyty sąsiedzkie było jeszcze zawcześnie, a zresztą mieliśmy je zacząć wtedy, gdy i dom cały przygotowany zostanie, według rozporządzeń mojej Jadwisi, na wzajemne przyjmowanie gości. W zimie zaś w ogóle roboty na wsi nie wiele, a cóż dopiero dla kogoś, kto jak ja, wcale od wszelakiej roboty odwyknął i nic nigdy robić porządnie nie umiał. Toż przecie w niespełna ośmnastym roku mego życia zacząłem wojować, a później w Paryżu robiłem to, co i wielu naszych, czyli nic, a żyłem, wprawdzie nie zbyt hucznie, z fundusików, nadsyłanych przez opiekę, ustanowioną po śmierci ojca. Przez cały rok, po powrocie, gospodarowano za mnie i zdawano mi niby ciągle rachunki z opieki, a ja zbijałem bąki nic więcej.
– Niech sobie tam, biedaczysko, odpocznie po tułaczce – mówiono.
Więc też odpoczywałem, a właściwiej nie miałem chwili wytchnienia. Polowańka, schadzki sąsiedzkie, gry i wysuszanie butelek – oto co mi czas zabierało.
Nic dziwnego zatem, że teraz, obok żony, zostawiony samemu sobie, nie wiedziałem co z sobą począć i że dwór mój, pomimo kochanej Jadwisi, wydawał mi się jakiś za obszerny i za pusty. Przy żonie ciągle siedzieć nie mogłem, bo zresztą ona samaby przy mnie ciągle nie siedziała. A jakkolwiek ukazywała mi się co chwilę prawie, to jednak zawsze czemś zajęta, pracująca ciągle. O! bo ona umiała pracować – jej próżnować nie nauczył ni los, ni ludzie…
Parę razy zabierałem się do wglądnięcia w to i owo w gospodarstwie. Przypominam sobie, że byłem nawet raz przy ładowaniu sprzedanej pszenicy i raz przesiedziałem parę godzin w mieszkaniu rządcy, nad rachunkami. Ale to wszystko jakoś mi nie szło. Poziewałem też dość często ukradkiem.
Właśnie raz, podczas takiego poziewania, w tym samym oto pokoju, zjawił się Filip. Zauważyłem odrazu, że miał jakąś tajemniczą minę i był czegoś zakłopotany.
– Proszę pana porucznika – zaczął.
On jeden przyznawał mi mój stopień tylko w wyjątkowych razach. Poznałem więc zaraz, że to coś ważniejszego.
– No, gadaj! cóż tam? – rzekłem niecierpliwie.
– Oto, niby nic… tylko pani ukrywa się przed panem… zakazała mówić… a ja tak i na mój rozum powiem… trochę oto chora…
Odepchnąwszy Filipa, zastępującego mi drogę do drzwi, w dwóch susach wybiegłem z pokoju.
Jadwisia moja kochana siedziała na foteliku, z główką opartą na rączce, bledziuchna jak płótno, a obok niej stała zaufana pokojowa, którą z domu ojca z sobą zabrała.
– A to co?… cóż tobie… moje dziecko drogie? – zawołałem zdyszany, jakbym milę przebiegł.
Podniosła się i pokraśniała.
– Ach! niedobry ten Filip!… Musiał ci donieść… To nic… głowa mię boli… sama nie wiem… jestem cała trochę – ale tylko trochę – słaba… To nic, przejdzie!
Zabrakło mi słów, począłem tylko obsypywać jej drobne paluszki pocałunkami.
Jak przedtem Filip, tak znów po chwili pokojowa wygadała się przedemną, że "panienka" pozapominała wszystkiego w domu, że nie ma nawet ulubionych swoich kropli, które jej zawsze na ból głowy pomagały.
Tak to! Pamiętała o wszystkiem, co mnie dotyczyło, ale zapominała o sobie samej.
– Pojadę sam! – rzekłem po chwilce namysłu – przywiozę wszystko! Tylko mi wytłumaczcie, gdzie i u kogo się o to pytać?
Naturalnie Jadwisia zaczęła najgoręcej protestować.
– Ja nie chcę, nie chcę… Ja już nie chora… Pierwszy raz mię odjedziesz…. nie, nie… mój złoty, mój śliczny… poślij Filipa lub kogo ze służby…
Ale byłem niezwruszony.
– Sam! sam pojadę! To bagatela! Wszak to dla ciebie. Za dwie godziny będę z powrotem. Udam się do ciotek, aby tatusia twego nie niepokoić.
W istocie, w parę chwil później, siedziałem na dobrym koniu i pędziłem galopem, z tem większą ochotą, że dalipan, czułem już potrzebę wyprostowania kości na powietrzu.
Poczciwy, stary koń, za młodu ulubieniec nieboszczyka ojca mego, jakby rozumiał cel podróży; wyrzucał nogi przed siebie tak rączo i żwawo, że drzewa przydrożne zdawały się w tył za nas uciekać i skracać nam drogę. A przytem dzielne zwierzę z taką wprawą omijało wszystkie przeszkody, że do przebycia większej połowy zamierzonej mety raz tylko się potknęło na zasypanym przez śnieg rowie; poczem znów dalej pędziliśmy, wprawdzie ostrożniej już nieco, ale niemniej śpiesznie.
Dla tem większego zyskania na czasie, puściłem się nie zwykłym traktem, lecz gościńcem, ciągnącym się przez wioskę pana Rafała, którego dom zwano w całej okolicy "sąsiedzkim zajazdem". Nigdy bo w nim gości, ruchu i życia nie brakowało. Gościniec ten wiódł po pod samym dworem, który, zwrócony frontem ku drodze, już przez to samo zdawał się na jakowąś gospodę przeznaczonym.
Widocznie też dojrzano mię z okien, zanim jeszcze pod dwór się zbliżyłem, bo i sam gospodarz i paru z gości wybiegło przed ganek.
Nie gniewałem się o to wcale. Najprzód bowiem pochlebiało mi to, że mnie cała kalwakada zobaczy na koniu, pędzącego zgoła inaczej jak dla zabawki lub za szarakiem z chartami… Muszą mi przyznać, żem nie darmo chleb żołnierski w pułku jazdy naszej spożywał. A przytem, jak się dowiedzą później, żem to dla żony mojej młodej tak konia i siebie nie szczędził, powiedzą sobie:
– Fiu, fiu! Kocha ją, panie, nie na żarty!
A ja, dalipan, Jadwisię już wtedy naprawdę kochałem i radbym to był pokazać całemu światu.
Nie chcąc jednak na razie zatrzymywać się i przed kimkolwiek tłómaczyć, zjechałem z gościńca i w poprzek przez pole sunąłem, udając, że nikogo w zapale nie widzę.
Dostrzeżono ten mój manewr.
– Hej, hej! Jasiu! a gdzie to tak skoro? – począł wołać pan Rafał, zwinąwszy dłonie w trąbkę koło ust.
Podniosłem rękę do czapki i nie zatrzymując się, odkrzyknąłem:
– Pilno mi! pilno!
Poczem spiąłem konia ostrogą i przesadziwszy zawadzający mi w drodze krzak jakiś, wpadłem znów, jak wicher, w dalszym ciągu na gościniec.
Byłem pewny, że wszystkie oczy wytężone były na mnie w tej chwili i rosłem na siodle. Zdawało mi się nawet, że słyszę, jak z podziwieniem czynią moi spektatorowie uwagę:
– A to pędzi! Niechże go!
I zachodzą w głowę nad tem, co mnie tak gnać może?…
Zziajany, z wypieczonemi od wiatru policzkami, wjechałem kłusem w środek zabudowań gospodarskich mego teścia.
Od nadbiegłej żywo służby dowiedziałem się zaraz przy wysuwaniu nogi ze strzemion, że ojciec mojej Jadwisi wyjechał właśnie na cały wieczór na plebanię.
Nie byłem z tego kontent. Jakkolwiek bowiem przyrzekałem go nie niepokoić, to przecież raz obudzona próżność zaczynała brać we mnie górę nad wszelkiemi innemi uczuciami.
– Niechby widział – myślałem – że dbam o jego dziecko i zgoła niemnie poniewieram.
Tymczasem już w pierwszej izbie obskoczyły mnie obie moje ciotki: jedna, dusząc ulubionego kota pod pachą; druga z jakąś książką nabożną w ręce.
– Jasiu, kochanie! A to co! wszelki duch! W dwóch słowach wytłómaczyłem, po com przybył.
Obie ciotki podskoczyły, jakby je kto ukropem oblał. Posypały się na mnie setki całe pytań:
– Jakto, chora? Kiedy zachorowała? Co takiego?… i tam dalej.
Zmęczony, upadłszy na krzesło i ciężko oddychając, nie miałem ochoty szeroko się rozwodzić. Zbyłem więc te wszystkie pytania krótko: "nic nie wiem" i prosiłem tylko o żądane krople na ból głowy.
Obie ciotki milczały przez chwilę, spoglądając z pod oka, to na siebie, to na mnie. Zdawało mi się, że mają jakąś skwaszoną minę, co mnie zresztą nie wiele obchodziło.
Wreszcie starsza z nich zaczęła z powagą, choć i z jakiemś tajemniczem zaambarasowaniem:
– Widzisz, mój Jasiu… dopust Boży!… My się tam natem nie rozumiemy i rozumieć nie możemy… Ale, cóż robić… chrześciański obowiązek…
– Tak, chrześciański! – dodała z przyciskiem druga.
– Nakazuje nam nie opuszczać Jadwisi…
– Biedne dziecko!
– Nie ma się co namyślać!
– Stało się!
– Pojedziemy zaraz!
Nie wiele zazwyczaj przywiązywałem wagi do gadaniny ciotek, znanych z tego, że jako stare panny, dużo mówić lubiły. Teraz jednak podniosłem się zadziwiony.
– Gdzie ciotki pojadą? – pytam, nie rozumiejąc nic zgoła.
– A do ciebie, kochanie, do Jadwisi…
– Do tego biedactwa!
Teraz mnie się znów słabo zrobiło.
– E! e! nie wiem, czy znów jest po co? czy potrzeba? – począłem, z nietajonem wcale niezadowoleniem.
– Czy potrzeba? Dobry sobie! Naturalnie, że potrzeba! Już to zdaj na nas, rybeńko! Nic się nie bój, tylko wracaj sobie, a my tu spakujemy się wkrótce i za kwadransik zabierzemy się sankami, jeszcze przed zmrokiem…
Począłem być coraz więcej niekontent z całego obrotu sprawy. Zgoniłem się jak wyżeł po to, aby wrócić bez niczego, a nadto sprowadzałem za sobą dwie ciotki, acz poczciwe z kościami, ale gadatliwe – ach, jak gadatliwe! A przytem cała zasługa wspomożenia mej biednej Jadwisi, ani chybi, im znowu przypadnie w udziale…
Zgoła też nie z takim, jak w tę stronę, animuszem, zabierałem się w chwil kilka później do powrotu na moim dzielnym biegunie.
– Spiesz się! Uspokój Jadwinię! My zaraz za tobą jedziemy! – wołały za mną obie ciotki.
Nie miałem już wcale chęci pędzić na łeb i szyję, a i konisko mocno jeszcze było spienione, puściłem go więc wolnego kłusa, obliczając się tylko z tem, aby stanąć w domu przed za padnięciem zupełnej nocy.
Przecież, gdym na nowo zbliżał się pod dwór pana Rafała, poskoczyłem raźniej nieco, dla zachowania pewnego decorum i nie sprawienia zbyt wyraźnego kontrastu z poprzednim moim wyścigiem. Nie skręcałem też już teraz z gościńca przez pole, alem sunął po pod same wrota Rafałowe.
Dostrzeżono mnie i tym razem.
Pomimo świszczącego mi około uszu wiatru, usłyszałem dudnienie pięści, o szyby w oknach, poczem też natychmiast i sam Rafał i inni wysypali się z sieni.
– Hej, hej! Bywajno, Jasiu! Panie Janie! – poczęto wołać.
Powstrzymałem konia, ale nie mając wcale zamiaru zeń zsiadać, począłem zdaleka eksplikacyę:
– Nie mam czasu! Żona mi trochę zasłabła!
– Głupstwo! – wołał pan Rafał. – Patrzajno, a dobrze, jakiego to tu mamy gościa! Nie poznajesz? Towarzysz twój, poczciwina Korejkot Niby chleb prosto z pieca, wraca świeżo aż pono z Anglii!
Istotnie, z pomiędzy grona mężczyzn, zalegających sionkę i ganek, przedarł się w tejże chwili jakiś rosły, ale dość zbiedzony człeczyna i przypadł do mego konia.
– Jasiu! rybeńko! Góra z górą! Mahomet! Kopę lat! – wykrzykiwał bez ładu, choć z prawdziwem ukontentowaniem.
W samej rzeczy był to Oleś Korejko, towarzysz mój z żołnierki i późińej z Paryża, a przytem jakoś tam ze mną, choć zdala, spowinowacony. Postarano mu się o wolny powrót, jako i mnie przedtem, tylko że ja wracałem do swego i zastawałem prawie wszystko na miejscu, prócz ojca – a on gorzej wychodził, bo miał dopiero odbierać ojcowiznę, która za jego niebytności wpadła, jako wiele innych, w wilcza, paszczę i w zatracenie. Na dalekiej wędrówce naszej tylko też z początku żył Korejko dosyć dostatnio, potem biedę łykał nie żartem, pókiśmy go między siebie, ja i paru innych, nie wzięli. W końcu zniknął nam z oczu zupełnie i mówiono, że się nawet ożenił z jakąś strasznie bogatą margrabianką francuską. Znałem go jeszcze z dziecięcych moich czasów, lubo nieco starszy był odemnie, i zawszem go dość lubił, bo zresztą było to z gruntu poczciwe chłopczysko.
– No, no! Dalej poruczniku! na komendę! nogi ze strzemion! – wołał na mnie pan Rafał, którego nigdy złoty iście humor nie zwykł opuszczać.
– Usłuchaj rybeńko! bracie! Zrób mi ten honor a fawor. Pierwszy oto krewniaczek, mości sąsiadowie, jakiego napotykam! – lamentował skory zawsze do rozczulenia Oleś.
Ale i ja byłem nieco wzruszony. Nagłe spotkanie druha moich młodzieńczych a niezwyczajnych lat, żywo mi całą przeszłość w oczy rzuciło.
Miałem już ochotę pogawędzić z przyjaciółmi, alem jeszcze zastawiał się żoną.
– Jasiu! kochanie! A toż i ja mam i żonę i dziecko, a zostawiłem ich nie o miedzę, jak ty, ale o mil setki, aż na bruku londyńskim, oj! na bruku, dalipan!
– Wrócisz sobie zresztą za parę chwil, gdzie zechcesz! – dodawał pan Rafał, a inni w namowie dopomagali.
Istotnie, czegóż mi się trapić? – myślałem. I tak leków nie wiozę, a ciotki wkrótce tam zjadą, zresztą i ja zaraz pojadę.
I oto wyjąłem nogi ze strzemion, a tymczasem gościnny pan Rafał przygotował kolejkę, tak, że już zaraz na progu do mnie przypito.
A pito tam nie po dyletancku. Za wejściem do izby ujrzałem stosy porozstawianych wszędzie butelek. U Rafała bowiem, w jego "zajeździe sąsiedzkim", mogło braknąć żyta do siewu, ale, broń Boże, wina w piwnicy. Często też, jak mawiano, zagon niejeden leżał przez lato odłogiem, ale piwnica była zawsze szczelnie zaopatrzona. Takie bo to już były czasy desperackie jakieś. Zresztą, znana to historya, że jedna bieda nauczy rozumu każdego, ale nie nas. Nam potrzeba na to dwóch lub trzech bied z kolei.
– No! jeszcze! na rozgrzewkę! – wołano nademną.
Postanowiłem jednak trzymać się ostro.
– Zaraz wracam! – odpowiadałem. – Przed nocą muszę być u siebie, muszę!
Przestano mnie też na razie przymuszać, a zabawa potoczyła się dalej wesoło, jak w towarzystwie, w którem kobiet nie ma, a u Rafała, prócz starej klucznicy, nie było ich na lekarstwo nawet.
Najwięcej jednak uszczęśliwiony był krewniak Korejko.
Usadził mnie przy sobie i podczas gdy cała kalwakada, jak to zwykle pod koniec biesiady, rozbita była na kółka i pary, począł mi losy swoje pokrótce opowiadać.
Ożenił się tedy rzeczywiście z najprawdziwszą margrabianką francuską. Ale, o ilem z jego dość oględnej mowy wyrozumiał, przy ożenku tym zaszło fatalne dla obu stron nieporozumienie. Margrabianką, lubo wiedziała, że Korejko jest od kraju swego odciętym, brała go przecież co najmniej za jakiegoś udzielnego księcia. Poczciwinie Olesiowi zaś sprzykrzyło się patrzeć na nasze ręce, dostarczające mu środków do życia, postanowił więc także w bogatem ożenieniu poszukać sobie lepszej i samodzielniejszej egzystencyi. Po ślubie dopiero wykryło się, że wzajemnie na siebie polowano i wzajemnie przeceniono własne zasoby. Rodzina margrabianki była zrujnowana i goniła resztkami magnackiej fortuny; nasz Korejko zaś błyszczał także za pożyczane pieniądze i pozbawiony był wszystkiego w kraju, nawet w znaczniejszym stopniu, aniżeli się sam domyślał. Rozczarowane, choć na szczęście sprzyjające sobie młode małżeństwo, przygarnął do siebie jakiś stryj w Londynie, ale mu się wkrótce świadczenie dobrodziejstwa cudzoziemcowi – jak mawiał – sprzykrzyło i Oleś wraz z żona i małem dzieckiem pozostał na bruku.
– Tak, bracie! – kończył opowieść – biedaki! w takim Londynie! Jak oni sobie tam dadzą radę!… Ha, może też swoje uda mi się tu odebrać – może! Po tom przyjechał! Sąsiedzi obiecują oto dopomódz w staraniach. Nie miałem innego ratunku… Co było robić?… A żebyś wiedział, jakiego mam synka! A zdrów, choć przy biedzie, a śliczny!… I żona poczciwa, choć to niby cudzoziemka… Och, co ona tam teraz robi, biedna?…
I rozpłakał się.
Mnie również przypomniała się moja Jadwisia kochana, więc porwałem się z miejsca. Ale spojrzawszy na zapłakaną twarz druha, przez współuczucie i dla pocieszenia go, przypiłem do niego. Potem on przypił do mnie i począł mię całować; potem znów ja przypiłem do niego i począłem mu oddawać pocałowania, aż szyby dźwięczały. Aż nakoniec zaczęliśmy obadwa płakać i nad nieszczęsnym losem i nad naszemi kochanemi kobietami. Małośmy uważali na to, co się w koło nas działo. Od czasu do czasu tylko budziły nas z wzajemnego zatopienia głośne wybuchy hałasów i ochoty, panującej w domu. Wiem też, żem pomagał wynosić do alkierza któregoś z braci kompanów, co od wina zdrzemnął się na stole. Wiem i to jeszcze, że potem był znów dzień widny i że leżąc, niby nie u siebie, sprzeczałem się przecież tak jakoby z moim własnym Filipem, stojącym czegoś nademną. A mówiłem przytem:
– Nie pójdę domu, bo mi się nie podoba!
A gdy ten niby Filip począł mi się sprzeciwiać, rzuciłem nań poduszką z pod głowy, krzycząc:
– Nie mam żadnej żony! Wynoś się swoim kosztem!
Wiem, że te słowa moje powitane były wybuchem śmiechu przez jakąś wielką ciżbę głosów. A ja wołałem znowu:
– Dajcie mi tu Olesia Korejkę!
I Oleś istotnie skądciś wziął się przy mnie, a więc całowałem się z nim na nowo.
Potem miałem jeszcze naprzemian wiele przyjemnych bardzo i bardzo niemiłych snów i przywidzeń, aż nareszcie nastała jakaś ogromna i długa cisza. Wtedy otwarłem oczy naprawdę, i począwszy je przecierać, rozglądałem się dokoła.
Dzień był. Uczułem, że głowa cięży mi trochę, co zaś do nóg, to jakby mi kto wedle nich koła młyńskie poprzywiązywał.
Leżałem na łóżku, ale gdzie? u kogo? i zkąd się tu wziąłem? – niczego na razie przypomnieć sobie nie mogłem.
Dokoła zalegała cisza, a w pokoju byłem sam jeden…
Nie była to jednak wcale moja własna sypialnia – chyba, żeby mi ją kto zaczarował, odmienił…
Cóż u licha ciężkiego?…
Zwlokłem się z posłania i ruszyłem do pierwszych drzwi, jakie mi wpadły w oko, a były one zresztą jedynem z tego pokoju wyjściem.
Zaledwiem je roztworzył, tuż z pod nich, z krzesełka, zerwała się na szelest jakaś postać ludzka i stanęła wyprostowana przedemną.
Patrzę – to znowu mój Filip…
Tak, to on… Nie marzy mi się już wcale… widzę jego twarz osowiałą, jakby niewyspaną, i smutne oczy, oglądające mnie od stóp do głowy.
Z oszołomienia, nie mogę jeszcze słowa nawet przemówić.
Ale za to Filip, kiwając nademną głową z politowaniem, mówi:
– Oj, panie poruczniku! panie poruczniku!
Cóż to znaczy? Rozglądam się po sąsiednim pokoju i oczy moje padają na wielki portret Napoleona. U mnie jest on także, ale dużo mniejszy, a ten – największy może w całej Litwie – tylko w "zajeździe sąsiedzkim" – u pana Rafała…
Nagła jasność oświeciła moją biedną głowę. Zrozumiałem rzecz całą. Przypomniałem sobie wszystko naraz!
– Oj, panie poruczniku! – powtarza raz jeszcze Filip, niby echo, tonem ubolewania.
Rany Chrystusa! Co ja zrobiłem najlepszego? Co ja zrobiłem!… Po com ja tu wstępował, po co!… Ach, ten Korejko nieszczęsny! Ten pan Rafał! Ta pijatyka!…
– Całą noc tu przespałem! – mówię upokorzony.
– Dwie noce! – poprawia Filip. Roztwieram szeroko oczy.
– Dwie? Jakie dwie? – wołam.
– Ano, wyjechał pan porucznik w poniedziałek, a dziś oto, na mój rozum, najsprawiedliwiej środa.
Chryste! Prawda, w poniedziałek… Ale po com to ja wyjeżdżał?… Aha! Jadwisia była chora! I złapałem Filipa za ramiona.
– Co się stało? – wołam.
– Ano, gdzie niby?…
– Gdzie?… tam, tam, w domu?… Pani!… Co z panią słychać?
– Z którą niby?…
– Z którą?… A cóż to? Dziesięć żon mam? co?
– Ale czemu się pan gniewa? Są przecie teraz u nas i dwie starsze panie ciotki – rzecze Filip.
Prawda! Przypominam sobie… Są ciotki… Sam ich przecie mimowoli sprowadziłem… I gniew mój opada nagle, a wraca znów pokora i zakłopotanie.
– Widzisz… ja pytam o moją żonę – mówię.
– O młodą panią? Ano, zdrowa, powiadają…
– Zdrowa? Jakto, zdrowa, zupełnie?
– A niby zupełnie. Tak mówiła sama i starszy pan takoż powiadał…
– Pan Konstanty? Mój teść? Więc on jest tam także?
– A tak… Wpadł, jak wicher, zaraz prawie za starszemi paniami…
Otożem się spisał! Ładnie się jego dzieckiem opiekuję!… Gwałtu! Jak ja teraz oczy na ludzi podniosę? jak?…
– Więc ciebie tu starszy pan przysłał? – pytam Filipa.
– Tak… On zaraz zgadł, że pan porucznik pewnie o ten dwór zawadził.
Ani słowa! – ładny ze mnie mąż! Będę ja teraz mieć za swoje, będę!… Ha! nie ma rady!… Trzeba wracać po krzyż pański…
– Dalej – mówię do Filipa – ubierajmy się!
– E! ja tam od wczoraj ubrany… Całą noc oto w tym pokoju pode drzwiami przedrzemałem, czekając, rychło – li pan się nareszcie zbudzi…
– A gospodarz, pan Rafał, gdzie? – pytam, chcąc zagadać niemiłe uwagi Filipa. – A ten Korejko nieszczęsny? A inni?…
– Nie chcieli pana porucznika budzić, bo pan najwięcej pono wojował. Oni wszyscy dziś już dobrze trzymali się na nogach i całą kupą pojechali zaraz zrana, podobno do powiatu, z tym panem, co to świeżo przybył.
Ano, Oleś czasu nie traci – pomyślałem. Może też i co pomogą jego zachody…
I ja teraz czasu nie traciłem. Począłem ubierać się żwawo, a podczas tego Filip opowiadał w dalszym ciągu, jak na mnie w domu czekano – jak pani w głowę zachodziła, co się ze mną stać mogło – jak wreszcie ojciec jej przybył i odrazu ją uspokoił, mówiąc, że wilcy mnie nie zjedli, ale dom Rafała zagrodził mi drogę.
Począłem nieznacznie badać Filipa, czy dużo było rwetesu i czy teść zły bardzo. A Filip mi na to, że zgoła nie zły.
– Owszem – powiada – wcale wesoły; zajął się gospodarką, zawołał do siebie rządcę na sprawę i uśmiecha się ciągle, a taki czegoś kontent, jakby go kto na sto koni wsadził.
– Aha! – myślę – licha on tam kontent. Chowa się z wybuchem. No, zjeść mu się nie dam. Ale dużo gadać także chyba nie będę mógł, bom przeskrobał… tak, trudno zaprzeć… przeskrobałem…
Ale będę się trzymał ostro… Cóż bo u licha, dzieckiem nie jestem… wolno mi przecie robić, co mi się podoba, tak, wolno!…
Tylko z Jadwisią głupsza sprawa… Co jej powiem? Ona taka poczciwa… tak mię kocha prawdziwie… Opuścić chorą żonę i spić się bez pamięci, to przecie się nie godziło… Ale trudno!
Jeśli Jadwisia mię kocha, to właśnie powinna przebaczyć łatwo… rozumie się, że powinna. A jak się będzie dąsać, to niech się dąsa!
I zrezygnowany już na wszystko, wołam do Filipa:
– No, dalej! Każ – no podać mojego kasztana!
– Jakiego kasztana? – rzecze Filip po swojemu.
I w dalszym ciągu zaczyna mi opowiadać, że kasztana już odprowadzono do domu, że pani przysłała po niego chłopaka ze stajni, bo mówiła: "Wtedy dopiero uwierzę, iż panu nic się nie stało". Mnie zaś kazała przywieść karetką, która tu już od wczorajszego południa czeka w pogotowiu.
Rozgniewało mnie to znowu.
– Cóż, u kaduka, nogim połamał, żeby mnie miano przywozić?
Nie pomogła jednak irytacya i rad nie rad, osowiały, zabrałem się do powrotu, nie tknąwszy śniadania, jakiem mnie służba Rafała, według rozkazu pana, chciała uraczyć przed drogą.
Tym razem nie śpieszyło mi się wcale. Chciałbym był owszem, aby droga do domu przeciągała się była w nieskończoność. Nieszczęściem jednak, wypoczęte konie gnały, jak szalone, i karetka posuwała się, jakby ją kto popędzał.
Nie wyszła też godzina, gdy oto poczęliśmy już dojeżdżać do dworu.