Nowojorczycy. Miasto i ludzie - ebook
Nowojorczycy. Miasto i ludzie - ebook
Hymn na cześć Nowego Jorku – poznaj miasto, które nigdy nie śpi
Niezwykła opowieść o najbardziej fascynującej metropolii świata z perspektywy jej mieszkańców.
Niewidomy piosenkarz, nauczyciel medytacji, elektryk montujący światła w iglicy Empire State Building, agent nieruchomości, serwisant wind, matka nastoletniego chłopaka, który odbywa karę w zakładzie na Rikers Island, złodziej samochodów… To tylko wybrani bohaterowie tej książki.
Craig Taylor przez sześć lat poznawał Nowy Jork z perspektywy lokalnych społeczności. Spośród setek rozmów i historii tak różnorodnych, jak sami nowojorczycy, wybrał ponad siedemdziesiąt, które ostatecznie stworzyły ten nadzwyczajny portret Wielkiego Jabłka.
Tętniąca życiem, pełna emocji i wielkomiejskiego zgiełku opowieść utkana z historii mieszkańców Nowego Jorku.
Dzięki tej książce poczujesz niesamowitą atmosferę jedynego miasta na świecie, gdzie spotykają się wszystkie nacje i kultury!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9283-3 |
Rozmiar pliku: | 1 010 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego wieczoru w jadącym na Manhattan pociągu linii F przepchnął się koło mnie jakiś mężczyzna. Stracił równowagę, złapał drążek, poprawił chwyt, wreszcie się udało. Postał chwilę, usiadł. Jedną dłoń oparł na żółtym plastikowym siedzeniu, zapatrzył się na nią.
– Więcej cierpień – powiedział. Podniósł głowę i zwrócił się do jakiegoś pasażera nieopodal. – Więcej cierpień.
Wysiadłem na stacji East Broadway, a facet od cierpienia wyleciał za mną. Inny pasażer wypchnął go na peron i szedł za nim kilka kroków.
– Nie chcę robić awantury – powtarzał, podążając za nim, aż w końcu znajomi wciągnęli go z powrotem do metra.
Pociąg odjechał. Osamotniony facet od cierpienia został na peronie. Było późno. Na stacji pustki, więc gdy pasażer znów wykrzyknął te same słowa, jego głos rozbrzmiał donośnie na peronie. Więcej cierpienia: nie byłem pewien, czy tymi słowami komentuje swoją sytuację, czy może wyraża żądanie na przyszłość.
„Więcej życia”, słyszałem, kiedy przyjechałem do Nowego Jorku. Więcej się tu żyje i więcej tu żyje. Będziesz trzymać klamkę po stronie swojego mieszkania, mówili, i powtarzać sobie: „Przygotuj się na skok do oceanu”. Nie ma sensu z tym dyskutować. Należy ustąpić, dać się uderzyć fali, ponieść prądom. W Nowym Jorku zawsze czeka cię więcej.
Nowy Jork oznaczał więcej wszystkiego. Więcej radości, więcej smutku, więcej przyjemności, więcej cierpień. Więcej doświadczeń, szans na znalezienie miłości, więcej bogactwa i więcej ubóstwa, uderzającego ostrzej i okrutniej. Nawet jeśli według statystyk Nowy Jork był mniejszy od takich miast jak Baoding, Tianjin, Hyderabad i wiele innych, wciąż po staremu oszałamiał. Jeszcze więcej podziwu na widok pnących się ku niebu drapaczy chmur, więcej niedowierzania, gdy światło zalewało kaniony alei, więcej obrzydzenia na widok plamy tłuszczu na plecach kostiumu Elma na Times Square. Więcej Elma. Wyższe były wieżowce w Kuala Lumpur, lecz odnosiło się wrażenie, że to miasto i tak we wszystkim je prześciga: więcej tu wind, ledowych świateł, salonów manicure, szczurów, mostów.
Przez lata życia w Nowym Jorku dotykało mnie to cierpienie, ale czułem się też otoczony miłością i większą różnorodnością, niż się tego spodziewałem. Nie mogłem wyjść z podziwu, ile się tu w nieskończoność oferuje światu. Zachwycała mnie ta koncentracja doznań; bliskość nieznajomych, codzienne ocieranie się o dziwactwo, wspaniałość i wszystko pomiędzy. Tu migotała najbardziej zachwycająca iskra ludzkiego życia, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się oglądać. W każdej chwili wpada na ciebie coś albo ktoś, więc w interakcjach z tym miastem twoje zmysły są wystawione na nieustanny atak. Trzeba je tu codziennie kalibrować, trenować i wzmacniać. Uwielbiałem niekończące się poczucie „i jeszcze”: i jeszcze ten facet, i ta kobieta, i ta stylizacja, i ten szczegół, i ten naszyjnik na tej rowerzystce, i to, i to, i to – bogactwo tonące coraz głębiej w tobie, aż natrafiało na serpentynit, krystaliczne łupki, gnejs na Fordham, marmur na Inwood, formacje Hartland. I aż do tej głębiny zawsze wszystkiego jest więcej. A potem przechodzisz do następnej przecznicy i zaczynasz cały proces od początku. To i to, i to, i to.
KIEDY PRZEPROWADZIŁEM SIĘ DO NOWEGO JORKU w styczniu 2014 roku, by zacząć pracę nad książką, wszystkie te odkrycia były dla mnie czymś nowym. Poprzednią dekadę spędziłem na pisaniu dwóch książek o innych miejscach. Stworzyłem je na podstawie wywiadów przeprowadzonych z najróżniejszymi ludźmi, by lepiej zrozumieć ich życie, pracę i przestrzenie, które współtworzą. Przy pierwszej, _Return to Akenfield_, mieszkałem przez kilka miesięcy w angielskiej wiosce z ludźmi pracującymi na miejscu i dojeżdżającymi do zakładów, z myśliwymi, rolniczkami, zbieraczami jabłek, duchownymi, właścicielkami pubów, nauczycielami i sprzedawczyniami, emerytami oraz pokrzywionym starym wyplataczem dywaników – próbowałem uchwycić obraz wiejskiego życia pokolenie po _Akenfield_, klasyku Ronalda Blythe’a z 1969 roku. Następnie przez pięć lat chodziłem po ulicach i placach Londynu, gdzie rozmawiałem z mieszkańcami. W wyniku tej pracy powstała książka _Londyńczycy_, prezentująca współczesny portret miasta namalowany głosami ponad osiemdziesięciorga ludzi: od zamiataczy ulic przez bankierów inwestycyjnych i manikiurzystki aż po dominatrix.
Żadna z tych książek nie opisywała miejsc, które znałem z dzieciństwa: do Londynu przeniosłem się z nadmorskiej wioski w zachodniej Kanadzie. Nieznajomość miejsca i brak przynależności zostawiają przestrzeń, w którą inni mogą wejść i coś mi wyjaśnić. Spodziewałem się, że na brak szczerości nie będę narzekać. Wiedziałem tylko, że chcę napisać książkę o Nowym Jorku dwudziestego pierwszego wieku, pełną głosów, dźwięków, miejsc i ludzi tego miasta, stworzyć zapis jego życia w tym jednym momencie, teraz. Książkę, która uchwyciłaby bogactwo rozmowy, narzekań i cichych wyznań miejsca w wiecznym ruchu; taką, która splecie siatkę głosów tak niewiarygodnie zróżnicowanego miasta: ludzi z każdej dzielnicy, zamożnych i biednych, młodych i starych, imigrantów i miejscowych, tych, którzy w nim wyrośli, i tych przez nie zranionych.
Aby wyrobić sobie kartę w nowojorskiej bibliotece publicznej, trzeba przedstawić dowód zamieszkania. Dzięki niej mogłem wracać do Jamesa Baldwina, Josepha Mitchella, Vivian Gornick, Jacoba Riisa, Marianne Moore, Edith Wharton, Langstona Hughesa, Jane Jacobs, Franka O’Hary, Bernarda Malamuta, Oscara Hijuelosa, Ralpha Ellisona. Miałem własny egzemplarz książki _The Power Broker_ Roberta Caro. Mówiono mi, że niektórzy nie dają rady jeździć z taka cegłą metrem, więc rozcinają ją na trzy części. Pierwsze cięcie należy zrobić na stronie trzysta pięćdziesiątej dziewiątej, drugie – na osiemset dwudziestej ósmej. Ja swojej nie rozdzielałem.
Otaczała mnie też znakomita literatura na temat Nowego Jorku, ukazująca się co miesiąc, co tydzień, co dzień, co kilka minut w stosach wciąż jeszcze wydawanych miejskich gazet i magazynów, w dziale miejskim „New York Timesa”, a także w kipiących od doskonałego dziennikarstwa materiałach online, w radiu i nitkach komentarzy w mediach społecznościowych spostrzegawczych nowojorczyków i nowojorczanek. Cała ta praca jest szalenie potrzebna, onieśmielająca, a nierzadko dostarcza też świetnej rozrywki, lecz ja chciałem dotrzeć do źródeł bardziej bezpośrednich i stworzyć coś w rodzaju ustnego portretu miasta płynącego z nurtem nowojorskiej mowy.
Wziąłem przykład z pracy autorek i autorów, którzy na własnych nogach obeszli miasto wzdłuż i wszerz. Z Riisa i jego reportażu o brudzie i ubóstwie kamienic _How the Other Half Lives_ i z książki _Here Is New York_ E.B. White’a, pół wieku później piszącego o „nieznajomych, którzy spakowali tobołki i przyjechali do tego miasta w poszukiwaniu schronienia, spełnienia albo jakiegoś innego, większego czy mniejszego, Świętego Graala”. Ci poszukiwacze przelewali się ulicami Nowego Jorku w upalne lato 1948 roku, kiedy White pisał swój tekst; do dziś pełno ich na chodnikach. I wydawało się, że to właśnie te chodniki prowadzą rozmowę. Podobały mi się książki, w których prawie widzimy, jak nowojorska rozmowa unosi się nad cementowymi płytami. Zacząłem chodzić po mieście, a potem z innymi – i wtedy poczułem moc tych ulic, zdolnych wciągnąć człowieka w trans. W jednym z wielu moich przewodników, _Przywiązaniach_, Vivian Gornick bez końca przemierza ulice Nowego Jorku razem z matką, bo najłatwiej im się odwiedzać w ruchu. „Chodzenie wydobywa z nas to, co najlepsze”*. Była też lekcja od Josepha Mitchella, którego wybitna twórczość powtarzała mi po prostu cichym, upartym głosem: „Idź w miasto i słuchaj”.
Wchodziłem w te wszystkie ciężkie od wspomnień Nowe Jorki Gaya Talese’a czy Sharify Rhodes-Pitts, rozgoryczony, że nie trafiłem tu wcześniej, i przeżywałem żałobę nad swoją niemożnością doświadczenia tego samego miasta, którego doświadczyli oni. To mnie przytłaczało, a nawet odbierało mi nadzieję, ale potem mówiłem sobie: chrzanić to, nawet ci wielcy nie mieli takiego Nowego Jorku. Tego popołudnia na Brownsville czy Bensonhurst, tej osoby, tego momentu w życiu, tego entuzjazmu, tej inkarnacji dawnej pretensji, tych słów. Powziąłem sobie za cel uchwycić tę konkretną nowojorską chwilę.
I jakaż to była niezwykła, cudowna chwila. Kiedy przyjechałem do miasta, znane od dekad emblematy Nowego Jorku (Times Square, żółte taksówki, znaki drogowe z napisem „nie trąbić”) przechodziły metamorfozę, a infrastrukturę miasta poddawano monumentalnej transformacji: powstawał park High Line, nowe World Trade Center, arena Barclays Center na Brooklynie, metro East Side, rewitalizowano całą linię wybrzeża. Zachodziły też subtelniejsze, lecz wcale nie mniej istotne zmiany demograficzne: gentryfikacja przyspieszała, niosąc ze sobą postępujące zmiany w strukturze etnicznej. Kiedy przeprowadziłem się do Nowego Jorku, od niedawna był on miastem w przeważającej mierze niebiałym.
Chciałem stworzyć książkę, która odzwierciedlałaby te zmiany fizyczne i demograficzne. Ale zastanawiałem się też, jak zmienia się psychika samego Nowego Jorku, szczególnie po dramatycznych konwulsjach najnowszej historii: atakach terrorystycznych w 2001 roku, awarii zasilania w 2003, huraganie Sandy w 2012, zabójstwie Erica Garnera przez policję w 2014… A w 2020 roku w miasto uderzyły jeszcze pandemia, kwarantanna i protesty Black Lives Matter. W marcu tamtego roku, kiedy próbowałem nawiązać kontakt z wieloma ze swoich źródeł, Nowy Jork wydawał się naprawdę bardzo mroczny. W autobusie na Flushing przyglądałem się, jak mężczyzna puszcza uchwyt nad głową i zalewa sobie dłoń żelem dezynfekującym. Większość ześlizgnęła mu się na buty. Więcej czystości. Więcej strachu. Codziennie rozlegało się więcej syren alarmowych i codziennie wydawało się, że rozbrzmiewają coraz dłużej i donośniej. Codziennie zmieniała się choreografia chodnikowego baletu. Niektórzy zaczęli recytować podczas mycia rąk psalm Dawidowy; inni śpiewali _Blitzkrieg Bop_. Moi rozmówcy pracujący w szpitalach opisywali nowy rodzaj niepokoju. Czarne SUV-y zaczęły wymykać się z miasta, ale kurierzy dowożący zakupy z FreshDirect nie mogli uciec. „A co, jeśli stadion Jankesów przerobią na szpital?” – spytał ktoś. Kobieta pracująca w dyskoncie Best Buy mówiła, że ludzie „ładują do wózków tyle materiałów ochronnych, ile tylko się zmieści”.
Kiedy zamknęły się restauracje, różnorodność wyjaśnień umieszczanych na drzwiach posłużyła za kolejny przykład nowojorskiego wielogłosu: jedne były pisane ręcznie, inne drukowane na firmowym papierze; ironiczne, buńczuczne, a czasami po prostu niewiarygodnie smutne. Pewien lekarz powiedział mi, że wśród symptomów, które zaobserwował u pacjentów, pojawiają się halucynacje. Tak jakbyśmy wszyscy nie halucynowali, tak jakby widok statku-szpitala u brzegu Manhattanu nie był jakąś alternatywną rzeczywistością, napierającą na naszą. Bałem się o swoją listę rozmówców. Wkrótce otrzymałem od jednego z nich mail zatytułowany: „Coś do książki”. Wyjaśnił, że jest w szpitalu i ma koronawirusa. „Będziemy w kontakcie”, napisał.
PRZEZ SZEŚĆ LAT rozmawiałem z ponad stu osiemdziesięcioma mieszkańcami i mieszkankami Nowego Jorku. Niektórzy poświęcali mi kilka chwil; inni lata. Zapełniłem siedemdziesiąt jeden notesów i blisko czterysta godzin taśmy nagraniowej. Całymi dniami przesiadywałem w metrze. Wybłagiwałem podwózki, a czasami, kiedy byłem już spóźniony, zlany potem i zdezorientowany, łapałem taksówkę. Usiłowałem znaleźć jakąś logikę w ulicach na Queensie. Wylewnie przepraszałem za niedoszacowanie, ile czasu zajmie mi dotarcie na półwysep Rockaway. Głównie jednak chodziłem, chodziłem, chodziłem. Pod koniec pracy nad projektem zerwałem ścięgno Achillesa; zastanawiałem się, czy to nie od przeciążenia.
Przyciągali mnie najróżniejsi rozmówcy. Kto mógłby odsłonić przede mną skotłowaną przeszłość tego miasta, wielorakość jego teraźniejszości i mglistą przyszłość lepiej niż ci, którzy wprawiają je w ruch? Szerokim łukiem omijałem komentatorów, medialnych ekspertów, znane osobowości, urzędników miejskich, ludzi od PR-u i przedstawicieli ratusza – ludzi opisanych kiedyś przez pisarza Iaina Sinclaira jako „nakrochmalone twarze, wyszkolone w długim i rozwlekłym ględzeniu o niczym”.
Każdy chciał mi pokazać, ilu ludzi zna, kogo udało mu się ściągnąć, kto jest chętny na rozmowę. „Wiesz, kto by z tobą pogadał?” – zagajali, próbując wcisnąć mi kolejne nazwisko. Chcieli zademonstrować bogactwo swojego Nowego Jorku, pokazać różnorodność i rozległość tego miasta, uświadomić mi, ile granic społecznych można z łatwością pokonać, z jakich głębi warstw społecznych miasta da się wygrzebać coś ciekawego. „Właśnie sobie myślałam o wszystkich wspaniałych ludziach, jakich znam” – powiedziała mi pewna kobieta, otrząsając się z zamyślenia. „Nie najgorszy sposób spędzania wolnego czasu”.
Podążałem za różnymi tropami, zagadywałem nieznajomych, kręciłem się tu i tam, chodziłem po różnych okręgach. Umawiałem niezliczone spotkania z ludźmi w niefotogenicznych częściach Nowego Jorku: w barze Champs na Pennsylvania Station, w pulsującym od tłumów McDonaldzie na Southern Boulevard w Południowym Bronksie, na ulicy przed Chuck E. Cheese koło Barclays Center na Brooklynie. Wdawałem się w rozmowy w sklepie M&M’s na Times Square, w TGI Fridays niedaleko Wall Street, w najróżniejszych Starbucksach. Miałem wrażenie, że ten rodzaj nieokreślonego Nowego Jorku wiecznie wychodzi mi na spotkanie.
Często bywało, że im bardziej nijakie miejsce spotkania, tym ciekawsza osoba i jej historia. Zaczynałem od wymiany uprzejmości w kawiarnianej sieciówce, a z czasem ukazywało mi się coraz więcej z rozmówcy i miasta. Przechodziliśmy do poważniejszych tematów w Elias Corner na Astorii, odkrywaliśmy coś przy makaronie z gęstym sosem w Manducati’s na Long Island. Nawet w najmniej interesujących przestrzeniach z czyichś ust mogło się wyrwać niespodziewane zdanie. Czasami bezbarwne tło sprawiało, że osoba, z którą rozmawiałem, stawała się wyrazistsza. Ludzie tworzą fakturę tego miasta, powiedział mi były taksiarz. Często wracałem myślami do jego słów. Nauczyłem się im wierzyć.
Poszukiwania prowadziły mnie ku nowym doświadczeniom. Szedłem Piątą Aleją w paradzie Macy’s z okazji Święta Dziękczynienia i trzymałem linę jednego z ogromnych balonów, stanowiących główną atrakcję tego wydarzenia. Jadłem kanapkę przy stoliku zapełnionym multiwitaminami i zeszytami w przemalowanym pokoju w hotelu Chelsea, spotkałem się z kobietą, która opowiadała mi, że jej syn ma kłopoty, jednocześnie pakując prezerwatywy do zestawu do bezpiecznego seksu w ośrodku na Washington Heights, gdzie osoby uzależnione mogą w bezpiecznych warunkach przyjmować iniekcje. „Zabiorę cię w kilka tras”, powiedział mi prawnik do spraw szkód osobowych z Queens. Rzeczywiście, spędziłem wiele godzin na miejscu dla pasażera w jego minivanie. „Masz tu nazwę kościoła na Fort Greene”, usłyszałem. „Czekaj na zewnątrz o dziewiątej”. Zgadzałem się na wszystko. Pewnie, znajdę ten salon samochodowy na Rockaway, do zobaczenia na miejscu. Przytrafiały mi się rzeczy, które nigdy nie miałyby szans się zdarzyć w tej samej chwili gdziekolwiek indziej na świecie.
Nowojorczykom i nowojorczankom powtarzałem zawsze to samo: „Możesz gadać, o czym ci się podoba, interesuje mnie twoja perspektywa na miasto”. Na jakiejś imprezie pewna kobieta zwróciła się do mnie z pytaniem: „Czyli co, szukasz pogrubionych nazwisk?”, na co ktoś obok odpowiedział: „Nie, jego interesują cienkie italiki”. Ten opis z dnia na dzień wydawał mi się coraz trafniejszy. Uwielbiałem słuchać, jak ludzie wyjaśniają, czym się zajmują – to za sprawą cienkich italików miasto codziennie się stwarza i przetwarza na nowe sposoby.
NOWOJORCZYCY, Z KTÓRYMI ROZMAWIAŁEM, mitologizowali samych siebie na bieżąco. Przyglądali się swojemu życiu i opowiadali o nim, upewniając się w każdej chwili, że wydarzenia składają się na historię, jeszcze zanim zdążyły się na dobre przetoczyć. Przyjechałem do Nowego Jorku, by słuchać ludzi, ale w tym miejscu człowiek raczej czuje, jak dźwięk się przez niego przelewa. Trzeba łapać i zaganiać każdą wypowiedź w tym albo innym kierunku. Spotykałem się tu z przeciwieństwem powściągliwości: pewnością siebie, rozmachem, obszernością. W Nowym Jorku bardzo niewiele potrzeba, by zwolnić tamę słów. Nie mogłem się nadziwić prędkości mówienia i temu, że ludzie w ułamku chwili potrafią tu przejść od spraw ogólnych do osobistych.
Stawiałem na stole mały dyktafon marki Edirol – czasami na kilka godzin. Potem notowałem i katalogowałem spotkania, a ich treść spisywałem. Nowojorskie transkrypcje, w przeciwieństwie do tych z Londynu, były poprzetykane wtrętami wychwytywanymi rzetelnie przez mikrofon. Miasto wpychało się do rozmów, ludzie nieopodal wtrącali się, bo nie dawali rady usiedzieć w milczeniu. „Słuchałam sobie, co pan powiedział o stacjach radiowych w Nowym Jorku”, odezwała się raz pewna kobieta. Nie mogła się powstrzymać. „Proszę mnie podpisać jako dziewczynę z kawiarni. Tak chcę być zapamiętana”.
W wielu przypadkach rozmówcy odbijali piłeczkę. „No a co z tobą?”, zagadnęła pielęgniarka od wszawicy. „Opowiedz coś o sobie”. Nowojorczycy rzucali mi wyzwania w sposób, na jaki nigdy nie zdobywali się mieszkańcy Londynu. Przynależność etniczna nie była przypisem ani podszewką w interakcji; oni wyciągali ją na wierzch. „Co tam dziś słychać w świecie białoskórego przywileju?”, pytali. „A kim ty jesteś, żeby mnie pytać o coś takiego?”; „Jesteś białym facetem, jak mógłbyś to zrozumieć?”; i „Bez urazy, ale _¿Cómo puedo transmitir lo que es esta ciudad a alguien que no es de El Salvador?_”.
Od początku pracy zastanawiałem się, kto może nazywać się nowojorczykiem. Uznam, że ta decyzja należy do moich rozmówczyń i rozmówców, a nie do mnie. Niektórzy dopiero co tu przyjechali, inni mieszkają tu od zawsze. „Do Nowego Jorku przynależy się natychmiast”, ocenił Tom Wolfe. „Człowiek po pięciu minutach jest częścią tego miasta tak samo jak po pięciu latach”. Pewnie. Niektórzy jednak uciekali przed takim samookreśleniem. Inni uważali zaś, że ta etykieta nigdy nie będzie ich dotyczyć. Może ich dzieci będą uważać się za nowojorczyków albo za Amerykanki. Byli też ludzie przeświadczeni, że stracili prawo, by tak o sobie mówić, a jeszcze innych w ogóle to nie interesowało. Chcieli po prostu robić swoje.
Londyn insynuował, wkradał się jak wilgoć; Nowy Jork uderzał. Gloryfikował uderzających. Jedna z moich pierwszych rozmów odbyła się w barze Jimmy’s Corner tuż przy Times Square. Ściany były pokryte zdjęciami najlepszych. W moim nowym bloku ktoś obkleił boiler spłowiałymi zdjęciami Gary’ego Cartera, Darryla Strawberry’ego, Reggiego Jacksona, Alexa Rodrigueza z przekreśloną twarzą. Na ulicach Nowy Jork uderzał bez pardonu: wiatrem twarz, śmieciem w nos.
W TEJ KSIĄŻCE POJAWIA SIĘ PONAD SIEDEMDZIESIĘCIORO nowojorczyków i nowojorczanek. Nie spodziewałem się, że tyle z nich będzie chciało mnie czegoś nauczyć. Niektóre lekcje miały wymiar praktyczny: gdzie wyrzucać puszki do recyklingu, jak ukraść samochód albo iść zatłoczonym chodnikiem tak, by na nikogo nie wpaść. Często jednak rozmówcy pokazywali mi coś ważniejszego: jak współodczuwać, jak żyć umiejętnie, bezkompromisowo. Być może rady, których mi udzielano, odnosiły się wyłącznie do specyfiki tego miasta, ale dobre życie w Nowym Jorku to osiągnięcie niemające sobie równych.
Wiele osób zwierzało mi się, że tęskni za prawdziwym Nowym Jorkiem – takim sprzed paru lat, sprzed dekady albo i kilku. „Dawniej Nowy Jork był lepszy”, mówili. Albo: „Żałuj, że nie poznałeś Alei C, kiedy…” (tu rozmówca machał dłonią), albo: „Szkoda, że nie było cię na Jackson Hights, kiedy jeszcze było tu…” (resztę dopowiadało wskazanie kciukiem). „Niezłe”, powiedziała kobieta, wskazując swój talerz z makaronem, „ale Flushing to już nie to co kiedyś”. Knajpa z dobrymi pupusas na Bronksie? Oczywiście już jej nie było, kiedy przyjechałem. Niczego już nigdy nie ma.
„To tylko plac zabaw dla bogatych”. Prawie każdy, z kim rozmawiałem, mówił coś w tym rodzaju, ludzie powtarzali to zdanie niczym przesycony rezygnacją refren w każdym okręgu, tak jakby pielęgniarka na Inwood i stary Irlandczyk na Rockaway zmówili się, żeby wygłaszać ten sam osąd z identyczną ilością jadu. To tylko plac zabaw dla bogatych – dopóki nie pojedziesz prywatną windą do pachnącego mieszkania, gdzie facet o idealnie nawilżonej skórze oznajmi: „Wiesz, nawet dla nas to już nie jest takie fajne miejsce”.
Nowojorczycy, z którymi rozmawiałem, uważali, że ich miasto osuwa się w przepaść. To działo się za ich życia. Byli świadkami wycinki sklepów, wymierania gatunków. Jedna osoba wspominała ten szczególny rodzaj przechodniów na ulicach Manhattanu, na których widok człowiek myślał: „Czym oni się żywią, powietrzem?”.
Część moich rozmówców czuła potrzebę wyrzucenia z siebie prywatnej listy rzeczy, które przepadły. Chcieli, by ktoś ją zobaczył i uznał ten brak, pragnęli wypowiadać na głos imiona zaginionych i zmarłych, by oddać im hołd i okazać szacunek. To było pouczające; chodziło przecież również o uprawomocnienie swojego statusu „tutejszych”. Nigdy nie poznasz tego miasta tak, jak ja je znam, nigdy go tak nie pokochasz, bo nie widziałeś i nie przeżywałeś w nim tego co ja, nie znasz tych przestrzeni, które zachwycały jak kwiaty i tak samo zwiędły. „Znałam to miejsce, jeszcze zanim pojawiły się te wszystkie salony paznokci”. To zdanie powtarzano kilka razy, żeby pokazać mi, co jest czym.
Zmiana tnie. Przekształca. Wypycha ludzi. „Na tym przystanku – powiedział mi pewien facet na Forest Hills – wsiadasz w metro linii E o piątej nad ranem i widzisz, że jest zapchane ludźmi, którzy pracują na kuchni w centrum Manhattanu. Siedzą tak jedno przy drugim i śpią”. Później usłyszałem, że jedyną stałą jest tutaj zmienność: „Nie słuchaj ich. Kochać Nowy Jork to bez przerwy go opłakiwać. W tym właśnie jest miłość”.
W ten sposób budzili w sobie starą jak świat cechę prawdziwych nowojorczyków: serdeczną mieszankę żałoby i celebracji. Jak pisał Colson Whitehead, „Nieważne, od jak dawna tu jesteś, nowojorczykiem stajesz się, gdy po raz pierwszy powiesz: »Tu kiedyś było Munsey’s«, albo: »To powstało po dawnym Tic Toc Lounge«. Albo w miejscu tej kafejki internetowej był dawniej zakład szewski, prowadzony przez takie starsze małżeństwo, i zawsze przychodziłeś do nich zelować buty. Jesteś nowojorczykiem, gdy to, co mieściło się tu dawniej, jest dla ciebie prawdziwsze i bardziej namacalne niż to, co teraz”. (Kafejka internetowa? Teraz jest tu salon paznokci).
Ludzie, z którymi rozmawiałem, byli także pełni energii, bezczelni i zdeterminowani. Nowojorczyków często definiują ich pragnienia. „Zdobędę to albo przynajmniej spróbuję”. To miejsce było tak potężne, że widziałem raz, jak mężczyzna prosto po wyjściu z więzienia w głębi stanu błagał Nowy Jork o przebaczenie. „Przyjmij mnie z powrotem. Pozwól odnaleźć człowieka, którym byłem. Daj się znów doświadczyć”.
Przez pewien czas mieszkałem w pobliżu Grand Street, dość blisko mostu Williamsburskiego, żeby słyszeć oceaniczny szum. Często wpadałem na rabina, który mieszkał na pierwszym piętrze, i jego dzieci, bawiące się swoimi cicit podczas jazdy najpowolniejszą windą w całym mieście. Przyciskały twarze do okna, gdy zbliżałem się do drzwi prowadzących na klatkę. Pewnego razu jesienią przyjechał do mnie z Kanady ojciec. Któregoś popołudnia sąsiadka z dołu gramoliła się z chodzikiem do windy akurat w momencie, kiedy mieliśmy z ojcem jechać na dziewiąte piętro. Kobieta zmierzyła go wzrokiem, wypytała o zdrowie, miejsce pochodzenia i zajęcie przed przejściem na emeryturę. Gdy dotarliśmy na czwarte piętro, starsza pani oznajmiła: „Bardzo miło mi się z panem rozmawia. Ma pan coś przeciwko, żebym towarzyszyła wam do dziewiątego?” – i tak zrobiła. Tydzień później wyciągałem akurat pocztę ze skrzynki, kiedy usłyszałem za sobą szuranie jej chodzika i podzwanianie długiego naszyjnika. „Craig, wspaniale rozmawiało mi się z twoim ojcem. Powiedz, jest zajęty?”
To, że miasto, które zawsze ma do zaoferowania jeszcze więcej, niż już dostaliśmy, często zostawia swoich mieszkańców z poczuciem niedosytu, wydawało się zupełnie na miejscu.
Miałem wrażenie, że Nowy Jork nie oszczędza swoich mieszkańców, że formuje ich ciała, decyzje, ścieżki kariery. Widziałem dowody działania tej siły w śladach, jakie po sobie zostawiała: niektórych tłukła bezlitośnie, z nienawiścią do ubóstwa, które nie powinna występować w Stanach, a innym pozwalała chodzić dumnie wyprostowanym. Niektórzy czuli, jak tłoczą się wokół nich duchy starszego miasta. Spotykałem takich, którzy pragnęli ich towarzystwa, wzywali je, kochali wizję miasta nie tylko takiego, jakim je zastali, lecz odziedziczonego, pulsującego pamięcią.
Co rusz wpadałem na ludzi dojmująco świadomych swojej roli w podpieraniu miasta, dodających od siebie coś do teraźniejszości, która może zmierzać wyłącznie ku polifonicznemu bogactwu. Oni wiedzieli, że przyczyniają się do tworzenia historii, pozostawiają swój ślad. Spotkałem człowieka, który prowadził firmę sprzedającą prefabrykaty na Long Island i miał cały katalog różnych rodzajów kamieni występujących w Nowym Jorku. Widziałem ten katalog; ciągnął się przez całą ścianę: brązy piaskowca, szarości, przykurzone odcienie bieli. A kiedy pojechałem z tym gościem na siódme piętro placu budowy na Upper East Side i wyjrzeliśmy znad furkoczących brezentowych płacht na kreski ulic daleko w dole, opowiedział mi o kawałku gzymsu, który musiał kiedyś wymienić. Gdy go montowano, terakota była jeszcze miękka, więc po zdjęciu fragmentu mężczyzna zobaczył, że w rogu kryją się odciski palców ludzi, którzy go tu założyli. Linie papilarne wciąż były wyraźne. Mężczyzna przez chwilę rozmyślał o wszystkich dłoniach, które zostawiły te ślady, a potem zabrał zdjęty kawałek, zmierzył i wstawił nowy.
W Nowym Jorku człowiek wykorzystuje to, co mu się trafi. Rzeźbisz w materiale swojej teraźniejszości, a potem wyjeżdżasz, umierasz, przeprowadzasz się na Florydę albo kończy ci się wiza. Grzebie się w elektryce albo w ściekach, pracuje na Broadwayu albo ze społecznością nowojorskich psów. Być może twoją rolą jest upewniać się, że windy jeżdżą jak należy, albo dbać o porządek na sali sądowej, może pomagasz staruszkom tego miasta lub otwierasz jego drzwi. Przesz naprzód. Zostawiasz ślad.
WYDAWAŁO MI SIĘ, że wystarczy przeprowadzić ileś tam wywiadów, by poczuć ducha Nowego Jorku naszych czasów, ale oczywiście odkryłem, że sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. Trudno było wyłączyć relację razem z dyktafonem. Okazało się, że nie tak łatwo przestać się przejmować, a tu – w przeciwieństwie do Londynu – ludzie nie rozluźniają więzi natychmiast. Jeśli brałem coś od nich, a taki właśnie był podtekst, oni mieli prawo poprosić o coś w zamian.
Pewnego roku jadłem bożonarodzeniowy obiad z Elliottem Carterem. Elliott dorastał na Brownsville, był przez jakiś czas bezdomny, a teraz zarabiał na życie – albo chociaż na przeżycie – zbieraniem materiałów do recyklingu. Z czasem dobrze go poznałem i latami spotykaliśmy się na kanapki kubańskie przy Alei C. Czasami chodziliśmy zwracać puszki do drogerii Duane Reade w pobliżu Czternastej Ulicy albo jadłem z nim lunch na Bronksie. Raz, gdy odwiedził mnie ojciec, Elliott podrzucił nam żeberka, które przyrządził według przepisu swojej matki. Ja mu towarzyszyłem podczas ciężkiej pracy, a on mnie, gdy pakowałem się przed wyjazdem. W Elliocie, podobnie jak w tym mieście, zawsze dało się odkryć coś nowego. Miał w sobie takie samo niewyczerpane bogactwo. Jak przystało na nowojorczyka z krwi i kości, wiecznie oglądał się na mnie, żeby powiedzieć: „Widzisz, bo w Nowym Jorku…”. Czułem, że moglibyśmy się tak widywać przez kolejne trzy lata albo i dekadę, zajadać kubańskie kanapki, patrzeć przez szybę na chodnik i nadziewać na widelec plastry plantana, a on zawsze potrafiłby wyłowić z siebie coś, czego wcześniej nie słyszałem. „Bo w Nowym Jorku…”.
– Ty też do tego należysz – powiedział mi kiedyś. – Jesteś teraz częścią tego wszystkiego.
– Nie jakąś istotną.
Zbył mnie machnięciem ręki.
– Znalazłeś się w tym mieście. Masz tu głos.
Szliśmy do bodegi w pobliżu mojego mieszkania, wiecznie ukrytej pod rusztowaniem, przed którym stał zakotwiczony samochód z zablokowanym kołem. O maskę opierało się dwóch starszych panów w zapoconych bluzach z logiem Jankesów. Powiedziałem Elliottowi, że wyjeżdżam z Nowego Jorku. Kończyła mi się wiza.
Opuściłem miasto, lecz Elliott nadal w nim trwał: zawsze będzie tu więcej puszek do zebrania, więcej cierpienia niewątpliwie też, więcej zachodu, strachu przed wirusem, tłumów i niepewności. Czasami jednak mój znajomy pokazywał mi, że on zna rzeczy bardziej transcendentne: atmosferę Bronksu nad ranem, park Battery o zmierzchu. Po prostu trzeba żyć dalej.
Zostawiłem po sobie wiele rzeczy. Elliott przygarnął mój ryżowar. Ostatnimi czasy piszę do niego, kiedy chcę spytać o temperaturę w mieście albo dowiedzieć się, czy wiekowy sprzęt jeszcze działa.
– Wciąż na chodzie – mówi Elliott. – Wciąż na chodzie.
------------------------------------------------------------------------
* Vivian Gornick, _Przywiązania_, tłum. Łukasz Witczak, Warszawa 2021, s. 9.