- W empik go
Nowy świat - ebook
Nowy świat - ebook
Ostatnia część trylogii „Dom wilka” zabierze Cię w podróż, której nigdy nie zapomnisz. Artur ucieka z laboratorium szalonych naukowców. Czy odnajdzie swoich przyjaciół, na których do tej pory zawsze mógł liczyć? Podczas wędrówki przez niezwykłą krainę pomaga mu dzielna towarzyszka. Czy Artur i Rosita dadzą sobie radę, jeśli ich tropem podążają potężni wrogowie, którzy nie cofną się przed niczym, żeby wykonać swoje zadanie? Przekonaj się i wyrusz razem z nimi w pełną niebezpieczeństw podróż!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-384-9 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Artur pochylił się nad zeszytem. Hmm, jak to będzie? Zaraz. Pierwiastek trzeciego stopnia z liczby sto dwadzieścia pięć. Ile to może być? Jak to się właściwie obliczało?
W zamyśleniu przygryzł plastikową skuwkę długopisu. W głowie miał zupełną pustkę. Tak jakby wszystkie lekcje matematyki, w których kiedykolwiek uczestniczył, nagle wyparowały. Nic. Jego umysł wypełniała jedynie biała przestrzeń.
Nie można przecież tak nagle wszystkiego zapomnieć.
Ale tak właśnie było. Nic nie pamiętał.
Podniósł wzrok i wyjrzał przez okno przecięte listewkami żaluzji. Dostrzegł szarą bryłę stojącego naprzeciw bloku i nad nią fragment niebieskiego nieba. Westchnął, odłożył długopis i odchylił się na oparciu. Krzesło z chrzęstem odjechało kilka centymetrów do tyłu. Nie za dużo — kółka ledwo się obracały. Podejrzewał, że na świecie istnieją znacznie lepsze krzesła, ale był pewien, że jego ojciec nigdy by mu takiego nie kupił. To zaś stary dostał zupełnie za darmo, jakiś kolega z jego pracy robił remont i przy okazji pozbywał się niepotrzebnych gratów.
Wstał i podszedł do okna. Przesunął dłonią po grzbietach stojących na parapecie książek. Miały zniszczone okładki i były pokryte warstewką kurzu, większość z nich już czytał, niektóre nawet parę razy, ale teraz nie miał na to ochoty — te zadania z matmy strasznie go rozstroiły. Do czego właściwie potrzebne mi są w życiu te nieszczęsne pierwiastki i inne tego typu bzdury? Czy naprawdę przydadzą mi się kiedyś sinusy i cosinusy? Szczerze w to wątpił. Poza tym nigdy nie chciał zostać matematykiem, czy też inżynierem, tak jak jego ojciec. Tak naprawdę to myślał o czymś zupełnie innym, a kiedyś powiedział nawet mamie, że w przyszłości chciałby zostać pisarzem. Sam nawet tego nie pamiętał, ale kiedyś pokazała mu wpis na kartce w albumie ze zdjęciami: „Arturek, siedem lat i pięć miesięcy, oznajmił, że będzie najmłodszym pisarzem świata”. Wpisowi towarzyszyło zdjęcie zadowolonego z siebie chłopca, stojącego z uśmiechem na jakiejś drewnianej ławce, może w parku miejskim. Skąd mu się to właściwie wtedy wzięło? Zawsze lubił książki i dużo czytał, ale siedmiolatek planujący zostać pisarzem? Nieźle.
Pomyślał o matce. Miał dziewięć lat, gdy wyjechała do Anglii, dziesięć, kiedy ostatni raz dała znak życia. Podobno przeprowadziła się z Londynu do jakiejś mniejszej miejscowości. Ze swoim nowym partnerem. Prawdopodobnie już nigdy jej nie zobaczy.
Zbliżył twarz do szyby i spojrzał w dół, na asfaltowe dróżki przecinające plac pomiędzy blokami. Ludzie z tej perspektywy wyglądali jak mrówki. W dużej piaskownicy pełzało kilkoro maluchów, wymachując plastikowymi łopatkami. Kiedyś sam był takim szkrabem. W sumie to było całkiem niedawno. I też miał swoją własną łopatkę i wiaderko. I klucz na szyi pod brudnym podkoszulkiem.
Odruchowo dotknął koszuli na piersi, upewniając się, że klucz tam jest. Nadal nosił go przez cały dzień. Większość jego kolegów miało takie cenne naszyjniki. Należało ich strzec ze wszystkich sił. Nigdy nie dawać do ręki nikomu obcemu, najlepiej w ogóle nie pokazywać, pilnować jak oka w głowie. Sam nigdy nie zgubił swojego klucza, ale słyszał opowieści o legendarnych laniach, które dostawali ci, którym się to przydarzyło. Jego samego ojciec najprawdopodobniej by zabił. Nie byłoby to lanie pasem, tylko zatłuczenie na śmierć metalową sprzączką.
Potrząsnął głową, wyrywając się z zamyślenia i spojrzał na stojący na półce, niewielki plastikowy zegarek. Zamrugał i przełknął ślinę. Co? Już jest ta godzina? O w mordę! Musiał stracić rachubę czasu, stary przecież zaraz tu będzie! Jeśli nie chciał się z nim spotkać — a nie chciał, w zasadzie była to ostatnia rzecz, której by sobie życzył — to musiał się zbierać, i to migiem.
Wrócił do biurka, zamknął zeszyt i wrzucił go do szuflady. Sięgnął po pierwszą lepszą książkę z półki. Pobiegł do kuchni i wziął jabłko z drewnianej miski. Okej, to wszystko, ale… Popatrzył na drzwi łazienki. W swoim piwnicznym królestwie miał różne rzeczy, ale toalety to tam nie było, a teraz chciało mu się już trochę sikać. Zagryzł wargę. Kurde! Odłożył jabłko na blat i wszedł do łazienki. Szybko załatwił sprawę i wbiegł do przedpokoju. Złapał lekką kurtkę, otworzył drzwi i wypadł na klatkę schodową. Chwycił się żelaznej poręczy i już miał popędzić w dół, zeskakując po dwa, trzy stopnie na raz, gdy usłyszał odgłos, który zmroził mu krew w żyłach. Ciężkie kroki dudniły w głębi klatki schodowej. Zatrzymał się w pół ruchu. O, nie! Przecież to jeszcze nie ta pora, to nie może być on!
Jednak znał ten odgłos aż za dobrze. Ciężkie stąpnięcia, jakby jakiś mamut właził na górę po schodach. Nie minie go niezauważony, nie ma szans. Nigdzie wyżej też się nie ukryje, mieszkają na ostatnim piętrze, wyżej jest tylko właz na dach. Może powinien był wcześniej ogarnąć, jak się tam właściwie wchodzi? Ale teraz to i tak nieważne, nie ma co o tym myśleć. Był w potrzasku. Poczuł, jak wilgotnieją mu dłonie. Jeśli teraz zacznie schodzić na dół, stary zapyta go, gdzie idzie, a potem, niezależnie od odpowiedzi, każe mu zawrócić i pokazać odrobione zadania domowe. Z matematyki! Kurde! Odgłos kroków przybliżał się nieubłaganie. Artur wszedł z powrotem do mieszkania, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Jeśli ojciec usłyszy szczęk zamka, to zaraz zacznie go przepytywać, wietrząc jakiś podstęp.
Wrócił do swojego pokoju i rozłożył na biurku zeszyt do matematyki. Teraz przynajmniej stary nie przyczepi się, że wyszedł bez odrabiania lekcji. A przy odrobinie szczęścia w ogóle nie zwróci na niego uwagi. Przymknął drzwi. Dobrze wiedział, że nie może ich całkiem zamknąć. Wtedy ojciec na pewno by je otworzył. Nie tolerował zamykania się w pokoju w ciągu dnia. Musiał mieć stale wszystko pod kontrolą.
Usłyszał kroki zbliżające się do drzwi wejściowych. Pochylił głowę i wbił wzrok w kartkę. Ścisnął długopis, nasłuchując dźwięku klucza obracającego się w zamku. Na chwilę wstrzymał oddech, gdy otworzyły się drzwi. Słyszał mnie na tej klatce, czy nie?
Usłyszał, jak ojciec odkłada na podłogę swoją torbę. Lekko zadźwięczało szkło. To był dobry znak. Jak się napije, będzie spokojniejszy i będzie się mniej czepiał. Być może całkiem zostawi go w spokoju. Po większej dawce po prostu pójdzie spać. Trzeba to tylko przeczekać.
Ojciec wszedł do łazienki. Szum spuszczanej wody. Człapanie do kuchni. Kroki zatrzymały się.
Artur przełknął ślinę i zacisnął powieki. Coś było nie tak.
— Chodź tutaj. — Głos ojca sprawił, że drgnął gwałtownie i otworzył szeroko oczy. Co jest?
Powoli, na tyle, na ile mógł to opóźnić, zwlókł się z krzesła i poszedł do kuchni, wbijając wzrok w podłogę.
— Co to jest? — spytał ojciec.
Artur podniósł wzrok i spojrzał na kuchenny blat.
— Jabłko — odpowiedział.
Cios spadł szybko, niespodziewanie. Dostał płaską dłonią w sam czubek głowy, która opadła i powróciła na swoje miejsce jak na sprężynie. Poczuł, jak wilgotnieją mu oczy i wnętrze nosa. Wciągnął powietrze do płuc i powstrzymał szloch. Nie da staremu tej satysfakcji, żeby go nazwał mazgajem.
— Zła odpowiedź — stwierdził ojciec. — Jeszcze raz. Co to jest?
Artur przełknął ślinę. Na usta cisnęły mu się przekleństwa. Chciał krzyczeć, wrzeszczeć, uderzyć i opluć starego, potem wybiec z mieszkania, ale nie mógł tego zrobić. Jego wzrok przesunął się po drewnianym stojaku na noże. Mógłby go teraz zabić. Spojrzał na blat, gdzie czerwienił się ten nieszczęsny owoc, którego zapomniał odłożyć do tej cholernej miski.
Zacisnął pięści.
— Jabłko — powtórzył.
Tym razem widział pięść zbliżającą się do własnej twarzy, ale i tak nie zdążył wykonać uniku. Ojciec, kiedy chciał, był zaskakująco szybki. Zadzwoniły mu zęby i natychmiast poczuł w ustach smak krwi.
— Ostatni raz się pytam. Co to jest?
Artur spojrzał ojcu w oczy, zaciskając zęby. Już miał powiedzieć, że „tak, okej, to jest bałagan, muszę posprzątać, odłożę je na miejsce” i zakończyć to całe nieszczęsne przedstawienie, ale poczuł, jak wodnista ciecz wypływa mu z nosa. Nie wiedział, czy to smarki, czy krew. Kropla powoli spływała po jego górnej wardze. Niespodziewanie wyprowadziło go to z równowagi. Poczuł, jak narasta w nim gniew. Zmrużył oczy i powiedział:
— Jabłko.
Ojciec pokiwał głową.
— Aha — westchnął — okej, okej — powiedział, próbując przybrać spokojny ton, jednak chłopiec widział, jak czerwienieje mu twarz, jakby gotował się od środka. — Chcesz pożartować, czemu nie?
Artur niespodziewanie poczuł, jak traci równowagę i leci do tyłu. Stary musiał go podciąć.
— To ja cię nauczę żartować! — Padając na podłogę, usłyszał wrzask ojca. Szybko się skulił, zacisnął powieki i zasłonił twarz przedramionami. Natychmiast poczuł silne kopniaki, lądujące na piszczelach i rękach. Stary naprawdę się zapienił, więc mogło to trochę potrwać. Nie był to pierwszy raz, kiedy ojciec kopał go leżącego na podłodze, ale tym razem widział, że udało mu się naprawdę go rozwścieczyć. Nagle poczuł, jak jeden z kopniaków ląduje na jego głowie. Nozdrza natychmiast wypełniły się silnym, świdrującym zapachem krwi. Pod zamkniętymi powiekami obraz z czarnego zmienił się na pulsujący ciemnoczerwony.
Kopniaki ustały.
Ojciec pochylił się nad nim i uderzył go kilka razy otwartymi dłońmi po przedramionach, a potem złapał go mocno za włosy przy skroniach i zaczął powoli podnosić do góry. Musiał się temu poddać, bo inaczej stary po prostu wyrwałby mu włosy.
Dopiero, kiedy stanął na chwiejących się nogach, otworzył oczy. Zobaczył przed sobą gorejącą, purpurową twarz, jednak szybko uświadomił sobie, że wszystko dookoła jest czerwone. Krew musiała zalać mu oczy. Wiele już doświadczył, ale czegoś takiego jeszcze nigdy.
Ojciec odchylił się i zamachnął.
Artur poczuł, jakby w jego głowie eksplodował ładunek wybuchowy. Cios sprawił, że ponownie stracił równowagę. Podłoga wysunęła się spod jego stóp. Leciał do tyłu, szybko osuwając się w ciemnoczerwoną przepaść.
Gdzieś z oddali dobiegał głos:
— Żartowniś! Żartowniś! Ja cię nauczę żartować!
Ciemność zamknęła się nad jego głową, jak woda nad tonącym. Próbował nabrać powietrza do płuc, ale nie dawał rady. Kiedyś już mu się to przytrafiło, jak kopnął piłkę, która odbiła się od ściany i uderzyła go w klatkę piersiową. Czuł wtedy dokładnie to samo. Jednak wówczas szybko mu przeszło, a teraz próbował wciągnąć powietrze do płuc, a jedyne co osiągał, to krótkie czknięcia. Powietrze dostawało się jedynie do gardła, nie przechodząc dalej.
Nagle wszystko zgasło, jakby ktoś nacisnął wyłącznik prądu. Poczuł, jak odlatuje w niezmierzoną głębię, jak astronauta, którego przewód zabezpieczający został przerwany. Przemieszczał się bez żadnej kontroli. Jak w ruchu powrotnym wielkiej huśtawki. Lot w nieznane z zamkniętymi oczami. Jeszcze raz spróbował nabrać powietrza do płuc. Bezskutecznie. To już jest koniec, zdążył jeszcze pomyśleć, zanim całkowita ciemność wypełniła jego umysł.
Mógł być w nicości przez jedną sekundę lub przez całą wieczność.
Coś jednak sprawiło, że zaczął wracać.
Powoli wydobywał się z otchłani. Chciał z niej wyjść. Czołgał się przez płynny asfalt, nie widząc niczego przed sobą. Usłyszał głos, jednak inny niż poprzednio. Głos wzywał go po imieniu. Pozostałych słów nie rozumiał, dochodziły do niego jak przez wodę. Coś w nim ucieszyło się na ten dźwięk. Bo nie był to już głos jego ojca. Był już gdzie indziej. Wyraźnie to poczuł.
Otworzył oczy. Zobaczył twarz, jasną i piękną, otoczoną kosmykami kruczoczarnych, falowanych włosów.
Anioł.
Otoczenie nie miało już czerwonego filtra. Musiał zmrużyć oczy przed jasnością.
Gwałtownie wciągnął powietrze i wypuścił je. Teraz już mógł oddychać. Jednak nie umarł, choć przez chwilę był pewien, że tak właśnie się stało. Stopniowo odzyskiwał świadomość własnego ciała. Najpierw poczuł, że ma ręce, potem nogi. Dźwignął się na łokciach. Brwi na pięknej twarzy ściągnęły się, usta coś wypowiedziały, jednak słowa docierały do niego z opóźnieniem.
— Co… się… z… tobą… dzieje?
Twarz odsunęła się. Zamrugał oczami. Popatrzył na przesuwające się po niebie obłoki. Jednak nie tylko one były w ruchu, on też. Próbował skoncentrować się na szczegółach otoczenia. Zobaczył drzewa porastające gęsto obie strony… drogi? Nie, rzeki. Był na rzece. W… łodzi. Jak to się stało? Przecież jeszcze przed chwilą znajdował się w kuchni w swoim bloku, w mieszkaniu z ojcem, który…
Potrząsnął głową.
— Gdzie ja jestem?
— Co? — zdziwiła się dziewczyna.
Zamknął oczy i głęboko odetchnął.
— Przepraszam — powiedział.
Dziewczyna popatrzyła na niego uważnie, marszcząc czoło.
— Nic się nie stało, tylko mnie nastraszyłeś, myślałam, że masz jakąś… nie wiem, zapaść, czy coś.
— Usnąłem?
— Tak! — zawołała dziewczyna. — Tylko jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ktoś spał w ten sposób. Rzucałeś się jak w malignie, coś bełkotałeś i krzyczałeś, nie wiem, to było straszne!
— Przepraszam — powtórzył Artur. — To było bardzo realistyczne. Dosłownie jakbym… przeniósł się do innego świata. — Przerwał. — A tam… coś mi się przytrafiło.
Dziewczyna pokiwała głową.
— Najwyraźniej.
Podciągnął się wyżej i omiótł wzrokiem otoczenie. Nagle ostatnie wydarzenia wróciły do niego z pełną wyrazistością.
O w mordę.
Jego twarz powoli rozjaśniał szeroki uśmiech. Uciekłem stamtąd! Naprawdę udało mi się wyrwać z więzienia!
Zamrugał oczami. Jeszcze przez chwilę wyobrażenia senne mieszały się w jego głowie z rzeczywistością. No ładnie. Postawiłem się staremu. Nie dałem się złamać. Musiał mnie…
— Zobacz, co tam jest? — Rosita wskazała na coś, wyrywając go z zamyślenia. Osłonił dłonią oczy i spojrzał w tamtą stronę.
— To chyba wyspa. — Usiadł i chwycił wiosło. — Jedźmy, ehm, to znaczy, podpłyńmy tam.
Dziewczyna popatrzyła na niego uważnie.
— Jesteś pewien, że wszystko okej?
— Tak, tak, ale może zróbmy sobie jednak przerwę, co?
— No, chyba tak.
Nagle jej oczy zrobiły się ogromne.
— Krew!
— Co?
— Krew ci leci z nosa!
Artur przetarł wargę wierzchem dłoni. Faktycznie, była na niej smużka krwi. Patrzył na nią przez chwilę, a w jego głowie sceny ze snu ponownie nałożyły się na otaczającą rzeczywistość. Zobaczył siebie samego leżącego na podłodze w kuchni. W tym śnie stary mnie chyba zabił. I to dziwne uczucie potem. Zadrżał i podniósł wzrok. Wyspa była coraz bliżej. Musiał wziąć się w garść. To był tylko sen. Zaraz zniknie, rozwieje się jak mgła.
— To nic, nie przejmuj się — powiedział, zanurzając wiosło w wodzie i kierując łódź w stronę brzegu.
— Przestraszyłeś mnie!
— To nic takiego, mówię ci. Nigdy nie leciała ci krew z nosa?
— Nie!
— A mi tak, wiele razy, więc wiem, że to nic takiego. To normalne i czasem się po prostu zdarza. Pęknie ci naczynko w nosie i już. Jucha leci.
Dziewczyna popatrzyła na niego i wzruszyła ramionami.
— Skoro tak mówisz.
Dziób łodzi zarył się w piachu. Rosita wstała i wyszła na brzeg.
Artur chciał pójść w jej ślady, jednak zakręciło mu się w głowie, zachwiał się i prawie wpadł do wody. Całe szczęście, że tego nie zauważyła, pomyślał, odzyskując równowagę. Niepotrzebne jej więcej zmartwień.
— Odpoczniemy tu chwilę, co? — spytał.
— Tak, jasne. — Dziewczyna pokiwała głową. — Ty to chyba na pewno powinieneś odpocząć.
— Ty też.
— Daj spokój, mi nie leci krew z nosa.
— Mi też już nie leci, zresztą to nic, mówiłem ci.
— W połączeniu z twoim snem, to nie wyglądało najlepiej.
— Możemy już o tym nie gadać?
— Okej, okej.
Rosita odwróciła się i weszła pomiędzy wysokie, suche źdźbła trawy, które szybko zamknęły się za nią, niczym kurtyna w teatrze. Artur stracił ją z oczu. Odwrócił się w kierunku łodzi i zerknął na niebo. Może lepiej ją schować albo chociaż wyciągnąć na brzeg, żeby nie odpłynęła, raczej nie byłoby zbyt dobrze, gdyby zostali uwięzieni na wyspie.
Wyciągnął łódź na piaszczysty brzeg i odwrócił do góry dnem. Wiosło schował pod spodem. Powinno wystarczyć. Nie czuł, żeby ktokolwiek ich ścigał, chyba jednak udało im się wymknąć niezauważonymi, ale lepiej zachować ostrożność. Teraz łódka nieco bardziej przypominała wrak wyrzucony na brzeg.
Zanurzył się w trawie. Promienie popołudniowego słońca podświetlały jej wysokie łodygi, w powietrzu unosiły się drobne pyłki i niewielkie owady. Ujął długie źdźbło i przesunął je wewnątrz dłoni, docierając do miękkiego kłosa. Jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Ojej, jak dobrze. Jak dobrze, że tu jesteśmy, jak dobrze, że jestem już wolny. Obym nigdy znów nie trafił do więzienia, wolałbym umrzeć. Dobrze, że krasnoludy wysadziły i podpaliły ten cholerny budynek. Może Iwan pomyśli, że i ja zginąłem w wybuchu albo pożarze? Tak byłoby najlepiej. Tylko co się właściwie z nimi stało? Gdzie zniknął Michon, co ze Zdzichonem? Próbowali mi pomóc, a sami znaleźli się w opałach. Czy żyją? Czy las ich dopadł? A może jakiś kolejny mechaniczny dinozaur?
Nie był w stanie odpowiedzieć sobie na te pytania. Nie mógł też tam wrócić, żeby to sprawdzić. Krasnoludy muszą jakoś poradzić sobie same, a on musi… No właśnie, co on ma właściwie teraz zrobić? Chyba najlepiej byłoby skontaktować się z Natanielem albo Lukrecjuszem. Ale jak ich znajdzie, skoro Zdzichon powiedział, że wszyscy zostali ewakuowani. I pewnie gdzieś się poukrywali. No ale cóż, już nie pierwszy raz był w podobnej sytuacji. Jakoś sobie poradzi i na pewno się odnajdą. Teraz najważniejsze jest, że uciekli z Rositą z tego chorego miejsca.
Źdźbła skryły się w cieniu. Artur podniósł wzrok i zobaczył przed sobą drzewo z rozłożystą koroną, a gdy podszedł bliżej, uświadomił sobie, że to potężna grusza, na której rosną duże owoce. Uśmiechnął się. No to się nazywa podwieczorek! Szybko złapał się najniższych konarów, podciągnął i już wspinał po grubych gałęziach. Usiadł na jednej z nich i sięgnął po dorodną, żółtoczerwoną gruszkę. W tej samej chwili w jego umyśle pojawiła się wizja mniejszego owocu, leżącego samotnie na kuchennym blacie. Był to tak wyraźny obraz, że cały drgnął gwałtownie i upuścił gruszkę, która odbiła się od gałęzi i spadła niżej, miękko lądując w trawie. Co jest? O co w tym chodzi? Dlaczego to jest tak wyraźne? Przecież to nigdy się nie zdarzyło, to był tylko sen!
Przez chwilę siedział zupełnie bez ruchu, kurczowo trzymając się gałęzi. To nic, to zaraz przejdzie.
— Co ty tam robisz na tym drzewie!? — usłyszał z dołu głos Rosity.
Potrząsnął głową i zamrugał oczami.
— Ten.. no… jem gruszkę, chcesz? To chodź!
— Nie dam rady tam wejść!
Artur zszedł niżej i wyciągnął rękę do stojącej na trawie Rosity.
— Dasz radę, chodź.
Razem wdrapali się na szeroki konar. Chłopiec zerwał dwa owoce i podał jeden dziewczynie. Sam wgryzł się w soczystą gruszkę i poczuł, jak sok ścieka mu po brodzie. W jego ustach eksplodowała słodycz. Dosłownie poczuł, jak krew zaczyna roznosić po jego organizmie składniki odżywcze.
— Dobre, co? — spytał z pełnymi ustami.
— Zarąbiste — odpowiedziała dziewczyna. — Chyba nigdy nie jadłam takiej dobrej gruszki.
— Mój dziadek też miał taką gruszę w ogrodzie. To znaczy mniejszą i z takimi jaśniejszymi i mniejszymi gruszkami, ale też wspinałem się tam i siedziałem na konarach.
— Fajnie.
Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało. Artur zjadł jeszcze jeden owoc, przyglądając się otoczeniu, które zachodzące słońce malowało na kolor sepii.
— Wiesz, że tu kiedyś stał dom? — spytała Rosita, patrząc przed siebie.
— Jak to? Gdzie? Na tej wyspie? — zdziwił się chłopiec.
— O tam. — Wskazała ręką. — Został z niego tylko jeden narożnik i część fundamentów, takie rozpadające się murki, po dachu nie ma już śladu, może się spalił, nie wiem.
— Poważnie? Coś takiego tu jest?
— No, byłam tam przed chwilą. Jest nawet studnia i chyba resztki drewnianej stodoły, czy czegoś takiego.
— Kurczę, to nieźle.
— No, fajna sprawa. — Rosita siedziała, kiwając nogami. — Lubię ruiny.
— Poważnie?
— Tak, po liceum konserwacji zabytków chciałabym iść na historię sztuki albo na archeologię. Zawsze fascynowała mnie przeszłość.
— Ja też lubię historię, ale chyba nigdy bym się nie zdecydował na studiowanie archeologii w tym mieście.
— Dlaczego?
— Znam kilku naprawdę nieźle porąbanych archeologów. Na tych ludzi, co pracują na uniwersytetach, to trzeba naprawdę uważać. Oni tam wszyscy mają coś z głową, mówię ci. Już nie mówiąc o tym, że niektórzy z nich mają dziwny zwyczaj porywania ludzi z innych epok i… — Artur uświadomił sobie, że trochę przeszarżował. Jak niby miałby jej wytłumaczyć fakt istnienia wehikułu czasu?
— Co? — Rosita spojrzała na niego badawczo.
— A nic. — Machnął ręką. — Kiedyś miałem nieco przygód w Instytucie Archeologii Uniwersytetu Powszechnego, stare dzieje.
— Aha. — Pokiwała głową. — Ty to naprawdę masz niezłe przygody i niezłych znajomych.
— No, na to wychodzi.
— Powiesz mi, o co właściwie w tym wszystkim chodziło?
— W czym? — spytał, chociaż doskonale wiedział, o czym mówi Rosita.
— No z tymi krasnoludami i w ogóle, przecież nie wkręcisz mnie już, że jesteś zagubionym zwiedzającym! W to już nigdy nie uwierzę!
Artur westchnął głęboko.
— No nie jestem, masz rację.
— No to nie ściemniaj, tylko powiedz mi prawdę.
— To dłuższa historia.
— Nigdzie się nie wybieram.
Artur spojrzał pomiędzy gałęziami na rzekę, w której odbijały się promienie słońca. Jakby tysiące małych srebrzystych rybek nagle postanowiło wypłynąć na powierzchnię.
— Tak, masz rację. Powinnaś poznać prawdę.
Artur popatrzył na rozgwieżdżone niebo. Droga mleczna była tu wyjątkowo wyraźna, chyba jeszcze nigdy nie widział jej tak dokładnie. Niebiański szlak przechodził szerokim pasmem przez atramentowe tło. Widok ten wydał mu się niesamowity, poruszył go do głębi. Patrząc na to czuł się taki malutki w stosunku do całego wszechświata, wręcz mikroskopijny.
Rosita spała na grubej warstwie suchej trawy w kamiennym narożniku. Dziewczyna leżała na boku, a jej twarz oświetlał blask niewielkiego ogniska. Patrzył przez chwilę na jej włosy, które odcinały się od jasnych łodyg.
Westchnął i wrzucił suchy patyk do ognia, wzbijając obłok iskier, które uniosły się i zniknęły.
Opowiedział jej wszystko. Całą historię. Zaczął od ojca i graciarni, opowiedział o swojej pierwszej wizycie u Lukrecjusza i w Instytucie Archeologii, o Leifie Erikssonie i Aragońskich, streścił swoje przygody w mieście, aż po uwięzienie i eksperymenty. Czy uwierzyła? Wątpił. Ale co miał zrobić? Kłamać jej? Ściemniać i lawirować? Tego nie chciał. Musiał powiedzieć jej prawdę, obojętnie jak niezwykle wyglądała. To, czy uwierzy, to już jej sprawa. On miał teraz czyste sumienie.
Spojrzał na węgle żarzące się w dogasającym ognisku. Dobrze, że Rosita miała zapalniczkę, inaczej nigdy by im się nie udało go rozpalić. Oczywiście oboje wiedzieli, że teoretycznie można to zrobić pocierając dwa drewienka albo krzesząc ogień, ale przecież wiadomo, że nigdy by im się to nie udało w ten sposób. Nie byli przecież Aborygenami z australijskiego buszu.
Jutro popłyną dalej. Gdzie? Tego nie wiedział. Ale czuł, że powinni jak najbardziej oddalić się od Iwana i jego bandy psychopatów. Potem pomyśli, jak odnaleźć Aragońskich. A może udałoby mu się jakoś trafić do tej jaskini kapitana Luxa? O ile on tam jeszcze jest, bo najprawdopodobniej to tylko jedna z jego licznych kryjówek. No nic, pomyślimy o tym później.
Rosita powiedziała coś przez sen i poruszyła się nieznacznie. Może powinien dołożyć nieco do ognia, żeby nie zmarzła? Chyba tak. Noc jest ciepła, ale przecież organizm wychładza się podczas snu.
Podniósł się i odszedł, zanurzając się w ciemności. Gdzieś z dala dobiegało pohukiwanie sowy. Słyszał też odgłosy świerszczy, miał nadzieję, że żadnego nie nadepnie, a jak się bardziej wsłuchał, to do tej muzyki dochodził jeszcze cichy szum wody. Uśmiechnął się i odetchnął świeżym powietrzem z delikatną nutą dymu z ich małego ogniska. Jejku, naprawdę niczego więcej nie potrzebował do szczęścia.
Nazbierał drewienek w miejscu, gdzie kiedyś najprawdopodobniej znajdowała się stodoła albo jakiś inny budynek gospodarczy. Teraz zostało z niego jedynie niewielkie skupisko potrzaskanych, szarych, w większości spróchniałych desek. Na nielicznych zachowały się drobne ślady ciemnoczerwonej farby.
Wrócił z naręczem drewnianych kawałków, dołożył do ognia i usiadł, opierając się plecami o kamienny murek.
Z tego domu też już niewiele zostało, pomyślał. A za jakiś czas zupełnie zniknie. Tak jakby nigdy nie istniał. To niesamowite, że kiedyś mieszkali tu ludzie. Czym się zajmowali? Rybołówstwem? Transportem rzecznym? Uprawiali jakieś rośliny? Ta grusza jest pewnie pozostałością ich sadu. Rosita ma rację, przeszłość jest fascynująca. Można by tu otworzyć jakieś wykopaliska, na pewno ziemia skrywa tu wiele ciekawych rzeczy. Gdyby tylko ci archeolodzy nie byli tacy nienormalni!Rozdział 2. Brodacz
Lekki wiatr poruszał potarganymi włosami barczystego mężczyzny, który stał nieruchomo nad brzegiem rzeki. Jego kraciasta, flanelowa koszula z podwiniętymi rękawami powoli unosiła się na szerokiej piersi. Mężczyzna intensywnie przyglądał się drewnianemu fotelowi, który ktoś umieścił na niewielkiej, trawiastej polance. Wciągnął kilka razy powietrze do płuc, lekko podnosząc nos, po czym w zastanowieniu ujął kosmyk włosów z długiej, rudej brody i zaczął w skupieniu obracać go w palcach. Drugą dłoń opierał na rękojeści długiego noża, który miał zatknięty za skórzany pasek dżinsowych spodni. Tuż obok jego stóp spoczywał biały przedmiot, wielkością i kształtem przypominający dużą frytkownicę. Na wieku zamkniętego pojemnika znajdował się cyfrowy wyświetlacz, na którym widniało kilka znaków, w tym oznaczenie temperatury: „-2,5°C”. Pojemnik wydawał bardzo cichy szum i co jakiś czas elektroniczne piknięcie. Cyfrowe oznaczenia jarzyły się w ciemności.
Mężczyzna drgnął i podszedł na skraj polanki, przykucnął i dotknął drewnianego palika w miejscu, gdzie drewno było wyrobione przez coś, co niewątpliwie było przywiązaną tu kiedyś linką. Przez chwilę przesuwał grubymi palcami po starym, chropowatym drewnie, następnie spojrzał na rzekę.
Z krótkofalówki, którą, podobnie jak nóż, miał przytroczoną do paska, dobiegły trzaski i chwilę potem odezwał się zniekształcony głos:
— I jak, masz coś jeszcze? Odbiór.
Brodacz nie zareagował. Powoli się wyprostował, cały czas z oczami utkwionymi w wodzie.
— Powtarzam. Masz coś? Odbiór. Raportuj.
Mężczyzna sięgnął do paska, odczepił krótkofalówkę i nacisnął przycisk.
— Mam — powiedział.
— Nie słyszałem, powtórz — odezwał się trzeszczący głos.
Brodacz odchrząknął i powiedział głośniej:
— Coś mam.
— Gdzie jesteś? Podaj swoje współrzędne.
Mężczyzna westchnął. Czy ja jestem nawigacją samochodową?
— Jestem nad rzeką. Jakiś kilometr poniżej Bariery, może trochę więcej.
— Współrzędne!
A skąd mam to wiedzieć?
— Nie znam.
— Dobra, co masz?
— Prawdopodobnie odpłynęli łódką.
— Co?
— Możliwe, że odpłynęli łódką.
— Skąd wiesz?
— Bo nie ma łódki.
Po drugiej stronie nastąpiła chwila przerwy.
— Żartujesz sobie?
Brodacz zacisnął zęby.
— Jest tu stanowisko wędkarskie i najprawdopodobniej była tu łódka, której teraz nie ma. Prowadzi tu ścieżka, którą ostatnio ktoś szedł. I doszedł tylko do tego miejsca. Wcześniej raportowałem, że nad rzekę, przez pole, prowadzą ślady stóp dwóch lekkich osób. Wystarczy?
— Aha. Dobra. Ktoś do ciebie przyjdzie, czekaj tam.
Mężczyzna popatrzył na rozgwieżdżone niebo.
— Kiedy ktoś przyjdzie?
— Nie wiem, niedługo, jak będziemy mieć wolnego człowieka.
— A co ja niby mam tu robić do tego czasu?
— Nie wiem, czekaj tam.
— Będzie mi potrzebna łódka. Najlepiej motorówka.
— Zobaczę, co da się zrobić.
— Przekaż Iwanowi, że potwierdzam, że to oni.
— To ty tak sądzisz, mamy też inne tropy.
— Po prostu mu to przekaż, okej? I przyślij łódkę. Chyba że chcesz mu się potem tłumaczyć, że dałeś im uciec.
Chwila ciszy.
— Dobra. Bez odbioru.
— Spadaj — powiedział brodacz, nie naciskając przycisku. Jeszcze raz uważnie rozejrzał się dookoła. Jego wzrok zatrzymał się w końcu na białym pojemniku. Przypatrywał mu się przez dłuższą chwilę.Rozdział 4. Ludojad
Łódź wpłynęła w niewielką zatoczkę, a jej dziób zarył się w piach. Mężczyzna wyłączył silnik. Wokół zapadła całkowita cisza. Odetchnął z ulgą. Miał duże problemy, żeby przybić do brzegu, ale krztuszący się silnik ostatecznie dał radę. Gdyby prąd zniósł go na jeden z tych głazów, które nagle przed nim wyrosły, to jak nic poszedłby na dno. Przecież nie miał nawet cholernego wiosła! Czy oni naprawdę musieli dać mu taki wybrakowany złom?
Spojrzał na biały pojemnik, szumiący cicho na dziobie łodzi.
A podobno tak im zależało na tym dzieciaku. Czyżby mu nie dowierzali, że rzeczywiście wpadł na jego trop? A może go lekceważyli, bo nie należał do ich stada, był człowiekiem z zewnątrz? No ale ostatecznie, chyba głównym celem było dopaść tego gówniarza, tak? Więc dlaczego traktowali go jak jakiegoś amatora?
Nieważne. Może to nawet lepiej. Niech go całkiem zostawią samemu sobie. To on wtedy na koniec spije całą śmietankę. Wypełni swoją misję, a potem pójdzie własną drogą.
Iwan obiecał mu uchylenie wyroku i ostateczne zakończenie badania całej sprawy przez organy ścigania. Powiedział, że osobiście zna inspektora, który prowadzi sprawę. Ten człowiek nawet był mu podobno winny jakąś przysługę. A to byłby prawdziwy koniec ukrywania się i zabawy w kotka i myszkę z wymiarem sprawiedliwości. Koniec udawania, uciekania, chowania się i ściemniania. Gdyby został uznany za niewinnego, to jak najszybciej sprzedałby dom po mamie i przeprowadził się na drugi koniec świata. Nie łudził się, że tutaj będzie mógł spokojnie żyć po tej całej aferze. Wszystkie dzieci sąsiadów wytykałyby go palcami. _O! Zobacz, to ten, co zjadał ludzi! Ludożerca, ludojad!_ A później uciekałyby ze śmiechem. Nie, nie może wrócić na stare śmieci, zresztą tam… wszystko przypominałoby mu o mamie.
Poczuł, jak łza zbiera mu się w kąciku oka. Szybko wytarł ją wierzchem dłoni. Zacisnął powieki i westchnął. No tak. Wszystko się zmieniło. Już nic nie będzie takie jak dawniej. Nie ma powrotu do tego, co było. Mama zmarła w więzieniu. To i tak było jej pisane, bo łączny wyrok opiewał na sto trzynaście lat, bez prawa do wcześniejszego zwolnienia, ale mimo wszystko… To w końcu była jego matka, prawda? To, że nauczyła go jeść ludzi i w rezultacie zrobiła z niego ściganego przez prawo uciekiniera i społecznego wyrzutka, nie zmienia tego podstawowego faktu.
Potarł zarośnięty policzek i rozejrzał się dookoła. Robiło się coraz ciemniej. Las w nocy mógł wydawać się straszny, ale nie jemu. Trzy lata mieszkał sam w chatce w środku lasu, na posesji swojego przyjaciela. To były chyba najlepsze lata jego życia, ale… to też się już skończyło. I nigdy nie powróci.
Westchnął i pokiwał głową.
Ale mimo wszystko miał jeszcze szansę odmienić swój los. No i teraz nie miał też już zupełnie nic do stracenia. Naprawdę nic. Wszystko już stracił. Mógł natomiast coś zyskać, jeśli tylko… wypełni rozkaz Iwana. A wtedy będzie mógł zamknąć wszystkie sprawy, zgarnąć należny mu hajs i zacząć jeszcze raz, zupełnie od nowa, gdzieś na drugim końcu świata. Tym bardziej, że Nataniel…
W pobliskich zaroślach zaskrzeczał ptak, który sekundę później wzbił się do lotu, trzepocząc szarymi skrzydłami. Mężczyzna drgnął i potrząsnął głową, wyrywając się z zamyślenia. Wstał i wyszedł z łodzi. Potem sięgnął i zabrał pojemnik, który wydał bardzo ciche, elektroniczne piknięcie.
Spojrzał na Księżyc, który od jakiegoś czasu wisiał na nieboskłonie, coraz to wyraźniejszy. Niebo było czyste, ale czy natrafi teraz na ich ślady? Tak naprawdę to nie wiedział nawet, czy wylądowali po tej stronie rzeki. I czy na pewno w tym miejscu. Może popłynęli jeszcze trochę dalej? Możliwe, bo nigdzie nie ma tu przecież ich łodzi. A to właśnie na jej istnieniu opierał się cały jego plan, w co najwyraźniej nie uwierzyli ludzie Iwana. Słyszał w myślach ich rozmowę. _Ha, ha, ludojad zobaczył łódkę, której nie ma, dobre, dobre, dajcie mu starą motorówkę, niech sobie trochę pojeździ, przynajmniej się od nas odczepi, kiedy zajmiemy się poważniejszymi tropami._ Ale on wie, że się nie mylił. Musi tylko to udowodnić. Wtedy im wszystkim buty spadną z wrażenia. I to właśnie jemu Iwan będzie dziękował. Nikomu innemu.
Rozejrzał się uważnie. W sumie to rzeczywiście nie jest aż tak ciemno. Mógł się tu jeszcze trochę rozejrzeć, poszukać jakichś śladów. Spojrzał na niebo. Nie dostrzegł żadnej chmury. Uśmiechnął się. Warunki są naprawdę dobre. A on zawsze lubił… polować w nocy.Rozdział 6. Misja
Szedł przez las, podążając za ledwo widocznym tropem. Kilka razy gubił drogę i dłuższy czas zajmowało mu jej odnalezienie. Teraz chyba szło tu aż trzy osoby, ale nie był do końca pewien. Czyżby zyskali jakiegoś pomagiera? Ale skąd w tej głuszy nagle by się ktoś wziął? A może dzieciaka odnalazł któryś z tych jego dziwacznych przyjaciół, może ten zdrewniały albo jego córka? Iwan wspominał, że ostatnio jakby zapadli się pod ziemię. Nigdzie nie mógł ich znaleźć. A to by nieco komplikowało całą sprawę. Kontrakt jest tylko na chłopca, co prawda Iwan na pewno nie miałby nic przeciwko dodatkowym ofiarom, może nawet by się ucieszył, ale dla niego samego mogłoby to nie być najlepsze rozwiązanie. Jak kamień wrzucony do jeziora, to mogłoby wywołać rozchodzące się fale, o niemożliwych do określenia konsekwencjach. Nie chciałby mieć na karku całej tej galerii potworów i dziwolągów. A Łucja? Ona to już jest przecież zupełnie nieobliczalna. No i jeszcze ten Lux, za którym też nigdy nie przepadał. On też może namieszać i nigdy nie wiadomo, gdzie się nagle pojawi. Dlatego najlepiej byłoby to zrobić po cichu, najlepiej w ogóle się nie ujawniać, tylko wykonać precyzyjne… cięcie i już. A potem szybko schować się w cieniu. Bez dodatkowych ofiar, bez hałasu.
Ale w ostateczności być może nie będzie się dało tego uniknąć, wtedy musi być gotowy na wszystko, żeby tylko zrealizować zadanie. Szkoda tylko, że ma jedynie nóż. Nawet jego stary łuk byłby pewną pomocą. Nie mówiąc już o strzelbie, ale cóż. Musi sobie poradzić z tym, co ma. Nie ma innej rady.
Nadepnął na gałązkę, która złamała się z suchym trzaskiem.
Wstrzymał oddech, zaciskając palce na uchwycie na klapie pojemnika, podniósł wzrok i rozejrzał się dookoła. Głazy, drzewa, zarośla. Tu jest dużo miejsc, w których ktoś mógłby się schować. I go niepostrzeżenie obserwować. Przez chwilę stał bez ruchu. Wypuścił powietrze z płuc. Spokojnie, oni są już dalej, trop przecież nie jest wcale taki świeży. Ale musi bardziej uważać. Nie dać im znać, że się zbliża. Najlepiej gdyby w ogóle niczego nie zauważyli, aż będzie za późno, żeby mogli cokolwiek zrobić. Pewne rzeczy są nieodwracalne, czy tego chcemy, czy nie. A on po prostu musi działać na chłodno, pamiętać, że to nic osobistego, to nie była jego walka, on musiał tylko wykonać swoje zadanie.
Tylko że wcale tak nie było. To wszystko było… cholernie osobiste.
Podjął przerwaną wędrówkę.Rozdział 7. List
Artur uderzył srebrną łyżeczką w skorupkę, po której rozeszła się siateczka drobniusieńkich spękań. Porcelanowy kieliszek, w którym tkwiło jajko, był ozdobiony delikatnym kwiatowym wzorem. Obrał wierzchołek, odkładając fragmenty skorupki na serwetkę, dodał soli i zanurzył łyżeczkę w białku, prawie od razu docierając do półpłynnego żółtka. Włożył łyżeczkę do ust. Mmm, co za smak! Uwielbiał jajka pod wszelkimi postaciami. Mogła to być jajecznica ze szczypiorkiem, sadzone, gotowane, pasta z jajek, mogły być przyrządzone jakkolwiek, zjadał je zawsze ze smakiem. Nie istniała górna granica liczby jajek, które mógł zjeść na raz, a przynajmniej on jej jeszcze nie poznał. Swobodnie mógł zjeść jajecznicę z siedmiu jaj. Pięć na miękko — jak najbardziej. A jak miał jeszcze pod ręką pajdę chrupiącego chleba z porządnym plastrem, tak, właśnie tak — odkrojonym od osełki, jeszcze twardym plastrem masła, to już w ogóle był w niebie. Na szczycie jego piramidy żywieniowej z jajkami mogły jedynie konkurować placki z tartych ziemniaków, grube, złociste, posolone i ociekające gorącym olejem — dokładnie takie, jak robiła jego babcia. Taak. Jeśli w niebie są jajka i placki ziemniaczane, to chciałby tam trafić, jak już odejdzie z tego świata. W innym przypadku musiałby się poważnie zastanowić.
Zerknął na Rositę, która także była zajęta swoim posiłkiem. Kama, z pochyloną głową, jedynie grzebała w talerzu. Pani domu czytała gazetę i popijała drobnymi łyczkami herbatę. Promienie, które przebijały się spomiędzy liści, oświetlały jej twarz. Artur patrzył przez chwilę na długie, lekko pofalowane kosmyki jej jasnych włosów. Kobieta musiała wyczuć jego spojrzenie, bo podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego. Odwzajemnił uśmiech i wrócił do swojego jajka.
Pokojówka wyszła z domu, niosąc tacę z pieczywem.
Artur ukradkiem ją obserwował. Czy to, co się stało w nocy, było tylko snem, czy naprawdę widział ją wewnątrz wzgórza, nieruchomą, z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami, jakby martwą, a jednocześnie żywą? Potem nawet pomógł przewieźć ją krasnoludowi na drewnianym wózku, przytrzymywał ją, żeby nie spadła. Pod jej ubraniem wyczuł wtedy jedynie twardy kamień, to nie było ludzkie ciało, nie miał co do tego żadnych wątpliwości, ale teraz? Nikt nie mógłby jej odmówić życiowej energii.
Dziewczyna postawiła tacę na stole i wróciła do domu, przeskakując po schodach. Naprawdę nie wyglądało na to, żeby mogła być jakimś kamiennym androidem.
Chłopiec poczuł, jak ciężka dłoń opada niespodziewanie na jego ramię. Aż podskoczył do góry, a łyżeczka z kawałkiem jajka wypadła mu z ręki, wykonała obrót w powietrzu i wylądowała na trawie obok nogi stołu.
— Widzę, że apetyt ci dopisuje — odezwał się ojciec Kamy, uśmiechając się lekko.
— Ehm… no… — Artur nie do końca wiedział, co miałby odpowiedzieć. — Tak.
Krasnolud przesunął wzrokiem po siedzących przy stole.
Artur sięgnął po swoją łyżeczkę.
— Dziś rano, jak jeszcze spaliście, był listonosz — obwieścił mężczyzna.
— W sobotę? — zdziwiła się pani domu, podnosząc wzrok znad gazety i opuszczając filiżankę.
— Tak. — Brodacz pokiwał głową. — Tylko że, co ciekawe, list nie był adresowany do nas, moja droga.
— A do kogóż by innego?
— Do niego — powiedział krasnolud, bacznie przyglądając się Arturowi spod ściągniętych brwi.
Chłopiec dopiero teraz zauważył, że mężczyzna dzierży w dłoni kopertę z ciemnozieloną pieczęcią. Jego serce nagle podskoczyło w klatce piersiowej. Nie! To nie może być prawda! Uśmiechnął się i jednocześnie kątem oka wychwycił zaskoczone spojrzenie Rosity.
— A to ci dopiero niespodzianka! — powiedziała matka Kamy z uśmiechem. — To do nas rzadko przychodzi poczta, ale do naszych gości? To chyba pierwszy taki przypadek. W każdym razie ja niczego takiego sobie nie przypominam, a żyję już na tym świecie ładnych parę lat.
— To był inny listonosz niż zwykle, trochę dziwny, niezbyt rozmowny, ale w sumie w granicach normy — stwierdził mężczyzna i podał chłopcu zamkniętą kopertę.
Artur rzucił okiem na pieczęć. Ozdobne inicjały „LB” otoczone roślinnym wzorem. Tak, to nie mógł być nikt inny.
— Nie otworzysz? — spytał pan domu.
Pani domu odstawiła filiżankę na stół.
— Ależ Zbigniewie, daj mu trochę prywatności, może jeszcze staniesz mu za plecami i razem przeczytacie, co? — powiedziała, kręcąc głową.
Mężczyzna pokiwał głową.
— Masz rację — powiedział. — No dobrze, wracam do siebie. Jak skończycie, to możecie mnie odwiedzić w pracowni. Artur może was zaprowadzić, już tam był.
Chłopiec poczuł, jak na jego policzki wpełza coraz to większy rumieniec, sięgając nawet czoła. Rosita patrzyła na niego, marszcząc brwi. Kama nie podniosła wzroku znad talerza. Pani domu, uśmiechając się pod nosem, dolała sobie odrobinę herbaty.
— Dzieci, jak to cudownie jest być młodym — powiedziała. — Świat jest pełen zaskoczeń i ciągle nowych rzeczy, a u nas, starych, to już każdy dzień jest dokładnie taki sam. A nawet jak pojawi się coś nowego, to i tak tego nie zauważamy, kontynuując codzienną rutynę, skupieni na naszych małych sprawach, w naszych małych światach.
— Ale przecież pani jest młoda! — zaprotestowała Rosita. — Wygląda pani jak siostra Kamy.
— Och, dziękuję, moja kochana, jesteś taka miła. — Jasnowłosa uśmiechnęła się. — Dobrze jest mieć was tutaj, przynieśliście ze sobą tyle radości.
— Ale niedługo sobie pójdą — odezwała się Kama. — A my znów zostaniemy sami.
Kobieta pokiwała głową. Uśmiech stopniowo znikał z jej twarzy. Westchnęła.
— Córko…
— Tak, mamo, właśnie tak będzie! — Dziewczyna wstała i pobiegła do domu, prawie przewracając po drodze pokojówkę, która schodziła po schodach, niosąc porcelanowy dzbanek.
— Ona… chciałaby, żeby był tu jeszcze ktoś, może ktoś w jej wieku — powiedziała kobieta. — To oczywiste. Nie czułaby się wtedy taka samotna. Wiadomo, że ją kochamy i ma wszystko, czego potrzebuje do życia, ale jednak w jej wieku siedzieć cały czas jedynie z rodzicami to… musi być nudne. — Jasnowłosa pokiwała głową. — Także dobrze, że nas odwiedziliście. Przynajmniej na jakiś czas ma rozrywkę. To dużo znaczy. Daliście jej coś, czego my nie możemy jej dać.
— Ale przecież ona prawie wcale z nami nie gada! — wyrwało się Arturowi.
Rosita uniosła brwi. Był pewien, że gdyby siedziała bliżej, to by go kopnęła pod stołem.
— Ale jest z wami, słucha, obserwuje, cieszy się na swój cichy sposób. To wszystko ma znaczenie. Nie zawsze trzeba bezustannie trajkotać. Czasem dobrze jest razem pomilczeć. Po prostu być razem.
— Ma pani rację — odezwała się Rosita. — Też tak uważam.
Artur pokiwał głową.
— Tak — powiedział. — To prawda.
— Dobrze, że zostaliście na noc, dziękuję. I pamiętajcie, nasz dom zawsze będzie dla was otwarty.
— To my dziękujemy! — zawołała Rosita. — I za to pyszne jedzenie! Artur zapomniał o całym świecie, jak tylko pojawiło się na stole, widziałam!
— To zupełnie tak samo ty! — krzyknął chłopiec. — Też widziałem, jak pałaszowałaś! Aż ci się uszy trzęsły!
Pani domu pokręciła głową i zaniosła się śmiechem.
Kama stanęła w drzwiach i popatrzyła na matkę. Jej twarz rozjaśnił lekki uśmiech.
— Idziemy zobaczyć bobry? — spytała cicho.
— No jasne! — zawołał Artur. — Może dziś się jakiś pojawi?
— Najlepiej to weźcie lornetkę — powiedziała pani domu.
— No. — Dziewczyna pokiwała głową. — Dobry pomysł, mamo.
— Super, chodźmy — powiedziała Rosita, wstając od stołu. — Ja już się najadłam.
— Ja też — powiedział Artur i popatrzył na stojącą na werandzie dziewczynę. — Kama, a co tu jeszcze jest ciekawego w okolicy? Pokażesz nam? W sumie to nie musimy tak szybko iść dalej.
Dziewczyna z uśmiechem zeszła ze schodów.
— Mogę wam jeszcze pokazać lisie nory, są we wzgórzu, nad pracownią taty.
— Znakomicie. No to ruszamy.
Twarz pani domu rozpromieniła się w uśmiechu.
Artur wstał od stołu i schował list do kieszeni spodni. To mogło poczekać.Rozdział 8. Nóż
Tego to się naprawdę nie spodziewał.
Przywarł jeszcze bardziej do ziemi i zmrużył oczy, wyglądając wśród ździebeł trawy. Trop doprowadził go do drewnianego dworku, przed którym jakaś familia urządzała sobie wystawne śniadanie.
Uśmiechnął się pod nosem i wolno pokiwał głową.
Odnalazł chłopaka. Od początku miał rację.
Do jego uszu dochodził brzęk sztućców i odgłosy rozmowy kilku osób. Zobaczył, jak do stołu podchodzi niski mężczyzna.
Uśmiech zniknął z szerokiego oblicza.
Co z tego, skoro i tak nie mógł teraz nic zrobić. Musiał się na razie przyczaić. Za dużo oczu. Za dużo niepewnych zmiennych. Nawet nie wiadomo, czy oni nie mają tam w środku jakiejś broni. Jeśli naprawdę mieszkają tu sami, a na to wygląda, to na pewno mają jakąś flintę, czy coś w tym stylu. Ten stary krasnolud z siwiejącą brodą nie wygląda na przyjacielskiego ziomka. Mógłby… mógłby mu przeszkodzić. Nie ma sensu podejmować ryzyka.
Zresztą, znając chłopaka, to zaraz pójdą dalej z którąś z tych gówniar. Bo to z jedną z nich na pewno uciekł z laboratorium Iwana. Teraz nie było już co do tego żadnych wątpliwości. Na polu były wyraźne ślady dwóch lekkich osób. Czyli to któraś z nich musiała mu jakoś pomóc się wydostać. Razem przeszli przez Barierę, a potem szli wzdłuż rzeki, aż znaleźli łódkę. To pewnie była ta czarna, bo ta druga wygląda jak miejscowa. Musiała ich jakoś znaleźć i tu przyprowadzić. Do mamusi i tatusia. A chłopaczek oczywiście zamydlił im oczy, tak jak wcześniej Natanielowi i Łucji. Co za przebiegła żmijka z niego. Niby taki niepozorny, ale dalej okręca sobie wokół palca wszystkich, których chce.
Ten cały… wybryk natury.
Siedzi tam sobie zadowolony, je i pije, a on sam musi tu leżeć w błocie, jak jakaś… świnia.
Mężczyzna zacisnął zęby.
Zamrugał oczami i odetchnął głęboko.
Nie mógł dać rządzić emocjom. To naprawdę trzeba będzie zrobić na chłodno. Nie można ryzykować niepowodzenia.
Zamknął oczy, zaciskając powieki.
To i tak duża ulga, że mały nie natrafił do tej pory na któregoś z tych swoich starych znajomków, wtedy mogłoby być jeszcze trudniej. Ale teraz? Przecież wystarczy poczekać, aż się oddalą. Pójdą dalej. I wtedy…
Przesunął rękę i dotknął rękojeści noża.
Wtedy zakończy całą sprawę i… pójdzie swoją drogą. Zostawi to wszystko za sobą. Zacznie od nowa. Zrestartuje swoje życie. Dostał nową szansę i nie zamierza jej zmarnować, choćby nie wiem co. Dlatego musi działać rozważnie i nie podejmować ryzykownych kroków.
Dostrzegł jakieś poruszenie. Zmrużył oczy. Zaraz. Gdzie oni idą? Czyżby już odchodzili? Wyruszają tuż po śniadanku? No tak, ten dzieciak dobrze wie, że Iwan mu tak łatwo nie odpuści. On wie, przebiegłe nasienie, że nie może za długo siedzieć w jednym miejscu.
A ta druga smarkula pewnie ich odprowadzi kawałek. No dobrze, dobrze, działajmy. Tylko na spokojnie, na spokojnie. Teraz i tak już ich nie zgubię, nie muszę się spieszyć i… nie mogę popełnić żadnego błędu, jak… kiedyś.