- nowość
- W empik go
Nowy Świat: Odwet - ebook
Nowy Świat: Odwet - ebook
Od niszczycielskiego ataku Sarassian na Ziemię upłynęło już kilka lat. Zginęły miliony, a Ziemia odbudowuje wszystko, co można odbudować - choć powoli. Przygotowuje się na nieuchronny powrót wroga. Świat wreszcie doznał przebudzenia: ludzie nie są sami we wszechświecie. Wszyscy wiedzą już, że to tylko kwestia czasu, aż ktoś ponownie odda do nas strzał. Świat zdał sobie również sprawę z jeszcze jednego: wszechświat jest zarówno niesamowicie piękny, jak i potwornie niebezpieczny. A Sarassianie niekoniecznie są najgorszym, co mogło się ludzkości przytrafić. Jeśli szukasz w głębinach kosmosu wystarczająco cierpliwie, prędzej czy później znajdziesz coś, czego wolałbyś nie znaleźć.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368349078 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ostatni okręt w systemie gwiezdnym 133–52–65 wyeliminowany. Opór minimalny. Flota przeciwnika nie stanowiła żadnego zagrożenia dla Tesseraktu 999. Kilka uszkodzonych pojazdów zdołało przeskoczyć w hiperprzestrzeń i zbiec. Czy mam się za nimi udać i dokończyć ich eksterminację? – brzmiała lakoniczna treść transmisji podprzestrzennej skierowanej gdzieś ku centrum Drogi Mlecznej, w pobliże śmiercionośnej, siejącej absolutne zniszczenie, a zarazem hipnotyzującej i pięknej czarnej dziury, która zasilała dynamo całej Galaktyki.
– Bez znaczenia. Kilka okrętów nie stanowi żadnego zagrożenia dla Wielkiego Planu, a podążanie za nimi opóźniłoby tylko realizację celu – padła niemalże natychmiast odpowiedź z dalekiego źródła.
– Zatem zgłaszam gotowość do rozpoczęcia procesu tranzycji w hiperprzestrzeń do kolejnego celu – podsumował głos tonem wyzutym z jakichkolwiek emocji.
– Zgoda na przejście do kolejnego układu planetarnego na liście do unicestwienia. Określenie destynacji: planeta macierzysta gatunku 8472 w systemie gwiezdnym 132–13–90 – nadeszła szybka odpowiedź. – Ilu okrętów musisz użyć, aby wyeliminować cel przy optymalnym wykorzystaniu naszych sił?
– W systemie planetarnym skolonizowano trzy planety, z czego na dwóch widać oznaki intensywnej inżynierii planetarnej. Ślady struktur na kolejnych siedemdziesięciu księżycach i asteroidach, kilka operacji górniczych. Dalej trzysta dwadzieścia okrętów obronnych, fortyfikacje, pola minowe wokół dwóch spośród trzech zamieszkałych światów – ciągnęła się odpowiedź. – Gatunek 8472 rozpoczął przygotowania do obrony swojego ostatniego skolonizowanego systemu, ale wciąż daleko mu do pełnej gotowości. To prymitywna rasa, ledwie zdolna do podróży w kosmos, a co dopiero postawienia skutecznej obrony przeciw naszej wysokiej technologii. W oparciu o dotychczasowe doświadczenia z wyczyszczonymi już przez nas światami uważam, że jeden tesserakt będzie zupełnie wystarczający do złamania całego oporu przeciwnika, ale już cztery lub, lepiej, pięć okrętów zapewni najbardziej efektywną i zdecydowanie szybszą eliminację wszystkich celów w optymalnym czasie. Pięć tesseraktów pozwoli zamknąć operację u celu i wyeliminować 99,98% całej populacji gatunku 8472 w ciągu dwudziestu czterech godzin od rozpoczęcia działań. Reszta umrze w przeciągu kolejnych dwóch do pięciu lokalnych lat, niezdolna do podtrzymania swojej cywilizacji. System będzie całkowicie wolny od życia biologicznego przed upływem kolejnych kilku lat.
– Wysyłam zatem dodatkowe cztery tesserakty do twojej docelowej lokalizacji. Będą na ciebie oczekiwać na miejscu, tuż poza zasięgiem sensorów gatunku 8472, za granicami układu planetarnego – zabrzmiała sucha odpowiedź.
– Rozumiem. Oczekuję. – Tymi słowami krótka rozmowa podprzestrzenna została zakończona.
Tesserakt 999 spojrzał jeszcze na ślady zniszczenia, jakie pozostawił po sobie w tej krótkiej potyczce z ostatnią wysuniętą flotą gatunku 8472, i pomyślał, że gdyby tylko mógł odczuwać, jak prawdopodobnie odczuwają biologiczni, uczuciem, które obecnie by mu towarzyszyło, byłby zapewne zachwyt. I zadowolenie z optymalnie przeprowadzonej operacji. Wszystko zgodnie z planem, żadnych niespodzianek, żadnych odstępstw od zakładanych wyliczeń.
Po krótkiej chwili monumentalnych rozmiarów okręt zwrócił się w kierunku jednej z pobliskich gwiazd, po czym uruchomił swój potężny napęd grawitacyjny. W okamgnieniu przyspieszył do prędkości bliskiej prędkości światła, a po zbliżeniu się do granicznej wartości szybkości, z jaką fizyczne obiekty mogą poruszać się we Wszechświecie – po prostu zniknął. W ciągu zaledwie ułamka sekundy od rozpoczęcia podróży poruszał się z prędkością setki razy wyższą niż światło, pędząc ku swojemu przeznaczeniu: macierzystemu układowi planetarnemu gatunku 8472, zamieszkiwanemu przez jego ostatnich przedstawicieli.
Jedynym śladem niedawnej obecności kogokolwiek w systemie gwiezdnym 133–52–65 były szczątki blisko dwustu niewielkich rozmiarów statków. Wciąż żarzyły się po tytanicznych eksplozjach wywołanych uderzeniami pocisków jądrowych, które w przeciągu zaledwie kilku minut walki zdołał ze swoich czeluści wypluć w ich kierunku Tesserakt 999. Ta krótka chwila wystarczyła, by jeden masywny okręt unicestwił dziesiątki tysięcy istnień. Jedynym celem i nadzieją służących na teraz zniszczonych już statkach insektoidalnych stworzeń było powstrzymanie tajemniczego, nieodpowiadającego na żadne próby kontaktu wroga, który od tygodni – jedna po drugiej – niszczył kolonie ich pokojowo nastawionej rasy. Na przestrzeni zaledwie dwóch tygodni ze wschodzącego imperium, składającego się z blisko dwustu zamieszkałych światów, teren zajmowany przez te istoty zmniejszył się do zaledwie jednego, ostatniego już układu planetarnego. Niemal dwieście miliardów istnień zgasło w tak krótkim czasie.
W układzie 133–52–65 znajdowała się ostatnia linia obrony wytyczona poza rodzimym systemem planetarnym insektoidów. W ostatnim bastionie zgromadzono co prawda oddziały niemal dwukrotnie silniejsze niż te, które stacjonowały tutaj, jednak tym razem wróg miał przybyć na miejsce w pięciokrotnie mocniejszym składzie niż podczas niedawnej potyczki. Pięć tesseraktów…
Nie przeżyje nikt, a po cywilizacji pokojowo nastawionych owadopodobnych stworzeń nie pozostanie nawet najmniejszy ślad. Energia jądrowa setek tysięcy głowic nuklearnych, które na swoim pokładzie przenoszą złowrogie tesserakty, zmiecie z powierzchni planet wszystko.
A potem wrogie jednostki udadzą się do kolejnego celu. I kolejnego. I kolejnego. Ze sztuczną, zupełnie mechaniczną determinacją – w celu realizacji Wielkiego Planu. Czymkolwiek by on nie był, po jego zakończeniu nie pozostanie już nikt…
W międzyczasie daleko poza rubieżami układu 133–52–65 niewielki sarassiański niszczyciel pełniący funkcję statku zwiadowczego właśnie zrzucił kamuflaż. Ogromny okręt, który zniszczył całą tę flotę w zaledwie kilkaset sekund, właśnie odleciał, a to dawało szansę na wykonanie szybkich skanów pogorzeliska i rozpoczęcie analizy zdobytych danych. Triada Rządząca musi jak najszybciej dowiedzieć się o zajściach, do jakich w ostatnich miesiącach dochodzi w coraz większej liczbie układów planetarnych.
Całe systemy… nie, całe rasy przeznaczone do unicestwienia przez Imperium Sarassian niespodziewanie po prostu znikały bez śladu. I znikały z niesamowitą wprost efektywnością i w nieustannie rosnącym tempie. Co najdziwniejsze, po dokonaniu dzieła zniszczenia nikt nie przylatywał w wyrugowane z poprzednich lokatorów miejsca z okrętami kolonizacyjnymi. Niszczycielskie statki po prostu przenosiły się do kolejnego zamieszkanego układu i zaczynały proces zniszczenia od nowa. Jak gdyby ktoś przeprowadzał eksterminację na wprost galaktyczną skalę, przyćmiewając w swojej skuteczności i brutalności nawet samych Sarassian.
A przecież mogą być tylko Sarassianie. Tak, Triada Rządząca musi się niezwłocznie dowiedzieć o dzisiejszych zdarzeniach. I coś z tym nowym przeciwnikiem zrobić, w przeciwnym razie wkrótce nawet dla Sarassian zabraknie kolejnych planet do skolonizowania.ROZDZIAŁ 1
Uważaj, z prawej strony! – krzyknął John Lassiter do szeregowego Ivojimy, odpychając go własnym ciałem i posyłając z impetem na ziemię, by ochronić żołnierza przed lecącym prosto w jego głowę pociskiem TS–200. Przedłużając płynnie ruch i wykorzystując swój pęd, major rzucił się w kierunku, z którego nadchodziły strzały. Sprawnie się przeturlał, w ułamku sekundy przeszedł do pozycji klęczącej, wymierzył karabin i nacisnął spust.
Wieżyczka strzelnicza, która w regularnych odstępach czasu siała spustoszenie na placu boju, wybuchła jasnym światłem w efektownej eksplozji. Członków drużyny dowodzonej przez majora Lassitera zalał grad małych odłamków, nie czyniąc jednak nikomu żadnej krzywdy.
Z momentem wybuchu wieżyczki rozległ się donośny dźwięk klaksonu, informujący o zakończeniu programu treningowego. Ivojima jednak nie uniknął postrzału, a jego kombinezon przesłał informację o jego trafieniu do centrum sterowania. Trening należało niestety uznać za przegrany, ponieważ parametry szkolenia zostały przekroczone, bo trafionych zostało zbyt wielu członków drużyny.
Żołnierze postrzeleni w akcji i leżący dotychczas spokojnie na pozycjach, w których kilka minut wcześniej padli, teraz zaczęli się podnosić, otrzepywać się z kurzu i odłamków po eksplozjach wieżyczek szkoleniowych, które dosłownie wycięły prawie połowę początkowego składu komandosów.
– Myślałem, że to miał być trening, a nie rzeź… – rzucił mimochodem któryś z mniej szczęśliwych, martwych żołnierzy, przecierając czoło z potu i podając jednocześnie dłoń koledze jeszcze leżącemu na ziemi.
– To był trening, panowie – odparł z szerokim uśmiechem John. – Tylko na razie najwyraźniej ćwiczymy, jak najszybciej zginąć od zaporowego ognia przeciwnika. To przydatna umiejętność. Ten, kto ją opanuje najlepiej, będzie mógł, ku chwale ludzkości, oddać życie za swoich kolegów. A już na pewno zagwarantuje pozostałym członkom zespołu, że przynajmniej nie padną oni jako pierwsi.
Klakson w końcu przycichł, a wszyscy żołnierze znajdujący się obecnie w obszernym hangarze symulującym wnętrze jakiejś militarnej instalacji – domyślnie sarassiańskiej – zaczęli kierować się do wyjścia do baraków. Po prysznicu, jakiejś przekąsce i krótkiej przerwie mieli tu wrócić, by ponownie przystąpić do szturmu tego, na razie niezdobytego, bastionu wroga.
– TS–200 to jednak nie przelewki. Niby krzywdy zrobić nie powinno, ale każde trafienie boli jak skurczybyk – pożalił się szeregowy Porter. – A nie można by tak bez tego nieprzyjemnego elementu? Chcą nas tu tresować czy trenować?! – dodał zły na siebie i organizatorów takiej formy szkolenia. W końcu dostał w jednej chwili trzema pociskami, a siła uderzenia i ból, jaki pociski treningowe miały tylko symulować, w rzeczywistości wycisnęły całe powietrze z jego klatki piersiowej, skutecznie pozbawiając go na kilkadziesiąt sekund umiejętności wciągnięcia tlenu z powrotem do płuc.
– Nie narzekaj, Porter, istnieje doskonały powód, dla którego TS–200 działa, jak działa… – odpowiedział sierżant O’Malley. Technicznie rzecz biorąc, był dowódcą drużyny, ale w związku z uczestnictwem w szkoleniu starszego stopniem majora Lassitera wyjątkowo pełnił funkcję jego zastępcy. – Panie majorze – zwrócił się teraz do Johna sierżant – a właściwie to dlaczego TS–200 tak cholernie boli?
To pytanie wywołało kilka stłumionych śmiechów pośród członków zespołu i lekki uśmiech u tymczasowego dowódcy.
– Po to, żeby wszyscy się nad tym zastanawiali. – Po momencie konsternacji, jaką jego odpowiedź wywołała u kilku marines, John dodał: – Sarassianie nie zastanawiają się nad tym, czy sprawiają mieszkańcom podbijanych światów ból i cierpienie, ale prą metodycznie do przodu i po swoje. Musimy się wszyscy przyzwyczaić do tego, że przeciwnik może i zapewne będzie grał nieczysto, boleśnie i bezlitośnie. To, co zrobili nam parę lat temu na Ziemi, to tylko przedsmak tego, co nas wszystkich może czekać, kiedy już uda się nam przenieść główny front w tej wojnie na terytorium wroga. Dlatego TS–200, nie czyniąc szkód, zadaje taki ból, jaki zadałby prawdziwy pocisk wystrzelony z broni maszynowej. Chodzi o to, by nas wszystkich mentalnie przygotować do tego, co prędzej czy później i tak nadejdzie. Musimy być gotowi. A żołnierz, który zaprzyjaźni się z bólem, zacznie bardziej uważać. I może się na niego choć trochę uodporni.
Przez chwilę sznur uzbrojonych po zęby ludzi maszerował w ciszy i kontemplował słowa majora. Po paru krokach któryś z żołnierzy na tyle rzucił:
– Albo – mężczyzna teatralnie przewrócił oczami – twórcy TS–200 po prostu są bandą dzikich sadystów, lubiących patrzeć, jak grupa dorosłych i wyszkolonych mężczyzn wije się na ziemi z bólu i płacze jak dzieci.
– Albo! – potwierdził radośnie John, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Tym razem jego odpowiedź wywołała salwę śmiechu wszystkich członków zespołu.
John Lassiter, major sił obrony Ziemi, wyszedł z szatni po szybkim prysznicu po wspólnych ćwiczeniach z jedną z kilkunastu obecnie trenujących drużyn. Choć według wszelkich oficjalnych metryk i standardów był blisko dziewięćdziesięcioletnim człowiekiem, urodzonym jeszcze w poprzednim stuleciu, jego trzydziestoparoletnie ciało wciąż wyglądało młodo. Przeciągnął dłonią po wilgotnych włosach i od razu skierował się do stołówki, w której czekać miała na niego Ellie – kolejna wiekowa, choć zadziwiająco dobrze trzymająca się osoba.
Ellie i John byli wśród pierwszych ludzi, którzy ponad pół wieku temu nawiązali kontakt z przedstawicielami obcej cywilizacji. A właściwie dwóch obcych cywilizacji, o czym przekonali się bardzo boleśnie już wkrótce po odkryciu inteligentnego życia w Galaktyce. Mieli okazję brać udział w kluczowych dla nawiązania tego kontaktu wydarzeniach, w tym w nieudanym lądowaniu pojazdu kosmicznego na powierzchni Księżyca (a przy okazji w jego spektakularnej kraksie), pogoni za kapsułą międzyplanetarną i walce z niezrównoważonym przedstawicielem złowrogiej rasy Sarassian – Elraelem – który planował wywołać nuklearny wybuch na biegunie południowym. Po zażegnaniu pierwszego poważnego kryzysu z udziałem obcych oboje zdecydowali się, po konsultacji z przyjaznymi ludzkości Protagonistami, poddać hibernacji, aby móc zaczekać w diapauzie do momentu, w którym ich unikalne umiejętności mogłyby zostać ponownie wykorzystane do obrony Ziemi przed obcymi. Czas ten nadszedł ponad pięć lat temu, gdy Sarassianie nie tylko niespodziewanie znaleźli kolebkę ludzkiej cywilizacji – Ziemię – ale także zbombardowali jej powierzchnię setkami atomowych pocisków, niszcząc dziesiątki największych miast i zabijając lub raniąc setki milionów ludzkich istnień.
Do wywołania krótkiej zimy nuklearnej i zabicia w sumie ponad dwustu milionów niczego niespodziewających się ludzi w największych ziemskich metropoliach wystarczyło zaledwie kilka minut orbitalnego ostrzału – do tego przeprowadzonego przez garść okrętów wroga. I jakkolwiek ludzkość zdawała się nieprzygotowana do tej nierównej walki, tak wkrótce po zniszczeniu wrogich statków przez stacjonującą w pobliżu ludzkiego układu planetarnego flotę wojenną Protagonistów podjęto decyzję o odmrożeniu wszystkich zahibernowanych zasobów, jakie pół wieku wcześniej – ze względu na ich unikalne cechy i umiejętności – poddano procesowi diapauzy.
Gdy tylko John Lassiter wszedł na stołówkę oficerską księżycowej bazy, w której mieszkał i trenował, od razu dostrzegł Ellie, pogrążoną w lekturze czegoś na tablecie. Głodny po ciężkim wysiłku fizycznym szybko zgarnął coś z bufetu i z tacką wypchaną po brzegi talerzami pełnymi jedzenia skierował się do stolika, przy którym siedziała kobieta. Ellie kątem oka dostrzegła zbliżającego się do niej komandosa i przywitała go szerokim i ciepłym uśmiechem.
– Jak poszło na treningu? Dali wam popalić czy wreszcie sukces?
– Powiedziałbym, że gdyby zombie istniały, to właśnie prowadziłabyś rozmowę z jednym z nich.
– Aż tak dobrze? – spytała ciepło.
John usiadł i od razu zabrał się do pałaszowania wszystkiego, co miał na talerzu, nie przejmując się zbytnio wydawanymi przez siebie odgłosami.
– Wiesz, że jesz, jakbyś jedzenia przez tydzień nie widział? – wypaliła odrobinę zażenowana Ellie. – Myślałam, że oficerowie mają opanowane takie trudne umiejętności, jakimi są podstawy kultury przy stole…
– To prawda, generalnie mamy to wszystko w małym paluszku – odparł z pełnymi ustami. – Ale musisz mi wybaczyć, jestem taki głodny, że zjadłbym konia z kopytami. Te symulacje potyczek są straszliwie wymagające. Zdaję sobie sprawę, że chcą porządnie przygotować wszystkich marines do ewentualnych misji za liniami wroga, ale dlaczego kapitan akurat mnie kazała wziąć udział w tym zadaniu, skoro swoją pracę mam wykonywać z centrum dowodzenia, tego naprawdę nie wiem i nie rozumiem.
– Kapitan wysłała cię na to zadanie, bo, technicznie rzecz biorąc, nie widziałeś prawdziwej akcji od ponad pół wieku. Odrobina ruchu i przypomnienia, jak bawić się z innymi, nie zaszkodzi ci – zripostowała. – Poza tym kapitan wie, jak bardzo brakuje ci tego uczucia współpracy z innymi, którego doświadczyłeś w okopach. A skoro teraz jesteś oficerem taktycznym na największym gwiezdnym okręcie marynarki wojennej, to jedynym sposobem na to, żebyś kompletnie nie zdziadział za konsolą w wygodnym fotelu w centrum dowodzenia, jest wysyłanie cię na te symulacje raz na jakiś czas – dodała żartobliwie.
– Fajnie mieć chody u szefowej. Dba o moją kondycję i jednocześnie zapewnia mi same rozrywki na strzelnicy! – stwierdził mężczyzna, wypluwając jednocześnie niechcący odrobinę przeżuwanego właśnie jedzenia.
– John… – westchnęła Ellie, tracąc powoli cierpliwość, i spojrzała na mężczyznę spode łba. Mimo wszystko wciąż nieco bawił ją jego niechlujny sposób pochłaniania kolacji. – Jedzenie ci leci, na litość boską. Inni tu są, jaki dajesz im przykład?
– Jacy inni, jak tu sami oficerowie siedzą i nikt nawet nie patrzy w naszą stronę?
– Bo udają, że tego nie widzą, ale uwierz mi, wszyscy nas obserwują.
John podniósł na chwilę wzrok znad talerza, przełykając wielki kęs mięsa, i rozejrzał się po sali. Dostrzegł grupki oficerów rzucających niemalże niezauważalne, ukradkowe spojrzenia w ich kierunku. Kiedy tylko poczuł się trochę nieswojo, a poczuł się tak momentalnie, zaróżowił się na twarzy i zwolnił przeżuwanie.
– Od razu lepiej – pochwaliła Ellie, poklepując go po dłoni. – Tak jak mojego męża w domu uczyłam, brawo.
– Tak jest, pani kapitan… – John puścił oko do kobiety, lekko przy tym salutując, ale tak, by postronni świadkowie tego nie zauważyli. – Pamiętasz jeszcze, jak się poznaliśmy?
– Jakże mogłabym zapomnieć! Nieczęsto facet na pierwszym spotkaniu strzela do mnie z broni palnej w zamkniętej przestrzeni – odparła z uśmiechem, wracając do tych wspomnień.
– I kto by pomyślał, że ledwie sześćdziesiąt lat upłynęło od tego momentu, a to ja teraz muszę salutować tobie i spełniać wszystkie twoje zachcianki.
– Wszystkie…? – zapytała zalotnie Ellie, sprawiając, że John lekko się zmieszał.
Burzliwe wydarzenia z ich wspólnej przeszłości – zarówno te mające miejsce na powierzchni Księżyca, jak i te rozgrywające się głęboko pod powierzchnią Ziemi, w tajnym, starożytnym kompleksie obcych – zbliżyły ich do siebie. Uczucie między nimi w ciągu kilkunastu miesięcy rozwinęło się na tyle, że zanim jeszcze poddali się hibernacji, postanowili się pobrać i wspólnie – na dobre i na złe – nieść brzemię obrony Ziemi przed Sarassianami, gdy tylko pomoc będzie potrzebna.
Teraz też razem służyli na Wendecie – pierwszym ludzkim gwiezdnym okręcie wojennym, który wyszedł ze stoczni orbitalnej raptem kilka dni temu i właśnie przechodził ostatnie przygotowania przed rozpoczęciem służby w roli statku flagowego dla powstającej floty. Ta ostatecznie składać się miała co najmniej z kilkuset okrętów różnych klas i rozmiarów, ale do zakończenia prac nad jej budową, a co dopiero do przeszkolenia wystarczającej do jej obsadzenia odpowiedniej kadry, było wciąż jeszcze dalej niż bliżej. Zanim tempo produkcji nowych jednostek będzie w stanie sprostać wymogom tak intensywnej rozbudowy systemów i sił obronnych kolebki ludzkiej cywilizacji, upłyną jeszcze zapewne całe lata, i to mimo wspomagania rewolucyjną technologią stoczniową Protagonistów. Wkrótce miały zostać zbudowane kolejne doki stoczni orbitalnej. W planach było także stworzenie dwóch dodatkowych instalacji, zdolnych do produkcji co najmniej czterdziestu okrętów rocznie każda, na orbitach Księżyca i Marsa, a także przynajmniej jednej w układzie Epsilon Eridani, w którym powstała i rozrastała się w ekscytującym tempie pierwsza ludzka kolonia poza Układem Słonecznym.
Od odkrycia Gai – księżyca Epsilon Eridani 5, gazowego olbrzyma, na którego natrafił Julius Cousteau podczas lotu pierwszego ludzkiego międzygwiezdnego okrętu – Odkrywcy – upłynęło zaledwie kilka lat. Jednak z pomocą obcych przyjaciół i ich statków udało się rozpocząć błyskawiczny proces budowy zaczątków przyszłych miast i instalacji wojskowych. Setki tysięcy ludzi już relokowało się na tę nową, dziewiczą planetę, z nadzieją na lepszą przyszłość, a jednocześnie z chęcią budowy czegoś nie tylko nowego, ale także czegoś, co da im samym oraz tym, którzy pozostali na Ziemi, nadzieję. Na to, że jeśli Sarassianie wrócą na rodzimą planetę człowieka z większymi siłami, to ludzkość w najgorszym scenariuszu nie zniknie i przetrwa tu. A jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planami ułożonymi wspólnie z Protagonistami już ponad sześćdziesiąt lat temu, Gaja nie tylko stanie się „zapasową” planetą dla całej ludzkości, ale i ważną fabryką kolejnych okrętów wojennych. Dzięki obecności potężnego pasa bogatych w najpotrzebniejsze pierwiastki asteroid, który znajdował się w tym układzie względnie niedaleko Gai, lokalizacja ta okazała się wymarzonym miejscem do rozpoczęcia zakrojonych na szeroką skalę działań w tym zakresie.
– A wiesz, że do dzisiaj mi nie powiedziałaś, jak doszło do tego, że oboje mamy przydział na ten sam okręt, ani w jaki sposób zostałaś moim przełożonym? – zapytał w pewnym momencie John. – Zgodnie z przepisami małżonkowie, a nawet po prostu osoby romantycznie ze sobą związane, nie mogą służyć na tej samej jednostce. Zasady takie obowiązują właściwie od ponad wieku i nie słyszałem jeszcze o odstępstwach od tej reguły – zauważył.
– Cóż, nie chcę zabrzmieć nieskromnie, ale… nie jesteśmy do końca zwyczajnymi ludźmi, pamiętasz? Ja mam gen, dzięki któremu mogę korzystać bezproblemowo z obcej technologii, właściwie uratowałam świat przed nuklearnym holokaustem. A ty… No cóż… – Ellie zawiesiła na chwilę głos.
– Hej! – zaoponował ostentacyjnie urażony mężczyzna.
– Żartuję przecież! Wiadomo, że jako świetny komandos i jedna z bardzo niewielu osób, która widziała obcego robota bojowego w akcji, miałeś ogromny wkład w to wszystko, co udało się zrobić w ramach przygotowań do tej wojny. To wszystko wciąż ma jeszcze niemałe przełożenie na to, co nam wolno.
– I chyba nie przeszkadzają znajomości na samej górze, co? – zażartował John, mając na myśli zarówno Juliusa Cousteau, który dzięki zastosowaniu specjalnej, przedłużającej życie terapii Protagonistów wciąż znakomicie się trzymał i uczestniczył aktywnie w przygotowaniach do obrony Ziemi, jak i Cassandrę Yeager, długoletnią dyrektor tajnego księżycowego ośrodka, a także osobę, którą Ellie darzyła wielkim zaufaniem i przyjaźnią.
– Nie – roześmiała się kobieta. – W najmniejszym stopniu.
Po kolejnych minutach spędzonych na stołówce oboje odrobinę bardziej wypoczęci, a John dodatkowo syty – bo zjadł absolutnie wszystko, co tylko udało mu się wcisnąć na talerz – przeszli w swojej rozmowie do bardziej przyziemnych, bieżących spraw. Związane były one głównie z postępem przygotowania nie tylko floty obronnej, ale także fortyfikacji, które w bardzo intensywnym tempie projektowano i budowano wokół każdego zamieszkałego przez człowieka globu. Zresztą nie tylko przy ludzkich planetach, księżycach czy instalacjach liczba obiektów obronnych rosła w zastraszającym tempie. Protagoniści, mimo iż oficjalnie o tym wiele nie mówili, również na potęgę zbroili swoje światy. Nikt nie chciał zostać zastany z ręką w nocniku podczas kolejnej, być może niezapowiedzianej wizyty Sarassian w tym rejonie Galaktyki.
John wypił spory łyk soku owocowego i westchnął. Spojrzał Ellie prosto w oczy już z bardziej poważną miną i zapytał:
– A jak postępy w budowie instalacji obronnych na orbicie? Nadal wszystko idzie zgodnie z planem? Czy może podczas ostatniej rozmowy z admirałem Kane’em i Aurorą udało się ustalić coś nowego?
Kąciki oczu i ust Ellie odrobinę się uniosły w reakcji na to pytanie, a na jej twarzy pojawił się zarys uśmiechu.
– Tak, jest wiele dobrych wiadomości. Właściwie chyba tylko takie. Prace wrą. Poza flotą, która powstaje na Księżycu, a na późniejszym etapie na orbicie, prawie wszystkie ziemskie fabryki produkują satelity obronne. A przynajmniej te fabryki, których nie zniszczyli Sarassianie i które nie wytwarzają produktów niezbędnych dla cywilnej populaji. No i te wybudowane specjalnie na nasze militarne potrzeby. Wszystko powstaje w najnowszej technologii i we współpracy z naszymi przyjaciółmi.
– Opłaca się mieć takich przyjaciół – zażartował major, łapiąc Ellie delikatnie za dłoń. – Będziemy gotowi na czas?
– Cóż, tutaj trudno wyrokować – zawahała się kobieta. – Właściwie nie wiemy z całą pewnością, czy w ogóle ktokolwiek tutaj dotrze i nam ponownie poważnie zagrozi…
– Po to właśnie te wszystkie misje zwiadowcze w odległe zakątki sąsiedztwa Sarassian, prawda?
– Tak – odpowiedziała krótko Ellie. – Ale sam wiesz, że kosmos jest ogromny i zanim zwiadowcy znajdą granice układów Sarassian, może być już za późno. Albo mogą przypadkiem natrafić na samo centrum ich terytorium i nigdy nie usłyszymy o nich ponownie – dodała z posępną miną. – Po prostu nie wiemy, czy będziemy mieć wystarczająco dużo czasu na przygotowania. Ale… – Zawahała się na chwilę. – Jeśli Sarassianie dadzą nam jeszcze trzy lata… może odrobinę mniej, to to, co tu zastaną, z pewnością zaskoczy nawet ich. Planowane są dziesiątki tysięcy laserowych satelitów obronnych, kilka większych orbitalnych stacji bojowych, każda wyposażona co najmniej w cztery takie reaktory jak te na Wendecie i całe mnóstwo uzbrojenia. Do tego redundantne emitery najnowszych tarcz trójfazowych. To będą prawdziwe fortece. No i jeszcze kilka niespodzianek, tak na wszelki wypadek – dodała, mrużąc oczy. – Będziemy wtedy gotowi nie tylko do stawienia im czoła, ale także do obrony największych skupisk naszej populacji przed dowolnych rozmiarów siłami.
– Trzy lata?! Myślałem, że Sarassianie nie dysponują tak szybkimi napędami międzygwiezdnymi. Ostatnim razem droga do nas zajęła im… prawie pięćdziesiąt lat? – wypalił zaskoczony John odrobinę głośniej i żywiej, aniżeli pierwotnie planował, sprawiając, że kilka głów obróciło się w kierunku zajmowanego przez nich stolika.
– Aurora rozmawiała na ten temat ze swoimi naukowcami i jest przekonana, że Sarassianie pracują nad lepszą technologią. Teraz, kiedy wiedzą, że w naszym zakątku Galaktyki ktoś skutecznie postawił się ich trzem niszczycielom, będą chcieli szybko tu wrócić i dokończyć dzieła – wyjaśniła Ellie. – Naukowcy Protagonistów są właściwie pewni, że dopracowanie napędu sarassiańskich okrętów to kwestia niewielkich zmian projektowych. Dlaczego Sarassianie nie poprawili tej technologii wcześniej? Tego nikt nie rozumie, tym bardziej że Sarassianie na swoim etapie rozwoju z pewnością są w stanie sobie z tym zagadnieniem szybko poradzić – dodała zamyślona.
– Sądziłem, że do kolejnego spotkania z tymi potworami dojdzie już na ich terytorium, a przygotowania instalacji obronnych u nas to tylko formalność. Wiesz… Tak na wszelki wypadek.
– Ale tak właśnie jest! – odpowiedziała kobieta bardziej entuzjastycznie, uśmiechając się ponownie. – Taki jest plan. Myślisz, że po co powstała Wendeta? Obrona Ziemi to plan awaryjny, ale nie możemy dać się ponownie zaskoczyć tak jak ostatnio… Dobrze, że nie musiałam oglądać całego tego zniszczenia na własne oczy. – Ellie obruszyła się delikatnie na samą myśl o nuklearnym bombardowaniu powierzchni Ziemi sprzed kilku lat.
– No dobra… – zaczął John, ale przerwał i zakrył na chwilę usta dłonią, tłumiąc ziewnięcie. – Czyli teraz damy radę. I na tym skończmy, bo padam. – Uśmiechnął się ciepło, po czym wstał od stołu, wyciągając jednocześnie dłoń do żony.
– Chodźmy spać. Wiem, że gdybyś tylko mogła, to nadal siedziałabyś z tym swoim tabletem i przeglądała kolejne strony zestawień materiałowych i grafików, ale jutro czeka nas pracowity dzień. Z tego, co pamiętam – uśmiechnął się do niej szelmowsko – pani kapitan Ellie Johnson-Lassiter wspominała coś o pobudce z samego rana.
Kobieta uśmiechnęła się ciepło i skinęła głową. Faktycznie nadeszła już pora, by udać się na spoczynek do wspólnej kajuty oficerskiej, którą przydzielono im na czas przygotowań Wendety do pierwszego lotu szkoleniowego. Miał on się odbyć już za kilka dni. Wszystkie prace przygotowawcze były obecnie już na finiszu.
Ellie ujęła dłoń Johna, po czym zwróciła się do niego, ziewając teatralnie:
– Ten jeden raz, majorze, uznam pana autorytet i nie będę protestować. Do łóżka, marsz!ROZDZIAŁ 3
Marie! – zawołał mężczyzna ubrany w ciemny mundur bez insygniów, podbiegając z szerokim uśmiechem do atrakcyjnej, około trzydziestoletniej kobiety. – Tu jesteś! – Zatrzymał się z wyraźną ulgą, wypuszczając powietrze z klatki piersiowej tak, jak gdyby właśnie przebiegł półmaraton. Gdy po upływie kilku sekund udało mu się nieco uspokoić oddech, dodał trochę urażony: – Wszędzie cię szukałem. Mieliśmy się nie rozdzielać… Obiecałaś, że nie będziesz się sama oddalać ode mnie w tym miejscu. Gdyby tylko Julius dowiedział się, że straciłem cię choćby na moment z oczu, postawiłby mnie przed sądem wojskowym za niesubordynację!
– Oj, ale ja nie poszłam nigdzie daleko. Cały czas jestem w zasięgu komunikatorów – żachnęła się kobieta, niemalże teatralnie urażona oskarżeniem. Po chwili jednak na jej twarzy pojawił się zawadiacki uśmiech i dodała: – Ale nie powiem, miło wiedzieć, że mój dziadek tak bardzo dba o moje bezpieczeństwo, że byłby skłonny wsadzić do karceru jednego ze swoich najlepszych oficerów za taką błahostkę.