Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Nóż - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nóż - ebook

Opowieść o bliskim spotkaniu ze śmiercią i wielkiej afirmacji życia.

Rozważania po próbie zabójstwa.

12 sierpnia 2022 roku – dziesięć lat po publikacji autobiografii Salmana Rushdiego zatytułowanej Joseph Anton – życie dopisało dramatyczny epilog do tamtej książki.

Na scenę amfiteatru w Chautauqua w stanie Nowy Jork w trakcie spotkania z autorem, który miał mówić m.in. o wolności słowa, wtargnął młody Amerykanin i zadał wybitnemu pisarzowi kilkanaście ciosów nożem. Dlaczego to zrobił? Czy motywem była fatwa z 1989 roku?

Rushdie z brutalną szczerością wraca w Nożu do wydarzeń tamtego dnia, a także do długiej rekonwalescencji, w której wspierali go żona Eliza, rodzina, armia lekarzy i fizjoterapeutów oraz czytelnicza społeczność z całego świata. W swych refleksjach na temat życia, miłości, sztuki, znajdowania w sobie siły, by się podnieść po stracie, w głęboko poruszający sposób przypomina nam, jak wielką moc ma słowo i że literatura potrafi znaleźć sens w tym, co niewyobrażalne.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-913-4
Rozmiar pliku: 979 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POLECAMY

SAL­MAN RUSH­DIE

W REBI­SIE

_Cza­ro­dziejka z Flo­ren­cji_

_Dwa lata, osiem mie­sięcy i dwa­dzie­ścia osiem nocy_

_Dzieci pół­nocy_

_Furia_

_Gri­mus_

_Harun i Morze Opo­wie­ści_

_Języki prawdy_

_Joseph Anton. Auto­bio­gra­fia_

_Luka i Ogień Życia_

_Mia­sto Zwy­cię­stwa_

_Ojczy­zny wyobra­żone_

_Ostat­nie wes­tchnie­nie Maura_

_Quichotte_

_Sza­tań­skie wer­sety_

_Śali­mar klaun_

_Wschód, Zachód_

_Wstyd_

_Zie­mia pod jej sto­pami_

_Złoty dom Gol­de­nów_1

———

Nóż

Za kwa­drans jede­na­sta 12 sierp­nia 2022 roku w sło­neczne piąt­kowe przed­po­łu­dnie na pół­nocy stanu Nowy Jork, nie­długo po wyj­ściu na scenę amfi­te­atru w Chau­tau­qua, gdzie mia­łem mówić o tym, jak ważne jest zapew­nie­nie ochrony zagro­żo­nym pisa­rzom, zosta­łem zaata­ko­wany i nie­mal uśmier­cony przez mło­dego nożow­nika.

Był ze mną Henry Reese, współ­twórca, razem z żoną Diane Samu­els, pro­jektu Mia­sto Schro­nie­nia Pit­ts­burgh ofe­ru­ją­cego pomoc pisa­rzom, któ­rzy w swo­ich kra­jach są nara­żeni na nie­bez­pie­czeń­stwo. O tym wła­śnie mie­li­śmy opo­wie­dzieć z Hen­rym w Chau­tau­qua: o two­rze­niu w Ame­ryce bez­piecz­nych prze­strzeni dla pisa­rzy z innych kra­jów oraz o moim udziale w począt­kach tego przed­się­wzię­cia. W tam­tym tygo­dniu w Chau­tau­qua Insti­tu­tion pla­no­wano cały cykl spo­tkań pod hasłem „Coś wię­cej niż azyl. Przede­fi­nio­wa­nie ame­ry­kań­skiego domu” i roz­mowa ze mną była jego czę­ścią.

Do tej roz­mowy jed­nak nie doszło. Nie­ba­wem mia­łem się prze­ko­nać, że dla mnie tego dnia ten amfi­te­atr nie jest bez­pieczną prze­strze­nią.

Wciąż widzę tę chwilę w zwol­nio­nym tem­pie. Śle­dzę wzro­kiem bie­gną­cego męż­czy­znę, gdy ten wyska­kuje z widowni i się do mnie zbliża. Widzę każdy krok tego sza­lo­nego pędu. Obser­wuję sie­bie: pod­no­szę się i odwra­cam do niego. (I w tej pozy­cji już zostaję, ani na chwilę się od niego nie odwra­cam. Na ple­cach nie ma ani jed­nej rany). W odru­chu samo­obrony pod­no­szę lewą rękę. On zata­pia w niej nóż.

Póź­niej jest jesz­cze wiele cio­sów – w szyję, w klatkę pier­siową, w oko, wszę­dzie. Czuję, jak ugi­nają się pode mną nogi, i upa­dam.

———

Czwart­kowy wie­czór 11 sierp­nia był moim ostat­nim wie­czo­rem nie­win­no­ści. Prze­cha­dza­li­śmy się bez­tro­sko z Hen­rym i Diane po tere­nie Chau­tau­qua Insti­tu­tion i zje­dli­śmy przy­jemną kola­cję w 2 Ames, restau­ra­cji na rogu małego parku o nazwie Bestor Plaza. Wspo­mi­na­li­śmy moje wystą­pie­nie sprzed osiem­na­stu lat w Pit­ts­bur­ghu o roli, jaką ode­gra­łem w stwo­rze­niu Mię­dzy­na­ro­do­wej Sieci Miast Schro­nie­nia. Henry i Diane byli obecni na tam­tym odczy­cie, który zain­spi­ro­wał ich do sta­rań o to, by Pit­ts­burgh także stał się „mia­stem schro­nie­nia”. Na począ­tek ufun­do­wali jeden nie­wielki dom i zapro­sili chiń­skiego poetę Huang Xianga, który prze­pięk­nie ude­ko­ro­wał jego ele­wa­cję wier­szem zapi­sa­nym wiel­kimi bia­łymi zna­kami pisma chiń­skiego. Henry i Diane stop­niowo roz­sze­rzali pro­jekt, aż w dziel­nicy North Side powstała cała ulica domów-azy­lów, Samp­so­nia Way. Cie­szy­łem się, że swoją obec­no­ścią w Chau­tau­qua mogę uczcić ich osią­gnię­cia.

Nie wie­dzia­łem nato­miast, że na tere­nie Chau­tau­qua Insti­tu­tion prze­bywa już mój nie­do­szły zabójca. Tra­fił tam z pod­ro­bio­nym doku­men­tem toż­sa­mo­ści, jego fał­szywe imię i nazwi­sko powstało z połą­cze­nia praw­dzi­wych imion i nazwisk zna­nych eks­tre­mi­stów szy­ic­kich, i w cza­sie, gdy my pie­szo uda­wa­li­śmy się na kola­cję, a potem wra­ca­li­śmy do naszego pen­sjo­natu, on też gdzieś tam krą­żył, i to już od paru dni, spał pod gołym nie­bem, spraw­dzał miej­sce przy­szłego ataku i ukła­dał swój plan nie­zau­wa­żony przez kamery moni­to­ringu ani straż­ni­ków. W każ­dej chwili mogli­śmy się na niego natknąć.

Nie chcę w tej rela­cji posłu­gi­wać się jego imie­niem. Napast­nik, nie­do­szły zabójca, nie­mą­dry czło­wiek, który przy­jął pewne zało­że­nia na mój temat i z któ­rym mia­łem nie­mal śmier­telne spo­tka­nie… zła­pa­łem się na tym, że w myślach, co chyba można mi wyba­czyć, nazy­wam go Ass¹ – czyli, deli­kat­nie ujmu­jąc, „osioł”. Jed­na­ko­woż na potrzeby tego tek­stu będę go nazy­wał bar­dziej oby­czaj­nie „A.”. Moja sprawa, jak go okre­ślam w domo­wym zaci­szu.

Ów „A.” nie zadał sobie trudu, żeby się dowie­dzieć cze­goś wię­cej o czło­wieku, któ­rego posta­no­wił zabić. Jak sam przy­znał, prze­czy­tał led­wie dwie strony mojej książki i obej­rzał parę fil­mi­ków na YouTu­bie, i to mu wystar­czyło. Możemy z tego wywnio­sko­wać, że cokol­wiek skło­niło go do ataku, nie były to _Sza­tań­skie wer­sety_.

W niniej­szej książce spró­buję zro­zu­mieć, co było rze­czy­wi­stym powo­dem.

———

Rano 12 sierp­nia na sło­necz­nym tara­sie oka­za­łego hotelu Athe­na­eum zje­dli­śmy wcze­sne śnia­da­nie ze spon­so­rami wyda­rze­nia. Nie jadam dużych śnia­dań, ogra­ni­czy­łem się więc do kawy i cro­is­santa. Pozna­łem haitań­skiego poetę Sony’ego Ton-Aime’a, który peł­nił w Chau­tau­qua funk­cję dyrek­tora pro­gramu lite­rac­kiego imie­nia Micha­ela I. Rudella. Miał nas zapo­wie­dzieć na sce­nie. Pro­wa­dzi­li­śmy lekką roz­mowę o wadach i zale­tach zama­wia­nia lub niezama­wia­nia nowych ksią­żek na Ama­zo­nie. (Wyzna­łem, że od czasu do czasu to robię). A póź­niej prze­szli­śmy przez hote­lowy hol, prze­cię­li­śmy nie­wielki pla­cyk i zna­leź­li­śmy się za kuli­sami amfi­te­atru, gdzie Henry przed­sta­wił mnie swej dzie­więć­dzie­się­cio­let­niej matce, co było miłe.

Tuż przed wystę­pem wrę­czono mi kopertę z cze­kiem – moje hono­ra­rium. Wsu­ną­łem ją do wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki i pora było zaczy­nać show. Sony, Henry i ja wyszli­śmy na scenę.

Amfi­te­atr mie­ści ponad cztery tysiące osób. Widow­nia nie była pełna, ale publicz­ność dopi­sała. Sony krótko nas przed­sta­wił z mów­nicy po lewej stro­nie sceny. Ja sie­dzia­łem z pra­wej strony. Publicz­ność nagro­dziła nas gorą­cymi okla­skami. Pamię­tam, że pod­nio­słem prawą rękę, by podzię­ko­wać za aplauz. Wtem kątem pra­wego oka – była to ostat­nia rzecz, którą miało zoba­czyć moje prawe oko – dostrze­głem męż­czy­znę w czerni bie­gną­cego ku mnie z pra­wej strony widowni. Czarny strój, czarna maska na twa­rzy. Nad­cią­gał nisko pochy­lony jak szybko nad­la­tu­jący pocisk. Zerwa­łem się z miej­sca i patrzy­łem, jak się zbliża. Nie pró­bo­wa­łem ucie­kać. Sta­łem jak urze­czony.

Minęły ponad trzy­dzie­ści trzy lata od słyn­nego wyroku śmierci wyda­nego przez aja­tol­laha Ruhol­laha Cho­mej­niego na mnie i wszyst­kich, któ­rzy się przy­czy­nili do opu­bli­ko­wa­nia _Sza­tań­skich wer­se­tów_, i w tych latach, przy­znaję, wyobra­ża­łem sobie nie­kiedy, jak mój zabójca wstaje na jakimś publicz­nym forum i rzuca się na mnie w ten wła­śnie spo­sób. Gdy więc ujrza­łem ów mor­der­czy kształt pędzący w moją stronę, pierw­szą myślą było: _A więc to ty. Jesteś_. Ponoć ostat­nie słowa Henry’ego Jamesa brzmiały nastę­pu­jąco: „A więc przy­szła, ta dys­tyn­go­wana”. Śmierć się­gała teraz też po mnie, ale wcale nie wyda­wała mi się dys­tyn­go­wana. Raczej ana­chro­niczna.

To była moja druga myśl: _Dla­czego teraz? Naprawdę? Minęło tyle czasu. Dla­czego teraz, po tych wszyst­kich latach?_ Prze­cież świat o tam­tej spra­wie dawno zapo­mniał, temat był zamknięty. A jed­nak mknął teraz ku mnie pew­nego rodzaju podróż­nik w cza­sie, krwawy duch z prze­szło­ści.

W amfi­te­atrze tego dnia nie było widać ochrony… dla­czego? nie wiem… nikt mu więc nie zastą­pił drogi. A ja sta­łem tylko, wpa­try­wa­łem się w niego, nie­zdolny się ruszyć jak zamarły z prze­ra­że­nia zając w świa­tłach samo­chodu.

I wtedy mnie dopadł.

Nie widzia­łem noża, a przy­naj­mniej nie pamię­tam, żebym go widział. Nie wiem, czy był długi czy krótki, z sze­roką głow­nią noża myśliw­skiego czy wąską szty­le­tową, z ząb­kami jak nóż do kro­je­nia chleba, zakrzy­wiony jak pół­księ­życ, czy był to nóż sprę­ży­nowy ulicz­nika, czy choćby zwy­kły nóż do kro­je­nia mięsa wykra­dziony z mami­nej kuchni. Wszystko jedno. Ta nie­wi­dzialna broń była sku­teczna, zro­biła swoje.

———

Dwie noce przed wylo­tem do Chau­tau­qua przy­śniło mi się, że zaata­ko­wał mnie męż­czy­zna z włócz­nią, gla­dia­tor w rzym­skim amfi­te­atrze. Publicz­ność rykiem doma­gała się krwi. Tur­la­łem się po ziemi, usi­łu­jąc umknąć przed pchnię­ciami gla­dia­tora, i krzy­cza­łem. Nie po raz pierw­szy przy­śniło mi się coś takiego. Wcze­śniej dwu­krot­nie już, gdy moje wyśnione „ja” mio­tało się po ziemi, moje rze­czy­wi­ste śpiące „ja” rów­nież przy wtó­rze krzy­ków sto­czyło swe ciało – moje ciało – z łóżka, a ja budzi­łem się po bole­snym zde­rze­niu z pod­łogą sypialni.

Tym razem nie spa­dłem z łóżka. Moja żona Eliza – powie­ścio­pi­sarka, poetka, foto­gra­ficzka Rachel Eliza Grif­fi­ths – w porę mnie obu­dziła. Usia­dłem wstrzą­śnięty tym, jak bru­talny i żywy był ten sen. Odnio­słem wra­że­nie, że to zły omen (cho­ciaż w prze­czu­cia nie wie­rzę). Prze­cież w Chau­tau­qua mia­łem wystą­pić w amfi­te­atrze.

– Nie chcę tam jechać – oznaj­mi­łem Eli­zie.

Różni ludzie jed­nak na mnie liczyli – liczył na mnie Henry Reese, od jakie­goś już czasu wyda­rze­nie było rekla­mo­wane, sprze­dano bilety – a poza tym obie­cano mi za występ nie­małe hono­ra­rium. Tak się aku­rat skła­dało, że mie­li­śmy do opła­ce­nia kilka dużych rachun­ków; nasz domowy sys­tem kli­ma­ty­za­cyjny był prze­sta­rzały, ledwo zipał i trzeba go było wymie­nić, pie­nią­dze więc miały się bar­dzo przy­dać.

– Powi­nie­nem poje­chać – zde­cy­do­wa­łem.

Nazwa mia­steczka Chau­tau­qua wzięła się od jeziora Chau­tau­qua, nad któ­rym leży. „Chau­tau­qua” to słowo z języka erie, któ­rym posłu­gi­wał się lud Erie, lecz ani ów lud, ani jego język nie prze­trwały do dzi­siej­szych cza­sów, toteż nie jest jasne, co ono ozna­cza. Może zna­czyć „dwa moka­syny” albo „zwią­zany pośrodku worek”, albo coś zupeł­nie innego. Może opi­suje kształt jeziora, a może nie. Nie­które rze­czy prze­pa­dły w prze­szło­ści, czyli tam, gdzie koń­czymy wszy­scy, w więk­szo­ści zapo­mniani.

Po raz pierw­szy zetkną­łem się z tym sło­wem w roku 1974, mniej wię­cej w cza­sie, gdy skoń­czy­łem pisać swoją pierw­szą powieść. W kul­to­wej książce z tam­tego roku, _Zen i sztuka obsługi moto­cy­kla_ Roberta M. Pir­siga. Nie pamię­tam z tej książki zbyt wiele, nie­spe­cjal­nie inte­re­suję się moto­cy­klami i bud­dy­zmem zen, pamię­tam jed­nak, że spodo­bało mi się to dziwne słowo, podo­bała mi się też kon­cep­cja spo­tkań Chau­tau­qua, pod­czas któ­rych w atmos­fe­rze tole­ran­cji, otwar­to­ści i swo­body oma­wiane są różne idee. Pod koniec XIX i na początku XX wieku ruch „lata­ją­cych uni­wer­sy­te­tów Chau­tau­qua”, zro­dziw­szy się w owym mia­steczku nad brze­gami jeziora, roz­po­wszech­nił się w całej Ame­ryce i The­odore Roose­velt nazwał go „naj­bar­dziej ame­ry­kań­ską rze­czą w Ame­ryce”.

Już kie­dyś wystę­po­wa­łem w Chau­tau­qua, nie­mal dokład­nie dwa­na­ście lat wcze­śniej, w sierp­niu 2010 roku. Dosko­nale pamię­ta­łem kame­ralną atmos­ferę jakby klasz­tor­nego odosob­nie­nia, schludne, czy­ste, wysa­dzane drze­wami ulice wokół amfi­te­atru. (Lecz ku memu zdzi­wie­niu teraz zna­la­złem się w innym amfi­te­atrze. Ten poprzedni został roze­brany i prze­bu­do­wany w 2017 roku). W murach Chau­tau­qua Insti­tu­tion, w tej idyl­licz­nej spo­łecz­no­ści, zbie­rali się siwo­włosi libe­ra­ło­wie, miesz­kali w wygod­nych drew­nia­nych domach, gdzie zamy­ka­nie drzwi na klucz wyda­wało się nie­po­trzebne. Prze­by­wa­nie w tym miej­scu było jak cof­nię­cie się w cza­sie do daw­niej­szego nie­win­nego świata, który ist­niał być może tylko w marze­niach.

Tam­tego ostat­niego nie­win­nego wie­czoru, 11 sierp­nia, sta­łem samot­nie przed pen­sjo­na­tem i spo­glą­da­łem na peł­nię Księ­życa, który jasno oświe­tlał jezioro. Samot­nie, zanu­rzony w nocy, tylko ja i Księ­życ. W mojej powie­ści _Mia­sto Zwy­cię­stwa_ pierwsi władcy Bisnagi, impe­rium w połu­dnio­wych Indiach, twier­dzili, że wywo­dzą się od boga Księ­życa, należą do Rodu Księ­ży­co­wego podob­nie jak Pan Kryszna i potężny niczym Achil­les wojow­nik Ardźuna z _Maha­bha­raty_. Podo­bał mi się pomysł, że zamiast wyprawy Zie­mian na Księ­życ w statku kosmicz­nym oso­bli­wie nazwa­nym na cześć grec­kiego boga słońca Apol­lina to księ­ży­cowe bóstwa sfru­nęły z natu­ral­nego sate­lity na Zie­mię. Sta­łem tam przez pewien czas w lunar­nej poświa­cie i pozwa­la­łem myślom krą­żyć wokół spraw księ­ży­co­wych. Przy­po­mniała mi się apo­kry­ficzna aneg­dota o tym, jak to Neil Arm­strong posta­wił stopę na Księ­życu i mruk­nął pod nosem: „Powo­dze­nia, panie Gor­sky”, ponie­waż jako pod­ro­stek w Ohio pod­słu­chał kłót­nię sąsia­dów wywo­łaną tym, że pan Gor­sky miał ochotę na seks oralny. „Docze­kasz się – odparła pani Gor­sky – jak chło­pak sąsia­dów przej­dzie się po Księ­życu”. Nie­stety histo­ria ta nie była praw­dziwa, ale moja przy­ja­ciółka Alle­gra Huston nakrę­ciła o tym zabawny film.

Pomy­śla­łem też o _Odle­gło­ści Księ­życa_, opo­wia­da­niu Itala Calvina ze zbioru _Wszyst­kie opo­wie­ści kosmi­ko­miczne_, o cza­sach, kiedy Księ­życ był znacz­nie bli­żej Ziemi niż teraz i kochan­ko­wie mogli nań prze­sko­czyć na roman­tyczną księ­ży­cową schadzkę.

I pomy­śla­łem o jed­nym z odcin­ków kre­skówki _Tex Avery przed­sta­wia_ pod tytu­łem _Wilk i owca_ o owieczce, która zja­dła Księ­życ.

W ten wła­śnie spo­sób, na zasa­dzie wol­nych sko­ja­rzeń, działa mój umysł.

Na koniec przy­po­mniał mi się czter­na­sto­mi­nu­towy niemy film Geo­r­ges’a Mélièsa _Le Voy­age dans la Lune_, kla­syk począt­ków kine­ma­to­gra­fii z roku 1902 o pierw­szych ludziach – ubra­nych w cylin­dry i sur­duty, z para­so­lami w rękach – któ­rzy wylą­do­wali na Księ­życu, odbyw­szy podróż w wystrze­lo­nej z olbrzy­miej armaty kap­sule o kształ­cie poci­sku. Oto naj­słyn­niej­szy kadr z tego filmu – lądo­wa­nie na Księ­życu:

Wspo­mi­na­jąc scenę, w któ­rej rakieta kosmiczna tra­fia w prawe oko Księ­życa, nie mia­łem poję­cia, co takiego dla mojego pra­wego oka trzyma w zana­drzu następny dzień.

Patrzę wstecz na tego szczę­śli­wego czło­wieka, sie­bie, gdy stoi tam ską­pany w świe­tle sierp­nio­wego Księ­życa w ową czwart­kową noc. Jest szczę­śliwy, ponie­waż roz­ta­cza się przed nim piękny widok; i ponie­waż jest zako­chany; i ponie­waż skoń­czył pisać powieść – wła­śnie dopiął ją na ostatni guzik, czyli wyko­nał korektę szpal­tową – i pierwsi czy­tel­nicy przyj­mują ją z entu­zja­zmem. Życie wydaje się łaskawe. My jed­nak wiemy coś, o czym nie wie on. Wiemy, że temu szczę­śli­wemu czło­wie­kowi nad jezio­rem grozi śmier­telne nie­bez­pie­czeń­stwo. Nie ma o niczym poję­cia, przez co nasza obawa o niego jesz­cze się pogłę­bia.

Jest to tak zwany _fore­sha­do­wing_, tech­nika lite­racka, któ­rej jed­nym z naj­słyn­niej­szych przy­kła­dów jest gło­śny począ­tek _Stu lat samot­no­ści_: „Wiele lat póź­niej, sto­jąc naprze­ciw plu­tonu egze­ku­cyj­nego…”². Gdy my, czy­tel­nicy, wiemy coś, czego boha­te­ro­wie wie­dzieć nie mogą, chcemy ich ostrzec. _Ucie­kaj, Anne Frank, jutro znajdą twoją kry­jówkę_. Gdy myślę o tej ostat­niej bez­tro­skiej nocy, na moją pamięć pada cień przy­szło­ści. Nie mogę jed­nak sie­bie ostrzec. Na to już za późno. Mogę tylko opo­wie­dzieć tę histo­rię.

Oto czło­wiek sam w ciem­no­ści, nie­świa­domy nie­bez­pie­czeń­stwa, które jest już bar­dzo bli­sko.

Oto czło­wiek, który kła­dzie się spać. Rano jego życie ule­gnie zmia­nie. Nic nie wie, bie­dak. Śpi.

I gdy śpi, pędzi ku niemu przy­szłość.

Tylko że, o dziwo, tak naprawdę wraca prze­szłość, pędzi ku mnie moja prze­szłość, nie gla­dia­tor ze snu, lecz zama­sko­wany napast­nik z nożem pró­bu­jący wypeł­nić wyrok śmierci sprzed trzech dzie­się­cio­leci. W chwili śmierci wszy­scy sta­jemy się ludźmi wczo­raj­szymi, na zawsze uwię­zio­nymi w cza­sie prze­szłym. Do tej klatki pró­bo­wał mnie wepchnąć nóż.

Nie przy­szłość. Upiór prze­szło­ści pró­bu­jący ścią­gnąć mnie tam z powro­tem.

———

Dla­czego się nie bro­ni­łem? Dla­czego nie pró­bo­wa­łem ucie­kać? Sta­łem tam i pozwo­li­łem mu się roz­bić jak, nie przy­mie­rza­jąc, piniata. Jestem aż tak słaby, że nie mogłem pod­jąć naj­mniej­szej choćby próby obrony? Taki ze mnie fata­li­sta, że byłem gotów ot tak, po pro­stu pod­dać się memu zabójcy?

Dla­czego nic nie zro­bi­łem? Inni, rodzina i przy­ja­ciele, pró­bo­wali odpo­wie­dzieć na to pyta­nie za mnie: „Mia­łeś wtedy sie­dem­dzie­siąt pięć lat. On – dwa­dzie­ścia cztery. Nie dał­byś mu rady”. „Praw­do­po­dob­nie byłeś w szoku, zanim jesz­cze do cie­bie dobiegł”. „A co niby miał­byś zro­bić? Był od cie­bie szyb­szy, a ty nie mia­łeś żad­nej broni”. I wie­lo­krot­nie powta­rzane pyta­nie: „Gdzie, do dia­bła, była ochrona?”.

Nie wiem tak naprawdę, co o tym myśleć ani jak odpo­wia­dać. Bywają dni, kiedy tamto zanie­cha­nie obrony napawa mnie zaże­no­wa­niem, nawet wsty­dem. W inne dni mówię sobie: Nie bądź głupi, co niby miał­byś zro­bić, jak to sobie wyobra­żasz?

Pró­bu­jąc zgłę­bić tajem­nicę swo­jej bier­no­ści, dosze­dłem do nastę­pu­ją­cego wnio­sku: otóż ofiary prze­mocy prze­ży­wają kry­zys poj­mo­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści. Dzieci idące do szkoły, wierni w syna­go­dze, klienci w super­mar­ke­cie, męż­czy­zna na sce­nie amfi­te­atru – oni wszy­scy, że tak powiem, zamiesz­kują sta­bilny obraz świata. Szkoła to miej­sce zdo­by­wa­nia wie­dzy. Syna­goga to dom modli­twy. Super­mar­ket to miej­sce, gdzie się robi zakupy. Scena to prze­strzeń, gdzie się wystę­puje. W takich wła­śnie ramach widzą sie­bie.

Prze­moc roz­bija ten obraz. Nagle nie wie­dzą, jakie obo­wią­zują reguły – co trzeba mówić, jak się zacho­wy­wać, jakie podej­mo­wać decy­zje. Nie znają już kształtu rze­czy. Rze­czy­wi­stość się roz­pływa i zostaje zastą­piona czymś nie­po­ję­tym. W miej­sce racjo­nal­nych myśli przy­cho­dzą strach, panika i para­liż. Nie jeste­śmy w sta­nie wtedy „myśleć trzeźwo”, bo w obli­czu prze­mocy ludzie nie wie­dzą już, co zna­czy trzeźwo myśleć. Ule­gają – ule­gamy – desta­bi­li­za­cji, a nawet popa­damy w pewien rodzaj obłędu. Nasze umy­sły nie są w sta­nie pra­co­wać.

Tego pięk­nego ranka w tak przy­jem­nym antu­rażu pędziła ku mnie prze­moc i moja rze­czy­wi­stość roz­pa­dła się na kawałki. Być może nie jest więc czymś aż tak zaska­ku­ją­cym, że przez te kilka sekund, które mia­łem do dys­po­zy­cji, nie wie­dzia­łem, co robić.

———

W pierw­szych dniach po ataku, gdy leża­łem w szpi­tal­nym łóżku i gdy meta­lowe zszywki spi­nały różne czę­ści mojego ciała, każ­demu, kto chciał słu­chać, oznaj­mił­bym dum­nie: „Ani na chwilę nie stra­ci­łem przy­tom­no­ści, wszystko pamię­tam”. Teraz już jest dla mnie jasne, że nie była to prawda. Ow­szem, zacho­wa­łem mgli­stą świa­do­mość tego, co mnie ota­czało, i nie stra­ci­łem cał­ko­wi­cie przy­tom­no­ści, nie jest jed­nak prawdą, że moja zdol­ność obser­wa­cji funk­cjo­no­wała nor­mal­nie. Pew­ność sie­bie, z jaką wygła­sza­łem takie stwier­dze­nia, praw­do­po­dob­nie wzmac­niały silne środki prze­ciw­bó­lowe, które mi wów­czas poda­wano – fen­ta­nyl, mor­fina, do wyboru, do koloru. Dla­tego też to, co teraz prze­czy­ta­cie, jest kola­żem strzę­pów pamięci, rela­cji naocz­nych świad­ków i donie­sień medial­nych.

Poczu­łem, że ude­rzył mnie bar­dzo mocno w szczękę z pra­wej strony. _Zła­mał mi ją_, pomy­śla­łem wtedy, pamię­tam. _Wypadną mi wszyst­kie zęby_.

Począt­kowo sądzi­łem, że po pro­stu dosta­łem od kogoś, kto potrafi porząd­nie przy­fa­stry­go­wać. (Dowie­dzia­łem się póź­niej, że tre­no­wał boks). Teraz wiem, że w jego pię­ści tkwił nóż. Z mojej szyi zaczęła pły­nąć krew. Gdy pada­łem, mia­łem świa­do­mość, że coś mi chla­pie na koszulę.

Kilka rze­czy nastą­piło bar­dzo szybko jedna po dru­giej, nie mam więc pew­no­ści, w jakim dokład­nie porządku. Głę­bo­kie dźgnię­cie w lewą rękę prze­cięło wszyst­kie ścię­gna i więk­szość ner­wów. Były jesz­cze co naj­mniej dwa głę­bo­kie pchnię­cia nożem w szyję – jedno cię­cie w poprzek i dru­gie bar­dziej na prawo – i jesz­cze jedno, wyżej, w twarz, też z pra­wej strony. Gdy patrzę teraz na klatkę pier­siową, widzę pośrodku linię ran, dwa cię­cia niżej z pra­wej strony oraz jedno w gór­nej czę­ści pra­wego uda. Jest jesz­cze rana na lewo od ust, a także jedna wzdłuż linii wło­sów.

I było pchnię­cie nożem w oko. Naj­okrut­niej­szy cios i głę­boka rana. Ostrze się­gnęło aż nerwu wzro­ko­wego, co zna­czy, że oca­le­nie wzroku jest nie­moż­liwe. Prze­padł.

A. dźgał po pro­stu na oślep, dźgał i ciął, jego nóż raził mnie, jakby żył wła­snym życiem, a ja cofa­łem się przed napast­ni­kiem, gdy ten mnie ata­ko­wał; upa­da­jąc, mocno ude­rzy­łem lewym bar­kiem w par­kiet.

———

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

W j. angiel­skim słowa „napast­nik”, „zabójca”, „nie­mą­dry”, „zało­że­nia” i „spo­tka­nie” zaczy­nają się od ass/as: _assa­ilant, assas­sin, asi­nine, assump­tions, assi­gna­tion_ (wszyst­kie przy­pisy, jeśli nie zazna­czono ina­czej, od tłu­ma­cza).

2.

Frag­ment _Stu lat samot­no­ści_ Gabriela Gar­cii Márqueza w prze­kła­dzie Gra­żyny Gru­dziń­skiej i Kaliny Woj­cie­chow­skiej, Muza, War­szawa 2017.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: