- nowość
- promocja
Nóż - ebook
Nóż - ebook
Opowieść o bliskim spotkaniu ze śmiercią i wielkiej afirmacji życia.
Rozważania po próbie zabójstwa.
12 sierpnia 2022 roku – dziesięć lat po publikacji autobiografii Salmana Rushdiego zatytułowanej Joseph Anton – życie dopisało dramatyczny epilog do tamtej książki.
Na scenę amfiteatru w Chautauqua w stanie Nowy Jork w trakcie spotkania z autorem, który miał mówić m.in. o wolności słowa, wtargnął młody Amerykanin i zadał wybitnemu pisarzowi kilkanaście ciosów nożem. Dlaczego to zrobił? Czy motywem była fatwa z 1989 roku?
Rushdie z brutalną szczerością wraca w Nożu do wydarzeń tamtego dnia, a także do długiej rekonwalescencji, w której wspierali go żona Eliza, rodzina, armia lekarzy i fizjoterapeutów oraz czytelnicza społeczność z całego świata. W swych refleksjach na temat życia, miłości, sztuki, znajdowania w sobie siły, by się podnieść po stracie, w głęboko poruszający sposób przypomina nam, jak wielką moc ma słowo i że literatura potrafi znaleźć sens w tym, co niewyobrażalne.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-913-4 |
Rozmiar pliku: | 979 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SALMAN RUSHDIE
W REBISIE
_Czarodziejka z Florencji_
_Dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia osiem nocy_
_Dzieci północy_
_Furia_
_Grimus_
_Harun i Morze Opowieści_
_Języki prawdy_
_Joseph Anton. Autobiografia_
_Luka i Ogień Życia_
_Miasto Zwycięstwa_
_Ojczyzny wyobrażone_
_Ostatnie westchnienie Maura_
_Quichotte_
_Szatańskie wersety_
_Śalimar klaun_
_Wschód, Zachód_
_Wstyd_
_Ziemia pod jej stopami_
_Złoty dom Goldenów_1
———
Nóż
Za kwadrans jedenasta 12 sierpnia 2022 roku w słoneczne piątkowe przedpołudnie na północy stanu Nowy Jork, niedługo po wyjściu na scenę amfiteatru w Chautauqua, gdzie miałem mówić o tym, jak ważne jest zapewnienie ochrony zagrożonym pisarzom, zostałem zaatakowany i niemal uśmiercony przez młodego nożownika.
Był ze mną Henry Reese, współtwórca, razem z żoną Diane Samuels, projektu Miasto Schronienia Pittsburgh oferującego pomoc pisarzom, którzy w swoich krajach są narażeni na niebezpieczeństwo. O tym właśnie mieliśmy opowiedzieć z Henrym w Chautauqua: o tworzeniu w Ameryce bezpiecznych przestrzeni dla pisarzy z innych krajów oraz o moim udziale w początkach tego przedsięwzięcia. W tamtym tygodniu w Chautauqua Institution planowano cały cykl spotkań pod hasłem „Coś więcej niż azyl. Przedefiniowanie amerykańskiego domu” i rozmowa ze mną była jego częścią.
Do tej rozmowy jednak nie doszło. Niebawem miałem się przekonać, że dla mnie tego dnia ten amfiteatr nie jest bezpieczną przestrzenią.
Wciąż widzę tę chwilę w zwolnionym tempie. Śledzę wzrokiem biegnącego mężczyznę, gdy ten wyskakuje z widowni i się do mnie zbliża. Widzę każdy krok tego szalonego pędu. Obserwuję siebie: podnoszę się i odwracam do niego. (I w tej pozycji już zostaję, ani na chwilę się od niego nie odwracam. Na plecach nie ma ani jednej rany). W odruchu samoobrony podnoszę lewą rękę. On zatapia w niej nóż.
Później jest jeszcze wiele ciosów – w szyję, w klatkę piersiową, w oko, wszędzie. Czuję, jak uginają się pode mną nogi, i upadam.
———
Czwartkowy wieczór 11 sierpnia był moim ostatnim wieczorem niewinności. Przechadzaliśmy się beztrosko z Henrym i Diane po terenie Chautauqua Institution i zjedliśmy przyjemną kolację w 2 Ames, restauracji na rogu małego parku o nazwie Bestor Plaza. Wspominaliśmy moje wystąpienie sprzed osiemnastu lat w Pittsburghu o roli, jaką odegrałem w stworzeniu Międzynarodowej Sieci Miast Schronienia. Henry i Diane byli obecni na tamtym odczycie, który zainspirował ich do starań o to, by Pittsburgh także stał się „miastem schronienia”. Na początek ufundowali jeden niewielki dom i zaprosili chińskiego poetę Huang Xianga, który przepięknie udekorował jego elewację wierszem zapisanym wielkimi białymi znakami pisma chińskiego. Henry i Diane stopniowo rozszerzali projekt, aż w dzielnicy North Side powstała cała ulica domów-azylów, Sampsonia Way. Cieszyłem się, że swoją obecnością w Chautauqua mogę uczcić ich osiągnięcia.
Nie wiedziałem natomiast, że na terenie Chautauqua Institution przebywa już mój niedoszły zabójca. Trafił tam z podrobionym dokumentem tożsamości, jego fałszywe imię i nazwisko powstało z połączenia prawdziwych imion i nazwisk znanych ekstremistów szyickich, i w czasie, gdy my pieszo udawaliśmy się na kolację, a potem wracaliśmy do naszego pensjonatu, on też gdzieś tam krążył, i to już od paru dni, spał pod gołym niebem, sprawdzał miejsce przyszłego ataku i układał swój plan niezauważony przez kamery monitoringu ani strażników. W każdej chwili mogliśmy się na niego natknąć.
Nie chcę w tej relacji posługiwać się jego imieniem. Napastnik, niedoszły zabójca, niemądry człowiek, który przyjął pewne założenia na mój temat i z którym miałem niemal śmiertelne spotkanie… złapałem się na tym, że w myślach, co chyba można mi wybaczyć, nazywam go Ass¹ – czyli, delikatnie ujmując, „osioł”. Jednakowoż na potrzeby tego tekstu będę go nazywał bardziej obyczajnie „A.”. Moja sprawa, jak go określam w domowym zaciszu.
Ów „A.” nie zadał sobie trudu, żeby się dowiedzieć czegoś więcej o człowieku, którego postanowił zabić. Jak sam przyznał, przeczytał ledwie dwie strony mojej książki i obejrzał parę filmików na YouTubie, i to mu wystarczyło. Możemy z tego wywnioskować, że cokolwiek skłoniło go do ataku, nie były to _Szatańskie wersety_.
W niniejszej książce spróbuję zrozumieć, co było rzeczywistym powodem.
———
Rano 12 sierpnia na słonecznym tarasie okazałego hotelu Athenaeum zjedliśmy wczesne śniadanie ze sponsorami wydarzenia. Nie jadam dużych śniadań, ograniczyłem się więc do kawy i croissanta. Poznałem haitańskiego poetę Sony’ego Ton-Aime’a, który pełnił w Chautauqua funkcję dyrektora programu literackiego imienia Michaela I. Rudella. Miał nas zapowiedzieć na scenie. Prowadziliśmy lekką rozmowę o wadach i zaletach zamawiania lub niezamawiania nowych książek na Amazonie. (Wyznałem, że od czasu do czasu to robię). A później przeszliśmy przez hotelowy hol, przecięliśmy niewielki placyk i znaleźliśmy się za kulisami amfiteatru, gdzie Henry przedstawił mnie swej dziewięćdziesięcioletniej matce, co było miłe.
Tuż przed występem wręczono mi kopertę z czekiem – moje honorarium. Wsunąłem ją do wewnętrznej kieszeni marynarki i pora było zaczynać show. Sony, Henry i ja wyszliśmy na scenę.
Amfiteatr mieści ponad cztery tysiące osób. Widownia nie była pełna, ale publiczność dopisała. Sony krótko nas przedstawił z mównicy po lewej stronie sceny. Ja siedziałem z prawej strony. Publiczność nagrodziła nas gorącymi oklaskami. Pamiętam, że podniosłem prawą rękę, by podziękować za aplauz. Wtem kątem prawego oka – była to ostatnia rzecz, którą miało zobaczyć moje prawe oko – dostrzegłem mężczyznę w czerni biegnącego ku mnie z prawej strony widowni. Czarny strój, czarna maska na twarzy. Nadciągał nisko pochylony jak szybko nadlatujący pocisk. Zerwałem się z miejsca i patrzyłem, jak się zbliża. Nie próbowałem uciekać. Stałem jak urzeczony.
Minęły ponad trzydzieści trzy lata od słynnego wyroku śmierci wydanego przez ajatollaha Ruhollaha Chomejniego na mnie i wszystkich, którzy się przyczynili do opublikowania _Szatańskich wersetów_, i w tych latach, przyznaję, wyobrażałem sobie niekiedy, jak mój zabójca wstaje na jakimś publicznym forum i rzuca się na mnie w ten właśnie sposób. Gdy więc ujrzałem ów morderczy kształt pędzący w moją stronę, pierwszą myślą było: _A więc to ty. Jesteś_. Ponoć ostatnie słowa Henry’ego Jamesa brzmiały następująco: „A więc przyszła, ta dystyngowana”. Śmierć sięgała teraz też po mnie, ale wcale nie wydawała mi się dystyngowana. Raczej anachroniczna.
To była moja druga myśl: _Dlaczego teraz? Naprawdę? Minęło tyle czasu. Dlaczego teraz, po tych wszystkich latach?_ Przecież świat o tamtej sprawie dawno zapomniał, temat był zamknięty. A jednak mknął teraz ku mnie pewnego rodzaju podróżnik w czasie, krwawy duch z przeszłości.
W amfiteatrze tego dnia nie było widać ochrony… dlaczego? nie wiem… nikt mu więc nie zastąpił drogi. A ja stałem tylko, wpatrywałem się w niego, niezdolny się ruszyć jak zamarły z przerażenia zając w światłach samochodu.
I wtedy mnie dopadł.
Nie widziałem noża, a przynajmniej nie pamiętam, żebym go widział. Nie wiem, czy był długi czy krótki, z szeroką głownią noża myśliwskiego czy wąską sztyletową, z ząbkami jak nóż do krojenia chleba, zakrzywiony jak półksiężyc, czy był to nóż sprężynowy ulicznika, czy choćby zwykły nóż do krojenia mięsa wykradziony z maminej kuchni. Wszystko jedno. Ta niewidzialna broń była skuteczna, zrobiła swoje.
———
Dwie noce przed wylotem do Chautauqua przyśniło mi się, że zaatakował mnie mężczyzna z włócznią, gladiator w rzymskim amfiteatrze. Publiczność rykiem domagała się krwi. Turlałem się po ziemi, usiłując umknąć przed pchnięciami gladiatora, i krzyczałem. Nie po raz pierwszy przyśniło mi się coś takiego. Wcześniej dwukrotnie już, gdy moje wyśnione „ja” miotało się po ziemi, moje rzeczywiste śpiące „ja” również przy wtórze krzyków stoczyło swe ciało – moje ciało – z łóżka, a ja budziłem się po bolesnym zderzeniu z podłogą sypialni.
Tym razem nie spadłem z łóżka. Moja żona Eliza – powieściopisarka, poetka, fotograficzka Rachel Eliza Griffiths – w porę mnie obudziła. Usiadłem wstrząśnięty tym, jak brutalny i żywy był ten sen. Odniosłem wrażenie, że to zły omen (chociaż w przeczucia nie wierzę). Przecież w Chautauqua miałem wystąpić w amfiteatrze.
– Nie chcę tam jechać – oznajmiłem Elizie.
Różni ludzie jednak na mnie liczyli – liczył na mnie Henry Reese, od jakiegoś już czasu wydarzenie było reklamowane, sprzedano bilety – a poza tym obiecano mi za występ niemałe honorarium. Tak się akurat składało, że mieliśmy do opłacenia kilka dużych rachunków; nasz domowy system klimatyzacyjny był przestarzały, ledwo zipał i trzeba go było wymienić, pieniądze więc miały się bardzo przydać.
– Powinienem pojechać – zdecydowałem.
Nazwa miasteczka Chautauqua wzięła się od jeziora Chautauqua, nad którym leży. „Chautauqua” to słowo z języka erie, którym posługiwał się lud Erie, lecz ani ów lud, ani jego język nie przetrwały do dzisiejszych czasów, toteż nie jest jasne, co ono oznacza. Może znaczyć „dwa mokasyny” albo „związany pośrodku worek”, albo coś zupełnie innego. Może opisuje kształt jeziora, a może nie. Niektóre rzeczy przepadły w przeszłości, czyli tam, gdzie kończymy wszyscy, w większości zapomniani.
Po raz pierwszy zetknąłem się z tym słowem w roku 1974, mniej więcej w czasie, gdy skończyłem pisać swoją pierwszą powieść. W kultowej książce z tamtego roku, _Zen i sztuka obsługi motocykla_ Roberta M. Pirsiga. Nie pamiętam z tej książki zbyt wiele, niespecjalnie interesuję się motocyklami i buddyzmem zen, pamiętam jednak, że spodobało mi się to dziwne słowo, podobała mi się też koncepcja spotkań Chautauqua, podczas których w atmosferze tolerancji, otwartości i swobody omawiane są różne idee. Pod koniec XIX i na początku XX wieku ruch „latających uniwersytetów Chautauqua”, zrodziwszy się w owym miasteczku nad brzegami jeziora, rozpowszechnił się w całej Ameryce i Theodore Roosevelt nazwał go „najbardziej amerykańską rzeczą w Ameryce”.
Już kiedyś występowałem w Chautauqua, niemal dokładnie dwanaście lat wcześniej, w sierpniu 2010 roku. Doskonale pamiętałem kameralną atmosferę jakby klasztornego odosobnienia, schludne, czyste, wysadzane drzewami ulice wokół amfiteatru. (Lecz ku memu zdziwieniu teraz znalazłem się w innym amfiteatrze. Ten poprzedni został rozebrany i przebudowany w 2017 roku). W murach Chautauqua Institution, w tej idyllicznej społeczności, zbierali się siwowłosi liberałowie, mieszkali w wygodnych drewnianych domach, gdzie zamykanie drzwi na klucz wydawało się niepotrzebne. Przebywanie w tym miejscu było jak cofnięcie się w czasie do dawniejszego niewinnego świata, który istniał być może tylko w marzeniach.
Tamtego ostatniego niewinnego wieczoru, 11 sierpnia, stałem samotnie przed pensjonatem i spoglądałem na pełnię Księżyca, który jasno oświetlał jezioro. Samotnie, zanurzony w nocy, tylko ja i Księżyc. W mojej powieści _Miasto Zwycięstwa_ pierwsi władcy Bisnagi, imperium w południowych Indiach, twierdzili, że wywodzą się od boga Księżyca, należą do Rodu Księżycowego podobnie jak Pan Kryszna i potężny niczym Achilles wojownik Ardźuna z _Mahabharaty_. Podobał mi się pomysł, że zamiast wyprawy Ziemian na Księżyc w statku kosmicznym osobliwie nazwanym na cześć greckiego boga słońca Apollina to księżycowe bóstwa sfrunęły z naturalnego satelity na Ziemię. Stałem tam przez pewien czas w lunarnej poświacie i pozwalałem myślom krążyć wokół spraw księżycowych. Przypomniała mi się apokryficzna anegdota o tym, jak to Neil Armstrong postawił stopę na Księżycu i mruknął pod nosem: „Powodzenia, panie Gorsky”, ponieważ jako podrostek w Ohio podsłuchał kłótnię sąsiadów wywołaną tym, że pan Gorsky miał ochotę na seks oralny. „Doczekasz się – odparła pani Gorsky – jak chłopak sąsiadów przejdzie się po Księżycu”. Niestety historia ta nie była prawdziwa, ale moja przyjaciółka Allegra Huston nakręciła o tym zabawny film.
Pomyślałem też o _Odległości Księżyca_, opowiadaniu Itala Calvina ze zbioru _Wszystkie opowieści kosmikomiczne_, o czasach, kiedy Księżyc był znacznie bliżej Ziemi niż teraz i kochankowie mogli nań przeskoczyć na romantyczną księżycową schadzkę.
I pomyślałem o jednym z odcinków kreskówki _Tex Avery przedstawia_ pod tytułem _Wilk i owca_ o owieczce, która zjadła Księżyc.
W ten właśnie sposób, na zasadzie wolnych skojarzeń, działa mój umysł.
Na koniec przypomniał mi się czternastominutowy niemy film Georges’a Mélièsa _Le Voyage dans la Lune_, klasyk początków kinematografii z roku 1902 o pierwszych ludziach – ubranych w cylindry i surduty, z parasolami w rękach – którzy wylądowali na Księżycu, odbywszy podróż w wystrzelonej z olbrzymiej armaty kapsule o kształcie pocisku. Oto najsłynniejszy kadr z tego filmu – lądowanie na Księżycu:
Wspominając scenę, w której rakieta kosmiczna trafia w prawe oko Księżyca, nie miałem pojęcia, co takiego dla mojego prawego oka trzyma w zanadrzu następny dzień.
Patrzę wstecz na tego szczęśliwego człowieka, siebie, gdy stoi tam skąpany w świetle sierpniowego Księżyca w ową czwartkową noc. Jest szczęśliwy, ponieważ roztacza się przed nim piękny widok; i ponieważ jest zakochany; i ponieważ skończył pisać powieść – właśnie dopiął ją na ostatni guzik, czyli wykonał korektę szpaltową – i pierwsi czytelnicy przyjmują ją z entuzjazmem. Życie wydaje się łaskawe. My jednak wiemy coś, o czym nie wie on. Wiemy, że temu szczęśliwemu człowiekowi nad jeziorem grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie ma o niczym pojęcia, przez co nasza obawa o niego jeszcze się pogłębia.
Jest to tak zwany _foreshadowing_, technika literacka, której jednym z najsłynniejszych przykładów jest głośny początek _Stu lat samotności_: „Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego…”². Gdy my, czytelnicy, wiemy coś, czego bohaterowie wiedzieć nie mogą, chcemy ich ostrzec. _Uciekaj, Anne Frank, jutro znajdą twoją kryjówkę_. Gdy myślę o tej ostatniej beztroskiej nocy, na moją pamięć pada cień przyszłości. Nie mogę jednak siebie ostrzec. Na to już za późno. Mogę tylko opowiedzieć tę historię.
Oto człowiek sam w ciemności, nieświadomy niebezpieczeństwa, które jest już bardzo blisko.
Oto człowiek, który kładzie się spać. Rano jego życie ulegnie zmianie. Nic nie wie, biedak. Śpi.
I gdy śpi, pędzi ku niemu przyszłość.
Tylko że, o dziwo, tak naprawdę wraca przeszłość, pędzi ku mnie moja przeszłość, nie gladiator ze snu, lecz zamaskowany napastnik z nożem próbujący wypełnić wyrok śmierci sprzed trzech dziesięcioleci. W chwili śmierci wszyscy stajemy się ludźmi wczorajszymi, na zawsze uwięzionymi w czasie przeszłym. Do tej klatki próbował mnie wepchnąć nóż.
Nie przyszłość. Upiór przeszłości próbujący ściągnąć mnie tam z powrotem.
———
Dlaczego się nie broniłem? Dlaczego nie próbowałem uciekać? Stałem tam i pozwoliłem mu się rozbić jak, nie przymierzając, piniata. Jestem aż tak słaby, że nie mogłem podjąć najmniejszej choćby próby obrony? Taki ze mnie fatalista, że byłem gotów ot tak, po prostu poddać się memu zabójcy?
Dlaczego nic nie zrobiłem? Inni, rodzina i przyjaciele, próbowali odpowiedzieć na to pytanie za mnie: „Miałeś wtedy siedemdziesiąt pięć lat. On – dwadzieścia cztery. Nie dałbyś mu rady”. „Prawdopodobnie byłeś w szoku, zanim jeszcze do ciebie dobiegł”. „A co niby miałbyś zrobić? Był od ciebie szybszy, a ty nie miałeś żadnej broni”. I wielokrotnie powtarzane pytanie: „Gdzie, do diabła, była ochrona?”.
Nie wiem tak naprawdę, co o tym myśleć ani jak odpowiadać. Bywają dni, kiedy tamto zaniechanie obrony napawa mnie zażenowaniem, nawet wstydem. W inne dni mówię sobie: Nie bądź głupi, co niby miałbyś zrobić, jak to sobie wyobrażasz?
Próbując zgłębić tajemnicę swojej bierności, doszedłem do następującego wniosku: otóż ofiary przemocy przeżywają kryzys pojmowania rzeczywistości. Dzieci idące do szkoły, wierni w synagodze, klienci w supermarkecie, mężczyzna na scenie amfiteatru – oni wszyscy, że tak powiem, zamieszkują stabilny obraz świata. Szkoła to miejsce zdobywania wiedzy. Synagoga to dom modlitwy. Supermarket to miejsce, gdzie się robi zakupy. Scena to przestrzeń, gdzie się występuje. W takich właśnie ramach widzą siebie.
Przemoc rozbija ten obraz. Nagle nie wiedzą, jakie obowiązują reguły – co trzeba mówić, jak się zachowywać, jakie podejmować decyzje. Nie znają już kształtu rzeczy. Rzeczywistość się rozpływa i zostaje zastąpiona czymś niepojętym. W miejsce racjonalnych myśli przychodzą strach, panika i paraliż. Nie jesteśmy w stanie wtedy „myśleć trzeźwo”, bo w obliczu przemocy ludzie nie wiedzą już, co znaczy trzeźwo myśleć. Ulegają – ulegamy – destabilizacji, a nawet popadamy w pewien rodzaj obłędu. Nasze umysły nie są w stanie pracować.
Tego pięknego ranka w tak przyjemnym anturażu pędziła ku mnie przemoc i moja rzeczywistość rozpadła się na kawałki. Być może nie jest więc czymś aż tak zaskakującym, że przez te kilka sekund, które miałem do dyspozycji, nie wiedziałem, co robić.
———
W pierwszych dniach po ataku, gdy leżałem w szpitalnym łóżku i gdy metalowe zszywki spinały różne części mojego ciała, każdemu, kto chciał słuchać, oznajmiłbym dumnie: „Ani na chwilę nie straciłem przytomności, wszystko pamiętam”. Teraz już jest dla mnie jasne, że nie była to prawda. Owszem, zachowałem mglistą świadomość tego, co mnie otaczało, i nie straciłem całkowicie przytomności, nie jest jednak prawdą, że moja zdolność obserwacji funkcjonowała normalnie. Pewność siebie, z jaką wygłaszałem takie stwierdzenia, prawdopodobnie wzmacniały silne środki przeciwbólowe, które mi wówczas podawano – fentanyl, morfina, do wyboru, do koloru. Dlatego też to, co teraz przeczytacie, jest kolażem strzępów pamięci, relacji naocznych świadków i doniesień medialnych.
Poczułem, że uderzył mnie bardzo mocno w szczękę z prawej strony. _Złamał mi ją_, pomyślałem wtedy, pamiętam. _Wypadną mi wszystkie zęby_.
Początkowo sądziłem, że po prostu dostałem od kogoś, kto potrafi porządnie przyfastrygować. (Dowiedziałem się później, że trenował boks). Teraz wiem, że w jego pięści tkwił nóż. Z mojej szyi zaczęła płynąć krew. Gdy padałem, miałem świadomość, że coś mi chlapie na koszulę.
Kilka rzeczy nastąpiło bardzo szybko jedna po drugiej, nie mam więc pewności, w jakim dokładnie porządku. Głębokie dźgnięcie w lewą rękę przecięło wszystkie ścięgna i większość nerwów. Były jeszcze co najmniej dwa głębokie pchnięcia nożem w szyję – jedno cięcie w poprzek i drugie bardziej na prawo – i jeszcze jedno, wyżej, w twarz, też z prawej strony. Gdy patrzę teraz na klatkę piersiową, widzę pośrodku linię ran, dwa cięcia niżej z prawej strony oraz jedno w górnej części prawego uda. Jest jeszcze rana na lewo od ust, a także jedna wzdłuż linii włosów.
I było pchnięcie nożem w oko. Najokrutniejszy cios i głęboka rana. Ostrze sięgnęło aż nerwu wzrokowego, co znaczy, że ocalenie wzroku jest niemożliwe. Przepadł.
A. dźgał po prostu na oślep, dźgał i ciął, jego nóż raził mnie, jakby żył własnym życiem, a ja cofałem się przed napastnikiem, gdy ten mnie atakował; upadając, mocno uderzyłem lewym barkiem w parkiet.
———
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
W j. angielskim słowa „napastnik”, „zabójca”, „niemądry”, „założenia” i „spotkanie” zaczynają się od ass/as: _assailant, assassin, asinine, assumptions, assignation_ (wszystkie przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, od tłumacza).
2.
Fragment _Stu lat samotności_ Gabriela Garcii Márqueza w przekładzie Grażyny Grudzińskiej i Kaliny Wojciechowskiej, Muza, Warszawa 2017.