Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nygus: ze wspomnień jedynaka: młodzieży poświęcone - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nygus: ze wspomnień jedynaka: młodzieży poświęcone - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 344 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. "NY­GUS."

Co to jest "ny­gus?"

Jest to na­zwa tech­nicz­na, wy­ra­że­nie "sztu­bac­kie," i ozna­cza ucznia, do­tknię­te­go szcze­gól­ną cho­ro­bą, ob­ja­wia­ją­cą się wstrę­tem do pra­cy, bra­kiem pa­mię­ci w za­kre­sie szkol­nej na­uki i re­gu­la­mi­nu, ale za to nie­zwy­kłe­mi zdol­no­ścia­mi do wszel­kie­go ro­dza­ju po­my­słów, ma­ją­cych na celu przy­bra­nie naj­zwy­klej­sze­go le­ni­stwa w po­zo­ry bo­ha­ter­skiej wal­ki.

Ny­gus bywa od­waż­ny, a na­wet zu­chwa­ły wo­bec pro­fe­so­rów i zwierzch­no­ści; nie uzna­je swo­jej winy wo­bec to­wa­rzy­szów; przed ro­dzi­ca­mi naj­czę­ściej gra rolę ofia­ry; w sie­bie sa­me­go wma­wia, że jest bo­ha­te­rem.

Kary i po­ku­ty bar­dzo pręd­ko prze­sta­ją go wzru­szać: ze wszyst­kiem w świe­cie moż­na się oswo­ić, a one spa­da­ją na nie­go tak czę­sto, że wkrót­ce sta­ją się chle­bem po­wsze­dnim.

Nie ma on po­czu­cia obo­wiąz­ku i nie ro­zu­mie tego sło­wa; nie zna po­sza­no­wa­nia dla żad­nej idei, opar­tej na su­mien­nej pra­cy; lek­ce­wa­ży wszyst­kich i wszyst­ko z wy­jąt­kiem wła­snej za­słu­gi.

Tą za­słu­gą jest so­li­dar­ność, czy­li łą­cze­nie się ści­słe z po­dob­ny­mi so­bie próż­nia­ka­mi, w celu wspól­nej obro­ny przed naj­więk­szym nie­przy­ja­cie­lem – pra­cą.

Lek­ce­wa­żąc wła­dzę, na­ukę i pra­cę, ny­gus sta­je się zwy­kle gor­szy­cie­lem nie­do­świad­czo­nych albo sła­bych to­wa­rzy­szów, nie­zdol­nych oprzeć się tym zgub­nym wpły­wom. Dla­te­go też oprócz ny­gu­sów "z po­wo­ła­nia," zu­peł­nie za­do­wo­lo­nych ze swej roli, znaj­du­ją się po­mię­dzy nimi i ofia­ry sła­bo­ści wła­snej, któ­rym tyl­ko brak woli, ener­gii i cha­rak­te­ru nie po­zwa­la się wy­co­fać z tych smut­nych sze­re­gów.

Pro­fe­so­ro­wie, wi­dząc w nich isto­ty nie­szczę­śli­we, ska­za­ne z góry na pod­rzęd­ną rolę w spo­łe­czeń­stwie, po­mi­mo wszyst­ko li­tu­ją się w du­szy nad nimi i nie szczę­dzą sta­rań, aby z tych za­stę­pów po­je­dyń­cze cho­ciaż oca­lić jed­nost­ki. I zda­rza się to nie­kie­dy, cho­ciaż do­syć rzad­ko, a try­umf taki, na po­zór prze­mi­ja­ją­cy, po­zo­sta­wia im za­wsze peł­ne otu­chy wspo­mnie­nie.

Tak wy­ja­śniw­szy w krót­kich sło­wach ty­tuł, przy­stę­pu­je­my do sa­mej po­wie­ści.II. MOJE OTO­CZE­NIE.

Ojca nie zna­łem. Był on ka­pi­ta­nem okrę­tu i zgi­nął z nim ra­zem pod­czas bu­rzy mor­skiej, nie chcąc opu­ścić swe­go sta­no­wi­ska i dzie­ląc losy tej garst­ki za­ło­gi, któ­rej oca­lić nie zdo­łał.

Mia­łem wte­dy rok za­le­d­wie, a moja ma­tecz­ka lat dwa­dzie­ścia je­den do­pie­ro, lecz przy­wdziaw­szy ża­ło­bę po tej cięż­kiej stra­cie, nie zdję­ła jej już wię­cej w ży­ciu. Dla tego, jak za­pa­mię­tam, wi­dzę ją za­wsze po­waż­ną, z ła­god­nem, smut­nem spoj­rze­niem du­żych, czar­nych oczu, bla­dą cerą i słod­kim uśmie­chem na ustach, prze­su­wa­ją­cą się ci­cho w czar­nym stro­ju po ob­szer­nych kom­na­tach sta­re­go pa­ła­cu.

Ma­tecz­ka moja była nie­po­spo­li­tą ko­bie­tą, i uzna­wa­li to wszy­scy, za­cząw­szy od dziad­ka, któ­ry prócz ser­decz­ne­go uczu­cia miał dla niej cześć praw­dzi­wą; ja zaś jej tyl­ko jed­nej ule­ga­łem bez opo­ru, do niej tyl­ko nie śmia­łem prze­ma­wiać to­nem de­spo­tycz­nym, ani uży­wać try­bu roz­ka­zu­ją­ce­go, któ­ry bar­dzo waż­ną rolę od­gry­wał w moim dzie­cin­nym słow­ni­ku.

Dzia­dek, sta­ry ge­ne­rał, oj­ciec mego ojca, na­zy­wał ją za­zwy­czaj "ma­tecz­ką dusz­ką;" tak samo prze­ma­wia­ły do niej obie ciot­ki, sio­stry jej mat­ki, naj­zac­niej­sze w świe­cie sta­re pan­ny, Anie­la i Ga­bry­ela, – a na­wet cza­sem sta­ra Ka­ta­rzy­na, któ­ra ją nie­gdyś na ręku no­si­ła. Co do mnie, tak przy­wy­kłem do tej na­zwy, iż wy­da­wa­ła mi się za­wsze naj­wła­ściw­szą dla tej ide­al­nej, prze­ślicz­nej po­sta­ci, peł­nej nie­zrów­na­ne­go wdzię­ku i pro­sto­ty.

Wszyst­kie, po­wy­żej wy­mie­nio­ne oso­by, sta­no­wi­ły co­dzien­ne moje oto­cze­nie i pod wpły­wem naj­go­ręt­sze­go uczu­cia wi­dzia­ły we mnie isto­tę peł­ną przy­mio­tów i do­sko­na­ło­ści, któ­rej do­ga­dzać i ule­gać śle­po było dla nich naj­wyż­szem szczę­ściem. Jed­na ma­tecz­ka sta­no­wi­ła wy­ją­tek pod tym wzglę­dem, ona też jed­na, pa­nu­jąc nad swo­jem uczu­ciem, pa­no­wa­ła tak­że na­de­mną i z oba­wą pa­trza­ła w przy­szłość, któ­rą ró­ża­mi usłać mi pra­gnę­ła ko­cha­ją­ca mię do zbyt­ku ro­dzi­na.

– Psu­je­cie go,– szep­ta­ła nie­kie­dy z peł­nem tkli­we­go wy­rzu­tu spoj­rze­niem, lecz w od­po­wie­dzi przy­ta­cza­no jej na­tych­miast ja­kiś nie­zwy­kły do­wód mo­jej szla­chet­no­ści, in­tel­li­gen­cyi lub ser­ca, i py­ta­no: czy ta­kie dziec­ko ze­psuć moż­na?

A nie było trud­no o po­dob­ne przy­kła­dy.

Raz, pa­mię­tam, mia­łem może ze trzy lata, za­bra­no mię na wi­zy­tę do pew­ne­go domu, gdzie była dziew­czyn­ka w moim wie­ku, nie mniej ode­mnie roz­piesz­czo­na i upar­ta. Nic też dziw­ne­go, że za­le­d­wie na­sze opie­kun­ki za­mie­ni­ły z sobą słów kil­ka, my, dzie­ci, sta­nę­li­śmy w wo­jow­ni­czej po­sta­wie z po­wo­du ta­bu­re­tu, któ­ry każ­de z nas wy­łącz­nie pra­gnę­ło ob­jąć w po­sia­da­nie.

– Brzyd­ki chło­pak! – za­wo­ła­ła roz­gnie­wa­na dziew­czyn­ka.

– Tyś sama brzyd­ka! – od­par­łem zu­chwa­le.

– Two­ja mama jest brzyd­ka, bo ma czar­ną suk­nię, a moja ślicz­ną nie­bie­ską.

– Moja mama jest ślicz­ną, naj­pięk­niej­szą na świe­cie! – za­wo­ła­łem z mocą, pod­no­sząc pię­ści jed­no­cze­śnie dla sil­niej­sze­go po­par­cia wy­gło­szo­nej opi­nii.

No, i zo­sta­łem bo­ha­te­rem, sła­wio­no moją ry­cer­skość i za­pał, a ciot­ki, wy­ry­wa­jąc mię so­bie na­wza­jem, tak gwał­tow­nie tu­li­ły mię w swo­ich ob­ję­ciach, iż na chwi­lę tchu mi za­bra­kło.

Tyl­ko "ma­tecz­ka dusz­ka" ze smęt­nym uśmie­chem, w mil­cze­niu zwy­kle słu­cha­ła tych po­chwał, mięk­ką dło­nią piesz­czo­tli­wie gła­dząc moje wło­sy, a gdy by­li­śmy sami, sta­wia­ła mię czę­sto przed du­żym por­tre­tem ojca, za­wie­szo­nym nad jej biu­recz­kiem, i mó­wi­ła mi o nim tak dłu­go, tak słod­ko, że choć nie za­wsze poj­mo­wa­łem jej sło­wa, pła­ka­łem czę­sto, wi­dząc łzy w jej oczach, i uczy­łem się ze czcią i mi­ło­ścią spo­glą­dać na twarz szla­chet­ną i my­ślą­cą tego, któ­re­go pa­mięć w ser­cach wszyst­kich mo­ich bliz­kich po­zo­sta­ła świę­tą i dro­gą.

– Lu­cio ma oczy ojca, wszak praw­da, dzia­du­niu? – za­py­ta­ła raz ma­tecz­ka, pa­trząc na mnie i na por­tret.

Wy­pro­sto­wa­łem się z uczu­ciem dumy i za­czer­wie­ni­łem jed­no­cze­śnie, choć sam nie wie­dzia­łem dla cze­go.

– Tak, tak,– po­twier­dził dzia­dek, głasz­cząc mię po twa­rzy,– ma jego oczy i kształt gło­wy, co po­zwa­la się spo­dzie­wać, że odzie­dzi­czy po ojcu cha­rak­ter i in­tel­li­gen­cyę.

– Niech tyl­ko ma jego ser­ce,– szep­nę­ła ci­cho ma­tecz­ka i przy­ci­snę­ła mi usta do czo­ła.

Pod wpły­wem po­dob­nych wra­żeń, w du­szy mej bar­dzo wcze­śnie po­wsta­ło prze­ko­na­nie, że naj­więk­szym dla mnie za­szczy­tem by­ło­by stać się po­dob­nym do ojca. Wpraw­dzie owo "stać się po­dob­nym" wów­czas w mo­ich oczach zna­czy­ło: mieć taki sam pięk­ny mun­dur, wy­so­kie czo­ło i śmia­łe spoj­rze­nie, im dłu­żej jed­nak i czę­ściej wpa­try­wa­łem się w tę po­stać, im wię­cej roz­wi­ja­ły się moje po­ję­cia, tem sil­niej w umy­śle moim utwier­dza­ło się prze­ko­na­nie, że ta­ki­mi być mu­sie­li wszy­scy bo­ha­te­ro­wie, o któ­rych mi opo­wia­da­no.

– Ma­tecz­ko-dusz­ko – rze­kłem dnia jed­ne­go, obej­mu­jąc ją za szy­ję – chcę być po­dob­nym do mego ojca; zo­ba­czysz, będę do nie­go po­dob­nym!

By­łem dum­ny sam z sie­bie, wy­ma­wia­jąc te wy­ra­zy, lecz jak­że się zdzi­wi­łem i prze­stra­szy­łem za­ra­zem, kie­dy dro­ga ma­teń­ka opar­ła mi na­gle swe bia­łe czo­ło na ra­mie­niu i wy­buch­nę­ła ci­chym, lecz ser­decz­nym pła­czem.

– Dusz­ko! nie płacz, pro­szę cię, nie płacz! nie, nie – po­wta­rzał dzia­dek gło­sem tak dziw­nie zmie­nio­nym, iż z ko­lei ze zdu­mie­niem spoj­rza­łem na nie­go.

– Nie płacz, ma­tecz­ko-dusz­ko! – za­wo­ła­łem prze­ra­żo­ny,– prze­cież nie po­wie­dzia­łem nic złe­go?

Pła­ka­ła cią­gle, łka­jąc, ze zwie­szo­ną gło­wą, opar­tą na obu dło­niach, więc uklą­kłem przed nią i z ser­decz­ną piesz­czo­tą sta­ra­łem się zaj­rzeć jej w oczy. Nie bro­ni­ła się, i wi­docz­nem było, iż pra­gnie za­pa­no­wać nad swo­jem wzru­sze­niem, lecz wi­dok jej bla­dej twa­rzy i bo­le­sne­go uśmie­chu, któ­rym mię uspo­ko­ić pra­gnę­ła, głę­bo­ko utkwił w mo­jem ser­cu i pa­mię­ci.

Psu­ły mię ciot­ki, sta­ry Ja­kób, Ka­ta­rzy­na, może i ma­tecz­ka tro­chę, lecz wszyst­ko to ni­czem było w po­rów­na­niu ze sła­bo­ścią dla mnie sa­me­go pana ge­ne­ra­ła. Od­czu­wa­łem to in­stynk­tow­nie i wy­zy­ski­wa­łem bez skru­pu­łu, a sta­ry wo­jak, czu­jąc wła­sną winę, nie miał jed­nak­że siły w naj – mniej­szej drob­no­st­ce oprzeć się moim dzie­cin­nym ka­pry­som. Ma­tecz­ka szcze­rze ubo­le­wa­ła nad tem i nie­raz usi­ło­wa­ła ła­god­ną per­swa­zyą wpły­nąć na po­stę­po­wa­nie ze mną dziad­ka.

– Oj­czul­ku dro­gi – ma­wia­ła ser­decz­nie – psu­jesz Lu­cia, psu­jesz! Po­myśl, co z nie­go bę­dzie.

– Czyż rze­czy­wi­ście, dusz­ko?

– Tak, oj­czul­ku; je­śli ma być po­dob­nym do ojca, trze­ba z nim po­stę­po­wać in­a­czej.

Ciot­ka Anie­la na­wet sta­wa­ła po stro­nie mat­ki.

– Tak jest, ge­ne­ra­le,– za­pew­nia­ła – strasz­li­wie psu­jesz tego chłop­ca.

– Ależ moje pa­nie! – bro­nił się sta­ru­szek.

– Ga­bry­ela naj­zu­peł­niej po­dzie­la moje zda­nie, a ona prze­cież może o tem są­dzić, bo kształ­ci­ła się na na­uczy­ciel­kę, nim ten nie­spo­dzie­wa­ny ma­ją­tek uczy­nił nas nie­za­leż­ne­mi.

– Ależ moje pa­nie! – obu­rzał się dzia­dek,– rad­bym wie­dzieć, czy moż­na psuć go wię­cej od was oby­dwóch?

– To co in­ne­go, – z za­pa­łem twier­dzi­ła ciot­ka Anie­la,– ko­bie­tom wy­ba­czyć moż­na ta­kie rze­czy, ale po­nie­waż dziec­ko w ca­łem oto­cze­niu ma jed­ne­go tyl­ko męż­czy­znę…

– Pan­no Anie­lo, – prze­rwał dzia­dek nie­spo­koj­nie,– nie za­po­mi­naj, że sła­bość sta­rych żoł­nie­rzy dla dzie­ci sta­ła się u nas przy­sło­wiem.

– A cóż mię to może ob­cho­dzić?– prze­cież przez po­sza­no­wa­nie dla przy­sło­wia nie je­ste­śmy obo­wią­za­ni wy­rzą­dzać krzyw­dę na­sze­mu mal­co­wi?

– Krzyw­dę?– po­wtó­rzył dzia­dek, do­tknię­ty do ży­we­go.

– Tak jest, krzyw­dę mo­ral­ną; przy­po­mnij so­bie ge­ne­ra­le, czy w ten spo­sób po­stę­po­wa­łeś kie­dy z żoł­nie­rza­mi, w któ­rych chcia­łeś obu­dzić praw­dzi­we po­czu­cie obo­wiąz­ku?

– Z żoł­nie­rza­mi! Ależ to dziec­ko! Za­cze­kaj­my, aż Lu­cio sta­nie się czło­wie­kiem, a zo­ba­czy­cie, czy nie będę dla nie­go su­ro­wym, gdy­by tego za­szła po­trze­ba.

– Wów­czas bę­dzie za póź­no – szep­nę­ła ciot­ka Anie­la z wes­tchnie­niem.

Dzia­dek przy­gryzł usta i po­cią­gnął wąsa. Nie chciał uznać się po­ko­na­nym, zwłasz­cza przez ko­bie­tę, a nie umiał na ra­zie zna­leźć od­po­wie­dzi. Na­gle gło­wa Ka­ta­rzy­ny uka­za­ła się we drzwiach uchy­lo­nych: sta­ro­wi­na przy­szła po radę do mat­ki w ja­kiejś go­spo­dar­skiej spra­wie, i dziad­ko­wi na jej wi­dok bły­snę­ła myśl szczę­śli­wa.

– Ka­ta­rzy­no – rzekł po­waż­nie, zwra­ca­jąc się ku niej – pan­na Anie­la utrzy­mu­je, że ja na­sze­go Lu­cia wy­cho­wu­ję na la­da­co.

Na po­marsz­czo­nej twa­rzy sta­rej słu­gi od­ma­lo­wa­ło się peł­ne zgro­zy obu­rze­nie, – tra­gicz­nym ru­chem za­ła­ma­ła ręce, lecz w pierw­szej chwi­li sło­wa prze­mó­wić nie mo­gła.

– Prze­pra­szam, ge­ne­ra­le – pro­te­sto­wa­ła ciot­ka – nie po­wie­dzia­łam wca­le, że wy­cho­wu­jesz Lu­cia na la­da­co, utrzy­mu­ję tyl­ko, że go psu­jesz.

– Al­boż to nie wszyst­ko jed­no? Dziec­ko psu­te i ze­psu­te na cóż za­zwy­czaj wy­ra­sta?

– Ależ po­zwól, ge­ne­ra­le… syn ta­kich ro­dzi­ców.

– A więc o cóż wam cho­dzi? – wo­łał dzia­dek try­um­fu­ją­co.– No, po­wiedz sama, Ka­ta­rzy­no, czy ja psu­ję mal­ca?

– Boże ucho­waj! Dro­gi che­ru­bi­nek! Toć tak samo mógł­by kto po­wie­dzieć, że ja go psu­ję.

– Na­tu­ral­nie, że go psu­je­cie, temu za­prze­czyć trud­no,– upie­ra­ła się ciot­ka Anie­la.

– Tak?! – za­wo­ła­ła z gnie­wem Ka­ta­rzy­na, a jej przy­ga­słe oczy za­świe­ci­ły na chwi­lę bla­skiem gwał­tow­ne­go unie­sie­nia. – Więc nie­chże i mnie wol­no bę­dzie po­wie­dzieć, że nikt go tak nie psu­je, jak pa­nie oby­dwie.

– Bra­wo, Ka­ta­rzy­no! – za­śmiał się dzia­dek we­so­ło. – To się na­zy­wa mó­wić praw­dę. Z tego jed­nak wy­ni­ka, że gdy­by – co nie daj Boże – z Lu­cia wy­rósł kie­dy na­praw­dę la­da­co, mo­gli­by­śmy wszy­scy bez wy­jąt­ku po­wie­dzieć: mea cul­pa.

Lecz Ka­ta­rzy­na ener­gicz­nie po­trzą­snę­ła gło­wą.

– A pani? – za­wo­ła­ła.– Któż­by śmiał po­wie­dzieć, że ona go psu­je choć tro­chę?

– Ka­ta­rzy­na ma słusz­ność,– rzekł dzia­dek po­waż­nie.– Mó­wiąc otwar­cie, psu­je­my go wszy­scy, oprócz jed­nej mat­ki. To tak przy­jem­nie psuć dziec­ko, któ­re się uwiel­bia, – bo my uwiel­bia­my go, pan­no Anie­lo.

– To praw­da – po­twier­dzi­ła ciot­ka Anie­la z wes­tchnie­niem.

– Niech go Bóg strze­że,– wtrą­ci­ła z mocą Ka­ta­rzy­na, – dro­gi ro­ba­czek, któż­by go nie ko­chał!

– Uznaj­myż za­tem wszy­scy swo­ją winę,– ode­zwał się zno­wu dzia­dek,– ale bądź­my spo­koj­ni, gdy­by na­wet istot­nie z po­wo­du na­szej sła­bo­ści gro­zi­ło mu nie­bez­pie­czeń­stwo mo­ral­ne, za­że­gna je nie­za­wod­nie na­sza ma­tecz­ka-dusz­ka.

I miał po czę­ści słusz­ność pan ge­ne­rał, – wpływ mat­ki na mnie był tak sil­ny i zba­wien­ny, iż przy nie­wiel­kiej choć­by po­mo­cy z jego stro­ny mógł za­bez­pie­czyć mię sku­tecz­nie od wie­lu fa­tal­nych błę­dów: jed­no jej spoj­rze­nie wy­star­cza­ło za­wsze, aby uspo­ko­ić moje dzie­cin­ne wy­bu­chy; do niej jed­nej nie prze­ma­wia­łem nig­dy roz­ka­zu­ją­co; w jej obec­no­ści na­wet do dziad­ka i cio­tek nie śmia­łem użyć zwy­kłe­go ar­gu­men­tu: Ja tak chcę!

Ale wpływ ten osła­bia­ło w znacz­nej mie­rze uwiel­bie­nie i ule­głość nie­ogra­ni­czo­na ca­łe­go mo – jego dwo­ru, wśród któ­re­go czu­łem się pa­nem i kró­lem.

Nie chciał­bym, aby kto­kol­wiek po­są­dził mię o nie­wdzięcz­ność, o to, że za praw­dzi­we i wiel­kie uczu­cie od­pła­cam dzi­siaj są­dem i kry­ty­ką, wca­le, – po­stać dziad­ka jest mi za­wsze świę­tą, dro­gą i miłą, a wi­dząc na­wet dzi­siaj jego błę­dy w po­stę­po­wa­niu ze mną, my­ślę o nich z roz­rzew­nie­niem i za­sta­na­wiam się nad przy­czy­na­mi, któ­re je spo­wo­do­wa­ły. Przy­czy­na była bar­dzo na­tu­ral­na: nie miał ni­ko­go oprócz mnie na świe­cie, kto­by go łą­czył z ko­cha­ną prze­szło­ścią, cie­nia­mi zmar­łych a dro­gich mu istot, i był po­cie­chą smut­nej, sa­mot­nej sta­ro­ści.

Ma­tecz­kę ko­chał bar­dzo, lecz i ona tak­że była smut­ną i po­trze­bu­ją­cą po­cie­chy, a moja dzie­cin­na we­so­łość bez tro­ski była w jego ży­ciu ostat­nim pro­mie­niem słoń­ca.

Dzia­dek mój nie miał by­najm­niej po­wo­ła­nia na żoł­nie­rza i ma­rze­niem jego było zo­stać go­spo­da­rzem, lecz ule­ga­jąc woli i ży­cze­niom ojca, skoń­czył szko­łę woj­sko­wą, wstą­pił do służ­by czyn­nej i otrzy­mał wkrót­ce sto­pień ka­pi­ta­na. W tym sa­mym cza­sie oże­nił się z uko­cha­ną ko­bie­tą i tem go­rę­cej za­pra­gnął osiąść wresz­cie na wsi i roz­po­cząć spo­koj­ne, ci­che ży­cie rol­ni­ka. Wzgląd na sta­re­go ojca, któ­ry pra­gnął za­wsze świet­nej woj­sko­wej ka­ry­ery dla syna, za­trzy­mał go na sta­no­wi­sku, a wy­sła­ny wkrót­ce po­tem do Afry­ki, zdo­był na polu bi­twy sto­pień puł­kow­ni­ka. Te­raz tem­bar­dziej nie śmiał po­da­wać się do dy­mi­syi i tyl­ko na po­cie­chę czy­ty­wał gor­li­wie naj­lep­sze pi­sma rol­ni­cze i ma­rzył o za­pro­wa­dze­niu ty­sią­ca ulep­szeń w uko­cha­nej wio­sce, gdy w niej osią­dzie na­ko­niec.

Pły­nę­ły lata, dzia­dek z roku na rok od­kła­dał wy­stą­pie­nie ze służ­by, ocze­ku­jąc chwi­li po­ko­ju i za­wie­sze­nia wal­ki. Sto­pień ge­ne­ra­ła bry­ga­dy spadł na nie­go jak pio­run: tego się nie spo­dzie­wał, – wła­śnie po­wziął sta­now­czy za­miar po­da­nia się do dy­mi­syi, a tym­cza­sem…

– Mie­li­by pra­wo po­wie­dzieć, że słu­ży­łem dla stop­nia i na sta­rość lę­kam się kuli – uskar­żał się przed żoną.

Wi­dząc jego szcze­re zmar­twie­nie, bab­ka po­ra­dzi­ła, aby po­dał się do dy­mi­syi, mo­ty­wu­jąc swo­je żą­da­nie. Przy­jął tę radę, lecz od­po­wiedź z mi­ni­ste­ry­um zbu­rzy­ła­pręd­ko wszyst­kie jego na­dzie­je. Była tak po­chleb­ną, że się za­ru­mie­nił, czy­ta­jąc ją gło­śno żo­nie, lecz koń­czy­ła się sta­now­czą od­mo­wą. "Je­steś nam po­trzeb­nym, nie­zbęd­nym, ge­ne­ra­le, do­da­no jesz­cze w post­scrip­tum – i bied­ny dzia­dek po­zo­stał znów na sta­no­wi­sku.

Wszyst­ko jed­nak­że koń­czy się na świe­cie: na­de­szła dłu­go upra­gnio­na chwi­la, w któ­rej ge­ne­rał Mi­chel mógł so­bie po­wie­dzieć: Te­raz nie je­stem po­trzeb­ny! I po­dał się nie­zwłocz­nie do dy­mi­syi. Otrzy­mał ją tym ra­zem, a na­za­jutrz bez żalu zmie­nił pięk­ny mun­dur woj­sko­wy na skrom­ny strój go­spo­da­rza i po­śpie­szył co prę­dzej do ro­dzin­nej wio­ski, gdzie każ­de drzew­ko wi­tał jak przy­ja­cie­la sta­re­go, po któ­rym dłu­go tę­sk­nił na ob­czy­znie.

Wkrót­ce dwór, pola, całe oto­cze­nie zmie­ni­ło za­nie­dba­ny po­zór, – wzo­ro­we go­spo­dar­stwo sta­re­go żoł­nie­rza zdu­mie­wa­ło są­sia­dów, po­dzi­wia­no go z po­cząt­ku, po­tem za­czę­to na­śla­do­wać. Mógł być dum­nym z sza­cun­ku, ja­kim go ota­cza­no, i szczę­śli­wym z po­żyt­ku, jaki przy­niósł oko­li­cy, ale ro­dzin­ne szczę­ście stra­co­nem zo­sta­ło. W rok po po­wro­cie do Fer­té-des-Champs oże­nił syna, ofi­ce­ra ma­ry­nar­ki, z sio­strze­ni­cą pa­nien Bar­be­zieux, a w kil­ka mie­się­cy po­tem stra­cił uko­cha­ną żonę.

Był to dla nie­go cios cięż­ki i nie­prze­wi­dzia­ny, lecz zniósł go męż­nie, i tyl­ko naj­bliż­si zna­li głę­bo­ką ranę, jaka mu zo­sta­ła w du­szy. Bo­ha­ter­ska śmierć syna po­zba­wi­ła go wkrót­ce resz­ty ro­dzi­ny, z któ­rej ja tyl­ko te­raz po­zo­sta­łem i moja ma­tecz­ka. Cóż więc dziw­ne­go, że mię psuł i ko­chał, że nie umiał być dla mnie sta­now­czym ani su­ro­wym?

W sta­rym, ob­szer­nym pa­ła­cu dla mnie i ma­tecz­ki prze­zna­czo­no naj­pięk­niej­sze, sło­necz­ne po­ko­je, któ­rych wspo­mnie­nie do dnia dzi­siej­sze­go bu­dzi we mnie ja­kieś słod­kie i uro­czy­ste za­ra­zem uczu­cie. Tu obok łóż­ka mat­ki sta­ło moje ślicz­ne łó­żecz­ko, w któ­rem za­sy­pia­łem co wie­czór, trzy­ma­jąc jej rękę, w któ­rem bu­dząc się co rano, wi­dzia­łem nad sobą jej twarz uśmiech­nię­tą ła­god­nie.

Szczę­śli­we to były cza­sy: pierw­sze sa­mo­dziel­ne wy­pra­wy do są­sied­nich po­ko­jów; pierw­sze sa­mot­ne po­dró­że po ogrom­nych ko­ry­ta­rzach, w któ­rych moje drob­ne kro­ki roz­le­ga­ły się tak do­no­śnie; pierw­sza wi­zy­ta w po­ko­ju dzia­du­nia: jego wąz­kie, brzyd­kie łóż­ko, broń roz­wie­szo­na na skó­rze lwa, któ­re­go za­bił w Al­gie­rze wła­sną ręką, ko­lek­cya fa­jek, na­wet ty­tuń w okrą­głej szka­tuł­ce,– wszyst­ko to spra­wia­ło na mnie wra­że­nie nie­zmier­ne, za­cie­ka­wia­ło, dzi­wi­ło i po­zo­sta­ło do­tąd nie­za­tar­te w pierw­szych wspo­mnie­niach.

Za­czę­ła się epo­ka od­kryć: po­zna­łem, że świat nie koń­czy się poza kra­ta­mi na­sze­go roz­le­głe­go ogro­du, że na­wet ciot­ki nie miesz­ka­ją w pa­ła­cu, lecz w osob­nym dwor­ku, do któ­re­go prze­cho­dzi się przez uli­cę. Zdo­by­te wia­do­mo­ści zaj­mo­wa­ły mię nie­zmier­nie, nie lu­bi­łem jed­nak­że py­tać ni­ko­go o nic i naj­chęt­niej sam do­cie­ka­łem przy­czy­ny roz­licz­nych zja­wisk. Tak np. za­uwa­żyw­szy, że w po­ko­ju cio­tek sta­le pa­nu­je za­pach zwię­dłej róży, przez pół roku nada­rem­nie usi­ło­wa­łem do­ciec, skąd po­cho­dził. W tym celu roz­ci­na­łem obi­cia na me­blach, znisz­czy­łem dwie ha­fto­wa­ne po­dusz­ki z ka­na­py, prze­trzą­sną­łem wszyst­kie sza­fy i ko­mo­dy,– nic nie od­kry­łem, ale nie zdra­dzi­łem celu wy­trwa­łych mo­ich po­szu­ki­wań. Przy­pa­dek wresz­cie wy­ja­śnił całą ta­jem­ni­cę: wdra­pu­jąc się raz na okno, aby le­piej wi­dzieć woj­sko, prze­cho­dzą­ce przez uli­cę, uchwy­ci­łem ręką za kosz­tow­ny wa­zon, sto­ją­cy na mar­mu­ro­wej kon­sol­ce, stra­ci­łem rów­no­wa­gę i ta­bu­ret, wa­zon, ja i kon­sol­ka zna­leź­li­śmy się ra­zem na pod­ło­dze. Obie ciot­ki z okrzy­kiem trwo­gi po­śpie­szy­ły mi na ra­tu­nek, lecz ja po­mi­mo po­tęż­ne­go guza i krwi, pły­ną­cej z roz­bi­te­go nosa, wi­dzia­łem tyl­ko ze­schłe list­ki róży, któ­re niby płat­ki śnie­gu uno­si­ły się na­de­mną.

– Więc to dla­te­go tak pach­ną tu róże! – za­wo­ła­łem try­um­fu­ją­co, ku naj­wyż­sze­mu zdu­mie­niu mo­ich opie­ku­nek, któ­re nie do­my­śla­ły się wca­le do­nio­sło­ści tego zda­rze­nia.

Po­dzi­wia­no więc zno­wu moje mę­stwo i wy­trwa­łość w zno­sze­niu bólu, dzia­dek na­zwał mię zu­chem, o stłu­czo­nym wa­zo­nie nikt nie wspo­mniał na­wet, choć sta­no­wił on dla cio­tek bar­dzo dro­gą pa­miąt­kę i po­sia­dał wy­so­ką war­tość.

Ta­kie wy­pad­ki wpa­ja­ły we mnie prze­ko­na­nie, że świat cały i wszyst­ko, co się na nim znaj­du­je, prze­zna­czo­ne jest wy­łącz­nie do uprzy­jem­nia­nia mi ży­cia i za­spo­ka­ja­nia mo­ich fan­ta­zyi i ka­pry­sów. Ja tak chcę – było dla wszyst­kich roz­ka­zem: – dzia­dek mi po­zwa­lał strze­lać z wiel­kiej fu­zyi, cho­ciaż za­le­d­wie ją unieść zdo­ła­łem, i za­chwy­cał się moją zim­ną krwią i od­wa­gą; – rzeź­bi­łem ciot­kom me­ble, nisz­czy­łem al­bu­my, i nie znaj­du­jąc żad­ne­go opo­ru moim wy­ma­ga­niom i za­chcian­kom, po­stę­po­wa­łem w nich co­raz da­lej i zu­chwa­łej, jak gdy­bym pra­gnął zba­dać, czy ist­nie­je jaka gra­ni­ca dla mo­jej sa­mo­wo­li i upo­ru.

Tak upły­nę­ło mi siedm lat ży­cia.

* * *III. "ZA­PŁA­CISZ TY Ml ZA TO!"

Front na­sze­go domu od uli­cy od­dzie­la­ła nie­wiel­ka prze­strzeń, ob­sa­dzo­na po bo­kach klom­ba­mi niz­kich krze­wów, po­środ­ku zaś, do­ko­ła du­że­go traw­ni­ka, znaj­do­wa­ła się sze­ro­ka ale­ja, prze­zna­czo­na dla mnie do za­ba­wy. Tu­taj mi urzą­dzo­no gim­na­sty­kę, kro­kie­ta, huś­taw­kę, tu był mój ogró­dek, któ­ry sam ko­pa­łem i pod­le­wa­łem, tu jeź­dzi­łem za­zwy­czaj na we­lo­cy­pe­dzie, gra­łem w pił­kę, albo go­ni­łem się z Lor­dem, któ­ry w ogro­dzie był zwy­kle nie­od­stęp­nym moim to­wa­rzy­szem; tu za­słu­ży­łem tak­że na pierw­szą su­ro­wą na­ga­nę mo­jej ma­tecz­ki.

Było to zra­na; ba­wi­łem się w pia­sku, sy­piąc po­lo­wą for­tecz­kę, gdy na­gle, pod­nió­sł­szy oczy, spo­strze­głem za kra­tą o lat parę star­sze­go chłop­ca, któ­ry stał, po­gwiz­du­jąc, z rę­ko­ma w kie­sze­niach, i pa­trzał na mnie zło­śli­wie. Był ob­dar­ty, roz­czo­chra­ny, po­wa­la­ny bło­tem i nie po­do­bał mi się z pierw­sze­go wej­rze­nia.

– Idź so­bie! – za­wo­ła­łem, tup­nąw­szy o zie­mię – nie chcę, że­byś pa­trzał na mnie!

Pro­szę! – od­parł, zu­chwa­le po­chy­la­jąc gło­wę, toć psu na ko­ściół prze­cież pa­trzeć wol­no.

– Idź precz! – krzyk­ną­łem, czer­wie­niąc się z gnie­wu, – precz, precz!

– Do­praw­dy? Po­słu­chaj-no, mały, pój­dę­stąd wte­dy, gdy mi się spodo­ba; te­raz po­pa­trzę­jesz­cze, jak się zło­ścisz. To bar­dzo zaj­mu­ją­ce i za­baw­ne. Po­dob­ny je­steś do in­dy­ka, któ­re­go pod­raź­nio­no czer­wo­nym gał­gan­kiem; tak samo się czer­wie­ni, krzy­czy i prze­stę­pu­je z nogi na nogę.

Osłu­pia­łem. Po­bla­dłem z gnie­wu i sło­wa prze­mó­wić nie mo­głem.

– Idź precz! – krzyk­ną­łem wresz­cie – bo się roz­cho­ru­ję i do­sta­nę kon­wul­syi!

– O, nie rób so­bie ze mną ce­re­mo­nii, pro­szę, – znam tę cho­ro­bę: czar­na kura mat­ki Gi­rau do­sta­ła tak­że kon­wul­syi, kie­dy pi­ja­ny ogrod­nik na­po­ił ją wi­nem. To wca­le nie za­baw­ne, więc ra­dzę ci, nim za­czniesz wiel­kie przed­sta­wie­nie, daj mi ad­res swe­go dok­to­ra, abym ci go mó­gł­spro­wa­dzić. No, i cóż two­je kon­wul­sye?

By­łem za­rów­no wście­kły, jak zdu­mio­ny: nikt w ży­ciu do­tąd nie prze­ma­wiał do mnie w taki spo­sób, – nie wie­dzia­łem, co po­cząć, du­si­łem się z gnie­wu.

– To mój ogród! – za­wo­ła­łem, tup­nąw­szy znów nogą.

– A uli­ca moja – od­parł z iro­nicz­nym spo­ko­jem.

– Rzu­cę na cie­bie pia­skiem.

– A ja,na cie­bie bło­tem. Patrz, ja­kie ład­ne, chłod­ne!

– Precz, – krzyk­ną­łem, – bo dzia­dek strze­li do cie­bie z fu­zyi!

– A ja do nie­go z ar­ma­ty.

Po­ciem­nia­ło mi w oczach i tchu za­bra­kło w pier­si. Na­gle pod­nio­słem ręce z wy­ra­zem roz­pa­czy.

– Ra­tun­ku, ma­tecz­ko, mat­ko! – krzyk­ną­łem z ca­łej siły.

– Co ci jest, Lu­ciu? – dał się sły­szeć głos słod­ki i w otwar­tem oknie uj­rza­łem ma­tecz­kę, któ­ra praw­do­po­dob­nie od po­cząt­ku była świad­kiem ca­łej tej sce­ny.

– Niech on so­bie stąd idzie! – za­wo­ła­łem, wska­zu­jąc pal­cem ulicz­ni­ka.

– Moje dziec­ko, na uli­cy wol­no stać każ­de­mu.

– Ja nie chcę, żeby on pa­trzał, jak ja się ba­wię! To mój ogród!

– Więc idź się ba­wić z tam­tej stro­ny klom­bu; tam nikt cie­bie wi­dzieć nie bę­dzie.

Znik­nę­ła z okna, za­pew­ne umyśl­nie, aby za­koń­czyć roz­mo­wę.

Mój nie­przy­ja­ciel nie ru­szał się z miej­sca. Sta­ra­łem się go prze­ra­zić naj­groź­niej­szą miną, ale śmiał mi się w oczy. Wów­czas od­wró­ci­łem się dum­nie, skrzy­żo­wa­łem ręce na pier­si i z po­gar­dą spoj­rza­łem na nie­go przez ra­mię.

Na­śla­do­wał te ru­chy z ko­micz­ną prze­sa­dą, naj­wi­docz­niej wy­bor­nie ba­wiąc się moim gnie­wem.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi, ale zdo­by­łem się na spo­kój.

– Stój­że so­bie, kie­dy ci się tak po­do­ba, – rze­kłem z po­gar­dli­wym gry­ma­sem, – cóż mię to może ob­cho­dzić? Ja­kiś włó­czę­ga, bie­dak…

Oczy chłop­ca bły­snę­ły groź­nie.

– Za­pła­cisz ty mi za to! – syk­nął, gro­żąc mi pię­ścią i od­da­lił się po­śpiesz­nie.

– Lu­ciu! – za­brzmiał w tej chwi­li z okna głos ma­tecz­ki, lecz tak su­ro­wy i zmie­nio­ny, iż z prze­stra­chem pod­nio­słem gło­wę.

– Wróć na­tych­miast do domu – prze­mó­wi­ła zno­wu – mam z pa­nem do po­mó­wie­nia.

Była strasz­li­wie bla­dą, oczy jej błysz­cza­ły dziw­nie, usta drża­ły. Na ten wi­dok za­po­mnia­łem zu­peł­nie o po­przed­nim gnie­wie, prze­ję­ty trwo­gą, ża­lem, głę­bo­kiem wzru­sze­niem: ta­kim to­nem ma­tecz­ka raz tyl­ko ode­zwa­ła się do mnie, gdy kop­ną­łem bied­ne­go, zgłod­nia­łe­go kota, któ­ry z we­ran­dy chciał się do­stać do po­ko­ju.

– Masz złe… okrut­ne ser­ce – rze­kła wte­dy do mnie – nie po­ca­łu­ję cię dziś na do­bra­noc.

I do­trzy­ma­ła sło­wa, po­mi­mo obiet­nic, prośb i łez mo­ich, a choć od tego cza­su upły­nę­ły już dwa lata, pa­mię­ta­łem tak żywo całe to zda­rze­nie, iż w jed­nej chwi­li sta­nę­ło mi w oczach. Z cięż­kiem też ser­cem i spusz­czo­ną gło­wą wstę­po­wa­łem te­raz po sze­ro­kich wscho­dach, za­trzy­mu­jąc się na każ­dym stop­niu.

Ma­tecz­ka usły­sza­ła kro­ki moje w ko­ry­ta­rzu… i otwo­rzy­ła drzwi swe­go po­ko­ju, sztyw­na, su­ro­wa, bla­da…

Wte­dy wy­buch­ną­łem pła­czem, – chcia­łem jej się rzu­cić na szy­ję, lecz po­wstrzy­ma­ła mię wzro­kiem i ge­stem i roz­ka­za­ła usiąść na ma­łem krze­seł­ku. Za­kry­łem twarz rę­ko­ma i pła­ka­łem gło­śno: czu­łem już te­raz całą swo­ją winę wzglę­dem bied­ne­go chłop­ca, a jego nie­okre­ślo­na groź­ba przej­mo­wa­ła mię dziw­ną trwo­gą. Jed­no­cze­śnie cier­pia­łem, wi­dząc zmar­twie­nie ma­tecz­ki, któ­re­go by­łem spraw­cą.

Bied­na ma­tecz­ka uli­to­wa­ła się pręd­ko na­de­mną, usia­dła obok, wzię­ła moje ręce i za­czę­ła prze­ma­wiać gło­sem smut­nym, lecz ła­god­nym, tłó­ma­cząc mi całą brzy­do­tę mo­je­go po­stęp­ku. Sta­ra­ła się oprócz tego spro­sto­wać nie­ja­sne po­ję­cia moje o ubó­stwie i bo­gac­twie, do­pro­wa­dza­jąc do wnio­sku, że pierw­sze nie jest wsty­dem, lecz nie­szczę­ściem, a dru­gie ła­ską losu – nie za­szczy­tem. A ko­rzy­sta­jąc z mo­jej skru­chy i wzru­sze­nia, z uwa­gą słu­cha­ła zwie­rzeń, któ­rych bez tego nie był­bym jej nig­dy uczy­nił.

Szło jej o to, skąd się u mnie wzię­ła po­gar­da dla ubó­stwa i duma z ma­jąt­ku. Ja sam nie umiał­bym jej tego wy­tłó­ma­czyć ja­sno, gdy­by nie do­myśl­ność ma­cie­rzyń­skie­go ser­ca, któ­ra do­peł­nia­ła moje pół­słów­ka i wy­ra­że­nia. Nie­roz­waż­ne sło­wa sta­rej Ka­ta­rzy­ny, któ­ra lu­bi­ła wo­bec in­nej służ­by wy­li­czać z chlu­bą ma­jęt­no­ści dziad­ka, oraz wi­dok ob­dar­tych i brud­nych że­bra­ków, któ­rzy każ­de­go piąt­ku ca­łym sznu­rem ci­snę­li się do kuch­ni po jał­muż­nę – były pierw­szem źró­dłem zro­zu­mie­nia róż­ni­cy sta­nów i ich za­leż­no­ści od pie­nię­dzy. Wkrót­ce wy­ro­bi­łem so­bie prze­ko­na­nie, że ubo­gim jest każ­dy, kto nie miesz­ka w pięk­nym pa­ła­cu, nie ma licz­nej służ­by, po­wo­zów i koni, i że taki pod żad­nym wzglę­dem nie może stać na rów­ni z czło­wie­kiem bo­ga­tym.

To ro­zu­mo­wa­nie wkrót­ce na­pro­wa­dzi­ło mię na nowe wnio­ski: ciot­ki moje nie miesz­ka­ły w tak pięk­nym jak my pa­ła­cu, mia­ły cia­sną kuch­nię, mały po­kój ja­dal­ny, ubie­ra­ły się bar­dzo skrom­nie, a ich obia­dy były za­wsze krót­kie, a za­tem ciot­ki moje nie były bo­ga­te i praw­do­po­dob­nie mia­ły tyl­ko tyle, aby nie umrzeć z gło­du i mieć dach nad gło­wą. Do­szedł­szy do ta­kie­go prze­ko­na­nia, za­prze­sta­łem nisz­czyć im sprzę­ty przez oba­wę, że nie będą mia­ły za co ku­pić so­bie in­nych, lecz jed­no­cze­śnie w uczu­ciach mych dla nich za­szły tak­że pew­ne od­mia­ny: po­mi­mo woli za­czą­łem uwa­żać je za coś niż­sze­go od sie­bie i mniej dla nich czu­łem sza­cun­ku.

Ma­tecz­ka moja słu­cha­ła cier­pli­wie, nie spusz­cza­jąc ze mnie swo­ich smut­nych oczu, – pa­trza­ła dłu­go jesz­cze, gdy umil­kłem, i na­ko­niec z dziw­nym ru­mień­cem na twa­rzy ode­zwa­ła się drżą­cym, lecz po­waż­nym gło­sem.

– Więc gdy­by mat­ka two­ja była ubo­gą, nie mógł­byś jej tak ko­chać ani sza­no­wać, jak dzi­siaj?

Po­dob­ne przy­pusz­cze­nie nie przy­szło mi na myśl; było ono tak nie­spo­dzia­ne, że otwo­rzy­łem tyl­ko oczy z prze­ra­że­niem i nie mo­głem zna­leźć żad­nej od­po­wie­dzi.

– A więc, mój synu, po­wi­nie­neś wie­dzieć – cią­gnę­ła da­lej po­waż­nie ma­tecz­ka, – że i ja nie­gdyś by­łam bar­dzo ubo­gą. Po śmier­ci ojca i mat­ki zo­sta­łam sie­ro­tą i nie wiem, coby się ze mną sta­ło, gdy­by two­je po­czci­we ciot­ki, któ­re wów­czas tak­że nie były bo­ga­te, nie przy­gar­nę­ły mnie i nie wy­cho­wa­ły. Ubo­gą by­łam i wów­czas, gdy twój oj­ciec że­nił się ze mną, wi­docz­nie więc in­a­czej są­dził o ubó­stwie niż ty, mój synu, i nie wy­obra­żał so­bie, aby ono mo­gło być wsty­dem.

– O, ma­tecz­ko!… – za­wo­ła­łem, za­no­sząc się od pła­czu.

– Po­słu­chaj da­lej, moje dziec­ko – rze­kła ma­tecz­ka zno­wu. – Nie daw­niej niż trzy lata temu oj­ciec two­ich cio­tek umarł w Chi­nach i po­zo­sta­wił im znacz­ny ma­ją­tek. Gdy­by chcia­ły, mo­gły by te­raz miesz­kać w pięk­nym pa­ła­cu, trzy­mać po­wo­zy, ko­nie, licz­ną służ­bę, one wo­la­ły jed­nak zo­stać w ma­łym dom­ku i po­prze­stać na skrom­nem ży­ciu, a więk­szą część swo­ich pie­nię­dzy ob­ra­ca­ją na wspie­ra­nie ubo­gich i wła­snym kosz­tem utrzy­mu­ją szpi­tal Bar­be­zieux w mie­ście.

Wy­sze­dłem z po­ko­ju mat­ki upo­ko­rzo­ny i smut­ny; po raz pierw­szy zro­zu­mia­łem, że przez pro­stą grzecz­ność tak uprzej­mie ule­ga­no mo­jej woli, że je­stem tu wła­ści­wie ni­czem, głu­piem, upar­tem dziec­kiem, któ­re­go błę­dy i wady ła­two każ­de­mu na­przy­krzyć się mogą. Chcia­łem uciec przed wszyst­ki­mi: nie mia­łem od­wa­gi spo­tkać w tej chwi­li cio­tek, – kto wie, czy nie od­ga­dły daw­no mo­ich szka­rad­nych my­śli i przez li­tość je­dy­nie nie dają mi tego po­znać. Przy­szło mi na myśl, aby pójść do kuch­ni, ale od­rzu­ci­łem na­tych­miast ten pro­jekt: Ka­ta­rzy­na od razu po­zna­ła­by, że pła­ka­łem, mu­siał­bym jej się wy­spo­wia­dać – cze­go, a jak­że tu po­wtó­rzyć roz­mo­wę z ma­tecz­ką? Go­to­wa po­my­śleć jesz­cze, że ją oskar­ży­łem, na­zwać mię do­no­si­cie­lem… Nie, nie znio­sę, aże­by i ona mną po­gar­dza­ła.

Prze­cha­dza­łem się wła­śnie w cie­ni­stej alei, gdzie nie mo­głem być do­strze­żo­nym z okien pa­ła­cu, gdy na­gle usły­sza­łem we­so­ły, do­no­śny głos dziad­ka, zbli­ża­ją­ce­go się tu­taj z kimś ob­cym. Za­kry­łem twarz rę­ko­ma i schro­ni­łem się w krza­ki: ogar­nę­ła mię strasz­na trwo­ga, – ja miał­bym spoj­rzeć w oczy czło­wie­ko­wi, któ­ry set­ki razy szedł na­przód pod gra­dem kul nie­przy­ja­ciel­skich? Ależ po­znał­by po mnie na pierw­szy rzut oka, że je­stem tchó­rzem, że boję się groź­by, rzu­co­nej przez ulicz­ni­ka może po to tyl­ko, aby mię upo­ko­rzyć i na­stra­szyć! Nie, nie! za żad­ne skar­by nie po­ka­żę mu się te­raz, nie mogę się tu z nim spo­tkać.

Po raz to pierw­szy w ży­ciu kry­łem się przed dziad­kiem, nie śmia­łem mu spoj­rzeć w oczy, i to prze­ko­na­nie upo­ka­rza­ło mię tak strasz­nie, iż mo­gło­by sta­no­wić dla mnie bar­dzo zba­wien­ną na­ukę na przy­szłość, gdy­by nowe wra­że­nia nie za­tar­ły go zbyt szyb­ko.

Prze­cze­kaw­szy z bi­ją­cem ser­cem, aż od­da­li­ły się gło­sy, po­wzią­łem na­gle za­miar uda­nia się do ma­tecz­ki z proś­bą, aże­by nie wspo­mi­na­ła dziad­ko­wi o tem, co za­szło po­mię­dzy nami. Zda­wa­ło mi się, że zdą­żę go jesz­cze uprze­dzić, bie­gnąc wprost przez traw­ni­ki, omy­li­łem się jed­nak, i wła­śnie kie­dy do­bie­ga­łem do we­ran­dy, uj­rza­łem dziad­ka z dok­to­rem Bil­bar­te­ault wstę­pu­ją­ce­go na wscho­dy.

Trze­ba się było cof­nąć. Z nie­sły­cha­nym po­śpie­chem rzu­ci­łem się w bok mię­dzy drze­wa, i zna­la­zł­szy się przed fon­tan­ną, za­sta­no­wi­łem się tro­chę. Przedew­szyst­kiem by­łem zmę­czo­ny, usia­dłem więc na ka­mien­nym brze­gu ba­se­nu i spoj­rza­łem od nie­chce­nia w czy­ste zwier­cia­dło wody. Oczy mia­łem za­pu­chłe, wło­sy roz­tar­ga­ne; nie­po­dob­na tak się po­ka­zać ni­ko­mu. Ma­chi­nal­nie za­czą­łem czer­pać ręką wodę i omy­wać nią twarz i oczy. Spra­wi­ło mi to ulgę, uspo­ko­iło na­wet. Przy­gła­dzi­łem na­stęp­nie mo­krą ręką wło­sy, i przej­rzaw­szy się uważ­nie, przy­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że wy­glą­dam te­raz o wie­le przy­zwo­iciej, a śla­dy łez pra­wie zu­peł­nie znik­nę­ły.

Co da­lej z sobą po­cząć? Wra­cać do domu? Po co? Żeby tam spo­tkać dziad­ka? Wo­lał­bym od­wlec tę chwi­lę. Więc czem­że się zaj­mę? Sa­mot­ność mi cią­ży­ła i ma­chi­nal­nie ja­koś skie­ro­wa­łem się w stro­nę kuch­ni.

Za­zwy­czaj wbie­ga­łem tu­taj z krzy­kiem i ha­ła­sem, sprze­ci­wia­łem się Ka­ta­rzy­nie, draż­ni­łem psy i kota i spra­wia­łem moją wi­zy­tą ta­kie za­mie­sza­nie, iż po­czci­wa sta­ro­wi­na, po­mi­mo ca­łej sła­bo­ści dla uko­cha­ne­go swe­go wy­cho­wań­ca, nie­raz wy­rze­ka­ła gło­śno i gro­zi­ła, że mię wię­cej na próg nie pu­ści.

Tym ra­zem jed­nak wsze­dłem bar­dzo ci­cho, grzecz­nie po­zdro­wi­łem Ka­ta­rzy­nę i spo­koj­nie za­ją­łem miej­sce na drew­nia­nej ław­ce. "Ty­grys"

na­tych­miast przy­bli­żył się do mnie, więc za­czą­łem go gła­skać, rad nie­zmier­nie, że mam się czem za­jąć w pierw­szej chwi­li.

– Dzień do­bry – od­po­wie­dzia­ła za­dzi­wio­na tro­chę Ka­ta­rzy­na, – wi­dzisz, mój mały, nie mogę cię przy­wi­tać za­raz, bo sma­żę omlet. Cóż mi po­wiesz no­we­go?

Wes­tchną­łem tyl­ko za całą od­po­wiedź i za­my­śli­łem się głę­bo­ko. Ka­ta­rzy­na mó­wi­ła da­lej:

– Bę­dziesz dziś ob­li­zy­wał pa­lusz­ki po śnia­da­niu, mo­żesz mi po­dzię­ko­wać; wszyst­ko co naj­le­piej lu­bisz – ale co­żeś taki mil­czą­cy?

– Ka­ta­rzy­no – za­czą­łem, po­chy­la­jąc się nad "Ty­gry­sem" – chciał­bym wie­dzieć…

– Cóż ta­kie­go?

– Chciał­bym wie­dzieć, co to zna­czy, gdy ktoś po­wie w gnie­wie: Za­pła­cisz ty mi za to!

– Dla­cze­go chcesz wie­dzieć?

– Tak so­bie – żeby wie­dzieć.

– Hm! – mruk­nę­ła Ka­ta­rzy­na i za­my­śli­ła się tak­że. Wi­docz­nem było, iż sama szu­ka roz­wią­za­nia tej za­gad­ki i nie może mi od­po­wie­dzieć od­ra­zu.

– To róż­nie bywa – ode­zwa­ła się na­ko­niec, nie pusz­cza­jąc z ręki pa­tel­ni, – może to nic nie zna­czyć, a cza­sa­mi zno­wu – wszyst­ko to za­le­ży wresz­cie od oso­by. Frau­chet np. i Tar­di­ve­au nie raz gro­zi­li so­bie w taki spo­sób z po­wo­du wiecz­nych za­tar­gów o gra­ni­cę łąki. Razu pew­ne­go

Frau­chet na­zwał Tar­di­ve­au "zło­dzie­jem." "Za­pła­cisz ty mi za to!" – za­wo­łał Tar­di­ve­au w gnie­wie, i na­za­jutrz zna­le­zio­no nie­szczę­śli­we­go Frau­che­ta ze strza­ska­ną czasz­ką we wła­snej win­ni­cy pod la­sem.

Dreszcz zim­ny prze­biegł mię od stóp do gło­wy. Być zna­le­zio­nym w le­sie ze strza­ska­ną czasz­ką! Strasz­li­wa groź­ba. Kur­czo­wo za­ci­sną­łem w dło­ni szy­ję "Ty­gry­sa," aż za­war­czał chra­pli­wie, jak gdy­by go du­szo­no.

– Bę­dziesz ty ci­cho! – krzyk­nę­ła z gnie­wem Ka­ta­rzy­na. – Ob­żar­te psi­sko, znów mi tu bę­dzie cho­ro­wał! Ska­ra­nie bo­skie z tymi dar­mo­zja­da­mi.

Pu­ści­łem psa, któ­ry uwol­nio­ny z mego uści­sku, kich­nął, wstrzą­snął gło­wą, z za­do­wo­le­niem po­ru­szył ogo­nem, ob­li­zał się i usiadł przy mnie, jak­by chciał oka­zać, że nie stra­cił wca­le daw­ne­go za­ufa­nia do mo­jej oso­by.

Ka­ta­rzy­na tym­cza­sem od­sta­wi­ła pa­tel­nię i wzię­ła ja­kieś inne ku­chen­ne na­rzę­dzie, ja zaś oparł­szy czo­ło na ku­dła­tym łbie "Ty­gry­sa," aby jej nie pa­trzeć w oczy, ode­zwa­łem się to­nem jak mo­głem naj­spo­koj­niej­szym:

– A je­śli mały chło­piec w gnie­wie po­wie do dru­gie­go chłop­ca: "Za­pła­cisz ty mi za to," czy to ma zna­czyć tak­że, iż pra­gnie mu strza­skać czasz­kę?

– Cóż zno­wu! – za­śmia­ła się szcze­rym śmie­chem Ka­ta­rzy­na, i przy­zna­ję, że mi to spra­wi­ło wiel­ką ulgę. – Małe chłop­cy nie by­wa­ją nig­dy zbrod­nia­rza­mi. Co za przy­pusz­cze­nie! Jak żyję sześć­dzie­siąt dwa lata na świe­cie, nie zda­rzy­ło mi się jesz­cze wi­dzieć albo sły­szeć, żeby jaki mały chło­piec po­zba­wił ży­cia dru­gie­go. Praw­da, że są mię­dzy nimi praw­dzi­we dy­ablę­ta, psot­ne, zbyt­ne, zło­śli­we, ale nie do tego stop­nia. Nie, nie, jak mo­głeś na­wet po­my­śleć coś po­dob­ne­go!

– Więc cóż to zna­czy, kie­dy mały chło­piec po­wie dru­gie­mu: "Za­pła­cisz mi za to"?

– Hm – od­par­ła Ka­ta­rzy­na, – zda­je mi się,że w parę mi­nut ten, któ­ry to po­wie­dział, za­po­mni o wszyst­kiem i po­go­dzi się z nie­przy­ja­cie­lem.

– A je­śli się nie po­go­dzi i nie za­po­mni wca­le? je­śli jest bar­dzo roz­gnie­wa­ny?

– W ta­kim ra­zie spra­wi mu "la­nie."

– "La­nie?" – po­wtó­rzy­łem zno­wu, zdję­ty stra­chem, – a cóż to ma zna­czyć "la­nie?"
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: