- W empik go
Nygus: ze wspomnień jedynaka: młodzieży poświęcone - ebook
Nygus: ze wspomnień jedynaka: młodzieży poświęcone - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 344 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co to jest "nygus?"
Jest to nazwa techniczna, wyrażenie "sztubackie," i oznacza ucznia, dotkniętego szczególną chorobą, objawiającą się wstrętem do pracy, brakiem pamięci w zakresie szkolnej nauki i regulaminu, ale za to niezwykłemi zdolnościami do wszelkiego rodzaju pomysłów, mających na celu przybranie najzwyklejszego lenistwa w pozory bohaterskiej walki.
Nygus bywa odważny, a nawet zuchwały wobec profesorów i zwierzchności; nie uznaje swojej winy wobec towarzyszów; przed rodzicami najczęściej gra rolę ofiary; w siebie samego wmawia, że jest bohaterem.
Kary i pokuty bardzo prędko przestają go wzruszać: ze wszystkiem w świecie można się oswoić, a one spadają na niego tak często, że wkrótce stają się chlebem powszednim.
Nie ma on poczucia obowiązku i nie rozumie tego słowa; nie zna poszanowania dla żadnej idei, opartej na sumiennej pracy; lekceważy wszystkich i wszystko z wyjątkiem własnej zasługi.
Tą zasługą jest solidarność, czyli łączenie się ścisłe z podobnymi sobie próżniakami, w celu wspólnej obrony przed największym nieprzyjacielem – pracą.
Lekceważąc władzę, naukę i pracę, nygus staje się zwykle gorszycielem niedoświadczonych albo słabych towarzyszów, niezdolnych oprzeć się tym zgubnym wpływom. Dlatego też oprócz nygusów "z powołania," zupełnie zadowolonych ze swej roli, znajdują się pomiędzy nimi i ofiary słabości własnej, którym tylko brak woli, energii i charakteru nie pozwala się wycofać z tych smutnych szeregów.
Profesorowie, widząc w nich istoty nieszczęśliwe, skazane z góry na podrzędną rolę w społeczeństwie, pomimo wszystko litują się w duszy nad nimi i nie szczędzą starań, aby z tych zastępów pojedyńcze chociaż ocalić jednostki. I zdarza się to niekiedy, chociaż dosyć rzadko, a tryumf taki, na pozór przemijający, pozostawia im zawsze pełne otuchy wspomnienie.
Tak wyjaśniwszy w krótkich słowach tytuł, przystępujemy do samej powieści.II. MOJE OTOCZENIE.
Ojca nie znałem. Był on kapitanem okrętu i zginął z nim razem podczas burzy morskiej, nie chcąc opuścić swego stanowiska i dzieląc losy tej garstki załogi, której ocalić nie zdołał.
Miałem wtedy rok zaledwie, a moja mateczka lat dwadzieścia jeden dopiero, lecz przywdziawszy żałobę po tej ciężkiej stracie, nie zdjęła jej już więcej w życiu. Dla tego, jak zapamiętam, widzę ją zawsze poważną, z łagodnem, smutnem spojrzeniem dużych, czarnych oczu, bladą cerą i słodkim uśmiechem na ustach, przesuwającą się cicho w czarnym stroju po obszernych komnatach starego pałacu.
Mateczka moja była niepospolitą kobietą, i uznawali to wszyscy, zacząwszy od dziadka, który prócz serdecznego uczucia miał dla niej cześć prawdziwą; ja zaś jej tylko jednej ulegałem bez oporu, do niej tylko nie śmiałem przemawiać tonem despotycznym, ani używać trybu rozkazującego, który bardzo ważną rolę odgrywał w moim dziecinnym słowniku.
Dziadek, stary generał, ojciec mego ojca, nazywał ją zazwyczaj "mateczką duszką;" tak samo przemawiały do niej obie ciotki, siostry jej matki, najzacniejsze w świecie stare panny, Aniela i Gabryela, – a nawet czasem stara Katarzyna, która ją niegdyś na ręku nosiła. Co do mnie, tak przywykłem do tej nazwy, iż wydawała mi się zawsze najwłaściwszą dla tej idealnej, prześlicznej postaci, pełnej niezrównanego wdzięku i prostoty.
Wszystkie, powyżej wymienione osoby, stanowiły codzienne moje otoczenie i pod wpływem najgorętszego uczucia widziały we mnie istotę pełną przymiotów i doskonałości, której dogadzać i ulegać ślepo było dla nich najwyższem szczęściem. Jedna mateczka stanowiła wyjątek pod tym względem, ona też jedna, panując nad swojem uczuciem, panowała także nademną i z obawą patrzała w przyszłość, którą różami usłać mi pragnęła kochająca mię do zbytku rodzina.
– Psujecie go,– szeptała niekiedy z pełnem tkliwego wyrzutu spojrzeniem, lecz w odpowiedzi przytaczano jej natychmiast jakiś niezwykły dowód mojej szlachetności, intelligencyi lub serca, i pytano: czy takie dziecko zepsuć można?
A nie było trudno o podobne przykłady.
Raz, pamiętam, miałem może ze trzy lata, zabrano mię na wizytę do pewnego domu, gdzie była dziewczynka w moim wieku, nie mniej odemnie rozpieszczona i uparta. Nic też dziwnego, że zaledwie nasze opiekunki zamieniły z sobą słów kilka, my, dzieci, stanęliśmy w wojowniczej postawie z powodu taburetu, który każde z nas wyłącznie pragnęło objąć w posiadanie.
– Brzydki chłopak! – zawołała rozgniewana dziewczynka.
– Tyś sama brzydka! – odparłem zuchwale.
– Twoja mama jest brzydka, bo ma czarną suknię, a moja śliczną niebieską.
– Moja mama jest śliczną, najpiękniejszą na świecie! – zawołałem z mocą, podnosząc pięści jednocześnie dla silniejszego poparcia wygłoszonej opinii.
No, i zostałem bohaterem, sławiono moją rycerskość i zapał, a ciotki, wyrywając mię sobie nawzajem, tak gwałtownie tuliły mię w swoich objęciach, iż na chwilę tchu mi zabrakło.
Tylko "mateczka duszka" ze smętnym uśmiechem, w milczeniu zwykle słuchała tych pochwał, miękką dłonią pieszczotliwie gładząc moje włosy, a gdy byliśmy sami, stawiała mię często przed dużym portretem ojca, zawieszonym nad jej biureczkiem, i mówiła mi o nim tak długo, tak słodko, że choć nie zawsze pojmowałem jej słowa, płakałem często, widząc łzy w jej oczach, i uczyłem się ze czcią i miłością spoglądać na twarz szlachetną i myślącą tego, którego pamięć w sercach wszystkich moich blizkich pozostała świętą i drogą.
– Lucio ma oczy ojca, wszak prawda, dziaduniu? – zapytała raz mateczka, patrząc na mnie i na portret.
Wyprostowałem się z uczuciem dumy i zaczerwieniłem jednocześnie, choć sam nie wiedziałem dla czego.
– Tak, tak,– potwierdził dziadek, głaszcząc mię po twarzy,– ma jego oczy i kształt głowy, co pozwala się spodziewać, że odziedziczy po ojcu charakter i intelligencyę.
– Niech tylko ma jego serce,– szepnęła cicho mateczka i przycisnęła mi usta do czoła.
Pod wpływem podobnych wrażeń, w duszy mej bardzo wcześnie powstało przekonanie, że największym dla mnie zaszczytem byłoby stać się podobnym do ojca. Wprawdzie owo "stać się podobnym" wówczas w moich oczach znaczyło: mieć taki sam piękny mundur, wysokie czoło i śmiałe spojrzenie, im dłużej jednak i częściej wpatrywałem się w tę postać, im więcej rozwijały się moje pojęcia, tem silniej w umyśle moim utwierdzało się przekonanie, że takimi być musieli wszyscy bohaterowie, o których mi opowiadano.
– Mateczko-duszko – rzekłem dnia jednego, obejmując ją za szyję – chcę być podobnym do mego ojca; zobaczysz, będę do niego podobnym!
Byłem dumny sam z siebie, wymawiając te wyrazy, lecz jakże się zdziwiłem i przestraszyłem zarazem, kiedy droga mateńka oparła mi nagle swe białe czoło na ramieniu i wybuchnęła cichym, lecz serdecznym płaczem.
– Duszko! nie płacz, proszę cię, nie płacz! nie, nie – powtarzał dziadek głosem tak dziwnie zmienionym, iż z kolei ze zdumieniem spojrzałem na niego.
– Nie płacz, mateczko-duszko! – zawołałem przerażony,– przecież nie powiedziałem nic złego?
Płakała ciągle, łkając, ze zwieszoną głową, opartą na obu dłoniach, więc ukląkłem przed nią i z serdeczną pieszczotą starałem się zajrzeć jej w oczy. Nie broniła się, i widocznem było, iż pragnie zapanować nad swojem wzruszeniem, lecz widok jej bladej twarzy i bolesnego uśmiechu, którym mię uspokoić pragnęła, głęboko utkwił w mojem sercu i pamięci.
Psuły mię ciotki, stary Jakób, Katarzyna, może i mateczka trochę, lecz wszystko to niczem było w porównaniu ze słabością dla mnie samego pana generała. Odczuwałem to instynktownie i wyzyskiwałem bez skrupułu, a stary wojak, czując własną winę, nie miał jednakże siły w naj – mniejszej drobnostce oprzeć się moim dziecinnym kaprysom. Mateczka szczerze ubolewała nad tem i nieraz usiłowała łagodną perswazyą wpłynąć na postępowanie ze mną dziadka.
– Ojczulku drogi – mawiała serdecznie – psujesz Lucia, psujesz! Pomyśl, co z niego będzie.
– Czyż rzeczywiście, duszko?
– Tak, ojczulku; jeśli ma być podobnym do ojca, trzeba z nim postępować inaczej.
Ciotka Aniela nawet stawała po stronie matki.
– Tak jest, generale,– zapewniała – straszliwie psujesz tego chłopca.
– Ależ moje panie! – bronił się staruszek.
– Gabryela najzupełniej podziela moje zdanie, a ona przecież może o tem sądzić, bo kształciła się na nauczycielkę, nim ten niespodziewany majątek uczynił nas niezależnemi.
– Ależ moje panie! – oburzał się dziadek,– radbym wiedzieć, czy można psuć go więcej od was obydwóch?
– To co innego, – z zapałem twierdziła ciotka Aniela,– kobietom wybaczyć można takie rzeczy, ale ponieważ dziecko w całem otoczeniu ma jednego tylko mężczyznę…
– Panno Anielo, – przerwał dziadek niespokojnie,– nie zapominaj, że słabość starych żołnierzy dla dzieci stała się u nas przysłowiem.
– A cóż mię to może obchodzić?– przecież przez poszanowanie dla przysłowia nie jesteśmy obowiązani wyrządzać krzywdę naszemu malcowi?
– Krzywdę?– powtórzył dziadek, dotknięty do żywego.
– Tak jest, krzywdę moralną; przypomnij sobie generale, czy w ten sposób postępowałeś kiedy z żołnierzami, w których chciałeś obudzić prawdziwe poczucie obowiązku?
– Z żołnierzami! Ależ to dziecko! Zaczekajmy, aż Lucio stanie się człowiekiem, a zobaczycie, czy nie będę dla niego surowym, gdyby tego zaszła potrzeba.
– Wówczas będzie za późno – szepnęła ciotka Aniela z westchnieniem.
Dziadek przygryzł usta i pociągnął wąsa. Nie chciał uznać się pokonanym, zwłaszcza przez kobietę, a nie umiał na razie znaleźć odpowiedzi. Nagle głowa Katarzyny ukazała się we drzwiach uchylonych: starowina przyszła po radę do matki w jakiejś gospodarskiej sprawie, i dziadkowi na jej widok błysnęła myśl szczęśliwa.
– Katarzyno – rzekł poważnie, zwracając się ku niej – panna Aniela utrzymuje, że ja naszego Lucia wychowuję na ladaco.
Na pomarszczonej twarzy starej sługi odmalowało się pełne zgrozy oburzenie, – tragicznym ruchem załamała ręce, lecz w pierwszej chwili słowa przemówić nie mogła.
– Przepraszam, generale – protestowała ciotka – nie powiedziałam wcale, że wychowujesz Lucia na ladaco, utrzymuję tylko, że go psujesz.
– Alboż to nie wszystko jedno? Dziecko psute i zepsute na cóż zazwyczaj wyrasta?
– Ależ pozwól, generale… syn takich rodziców.
– A więc o cóż wam chodzi? – wołał dziadek tryumfująco.– No, powiedz sama, Katarzyno, czy ja psuję malca?
– Boże uchowaj! Drogi cherubinek! Toć tak samo mógłby kto powiedzieć, że ja go psuję.
– Naturalnie, że go psujecie, temu zaprzeczyć trudno,– upierała się ciotka Aniela.
– Tak?! – zawołała z gniewem Katarzyna, a jej przygasłe oczy zaświeciły na chwilę blaskiem gwałtownego uniesienia. – Więc niechże i mnie wolno będzie powiedzieć, że nikt go tak nie psuje, jak panie obydwie.
– Brawo, Katarzyno! – zaśmiał się dziadek wesoło. – To się nazywa mówić prawdę. Z tego jednak wynika, że gdyby – co nie daj Boże – z Lucia wyrósł kiedy naprawdę ladaco, moglibyśmy wszyscy bez wyjątku powiedzieć: mea culpa.
Lecz Katarzyna energicznie potrząsnęła głową.
– A pani? – zawołała.– Któżby śmiał powiedzieć, że ona go psuje choć trochę?
– Katarzyna ma słuszność,– rzekł dziadek poważnie.– Mówiąc otwarcie, psujemy go wszyscy, oprócz jednej matki. To tak przyjemnie psuć dziecko, które się uwielbia, – bo my uwielbiamy go, panno Anielo.
– To prawda – potwierdziła ciotka Aniela z westchnieniem.
– Niech go Bóg strzeże,– wtrąciła z mocą Katarzyna, – drogi robaczek, któżby go nie kochał!
– Uznajmyż zatem wszyscy swoją winę,– odezwał się znowu dziadek,– ale bądźmy spokojni, gdyby nawet istotnie z powodu naszej słabości groziło mu niebezpieczeństwo moralne, zażegna je niezawodnie nasza mateczka-duszka.
I miał po części słuszność pan generał, – wpływ matki na mnie był tak silny i zbawienny, iż przy niewielkiej choćby pomocy z jego strony mógł zabezpieczyć mię skutecznie od wielu fatalnych błędów: jedno jej spojrzenie wystarczało zawsze, aby uspokoić moje dziecinne wybuchy; do niej jednej nie przemawiałem nigdy rozkazująco; w jej obecności nawet do dziadka i ciotek nie śmiałem użyć zwykłego argumentu: Ja tak chcę!
Ale wpływ ten osłabiało w znacznej mierze uwielbienie i uległość nieograniczona całego mo – jego dworu, wśród którego czułem się panem i królem.
Nie chciałbym, aby ktokolwiek posądził mię o niewdzięczność, o to, że za prawdziwe i wielkie uczucie odpłacam dzisiaj sądem i krytyką, wcale, – postać dziadka jest mi zawsze świętą, drogą i miłą, a widząc nawet dzisiaj jego błędy w postępowaniu ze mną, myślę o nich z rozrzewnieniem i zastanawiam się nad przyczynami, które je spowodowały. Przyczyna była bardzo naturalna: nie miał nikogo oprócz mnie na świecie, ktoby go łączył z kochaną przeszłością, cieniami zmarłych a drogich mu istot, i był pociechą smutnej, samotnej starości.
Mateczkę kochał bardzo, lecz i ona także była smutną i potrzebującą pociechy, a moja dziecinna wesołość bez troski była w jego życiu ostatnim promieniem słońca.
Dziadek mój nie miał bynajmniej powołania na żołnierza i marzeniem jego było zostać gospodarzem, lecz ulegając woli i życzeniom ojca, skończył szkołę wojskową, wstąpił do służby czynnej i otrzymał wkrótce stopień kapitana. W tym samym czasie ożenił się z ukochaną kobietą i tem goręcej zapragnął osiąść wreszcie na wsi i rozpocząć spokojne, ciche życie rolnika. Wzgląd na starego ojca, który pragnął zawsze świetnej wojskowej karyery dla syna, zatrzymał go na stanowisku, a wysłany wkrótce potem do Afryki, zdobył na polu bitwy stopień pułkownika. Teraz tembardziej nie śmiał podawać się do dymisyi i tylko na pociechę czytywał gorliwie najlepsze pisma rolnicze i marzył o zaprowadzeniu tysiąca ulepszeń w ukochanej wiosce, gdy w niej osiądzie nakoniec.
Płynęły lata, dziadek z roku na rok odkładał wystąpienie ze służby, oczekując chwili pokoju i zawieszenia walki. Stopień generała brygady spadł na niego jak piorun: tego się nie spodziewał, – właśnie powziął stanowczy zamiar podania się do dymisyi, a tymczasem…
– Mieliby prawo powiedzieć, że służyłem dla stopnia i na starość lękam się kuli – uskarżał się przed żoną.
Widząc jego szczere zmartwienie, babka poradziła, aby podał się do dymisyi, motywując swoje żądanie. Przyjął tę radę, lecz odpowiedź z ministeryum zburzyłaprędko wszystkie jego nadzieje. Była tak pochlebną, że się zarumienił, czytając ją głośno żonie, lecz kończyła się stanowczą odmową. "Jesteś nam potrzebnym, niezbędnym, generale, dodano jeszcze w postscriptum – i biedny dziadek pozostał znów na stanowisku.
Wszystko jednakże kończy się na świecie: nadeszła długo upragniona chwila, w której generał Michel mógł sobie powiedzieć: Teraz nie jestem potrzebny! I podał się niezwłocznie do dymisyi. Otrzymał ją tym razem, a nazajutrz bez żalu zmienił piękny mundur wojskowy na skromny strój gospodarza i pośpieszył co prędzej do rodzinnej wioski, gdzie każde drzewko witał jak przyjaciela starego, po którym długo tęsknił na obczyznie.
Wkrótce dwór, pola, całe otoczenie zmieniło zaniedbany pozór, – wzorowe gospodarstwo starego żołnierza zdumiewało sąsiadów, podziwiano go z początku, potem zaczęto naśladować. Mógł być dumnym z szacunku, jakim go otaczano, i szczęśliwym z pożytku, jaki przyniósł okolicy, ale rodzinne szczęście straconem zostało. W rok po powrocie do Ferté-des-Champs ożenił syna, oficera marynarki, z siostrzenicą panien Barbezieux, a w kilka miesięcy potem stracił ukochaną żonę.
Był to dla niego cios ciężki i nieprzewidziany, lecz zniósł go mężnie, i tylko najbliżsi znali głęboką ranę, jaka mu została w duszy. Bohaterska śmierć syna pozbawiła go wkrótce reszty rodziny, z której ja tylko teraz pozostałem i moja mateczka. Cóż więc dziwnego, że mię psuł i kochał, że nie umiał być dla mnie stanowczym ani surowym?
W starym, obszernym pałacu dla mnie i mateczki przeznaczono najpiękniejsze, słoneczne pokoje, których wspomnienie do dnia dzisiejszego budzi we mnie jakieś słodkie i uroczyste zarazem uczucie. Tu obok łóżka matki stało moje śliczne łóżeczko, w którem zasypiałem co wieczór, trzymając jej rękę, w którem budząc się co rano, widziałem nad sobą jej twarz uśmiechniętą łagodnie.
Szczęśliwe to były czasy: pierwsze samodzielne wyprawy do sąsiednich pokojów; pierwsze samotne podróże po ogromnych korytarzach, w których moje drobne kroki rozlegały się tak donośnie; pierwsza wizyta w pokoju dziadunia: jego wązkie, brzydkie łóżko, broń rozwieszona na skórze lwa, którego zabił w Algierze własną ręką, kolekcya fajek, nawet tytuń w okrągłej szkatułce,– wszystko to sprawiało na mnie wrażenie niezmierne, zaciekawiało, dziwiło i pozostało dotąd niezatarte w pierwszych wspomnieniach.
Zaczęła się epoka odkryć: poznałem, że świat nie kończy się poza kratami naszego rozległego ogrodu, że nawet ciotki nie mieszkają w pałacu, lecz w osobnym dworku, do którego przechodzi się przez ulicę. Zdobyte wiadomości zajmowały mię niezmiernie, nie lubiłem jednakże pytać nikogo o nic i najchętniej sam dociekałem przyczyny rozlicznych zjawisk. Tak np. zauważywszy, że w pokoju ciotek stale panuje zapach zwiędłej róży, przez pół roku nadaremnie usiłowałem dociec, skąd pochodził. W tym celu rozcinałem obicia na meblach, zniszczyłem dwie haftowane poduszki z kanapy, przetrząsnąłem wszystkie szafy i komody,– nic nie odkryłem, ale nie zdradziłem celu wytrwałych moich poszukiwań. Przypadek wreszcie wyjaśnił całą tajemnicę: wdrapując się raz na okno, aby lepiej widzieć wojsko, przechodzące przez ulicę, uchwyciłem ręką za kosztowny wazon, stojący na marmurowej konsolce, straciłem równowagę i taburet, wazon, ja i konsolka znaleźliśmy się razem na podłodze. Obie ciotki z okrzykiem trwogi pośpieszyły mi na ratunek, lecz ja pomimo potężnego guza i krwi, płynącej z rozbitego nosa, widziałem tylko zeschłe listki róży, które niby płatki śniegu unosiły się nademną.
– Więc to dlatego tak pachną tu róże! – zawołałem tryumfująco, ku najwyższemu zdumieniu moich opiekunek, które nie domyślały się wcale doniosłości tego zdarzenia.
Podziwiano więc znowu moje męstwo i wytrwałość w znoszeniu bólu, dziadek nazwał mię zuchem, o stłuczonym wazonie nikt nie wspomniał nawet, choć stanowił on dla ciotek bardzo drogą pamiątkę i posiadał wysoką wartość.
Takie wypadki wpajały we mnie przekonanie, że świat cały i wszystko, co się na nim znajduje, przeznaczone jest wyłącznie do uprzyjemniania mi życia i zaspokajania moich fantazyi i kaprysów. Ja tak chcę – było dla wszystkich rozkazem: – dziadek mi pozwalał strzelać z wielkiej fuzyi, chociaż zaledwie ją unieść zdołałem, i zachwycał się moją zimną krwią i odwagą; – rzeźbiłem ciotkom meble, niszczyłem albumy, i nie znajdując żadnego oporu moim wymaganiom i zachciankom, postępowałem w nich coraz dalej i zuchwałej, jak gdybym pragnął zbadać, czy istnieje jaka granica dla mojej samowoli i uporu.
Tak upłynęło mi siedm lat życia.
* * *III. "ZAPŁACISZ TY Ml ZA TO!"
Front naszego domu od ulicy oddzielała niewielka przestrzeń, obsadzona po bokach klombami nizkich krzewów, pośrodku zaś, dokoła dużego trawnika, znajdowała się szeroka aleja, przeznaczona dla mnie do zabawy. Tutaj mi urządzono gimnastykę, krokieta, huśtawkę, tu był mój ogródek, który sam kopałem i podlewałem, tu jeździłem zazwyczaj na welocypedzie, grałem w piłkę, albo goniłem się z Lordem, który w ogrodzie był zwykle nieodstępnym moim towarzyszem; tu zasłużyłem także na pierwszą surową naganę mojej mateczki.
Było to zrana; bawiłem się w piasku, sypiąc polową forteczkę, gdy nagle, podniósłszy oczy, spostrzegłem za kratą o lat parę starszego chłopca, który stał, pogwizdując, z rękoma w kieszeniach, i patrzał na mnie złośliwie. Był obdarty, rozczochrany, powalany błotem i nie podobał mi się z pierwszego wejrzenia.
– Idź sobie! – zawołałem, tupnąwszy o ziemię – nie chcę, żebyś patrzał na mnie!
Proszę! – odparł, zuchwale pochylając głowę, toć psu na kościół przecież patrzeć wolno.
– Idź precz! – krzyknąłem, czerwieniąc się z gniewu, – precz, precz!
– Doprawdy? Posłuchaj-no, mały, pójdęstąd wtedy, gdy mi się spodoba; teraz popatrzęjeszcze, jak się złościsz. To bardzo zajmujące i zabawne. Podobny jesteś do indyka, którego podraźniono czerwonym gałgankiem; tak samo się czerwieni, krzyczy i przestępuje z nogi na nogę.
Osłupiałem. Pobladłem z gniewu i słowa przemówić nie mogłem.
– Idź precz! – krzyknąłem wreszcie – bo się rozchoruję i dostanę konwulsyi!
– O, nie rób sobie ze mną ceremonii, proszę, – znam tę chorobę: czarna kura matki Girau dostała także konwulsyi, kiedy pijany ogrodnik napoił ją winem. To wcale nie zabawne, więc radzę ci, nim zaczniesz wielkie przedstawienie, daj mi adres swego doktora, abym ci go mógłsprowadzić. No, i cóż twoje konwulsye?
Byłem zarówno wściekły, jak zdumiony: nikt w życiu dotąd nie przemawiał do mnie w taki sposób, – nie wiedziałem, co począć, dusiłem się z gniewu.
– To mój ogród! – zawołałem, tupnąwszy znów nogą.
– A ulica moja – odparł z ironicznym spokojem.
– Rzucę na ciebie piaskiem.
– A ja,na ciebie błotem. Patrz, jakie ładne, chłodne!
– Precz, – krzyknąłem, – bo dziadek strzeli do ciebie z fuzyi!
– A ja do niego z armaty.
Pociemniało mi w oczach i tchu zabrakło w piersi. Nagle podniosłem ręce z wyrazem rozpaczy.
– Ratunku, mateczko, matko! – krzyknąłem z całej siły.
– Co ci jest, Luciu? – dał się słyszeć głos słodki i w otwartem oknie ujrzałem mateczkę, która prawdopodobnie od początku była świadkiem całej tej sceny.
– Niech on sobie stąd idzie! – zawołałem, wskazując palcem ulicznika.
– Moje dziecko, na ulicy wolno stać każdemu.
– Ja nie chcę, żeby on patrzał, jak ja się bawię! To mój ogród!
– Więc idź się bawić z tamtej strony klombu; tam nikt ciebie widzieć nie będzie.
Zniknęła z okna, zapewne umyślnie, aby zakończyć rozmowę.
Mój nieprzyjaciel nie ruszał się z miejsca. Starałem się go przerazić najgroźniejszą miną, ale śmiał mi się w oczy. Wówczas odwróciłem się dumnie, skrzyżowałem ręce na piersi i z pogardą spojrzałem na niego przez ramię.
Naśladował te ruchy z komiczną przesadą, najwidoczniej wybornie bawiąc się moim gniewem.
Wzruszyłem ramionami, ale zdobyłem się na spokój.
– Stójże sobie, kiedy ci się tak podoba, – rzekłem z pogardliwym grymasem, – cóż mię to może obchodzić? Jakiś włóczęga, biedak…
Oczy chłopca błysnęły groźnie.
– Zapłacisz ty mi za to! – syknął, grożąc mi pięścią i oddalił się pośpiesznie.
– Luciu! – zabrzmiał w tej chwili z okna głos mateczki, lecz tak surowy i zmieniony, iż z przestrachem podniosłem głowę.
– Wróć natychmiast do domu – przemówiła znowu – mam z panem do pomówienia.
Była straszliwie bladą, oczy jej błyszczały dziwnie, usta drżały. Na ten widok zapomniałem zupełnie o poprzednim gniewie, przejęty trwogą, żalem, głębokiem wzruszeniem: takim tonem mateczka raz tylko odezwała się do mnie, gdy kopnąłem biednego, zgłodniałego kota, który z werandy chciał się dostać do pokoju.
– Masz złe… okrutne serce – rzekła wtedy do mnie – nie pocałuję cię dziś na dobranoc.
I dotrzymała słowa, pomimo obietnic, prośb i łez moich, a choć od tego czasu upłynęły już dwa lata, pamiętałem tak żywo całe to zdarzenie, iż w jednej chwili stanęło mi w oczach. Z ciężkiem też sercem i spuszczoną głową wstępowałem teraz po szerokich wschodach, zatrzymując się na każdym stopniu.
Mateczka usłyszała kroki moje w korytarzu… i otworzyła drzwi swego pokoju, sztywna, surowa, blada…
Wtedy wybuchnąłem płaczem, – chciałem jej się rzucić na szyję, lecz powstrzymała mię wzrokiem i gestem i rozkazała usiąść na małem krzesełku. Zakryłem twarz rękoma i płakałem głośno: czułem już teraz całą swoją winę względem biednego chłopca, a jego nieokreślona groźba przejmowała mię dziwną trwogą. Jednocześnie cierpiałem, widząc zmartwienie mateczki, którego byłem sprawcą.
Biedna mateczka ulitowała się prędko nademną, usiadła obok, wzięła moje ręce i zaczęła przemawiać głosem smutnym, lecz łagodnym, tłómacząc mi całą brzydotę mojego postępku. Starała się oprócz tego sprostować niejasne pojęcia moje o ubóstwie i bogactwie, doprowadzając do wniosku, że pierwsze nie jest wstydem, lecz nieszczęściem, a drugie łaską losu – nie zaszczytem. A korzystając z mojej skruchy i wzruszenia, z uwagą słuchała zwierzeń, których bez tego nie byłbym jej nigdy uczynił.
Szło jej o to, skąd się u mnie wzięła pogarda dla ubóstwa i duma z majątku. Ja sam nie umiałbym jej tego wytłómaczyć jasno, gdyby nie domyślność macierzyńskiego serca, która dopełniała moje półsłówka i wyrażenia. Nierozważne słowa starej Katarzyny, która lubiła wobec innej służby wyliczać z chlubą majętności dziadka, oraz widok obdartych i brudnych żebraków, którzy każdego piątku całym sznurem cisnęli się do kuchni po jałmużnę – były pierwszem źródłem zrozumienia różnicy stanów i ich zależności od pieniędzy. Wkrótce wyrobiłem sobie przekonanie, że ubogim jest każdy, kto nie mieszka w pięknym pałacu, nie ma licznej służby, powozów i koni, i że taki pod żadnym względem nie może stać na równi z człowiekiem bogatym.
To rozumowanie wkrótce naprowadziło mię na nowe wnioski: ciotki moje nie mieszkały w tak pięknym jak my pałacu, miały ciasną kuchnię, mały pokój jadalny, ubierały się bardzo skromnie, a ich obiady były zawsze krótkie, a zatem ciotki moje nie były bogate i prawdopodobnie miały tylko tyle, aby nie umrzeć z głodu i mieć dach nad głową. Doszedłszy do takiego przekonania, zaprzestałem niszczyć im sprzęty przez obawę, że nie będą miały za co kupić sobie innych, lecz jednocześnie w uczuciach mych dla nich zaszły także pewne odmiany: pomimo woli zacząłem uważać je za coś niższego od siebie i mniej dla nich czułem szacunku.
Mateczka moja słuchała cierpliwie, nie spuszczając ze mnie swoich smutnych oczu, – patrzała długo jeszcze, gdy umilkłem, i nakoniec z dziwnym rumieńcem na twarzy odezwała się drżącym, lecz poważnym głosem.
– Więc gdyby matka twoja była ubogą, nie mógłbyś jej tak kochać ani szanować, jak dzisiaj?
Podobne przypuszczenie nie przyszło mi na myśl; było ono tak niespodziane, że otworzyłem tylko oczy z przerażeniem i nie mogłem znaleźć żadnej odpowiedzi.
– A więc, mój synu, powinieneś wiedzieć – ciągnęła dalej poważnie mateczka, – że i ja niegdyś byłam bardzo ubogą. Po śmierci ojca i matki zostałam sierotą i nie wiem, coby się ze mną stało, gdyby twoje poczciwe ciotki, które wówczas także nie były bogate, nie przygarnęły mnie i nie wychowały. Ubogą byłam i wówczas, gdy twój ojciec żenił się ze mną, widocznie więc inaczej sądził o ubóstwie niż ty, mój synu, i nie wyobrażał sobie, aby ono mogło być wstydem.
– O, mateczko!… – zawołałem, zanosząc się od płaczu.
– Posłuchaj dalej, moje dziecko – rzekła mateczka znowu. – Nie dawniej niż trzy lata temu ojciec twoich ciotek umarł w Chinach i pozostawił im znaczny majątek. Gdyby chciały, mogły by teraz mieszkać w pięknym pałacu, trzymać powozy, konie, liczną służbę, one wolały jednak zostać w małym domku i poprzestać na skromnem życiu, a większą część swoich pieniędzy obracają na wspieranie ubogich i własnym kosztem utrzymują szpital Barbezieux w mieście.
Wyszedłem z pokoju matki upokorzony i smutny; po raz pierwszy zrozumiałem, że przez prostą grzeczność tak uprzejmie ulegano mojej woli, że jestem tu właściwie niczem, głupiem, upartem dzieckiem, którego błędy i wady łatwo każdemu naprzykrzyć się mogą. Chciałem uciec przed wszystkimi: nie miałem odwagi spotkać w tej chwili ciotek, – kto wie, czy nie odgadły dawno moich szkaradnych myśli i przez litość jedynie nie dają mi tego poznać. Przyszło mi na myśl, aby pójść do kuchni, ale odrzuciłem natychmiast ten projekt: Katarzyna od razu poznałaby, że płakałem, musiałbym jej się wyspowiadać – czego, a jakże tu powtórzyć rozmowę z mateczką? Gotowa pomyśleć jeszcze, że ją oskarżyłem, nazwać mię donosicielem… Nie, nie zniosę, ażeby i ona mną pogardzała.
Przechadzałem się właśnie w cienistej alei, gdzie nie mogłem być dostrzeżonym z okien pałacu, gdy nagle usłyszałem wesoły, donośny głos dziadka, zbliżającego się tutaj z kimś obcym. Zakryłem twarz rękoma i schroniłem się w krzaki: ogarnęła mię straszna trwoga, – ja miałbym spojrzeć w oczy człowiekowi, który setki razy szedł naprzód pod gradem kul nieprzyjacielskich? Ależ poznałby po mnie na pierwszy rzut oka, że jestem tchórzem, że boję się groźby, rzuconej przez ulicznika może po to tylko, aby mię upokorzyć i nastraszyć! Nie, nie! za żadne skarby nie pokażę mu się teraz, nie mogę się tu z nim spotkać.
Po raz to pierwszy w życiu kryłem się przed dziadkiem, nie śmiałem mu spojrzeć w oczy, i to przekonanie upokarzało mię tak strasznie, iż mogłoby stanowić dla mnie bardzo zbawienną naukę na przyszłość, gdyby nowe wrażenia nie zatarły go zbyt szybko.
Przeczekawszy z bijącem sercem, aż oddaliły się głosy, powziąłem nagle zamiar udania się do mateczki z prośbą, ażeby nie wspominała dziadkowi o tem, co zaszło pomiędzy nami. Zdawało mi się, że zdążę go jeszcze uprzedzić, biegnąc wprost przez trawniki, omyliłem się jednak, i właśnie kiedy dobiegałem do werandy, ujrzałem dziadka z doktorem Bilbarteault wstępującego na wschody.
Trzeba się było cofnąć. Z niesłychanym pośpiechem rzuciłem się w bok między drzewa, i znalazłszy się przed fontanną, zastanowiłem się trochę. Przedewszystkiem byłem zmęczony, usiadłem więc na kamiennym brzegu basenu i spojrzałem od niechcenia w czyste zwierciadło wody. Oczy miałem zapuchłe, włosy roztargane; niepodobna tak się pokazać nikomu. Machinalnie zacząłem czerpać ręką wodę i omywać nią twarz i oczy. Sprawiło mi to ulgę, uspokoiło nawet. Przygładziłem następnie mokrą ręką włosy, i przejrzawszy się uważnie, przyszedłem do przekonania, że wyglądam teraz o wiele przyzwoiciej, a ślady łez prawie zupełnie zniknęły.
Co dalej z sobą począć? Wracać do domu? Po co? Żeby tam spotkać dziadka? Wolałbym odwlec tę chwilę. Więc czemże się zajmę? Samotność mi ciążyła i machinalnie jakoś skierowałem się w stronę kuchni.
Zazwyczaj wbiegałem tutaj z krzykiem i hałasem, sprzeciwiałem się Katarzynie, drażniłem psy i kota i sprawiałem moją wizytą takie zamieszanie, iż poczciwa starowina, pomimo całej słabości dla ukochanego swego wychowańca, nieraz wyrzekała głośno i groziła, że mię więcej na próg nie puści.
Tym razem jednak wszedłem bardzo cicho, grzecznie pozdrowiłem Katarzynę i spokojnie zająłem miejsce na drewnianej ławce. "Tygrys"
natychmiast przybliżył się do mnie, więc zacząłem go głaskać, rad niezmiernie, że mam się czem zająć w pierwszej chwili.
– Dzień dobry – odpowiedziała zadziwiona trochę Katarzyna, – widzisz, mój mały, nie mogę cię przywitać zaraz, bo smażę omlet. Cóż mi powiesz nowego?
Westchnąłem tylko za całą odpowiedź i zamyśliłem się głęboko. Katarzyna mówiła dalej:
– Będziesz dziś oblizywał paluszki po śniadaniu, możesz mi podziękować; wszystko co najlepiej lubisz – ale cożeś taki milczący?
– Katarzyno – zacząłem, pochylając się nad "Tygrysem" – chciałbym wiedzieć…
– Cóż takiego?
– Chciałbym wiedzieć, co to znaczy, gdy ktoś powie w gniewie: Zapłacisz ty mi za to!
– Dlaczego chcesz wiedzieć?
– Tak sobie – żeby wiedzieć.
– Hm! – mruknęła Katarzyna i zamyśliła się także. Widocznem było, iż sama szuka rozwiązania tej zagadki i nie może mi odpowiedzieć odrazu.
– To różnie bywa – odezwała się nakoniec, nie puszczając z ręki patelni, – może to nic nie znaczyć, a czasami znowu – wszystko to zależy wreszcie od osoby. Frauchet np. i Tardiveau nie raz grozili sobie w taki sposób z powodu wiecznych zatargów o granicę łąki. Razu pewnego
Frauchet nazwał Tardiveau "złodziejem." "Zapłacisz ty mi za to!" – zawołał Tardiveau w gniewie, i nazajutrz znaleziono nieszczęśliwego Fraucheta ze strzaskaną czaszką we własnej winnicy pod lasem.
Dreszcz zimny przebiegł mię od stóp do głowy. Być znalezionym w lesie ze strzaskaną czaszką! Straszliwa groźba. Kurczowo zacisnąłem w dłoni szyję "Tygrysa," aż zawarczał chrapliwie, jak gdyby go duszono.
– Będziesz ty cicho! – krzyknęła z gniewem Katarzyna. – Obżarte psisko, znów mi tu będzie chorował! Skaranie boskie z tymi darmozjadami.
Puściłem psa, który uwolniony z mego uścisku, kichnął, wstrząsnął głową, z zadowoleniem poruszył ogonem, oblizał się i usiadł przy mnie, jakby chciał okazać, że nie stracił wcale dawnego zaufania do mojej osoby.
Katarzyna tymczasem odstawiła patelnię i wzięła jakieś inne kuchenne narzędzie, ja zaś oparłszy czoło na kudłatym łbie "Tygrysa," aby jej nie patrzeć w oczy, odezwałem się tonem jak mogłem najspokojniejszym:
– A jeśli mały chłopiec w gniewie powie do drugiego chłopca: "Zapłacisz ty mi za to," czy to ma znaczyć także, iż pragnie mu strzaskać czaszkę?
– Cóż znowu! – zaśmiała się szczerym śmiechem Katarzyna, i przyznaję, że mi to sprawiło wielką ulgę. – Małe chłopcy nie bywają nigdy zbrodniarzami. Co za przypuszczenie! Jak żyję sześćdziesiąt dwa lata na świecie, nie zdarzyło mi się jeszcze widzieć albo słyszeć, żeby jaki mały chłopiec pozbawił życia drugiego. Prawda, że są między nimi prawdziwe dyablęta, psotne, zbytne, złośliwe, ale nie do tego stopnia. Nie, nie, jak mogłeś nawet pomyśleć coś podobnego!
– Więc cóż to znaczy, kiedy mały chłopiec powie drugiemu: "Zapłacisz mi za to"?
– Hm – odparła Katarzyna, – zdaje mi się,że w parę minut ten, który to powiedział, zapomni o wszystkiem i pogodzi się z nieprzyjacielem.
– A jeśli się nie pogodzi i nie zapomni wcale? jeśli jest bardzo rozgniewany?
– W takim razie sprawi mu "lanie."
– "Lanie?" – powtórzyłem znowu, zdjęty strachem, – a cóż to ma znaczyć "lanie?"