- W empik go
Nylonowa ręka boga - ebook
Nylonowa ręka boga - ebook
W konsulacie izraelskim w Nowym Jorku dochodzi do samobójczego zamachu terrorystycznego. Ślady prowadzą do mało znanej organizacji islamskiej Ręka Boga, której przywódczynią jest była członkini grupy Baader-Meinhof.
Nieco później porwana zostaje izraelska studentka studiująca w Stanach Zjednoczonych. Sprawa nabiera szczególnej wagi, gdy okazuje się, że jej ojciec jest... szefem wywiadu wojskowego Izraela, a Ręka Boga odpowiada też za kradzież z bazy Marynarki USA pocisku przeciwokrętowego najnowszej generacji.
Spis treści
Prolog 5
Część pierwsza
Wieprze 11
Część druga
Nylon 159
Epilog 318
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-60786-40-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nowy Jork, listopad 1992 roku
Meir Ben-Czecho wiedział o zbliżającej się śmierci, lecz nie zamierzał poddać się wstydliwemu uczuciu strachu.
Właściwie nie istniało żadne zagrożenie, nie było powodu do niepokoju, a rosnący lęk zamierzał zamknąć na klucz w kąciku umysłu zarezerwowanym dla fantazji, przesądów i słabości. Zatrzasnął drzwi do swojej podświadomości przed tą jadowitą żmiją, aby nie było jej widać, czuć, ani słychać jej natrętnego syczenia. Ignorował obawy tak, jakby w ogóle się nie pojawiły.
A jednak strach istniał. Jak mdlący zapach naelektryzowanego powietrza, kiedy zbliża się burza. Jak trzepot ptasich skrzydeł w mroku, rozlegający się nawet wtedy, gdy ostrożnie stawiane kroki czegoś wielkiego i groźnego nie łamią ani jednej gałązki z podszycia.
Meir rozumiał – był odpowiednio przeszkolony – że ta kwintesencja strachu stanowi fizjologiczną reakcję na pewien rodzaj bodźca z otoczenia. Umysł, rezygnując z własnej logiki, ostrzegał ciało przed możliwością zagłady.
Nadnercza już dodawały sił mięśniom, wstrzykując w nie adrenalinę. Rosnący puls serca powiększał napływ tlenu do maksimum. Rozszerzyły się źrenice, aby wpuszczać więcej światła. Kanały słuchowe nastawiły się na wyłowienie delikatnych dźwięków, a receptory zapachu wyczuliły się na najdrobniejsze cząsteczki trafiające z oddechu napastnika do atmosfery. I nawet krew odpłynęła mu z kończyn, a naczynia krwionośne zwęziły się, by cięcie ostrzem lub przebicie kulą nie spowodowały gwałtownego krwotoku.
Ciało potrzebowało na przygotowanie zaledwie paru milisekund, a teraz przyszedł czas na następną fazę. Na fazę decyzji.
Walczyć albo uciekać.
Meir Ben-Czecho był oficerem bezpieczeństwa w izraelskim konsulacie, nie dany więc był mu luksusu wyboru. Nie mógł uciekać. A ponieważ ogarniający go jak febra strach nie wynikał z jakiegoś dostrzegalnego niebezpieczeństwa, Meir postanowił powściągnąć swoją intuicję.
Uznał, że dzisiaj absolutnie nie znajduje powodów do strachu. Dzień jak co dzień – późnojesienny poranek stanowiący lustrzane odbicie setek innych. Nie uległ zmianie żaden z rutynowych zwyczajów konsulatu, na korytarzach ani razu nie włączył się alarm, żaden kryzys dyplomatyczny nie pojawił się przez cały, długi, pracowity tydzień zmierzający ku szabasowi. Owszem, Meir z uwagi na swój zawód stanowił potencjalny cel dla zamachowców. Lecz, niczym pilot oblatywacz, od dawna żył z tą obawą, nauczył się więc ją ignorować.
Konsulat oraz Stała Misja przy ONZ zajmowały pięć pięter typowego dla Manhattanu drapacza chmur przy Drugiej Alei. Było to zwyczajne, izraelskie biuro rządowe przeniesione w zachodnie warunki. Ściany działowe zbudowano z otynkowanego betonu, na podłogach płytki PCV, które wyglądały jak kupione na wyprzedaży w hurtowni. Na ciężkich, poniszczonych, drewnianych biurkach stały kubki po herbacie, poniewierały się niedopałki i trudno byłoby znaleźć dwa jednakowe krzesła.
Na poplamionych palcami ścianach jedyną ozdobę stanowiło kilka zestarzałych, wyglądających jak listy gończe z amerykańskich posterunków, czarno-białych zdjęć przedstawiających wiekowych mężów stanu i pracowników kibucu.
Zgodnie z politycznymi trendami konsulat był obiektem niezwykle strzeżonym i przypominał przyczółek pogrążonego w wojnie kraju, wtopiony w architekturę potężnego sprzymierzeńca. Pełno tu było tajnych przejść i dróg ewakuacyjnych, a także obserwujących każdy zakątek kamer wideo oraz urządzeń prześwietlających promieniami rentgena odbierane przesyłki pocztowe. W szufladach biurek znajdowało się więcej pistoletów niż w rezydencji kolumbijskiego barona narkotykowego.
Na tej wyspie miłości i paranoi serdecznie przyjmowano przyjaciół, rewidując ich równocześnie w poszukiwaniu ewentualnych wrogów. Ta druga czynność – nieprzyjemna, lecz konieczna – należała do obowiązków Meir.
Mijało ostatnie dziesięć minut jego służby na trzynastym piętrze budynku. Na trzynastym piętrze – pierwszym, które należało do konsulatu – znajdowały się drzwi. Wchodzili przez nie Izraelczycy pragnący odnowić paszporty, obcokrajowcy składający wnioski o wizy oraz rodzice młodych, amerykańskich Izraelczyków błagający o zwolnienie ich synów ze służby wojskowej (zakłopotani chłopcy zwieszali zazwyczaj głowy i wpatrywali się w czubki butów). Przyjmowanie klientów ograniczało się do tego terenu, ponieważ wyższe piętra stanowiły enklawę dyplomatów, tam też znajdowały się centra komunikacyjne ochrony oraz ciche kryjówki oficerów Mossadu, ukrywających się pod szyldem radców ekonomicznych.
Stanowisko Meir znajdowało się na pierwszej linii obrony, gdyż żaden z gości – czy to zwykły goniec, czy doradca prezydenta z Białego Domu – nie mógł tak po prostu wejść do konsulatu. Podwójne drzwi windy pasażerskiej otwierały się na przestronną poczekalnię oraz pomieszczenie ochrony. Poczekalnia wyposażona została w plastikowe krzesła, zapchane popielniczki i oprawione w tanie ramki plakaty propagandowe Ministerstwa Turystyki, oraz maszt z izraelską flagą. Po drugiej stronie zadeptanego, niebieskiego dywanu, na przeciwległej ścianie dominowały dwuskrzydłowe stalowe drzwi zabezpieczone elektromagnetycznym zamkiem. Tuż obok znajdowało się duże okienko z kuloodpornego szkła.
Okienko było w tym obiekcie czymś nowym i stanowiło wynik pewnego zatargu pomiędzy Ministerstwem Spraw Zagranicznych a Służbą Bezpieczeństwa Ogólnego, znaną pod hebrajskim skrótem Szin Bet. Poprzednio wszyscy goście musieli złożyć coś w rodzaju ukłonu przed obserwującymi ich kamerami i byli przesłuchiwani przez interkom. Według Szin Bet to poniżenie wywierało skuteczny efekt psychologiczny. Dyplomaci jednak skutecznie przekonali ich, że choć kraj teoretycznie znajduje się w stanie wojny z dwudziestoma krajami arabskimi oraz z ugrupowaniami terrorystycznymi, to nie może prezentować się światu jak więzienie o zaostrzonym rygorze. W światowych środkach publicznego przekazu na pierwszy plan wysunął się proces pokojowy, i konsulaty, choć były małymi fortecami, jednak nie powinny za takie uchodzić.
Nowojorscy oficerowie Szin Betu nienawidzili tego „akwarium”. Tak jak wszyscy inni członkowie zespołu, Meir cierpiał, gdy pełnił służbę, siedząc za szybą niczym samotny kasjer bankowy pilnujący Fort Knox. Nie wierzył, iż kuloodporne okno może stanowić jakąś ochronę. Widział w Libanie, co zwykły granat przeciwpancerny może zrobić z opancerzonym samochodem.
Siedział po izraelskiej stronie za kontuarem w małym, słabo oświetlonym pomieszczeniu. Na rzędzie monitorów widział pozostałe części obiektu. Do gości w poczekalni mógł mówić przez umieszczony na kontuarze mikrofon, obok którego znajdował się czerwony aparat telefoniczny oraz przycisk z napisem ALARM. Z tego, co wiedział, żaden członek Szin Bet nigdy go nie naciskał, bo równało się to włączeniu syreny w bazie Sił Powietrznych.
Pod oknem wmurowana była w beton stalowa szuflada, przez którą można było przyjmować z zewnątrz paszporty lub dokumenty identyfikacyjne. Poniżej wyłaniał się z cienia rząd fotografii z wizerunkami aktywnych, antyizraelskich terrorystów. Nie byli to politycy w rodzaju George’a Habasha czy Ahmeda Jabrila, ale ludzie biorący udział w napadach, zamachach bombowych i strzelaninach. Meir często na nich spoglądał, nie traktując ich jednak jako wrogów, lecz przeciwwagę uzasadniającą jego istnienie.
W kaburze przypiętej do pasa trzymał Berettę kalibru 0,22 cala. Skuteczność pistoletu budziła wątpliwość, ale w niewielkich pomieszczeniach konsulatu pocisk kalibru 9 mm łatwo mógł przedziurawić terrorystę i przy okazji zabić jakiegoś pechowego nowojorczyka, zgłaszającego się dobrowolnie na zbiór bananów w kibucu.
W kręgach Szin Bet krążył dowcip o zaprojektowaniu kuli, która zabijałaby terrorystów, raniła dyplomatów, a każdego innego omijała. Ludzie ci nie traktowali swoich obowiązków zabawowo, lecz, jak przy każdym niebezpiecznym przedsięwzięciu, potrzebowali odrobiny rozluźnienia. W każdej sekundzie swojej służby pozostawali czujni jak gazele. Rutyna męczyła, ale odrobina nieuwagi mogłaby spowodować śmierć tych, których ochraniali, lub ich samych.
W ciągu roku pracy Meira w konsulacie nie zdarzyło się właściwie nic szczególnego. Przysłany kilka miesięcy temu do konsula generalnego ładunek wybuchowy natychmiast wykryto i unieszkodliwiono. Pewien zagorzały zwolennik Louisa Farrakhana wyszedł kiedyś z windy, wymachując plastikowym pistoletem, który na szczęście odrzucił, zanim został postrzelony przez Meira i jego dwóch kolegów. Nie działo się nic, co mogłoby w najbliższej przyszłości zagrozić jego ciału, nie rozumiał więc, czemu serce mu bije, jakby przebiegł tor z przeszkodami w Wingate.
Miał już kiedyś podobne przeczucie, tuż przed powrotem do domu z wyprawy, podczas której leżał w zasadzce przygotowanej nieopodal Mardż Ujun. Tak, to takie samo niemądre wrażenie, jakie może mieć pilot, któremu zbyt wiele razy gładko poszło lądowanie – podskórne przeczucie, że karta może się odwrócić.
Siedząc na obrotowym krześle przyjrzał się swym dłoniom leżącym na blacie. W pomieszczeniu było ciepło, lecz jemu drżały koniuszki palców, a lewe kolano podskakiwało pod wpływem poruszającej się stopy.
Ażeby stłumić przeczucia, wymuszał na sobie pozorny spokój, wspominając nauki swoich instruktorów. Ciało to nie świątynia. To niewolnik, nad którym trzeba zapanować. Zaczął oddychać przeponowo – głęboko wciągał powietrze i powolnym wypuszczaniem obniżał puls serca. Zacisnął palce, zmuszając je do spokoju, tak jak co tydzień czynił to na strzelnicy w Nassau.
– Hej, Yogi, postaraj się nie zasnąć jeszcze przez te dziesięć minut.
Meir prawie spadł z krzesła, lecz szybko udało mu się odzyskać równowagę. Spojrzał do góry i zobaczył odbitą w szybie twarz swojego szefa. Ubrany w ciemną koszulę i kwiecisty krawat Hanan Bar-El, niski, muskularny czterdziestolatek, stał za plecami Meira w wejściu do pomieszczenia.
– Praktykowałem Krav-Maga – powiedział Meir, składając dłonie w pierwszej pozycji walki wręcz.
– Tylko nie stłucz czegoś drogiego – ostrzegł żartobliwie Bar-El. Szef Szin Bet w Nowym Jorku nie był człowiekiem zbyt pogodnym. Meir jednak należał do jego ulubionych podwładnych. – I wpuść tych biednych, zagubionych Rosjan. Do zobaczenia w poniedziałek. – Gdy Bar-El zamykał drzwi, Meir kiwnął do niego ręką.
Spojrzał przez okienko na pięcioro interesantów w poczekalni. Rodzina Rosjan: młodzi rodzice i dwójka brzdąców, wyglądających w zimowych ubrankach jak małe, zapasione misie. W dzisiejszych czasach większość rosyjskich Żydów marzy o Ameryce, a ta tutaj rodzina z Manhattanu zatęskniła za Jerozolimą. Meir również był repatriantem i wzruszał go taki naiwny idealizm.
Włączył mikrofon i zapytał po angielsku: – Pan Penkovsky? Proszę wejść. – Nacisnął guzik, zabrzęczał magnetyczny zamek i Rosjanie weszli przez drzwi z taką radością, że Meir poczuł się przez chwilę jak bileter w Disneylandzie.
W poczekalni pozostała dziewczyna wyglądająca na niecałe dwadzieścia lat. Ubrana była w jasnożółte kozaczki i niebieską, wełnianą czapkę narciarską. Zdjęła czapkę i, rozpuszczając rude włosy, uśmiechnęła się. Pokiwał do niej ręką.
Spojrzał na zegarek.
Sześć minut.
Napięcie powoli mijało i Meir pozwolił sobie na rozmyślanie o przeszłości. Melancholię zastąpiła po chwili nadzieja związana z niezbyt odległą przyszłością. Wkrótce Meir skończy karierę w Szin Bet i zajmie się czymś bardziej obiecującym...
Dość dawno temu zdał sobie sprawę, że nie może liczyć na błyskotliwą karierę w izraelskim wywiadzie. Urodził się w Czechosłowacji jako Meir Kubis – syn goja i Żydówki, co według zasad biblijnych czyniło go członkiem Rodu. W wieku siedemnastu lat wyemigrował do Izraela i, rozpoczynając nowe życie, zhebraizował swoje nazwisko.
Kiedy Meir zakończył trzyletnią, obowiązkową służbę wojskową pełnioną w brygadzie piechoty na Wzgórzach Golan, złożył podanie o przyjęcie do oddziału izraelskiego wywiadu wojskowego – AMAN-u. Prawie natychmiast okazało się, iż wyklucza go pochodzenie z bloku wschodniego, lecz dopisało mu szczęście, gdyż jego podanie rozpatrywał między innymi major Benjamin Baum – dziecko holokaustu.
– Kubis? – Baum podniósł brwi, przeglądając akta Meira. – Tak jak Jan Kubis?
– To mój stryjeczny dziadek – mruknął Meir z niechęcią.
– Mój chłopcze! – Baum był oszołomiony tym spotkaniem. Oprócz służby w AMAN-ie, zajmował się amatorsko historią czasów wojny. Jan Kubis uchodził za czechosłowackiego bohatera. Jako sierżant został zrzucony zimową nocą 1941 roku na spadochronie przez brytyjski wywiad do czeskich lasów. Pełnił kluczową funkcję w tajnej misji o kryptonimie Anthropoid. Kubis brał również udział w zorganizowaniu zamachu, w wyniku którego śmiertelnie raniono Obergruppenführera SS Reinharda Heydricha – nazistowskiego rzeźnika Pragi. Potem zginął w strzelaninie z gestapo.
Baum umieścił Meira w oddziale do działań specjalnych, a także znalazł mu miejsce przy szabasowym stole w swym jerozolimskim domu. Nie dało się jednak całkowicie ominąć przepisów służb wywiadowczych i, kiedy stało się jasne, że restrykcje nie pozwolą przeżyć Meir takich przygód w wywiadzie, na jakie liczył, major pomógł mu przenieść się do Szin Betu.
Tak jak brytyjski MI-5 czy amerykańskie FBI, Szin Bet zajmował się kontrwywiadem. Odpowiedzialny był jednak także za wyszkolenie strażników ochraniających pasażerów lotów linii El Al, terminale lotniskowe i konsulaty za granicą. Młodzi mężczyźni, świeżo po służbie wojskowej, często zostawali funkcjonariuszami ochrony (w slangu nazywano ich pistoleros) z powodów nie tylko patriotycznych. W ten sposób mogli zwiedzić świat, posmakować kobiet za granicą i zaoszczędzić parę szekli. Niektórym udawało się awansować na stanowiska regionalnych szefów bezpieczeństwa, inni powracali nawet do Tel Awiwu i robili karierę w Centrali. Meir jednak nie dał się już omamić takim złudzeniom.
Miał natomiast pewien prywatny sekret, którym nie dzielił się ze swymi współpracownikami, i czasami doskwierały mu z tego powodu wyrzuty sumienia. Zamierzał zrezygnować ze służby. Co gorsza planował zostać w Nowym Jorku i zapisać się na uniwersytet, co już zakrawało na zdradę.
Powodem tego wszystkiego była Kathleen.
Spotkali się na przyjęciu z okazji święta Halloween, na które Meir został zaproszony przez swego nowojorskiego przyjaciela studiującego na uniwersytecie. Owego deszczowego wieczoru pojechał na przyjęcie prosto z pracy i, w przeciwieństwie do innych gości, nie miał żadnego przebrania – nawet zwykłej plastikowej maski.