- W empik go
O Adamie Żeromskim wspomnienie - ebook
O Adamie Żeromskim wspomnienie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 229 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dawno już, dawno, przed wieloma laty, wybrał się Adaś, dwuletni chłopczyk, ochoczo na spacer, prowadzony za rękę przez swą niańkę, zażywną i zdrową dziewczynę spod Radomia. Szybko zbiegły jego małe nogi z krętych schodów w skrzydle starego "Błękitnego" pałacu. Umiał już sam otwierać skrzypiące, bynajmniej nie pałacowe, drzwi i "uciekać z piętami", gdy z trzaskiem nagle "waliły", popychane przez mechaniczny przyrząd do zamykania. Minął chodniczek z siwych i czarnych kostek marmuru, biegnący obok gmachu biblioteki i miał wejść w sklepioną bramę, która prowadziła na szeroki, widny, brukowany dziedziniec, gdy oto spotkał się z ojcem. Ojciec nie rad był, gdy tam synuś przechadzał się po hrabiowskim skwerze, przed lustrzanemi drzwiami magnackiej siedziby. Chciał zawrócić niańkę i małego spacerowicza. Ale chłopaczek uparł się, żeby przez tę bramę wędrować koniecznie. Coś tam miał specjalnie swego, co radowało, cieszyło, ciągnęło. Gdy ojciec nie pozwalał, wielkie łzy potoczyły się z jasnych oczu, wielkie, jak perły uryańskie. Biegły po różanych policzkach, po bródce, zabarwionej od chłodu. Źrenice proszące, żałosne podniosły się wysoko, aż do twardego ojcowskiego spojrzenia. Któżby się był oparł tym szczerym łzom, któżby zdołał ból zadać temu sercu? Gdy zdjęty został zakaz przekroczenia ulubionej bramy, małe piąstki poczęły forsownie wycierać krople, jeszcze z rzęs zwisające i chyże stopy pomknęły na radosny dziedziniec. Tak oto do swego radosnego dziedzińca wieczyście biegnie nowe życie, nie wiedząc, czemu tę właśnie bramę wybiera za ulubioną. Tak oto rogatka bezsilnej ojcowskiej miłości nie umie, ani iść w pląsach radosnych z nowem życiem pospołu, ani powstrzymać na granicy swego okręgu…
Na południowem zboczu "Góry Armatniej" dobrze się wiodło starym szeroko rozsiadłym drzewom. Sosny, wejmuty, świerki, klony i akacye strzelały z tłustej ziemi wysoko i nad wyraz szybko. Grube pnie czereśni zastawiły sobą dostatnią niegdyś uliczkę, czyniąc ją wąskim w ogrodzie przesmykiem. Kora ich pęka, skręca się i zwisa, a obfite, smoliste obary kapią w rany szczelin stężałemi kroplami. Bujne gałęzie rozpadają się na wszystkie strony, a rubinowy owoc obsypuje istne kopuły z prętów i witek. Orzechy włoskie rozrosły się w wielkie drzewa. Woniejące ich liście rozpostarły się po grzędach malin i bujają po za wykrzywionym parkanem, zdumiewając przechodnia wielkimi gruzłami o nieznanej, a tak smakowitej zawartości. Tam to wygrzewała się na słońcu stara winnica, z czterech krzewów rozrośnięta, tuląc w obfite liście swe trwożliwe grona przed przymrozkami października. Dorodne śliwki nadmiarem urodzaju poodłamywały od pniów najbardziej płodne gałęzie. Wielkie, zimowe jabłka wsysają całoletnie słońce w swe zimowe kule, ażeby nadać im pod jesień zachwycającą barwę zdrowego dziecięcego policzka, a wyborowe, małe gruszki żółkną przed wrześniem i bezsilnie padają w wysoką trawę. To obeschłe przed niezmiernością czasów dno morza, namuł wielometrowej grubości, zawierający w sobie mnóstwo muszelek i szkieletów zmarłego świata, zwiewna lubelska glinka, nie skalana ani jednym zewnętrznym kamieniem i jedynie kędyś w głębiach swych kryjąca żyły złotolitego piasku, hoduje te wyniosłe, bujne, obfitolistne drzewa. Poprzerzynana parowami i rozdołami, sfałdowana przez okrągłe i garbate pagórki, pełna drzew, krzewów, zbóż i traw, rozkłada się w dal płaskowzgórzami od nałęczowskiej doliny, którą wyorało przedwieczne wiślisko.
Na szczycie "Góry Armatniej" i w najwyższym kącie ogrodu wybujała kępa drzew dzikich – wielka, białolistna topola, sokora "białodrzew", wysmukłe akacye, lipy. Ten bujny ogród przemierzały bystre nóżki małego chłopczyka. Tajemniczy to był dla niego raj. Przywieziony wczesną wiosną z ciasnego w mieście mieszkania, znalazłszy się w tym ziemskim raju, zatapiał się weń, jakoby w dziką puszczę. Podziwiał cudne jabłonie, od pniów do wierzchołka okryte białym, z lekka różowiejącym kwiatem,–grube, rozsiadłe czereśnie, które wyciągały doń swe ogromne gałęzie, jakby częstując uprzejmie zielonemi kulkami zawiązków owocu, – zielony i włochaty agrest, twardy jeszcze, jak kamień, przezierający spomiędzy prętów i liści. Czarodziejsko śpiewały wówczas wilgi, wołając małe uszko to tu, to tam, wzywając małe oczy ku górze, to w tę, to w inną stronę, niby kapryśny a przekorny duszek drzewny, który się zabawia kłopotami maciupeńkiego mieszczucha, cudzoziemca w tych zawikłanych uliczkach. Zarośnięte uliczki prowadziły w górę a w górę, aż do omszałych zrzynów sędziwego płotu, aże do owych groźnie szumiących drzew, – wieloletniej sokory, śmigłych akacyi i lip. Ciekawy nosek wścibiał się w szpary między dranicami płotu i oczy chciwie zaglądały, badając, co też to tam jest, za owym wysokaśnym, nieprzebytym parkanem. Nic szczególnego nie było: kilka drzew owocowych dumało wśród żyta, płowiejącego na słońcu. Jak okiem sięgnąć po pagórkach i równinie słały się zboża. Błękitny las za Cynkowem zniżał się w czarującą, zieloną dolinę, na przeciwległym wzgórzu bielał kościół, wychylający się z bujnych, skłębionych, starych drzew cmentarza.
Z bujnych, skłębionych, starych drzew cmentarza…
Nad falującemi zbożami rozpostarte było wiosenne niebo, w którem płynęły obłoczki białe, przejrzyste, gremplowane przez ciepły wiatr w pasemka wełny niebiańskiej. Skowronki śpiewały wpośród tych chmurek i w nieskalanych niebiosach radosne pieśni.
Wtedy to właśnie mały Adaś przeżywał "Najpiękniejszy dzień swego życia". Ogarnięty przez nieznajomy świat drzew i roślin, owoców i kwiatów, zapachów i poszumów, przez pieśni ptasie i widok przestworu, pociągany z miejsca na miejsce przez niewiadome pragnienie dali i ruchu stawał się nie samym sobą, rzeczywistym, posłusznym, cichym chłopczykiem, – nad miarę cichym i nad miarę posłusznym, – dzieckiem, w którem krążyła krew i biło serce,– lecz jego łakomy po dziecięcemu i po dziecięcemu trawiący organizm przeistaczał się w coś innego, w coś odmiennego zgoła od samego siebie. Był-li wietrzykiem, który składa i rozkłada liście na niedościgłem białodrzewie, raz białą, raz ciemną stroną, każdą sprawiedliwie wystawiając ku słońcu, – powiewem, nachylającym zboża i nosicielem daleko – daleko zapachów rezedy z rabat przed domem, – śpiewem skowronka w niebiesiech i wilgi w gałęziach gęstych czereśni, – obłoczkiem, co, jak złotobiały cherubin, płynął ze złożonemi skrzydłami nad nałęczowskim cmentarzem, – wonią róży samotnej, róży ciemnej, róży jedynej, kwitnącej przed oknami… Nie mógł usiedzieć na miejscu swem pod wysokiemi drzewami, na szczycie "Góry Armatniej", gdzie czarnowąsy, milczący i zafrasowany Szczepan, tyloletni i najwierniejszy wszystkich przyjaciel, nawiózł mu do zabawy piasku, kopanego głęboko w ziemi, górę niemal tylą, co Armatnia. Ani przestroga Szczepana, ani surowy nakaz Heni, przyrodniej siostry, nie mogły powstrzymać wędrowniczka. Zdawało mu się, że skoro tylko zdoła oderwać zupełnie i podkulić pod siebie lotne nóżki od ciężkiej ziemi, rozłoży coś, jakgdyby skrzydła promieniste i poleci ponad tę piękną dolinę, gdzie błyszczą jasne wody, za daleki błękitny las, w przestwór siny, gdzie odległe, zamglone wiatraki machają śmigami, jakoby tajemnicze wielkoludy przyzywającemi rękoma.
* * *
Mały człowieczek, rosnąc w dziecińskie swe lata, zatapiał się w dociekania, nie łatwe do roztrzygnięcia dla tych, kogo bez przerwy zasypywał pytaniami o wyjaśnienie mu wszelkich zjawisk i zawiłości świata. Gdy z nim ktoś, bardzo często dobrotliwy "stary szlachcic", czyli "dziadzio",– Bolesław Prus, zabawiał się dyskursem, mały rozmówca, słysząc głos wychodzący z głębi człowieczej i podglądając z wielu stron rozchylające się usta, niespodzianie zapytywał:
– Nikt mi nie chce odpowiedzieć, dla czego to głosu nie widać…
W istocie, nie łatwo było znaleźć dokładnie zaspakajającą odpowiedź na to pytanie. Kiedyindziej, gdy patrzał na słońce, które oświetlało pokój i rozpytywał szczegółowo o owe "promienie", podane mu do wierzenia, zadał pytanie: