- W empik go
O ciocię Franię - ebook
O ciocię Franię - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 189 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niejeden człowiek po skończeniu uniwersytetu założył ręce i myślał:
– No, a cóż teraz?
Taki najczęściej się ożeni, i… nie chcąc klepać mniejszej biedy w pojedynkę, klepie większą samowtór.
W takim właśnie położeniu znalazł się pan Kazimierz Malinowicz. Skoro tylko ukończył studia, odważny ten człowiek uważał sobie za najpierwszy obowiązek pójść do ołtarza z Andzią, panią swojego serca od pierwszego kursu.
Poznali się przy pracy. W domu zamożnej rodziny ona była nauczycielką córek, on – korepetytorem synów, uczęszczających do gimnazjum.
Kazimierz od pierwszego spojrzenia zakochał się w czarnookiej brunetce Andzi, a taką miał jakąś szczególną naturę, że za nic w świecie nie byłby wyznał przed bogdanką swoich uczuć. Dosyć mu było tego, iż ją widywał parę razy na dzień, przychodząc na korepetycje i odchodząc; bo zawsze się jakoś spotykali – zapewne dzięki rozkładowi mieszkania swoich chlebodawców. Czasami też w sobotę, po odbytych korepetycjach, pani domu łaskawie zapraszała Kazimierza na herbatę; wtedy to młodzieniec ów miewał sposobność rzucenia nieskończenie wielkiej ilości spojrzeń na pannę Annę. Niektóre z tych spojrzeń były bardzo długie – starczyły za dwadzieścia i trzydzieści spojrzeń przelotnych; inne znowu były krótkie, ale tak znaczące, że obstawały za parę długich. Niekiedy Kazimierz i Anna rozmawiali nawet ze sobą, podczas takiej herbaty, rozmawiali – rozumie się – o rzeczach naukowych: o Numie Pompiliuszu, o trzydziestoletniej wojnie, o religijnym prawodawstwie Konfucjusza itd.; w takich razach musieli sobie patrzeć w oczy.
Andzia była sierotą, a w dodatku osobą okrutnie zbiedzoną przez pracę pedagogicznego zawodu, który to sztandar dziewczyna owa nosiła bardzo wysoko, szczycząc się swoim powołaniem. Kazimierz miał na całe utrzymanie dwanaście rubli, pobieranych miesięcznie za korepetycje. I takim chce się kochania!…
Spojrzeń studenta dziewczyna nie unikała, nie lekceważyła ich; on czuł, że każdy jego rzut oka znajduje jakieś ogromnie przyjemne, ciepłe pomieszczenie w duszy Andzi. Wie się o takich rzeczach, gdy się jest młodym. On miał lat dwadzieścia pięć, ona – dwadzieścia, jak obszył. Mniej często, lecz za to bardziej ukradkowo, więc dobitniej, spod czarnych brwi Andzi wypadały magnetyczne połyski, wielce podobne do świetnych promieni gwiazdy Syriusza; były one przyczyną tego, iż Kazimierz w danym razie nie odczuwał smaku herbaty ze śmietanką, a zamiast smacznego butersznita, można mu było podać kawałek waty.
Rzecz szczególna! Zaraz po ostatnim egzaminie i na ostatnim kursie, kiedy Kazimierz powracał do domu, ażeby się nareszcie wyspać za wszystkie czasy, naraz około kościoła Świętokrzyskiego spotkał Andzię, która właśnie szła odwiedzić chorą ciotkę, mieszkającą aż przy ulicy Wiejskiej.
Kazimierz był filologiem; każdy filolog jest idealistą, a każdy idealista jest mniej lub więcej zabobonny. Spotkanie Andzi po ostatnim w życiu egzaminie, jakkolwiek istotnie nie miało w sobie nic nadnaturalnego, wydało się filologowi faktem nadzwyczajnym. W późniejszym już czasie myślał on o tym daleko więcej, aniżeli o różnych bardzo zajmujących aorystach i o wyrażeniach, jeden jedyny raz u Homera spotykanych.
A jak nie miał myśleć, kiedy zanim spod kościoła Świętokrzyskiego przybyli na ulicę Wiejską, on jej wyznał swą miłość, oświadczył się i został bez wahania przyjęty.
Para narzeczonych odwiedziła teraz chorą ciotkę Andzi, gdzie wizyta ich trwała dłużej, niż to było postanowione w pierwotnym planie. Ona powróciła późno do swych wysokich obowiązków guwernantki, on się nie wyspał po egzaminach i już odtąd przez długi czas wcale spać nie mógł.
Szczęście tak samo jak cierpienie ze snu wybija człowieka. Przypuszczamy, że nie tylko on, ale oboje tej nocy nie spali.
Andzia przez cały tydzień, codziennie o jednej godzinie, odwiedzała chorą ciotkę, Kazimierz też codziennie spotykał Andzię przy Świętokrzyskim kościele i razem chodzili w odwiedziny do ciotki. W domu, gdzie panna Anna była nauczycielką, poczęto się dziwić temu nagłemu wybuchowi jej uczuć przywiązania dla ciotki, niedobrze się zapatrywano na to opuszczanie stanowiska i zaniedbywanie obowiązków; panienki nie miały się przy kim egzercytować w muzyce, z czego znowu metr muzyki był bardzo niezadowolniony.
To wszystko sprawiło, iż pani domu zrobiła najprzód pannie Annie lekką wymówkę; gdy atoli guwernantka, pomimo to, znowu późno do domu wróciła, wtedy pomiędzy rodzicami zamożnej rodziny miała miejsce następująca rozmowa:
– Trzeba koniecznie zmienić guwernantkę, ta się już zupełnie popsuła! Zawsze tak bywa, jeżeli się ludzi zbyt dobrze traktuje – powiedziała pani domu.
– Więc zmień, kiedy chcesz! – odrzekł poważnie ojciec rodziny.
I zaraz na drugi dzień, dano pannie Annie do zrozumienia, iż z powodu rozmaitych względów usługi jej są nadal niepotrzebne w zamożnej rodzinie.
W kilka dni potem Andzia zabrała swoje manatki i wyniosła się na mieszkanie do chorej ciotki, która po zmarłym mężu, urzędniku, pobierała jakąś szczupłą emeryturkę. Atoli ta utrata posady guwernantki przyspieszyła dzień ślubu.
Młodzi szybko idą naprzód, zarówno do szczęścia jak i do cierpienia.
W parę miesięcy umarła też i schorowana ciotka, pozostawiając swej siostrzenicy w spadku stare meble i bibliotekę, złożoną z kilku starych kalendarzy, dwóch książek do nabożeństwa oraz jednej książki kucharskiej.
Wszelkim nowożeńcom dobrze jest mieszkać w jednej ciasnej izdebce. To nie stanowi biedy. Młode i przybiedzone organizmy jeść też dużo nie potrzebują, zwłaszcza w epoce gorącej miłości.
A z tym wszystkim bieda zaczyna się od chwili nieuiszczenia pierwszego komornego i od pierwszego braku rzeczy, zjeść się dającej.
Kazimierz, jako nauczyciel, nie miał zarobku, bo gdy on się oddawał uczuciom miłości, inni myśleli wtedy o chlebie i wszystkie prywatne szkoły w Warszawie obsadzone zostały w zupełności naukowym proletariatem, pożądliwym zarobku. W szkołach rządowych nie wakowała też żadna posada, co mu dano do zrozumienia wyraźnie i niejednokrotnie. Zresztą, pamiętajmy, iż nauczycieli greki oraz łaciny ludzkość znowu zbyt namiętnie nie pożąda.
Wiedział o tym Malinowicz i zabrał się gorliwie do studiów nad historią, która dla nauczyciela pod każdym względem stanowi o wiele wdzięczniejszy przedmiot, niż języki klasyczne. Tymczasem trzeba było żyć, a żyjąc – jeść, choćby umiarkowanie. Przenosiły się więc z biblioteki filologa różne piękne wydania klasyków, które Kazimierz niegdyś skupował, skąpiąc sobie łyżki strawy. Barbarzyństwem mu się wydawała zamiana Homera i Demostenesa, Tacyta i Cycerona na wołowinę, cielęcinę, baraninę, chleb i bułki; ale nie było innej rady. I to także musiało mieć swój koniec, i to się wyczerpało.
Wkrótce po wyjściu za mąż Andzia przestała być zdrową; na szyi pojawiły się jej jakieś obrzęknięcia, a w gardle duszności; uskarżała się na ściskanie serca i utrudnione oddychanie; opuszczały ją niekiedy siły, doznawała bólu głowy itd. Młoda małżonka wcześnie już poczęła mantyczyć, narzekała na brak lektury, ponieważ książki męża były dla niej nieprzystępne, a gazety jakiej bądź nie mieli znów za co zaprenumerować.
Kazimierz z bólem serca zabrał się wtedy do ostatniego swego skarbu, słowników greckich Papego, poniósł je jako kaucję do czytelni i zaabonował dla Andzi książki. Swoją drogą u znajomego dystrybutora wyrobił sobie pożyczkę przeczytanych już numerów Kuriera.
Przy czytaniu szybko czas upływał małżonkom; ale dola ich się nie zmieniła.
Nadchodziła zima, w izdebce było chłodno, Andzia ciągle kwękała i przez większą część dnia pozostawała w łóżku. Wielki nieład panował w szczuplutkim zakątku nowożeńców; wszędzie pełno było kurzu, śmieci, a różne graty zastępowały ci drogę i zawalały kąty. Przy takiej biedzie trudno utrzymywać stałą służącą.
Większą część mebli, pozostałych po ciotce, sprzedał Kazimierz, aby opłacić zaległe komorne. On sam nastawiał w domu samowar, przynosił z miasta węgle, cukier, serdelki, bułki. I tak to małżeństwo żyło z dnia na dzień.
Pożyczane numera Kurierka chwytał teraz nasz filolog z chciwością; wszystkie ogłoszenia odczytywał on od deski do deski, zwłaszcza też dział ich, dotyczący „pracy i posad”. Ilekroć anons zaczynał się od słów: – „Potrzebny jest człowiek zdolny…”, Kazimierzowi poczynało bić gwałtownie serce; ale wnet się uspakajał, kiedy wyczytał w dalszym ciągu: „technik, mogący być pomocnikiem dyrektora cukrowni”; – albo: „galwanizer, obeznany dokładnie z galwanizowaniem elektryczną maszyną”; lub znowu: „guwerner, mówiący biegle po niemiecku i po francusku” itd.
Dopóki czytał te ogłoszenia, żył nadzieją, że znajdzie coś dla siebie; kiedy czytanie skończył, doznawał wrażenia, jak gdyby mu się góra waliła na głowę.
– Tyle różnych posad! – Zawołał raz z westchnieniem. – I ani jednej nie ma dla mnie!
– Ah, bo też ty, Kaziu, wybrałeś sobie szczególny zawód! – odezwała się z łóżka Andzia, a w głosie jej niemile dźwięczał wyrzut.
Zabolało to Kazimierza, westchnął, jak gdyby potwierdził, że żona ma słuszność. On daremnie wyczekiwał, czy ktoś w dużym mieście nie zapotrzebuje nauki greki, łaciny lub historii, bo tyle tylko ten człowiek miał do sprzedania. Życie przyniosło mu potrzeby nieubłagane, a on ich nie mógł zaspokoić, choć stracił piętnaście lat życia na naukę, na pozyskanie sobie sposobu do życia. Tymczasem gorzkniała stopniowo i Andzia, a w duszy jej poczęło kiełkować podejrzenie, czy mąż nie jest przypadkiem zbyt mało uzdolnionym człowiekiem, ażeby podołał zadaniu utrzymania rodziny.
– Gdybym była zdrową – myślała – wzięłabym się bodaj do prania bielizny, a przecieżbym i tak zarobiła na wyżywienie dwojga ludzi.
Malinowicz znowu w zgnębieniu swym tak myślał:
– Przez osiem lat pobytu w gimnazjum dostawałem nagrody z każdej klasy; wszyscy przepowiadali mi świetną przyszłość, a ja teraz już oto jeść co nie mam wraz z żoną… Cóż u diabła, znam przecież ludzi, których dla braku zdolności usunięto z trzeciej klasy!… Jeżdżą oni dzisiaj powozami, a jak przepysznie wyglądają ich żony…
– Żebyś ty, kochanku, zgłosił się do jakiej fabryki – odezwała się raz z łóżka stękającym głosem Andzia. -– Powiadają, że dzisiaj buchalteria ogromnie popłaca… Przecież jakieś tam zapisywanie dochodów i rozchodów nie może być trudne dla ciebie…
Kazimierz kiwnął głową. Buchalteria kręciła mu się w umyśle, niby ciekawy sfinks, jakiś Deus ignotus, który dziś właśnie popłaca.
– Rzeczywiście, umiałbym chyba zapisywać dochody i rozchody, jeżeli to tylko ma stanowić buchalterię…