Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

O czem się nawet myśleć nie chce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O czem się nawet myśleć nie chce - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 386 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O CZEM SIĘ NA­WET MY­ŚLEĆ NIE CHCE

Po­wieść

NA­KŁAD GE­BE­TH­NE­RA I WOLF­FA

WAR­SZA­WA LU­BLIN – ŁÓDŹ

KRA­KÓW G. GE­BE­TH­NER I SPÓŁ­KA NEW YORK THE PO­LISH BOOK IM­PORT. CO, INC.

WSZEL­KIE PRA­WA PRZE­DRU­KU I PRZE­KŁA­DU ZA­STRZE­ŻO­NE.

DRUK W. L. AN­CZY­CA I SPÓŁ­KI W KRA­KO­WIE.

Za­no­si­ło się na tak zwa­ną pięk­ną noc.

Lu­dzie wo­gó­le wra­ca­li do swych le­go­wisk pie­cho­tą. Inni z owych le­go­wisk tak­że pie­cho­tą za­nu­rza­li się w jesz­cze nie po­de­schnię­te od bło­ta uli­ce. Kla­pa­ły boj­kie lub roz­la­złe stu­ka­nia po­de­szew o bruk lub as­falt. Cier­pli­wie od­da­wa­ła je echem uli­ca, po któ­rej snu­ły się wid­ma, kształ­tem lu­dzi przy­po­mi­na­ją­ce. Zda­le­ka brzę­cza­ły tony for­te­pia­nów i po­ły­ska­ły prze­bi­ja­ją­ce się przez sto­ry świa­tła pra­wie ja­skra­we pię­tro­wych po­miesz­kam Tak – nad chod­ni­ki wznie­sio­ne okna te wy­da­wa­ły się jak­by sze­re­giem ol­brzy­mich la­tar­ni, za­wie­szo­nych w po­wie­trzu. Nie­któ­re były uchy­lo­ne, na nie­któ­rych zna­czył się roz­pię­ty mi­stycz­nie krzyż ramy szy­bo­wej. Ten sze­reg krzy­żów, z poza któ­rych ła­sko­ta­ła prze­strzeń ta­necz­na mu­zy­ka, dziw­ny był i w mózg wra­sta­ją­cy. Przy­tul­ny znak, po­dob­ny mil­czą­cej po­sta­ci czar­ne­go ar­cha­nio­ła o roz­su­nię­tych pro­sto, nie­ru­cho­mych skrzy­dłach, prze­cho­dził w coś bo­le­śnie wy­sta­wio­ne­go na bez­ce­lo­we urą­go­wi­sko. Ko­hor­ta ar­cha­nio­łów strze­gła gniazd re­cho­cą­cych wie­prza­ków, nie­wi­dzial­nych, jed­nak znak ży­cia sil­ny i nie­zmo­żo­ny o so­bie da­ją­cych. Ar­cha­niel­skie krzy­że sta­ły wy­nio­słe na uwię­zi, wpro­wa­dzo­ne w ska­mie­nia­łość tra­gicz­ną. Roz­snu­ły swe skrzy­dła wĄz­ko zło­żo­ne i spły­wa­ły pro­stą li­nią swych ciał an­dro­gy­no­wych na ram­py okien­ne… i strze­gły tak mimo wszyst­ko pen­ta­gra­micz­nie re­chot, słu­żą­cy im za bo­le­sne tło, sie­ką­ce je chło­stą.

Te krzy­że, tak o noc­nej po­rze wy­ra­sta­ją­ce sze­re­giem i za­wi­słe nad zie­mią, do­ma­ga­ły się ra­czej wiel­kiej, bez­kre­snej rów­ni­ny – wy­sre­brzo­nej świe­żem rży­skiem o czer­wo­nych, ga­sną­cych już, strze­li­stych reszt­kach gi­ną­ce­go w po­mro­ce słoń­ca.

To po­win­no być poza nimi, ten ci­chy czar wie­czo­ru nie zdła­wio­ne­go ciel­skiem mu­rów, zie­ją­cych smro­dem i zgni­li­zną spię­trzo­nych ciał ludz­kich. To tyl­ko pur­pu­ra słoń­ca i drżą­ca po­świa­ta tę­czo­wa, pół­ko­lem za­zna­czo­na i wchła­nia­na przez sre­bro rów­ni­ny.

I one, te krzy­że roz­pię­te – wy­nio­słe, ar­cha­niel­skie, sze­re­giem wy­kwi­tłe, jak grzę­da mi­stycz­nych iry­sów czar­nych – mo­dli­tew­ne same i do mo­dli­twy bez przy­mu­su wy­zy­wa­ją­ce. Lub jesz­cze choć­by z poza mu­rów roz­wa­lo­nych, opusz­czo­nych cmen­ta­rzy, gdzie miej­sca na nowe trum­ny nie­ma, a noc je­sien­na mie­cie ca­łu­ny zło­te sze­lesz­czą­ce z li­ści przy­droż­nych lip na za­pa­dłe mo­gi­ły…

Lub jesz­cze dwie brzo­zy koło ta­kie­go krzy­ża pod sto­py mu ście­lą de­li­kat­ne swe ga­łę­zie – ko­cha­ją go mi­ło­śnie i pra­wie lu­bież­nie. Wier­ne mu są i ci­chym po­szu­mem ga­łą­zek i roz­świer­go­ta­niem drob­nych, ubo­gich ptasz­ków ła­go­dzą jego su­ro­wość. O nocy nik­ną w czer­ni ra­zem z Nim ar­cha­niel­skim. Wy­pły­ną w sre­brze po­wo­dzi księ­ży­ca, albo w po­ran­nej zo­rzy świe­tla­nej. Świe­że są, po­kor­ne – ob­le­śne w swej eg­zal­ta­cyi mi­ło­snej.

I pięk­ne.

Da­le­kie od tych uro­ków są krzy­że za­wi­słe nad as­fal­tem ulicz­nym, z poza któ­rych wy­snu­wa się re­chot ludz­kich eg­zy­sten­cyi, splą­ta­nych w brzyd­ki kłąb świe­żo wy­plu­te­go z or­ga­ni­zmu cho­re­go – ro­bac­twa. Ku tym krzy­żom bez skar­gi zno­szą­cych swe po­hań­bie­nie prze­strzen­ne bie­gną świe­cą­ce oczki Ma­ry­sień­ki, pod­ska­ku­ją­cej drob­nym, pra­wie dzie­cin­nym kro­kiem obok Zdzi­cha, za­szy­te­go do­stat­nio w swe zi­mo­we jesz­cze pal­to. Ucze­pi­ła mu się swo­im zwy­cza­jem u ra­mie­nia ge­stem w do­brym hu­mo­rze bę­dą­cej małp­ki.

Z dumą sta­wia swe wąz­kie, ner­wo­we nogi, lśnią­ce la­kie­rem no­wych bu­ci­ków. Dłu­gi ak­sa­mit­ny płasz­czyk czer­nią ma­to­wą wchła­nia jej po­stać drob­ną i pra­wie ni­kłą. Tyl­ko gdzie­nieg­dzie za­błysz­czą gu­zicz­ki lub w świe­tle la­tar­ni prze­lot­nie dół okrą­głej bród­ki z li­nij­ką za­wsze otwar­tych jak­by do krzy­ku ust. Jest śmiesz­na i ro­ze­śmia­na. To od­czuć moż­na. Wra­ca z te­atru, gdzie gra­no ja­kąś nud­ną sztu­kę. Mó­wio­no dużo o mi­ło­ści na sce­nie. Ona przez ten czas szczy­pa­ła męża w udo, ro­biąc przy­tem minę po­waż­ną i za­słu­cha­ną. On pod­ska­ki­wał śmiesz­nie, lecz się nie gnie­wał. Był tak­że w do­brym hu­mo­rze. Na ko­la­cyę mie­li świe­że cie­lę­ce szny­cel­ki, pasz­tet, na­pi­ją się po kie­lisz­ku ko­nia­ku. Za­miast do­roż­ki ku­pi­li so­bie tro­chę cia­stek i owo­ców.

On nie­sie ciast­ka, ona owo­ce i wy­wi­ja zwy­cię­sko małą to­reb­ką. Bar­dzo jest przy­jem­nie i do­brze na świe­cie.

Do­cho­dząc do uli­cy Cię­ża­ro­wej, zwol­ni­ła kro­ku. Wsłu­chi­wa­ła się w re­cho­czą­ce tony for­te­pia­nów. Ja­kaś po­lka eks­cen­trycz­na wy­bi­ja­ła się nad wszyst­ko. Za­ła­sko­ta­ła ją. Za­czę­ła pod­ska­ki­wać w takt. Zdzich jed­nak po­cią­gnął ją.

– Chodź, Ma­ryś! – wy­rzekł nie­cier­pli­wie. Lecz ona za­czę­ła pro­sić:

– Chodź­my tam­tę­dy! mój zło­ty!… Żach­nął się, pra­wie ze zło­ścią.

– Po­wie­dzia­łem ci, że nig­dy nie bę­dzie­my tam­tę­dy cho­dzić.

– Tam… bal!

– Wła­śnie.

– Tań­czą!

– Wła­śnie.

Ja­kaś do­roż­ka nad­jeż­dża­ła. Cięż­ka była, cała peł­na od męż­czyzn. Sta­do ich było całe. Je­den prze­chy­lo­ny spał, a ręka jego zwi­sa­ła, do­ty­ka­jąc pra­wie koła. Inni ścią­ga­li w głąb ja­kie­goś mło­ko­sa, któ­ry nie­pew­ny­mi ru­cha­mi darł się na ko­zioł i wy­czy­niał ja­kieś kon­szach­ty z peł­nym po­gar­dy do­roż­ka­rzem. Mi­nę­li Zdzi­sia i Ma­ry­sień­kę przy­par­tych do ścia­ny. Wje­cha­li w ale­ję Krzy­żów. Za­czę­li krzy­czeć coś nie­zro­zu­mia­le. Ma­ry­sień­ka wy­rze­kła:

– To pew­nie je­dzie mło­dzież na bal. Zdziś wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Wła­śnie.

Po­cią­gnął ją w bocz­ną, ciem­ną, wąz­ka ulicz­kę. Idąc – szcze­bio­ta­ła:

– Bo żeby się po­znać z tem pań­stwem, co tam miesz­ka­ją, to by­ło­by we­so­ło. Co­dzień tań­czą… Choć żeby by­wać u jed­nych ta­kich… Oni pew­nie też ko­le­ja­rze… Może zna­ją ta­tu­sia… a może ty tam by­wa­łeś – to mo­gli­by­śmy im wi­zy­tę zło­żyć. Co?…

Ja­kieś dwie po­sta­cie szły na­prze­ciw nich. Ko­bie­ty. Ubra­ne wąz­ko. Jed­na mia­ła ka­pe­lusz na gło­wie, dru­ga była z gołą gło­wą.

– Ja­kieś pa­nie!… – za­pisz­cza­ła Ma­ry­sień­ka – patrz, Zdzich – jed­na z gołą gło­wą.

– Co ci do nich!…

– Nic tyl­ko że to nie­przy­zwo­icie. Na­wet ład­nie ubra­ne, zda­je się. Więc nie słu­gi. Cze­mu bez ka­pe­lu­sza? Co? O! roz­sta­ły się.

Jed­na rze­czy­wi­ście za­trzy­ma­ła się pod la­tar­nią, po­chy­li­ła się i za­czę­ła coś po­pra­wiać pod suk­nią. Dru­ga prze­mknę­ła środ­kiem uli­cy, kie­ru­jąc się ku Cię­ża­ro­wej. Szła bru­kiem, nie zwa­ża­jąc na bło­to. Znik­nę­ła. Ma­ry­sień­ka obej­rza­ła się za nią.

– To ta pani bez ka­pe­lu­sza. Patrz, jaką ma faj­ną bluz­kę ko­ron­ko­wą… co? My­ślisz, że ja nie wi­dzę, bo ciem­no?! Ja mam do­bry wzrok.

– Ci­cho! nie oglą­daj się!

– Po­szła już tam­tę­dy, gdzie tań­czą. Nie wi­dzia­ła…

– Chodź prę­dzej.

– Nie cią­gnij! – E! je­steś mops!

Na­gle umil­kła, jak za­hyp­no­ty­zo­wa­na. Ko­bie­ta pod la­tar­nią unio­sła wy­so­ko spód­ni­cę i ma­new­ro­wa­ła coś koło poń­czo­chy po­nad ko­la­nem. Po­pra­wia­ła pod­wiąz­kę. Bia­ła ko­ron­ka maj­tek bły­ska­ła. Ma­ry­sień­ka wpa­trzy­ła się sze­ro­ko roz­war­te­mi oczy­ma w tę apa­ry­cyę. I na­gle za­chi­cho­ta­ła, jak chi­cho­czą dzie­ci wiej­skie, ucie­ka­ją­ce z go­ściń­ca do cha­łu­py.

– Zdzich! ta pani ma różę za pod­wiąz­ką! Szarp­nął nią.

– Ci­cho! chodź!… Pisz­cza­ła roz­ba­wio­na.

– Jak mamę ko­cham! ró­żo­wą różę z li­ścia­mi…

Lecz tam­ta z pod la­tar­ni już do­sły­sza­ła i wy­pro­sto­wa­ła się na­gle.

– To co? to co? – wark­nę­ła.

Nie­spo­dzie­wa­ne to ode­zwa­nie się zbi­ło zu­peł­nie z tro­pu Ma­ry­sień­kę. Głos tam­tej był ja­kiś dziw­ny, nie­sa­mo­wi­ty. I po­tem cała twarz zna­czo­na kre­ska­mi oczu, roz­płasz­czo­ne­go nosa, waż­kich ust, twarz nie­co­dzien­na, na­pięt­no­wa­na, jak­by tyl­ko z ko­ści, po­kry­tych tro­cha skó­ry bar­dzo de­li­kat­nej i bia­łej – wgnio­tła się w mózg ro­ze­śmia­nej młód­ki bru­tal­nie i nie­spo­dzie­wa­nie.

– To co? to co? – po­wtó­rzy­ła, rów­na­jąc się z idą­cą po­śpiesz­nie parą.

Ma­ry­sień­ka za­szy­ła się pod ra­mię męża na­gle str­wo­żo­na – jak ptak, na któ­re­go spa­dła bry­ła brud­ne­go śnie­gu.

– Zdzich! cze­go ona? niech so­bie idzie!… wy­szep­ta­ła.

Roz­zło­ścił się na­praw­dę.

– Wi­dzisz, mó­wi­łem ci…

Tam­ta wy­czu­ła w nich trwo­gę. Jak pies zło­śli­wy, któ­ry cze­pi się ucie­ka­ją­cych i za­lęk­nio­nych, po­ka­za­ła kły po­sztu­ko­wa­ne zło­te­mi plom­ba­mi.

– Wi­dzi­cie ją!… – sy­cza­ła – nie­po­do­ba się jej róża na pod­wiąz­ce. A co ci się po­do­ba?

Ma­ry­sień­ka drgnę­ła, jak­by pod ude­rze­niem roz­pa­lo­nej szpi­cru­ty.

– Zdzich!… – wy­ję­cza­ła.

– Mał­pa! – sy­cza­ła tam­ta – zła­pa­ła so­bie dra­ba i wle­cze się z nim i taka dum­na!…

Zdzich od­wró­cił się ku nie] peł­ną twa­rzą.

– Pro­szę nas zo­sta­wić w spo­ko­ju! – krzyk­nął.

Lecz ta – czy­sto zdję­ta z Rop­sa tra­gicz­nych wi­zyi – par­sk­nę­ła ko­cim śmie­chem.

– Zdzi­szek!… ser­wus, ka­na­lio… gdzie cię nie­sie?

Za­ci­snął usta. Czuł py­ta­ją­cy wzrok Ma­ry­sień­ki. Po­ufa­łość błot­ni­stej zja­wy za­mro­czy­ła mu na chwi­lę przy­tom­ność. Nie roz­róż­niał jej twa­rzy. Nie znał jej. A może i znał. Kie­dyś – bar­dzo daw­no – w swych mło­ko­sow­skich, ro­zuz­da­nych la­tach. Zda­wa­ła się nie mieć okre­ślo­ne­go wie­ku. Zda­wa­ła się być wiecz­ną – cią­głą – nie­usta­ją­cą – nie­zwal­czo­ną.

I na­gle ogar­nę­ło go nie­okre­ślo­ne uczu­cie, gdy tak szedł z temi dwo­ma ko­bie­ta­mi przy boku. Z mło­dziuch­ną żoną, ucze­pio­ną mu u ra­mie­nia, i z tą dru­gą, kla­pią­cą o kra­węż­nik chod­ni­ka ame­ry­kań­skie­mi, gru­be­mi po­de­szwa­mi bu­ci­ków. Uczuł jak­by za­wrót gło­wy i mdło­ści, po­ry­wa­ją­ce go ner­wo­wo.

– A po­wiedz tej mał­pie, z któ­rą się wle­czesz! – za­sy­czał znów gro­bo­wy głos z ciem­ni­cy – żeby po­rząd­nych lu­dzi nie za­cze­pia­ła po uli­cach, bo tak jej py­ski spio­rę…

Ści­snął w ręku la­skę.

– Idź precz, bo za­wo­łam po­li­cy­an­ta – krzyk­nął.

– A!… pa­trz­cie go! A wo­ła­łeś po­li­cy­an­ta, ja­keś do mnie przy­cho­dził na Za­kro­czym­ską? Za­po­mnia­łeś? Na dar­mo­chę przy­cho­dzi­łeś! By­łeś goły, jak bi­zun… Ty mo­ro­wa na­cyo! po­li­cy­an­tem bę­dzie stra­szył. Ja cię nie za­po­mnia­łam!

Te­raz już bie­gli pra­wie wszy­scy tro­je. Ona wciąż obok nich, uty­ka­jąc te­raz po ka­mie­niach, bo as­fal­to­wy chod­nik ury­wał się na­gle i prze­cho­dził w reszt­ki ja­kie­goś wy­gry­zio­ne­go bru­ku.

– Za­płać mi le­piej, coś wi­nien od tylu lat, zło­dzie­ju!… – wy­char­cza­ła zdy­sza­na.

Wy­rwał ra­mię Ma­ry­sień­ce. La­ska śmi­gnę­ła i opa­dła cięż­ko na twarz i gło­wę prze­śla­du­ją­cej.

I roz­legł się strasz­ny, nie­ludz­ki wrzask. Coś z hi­je­ny, ob­dzie­ra­nej żyw­cem ze skó­ry, coś z gwiż­dżą­cej tra­gicz­nie sy­re­ny okrę­to­wej, na­wo­łu­ją­cej o po­moc w pie­kiel­nym sko­wy­cie roz­sza­la­łej bu­rzy.

Wła­ści­wy ton ów mają je­dy­nie tyl­ko gło­sy dzie­wek, bi­tych po za­uł­kach ulicz­nych. Ta­jem­ni­ca tego dźwię­ku tkwi w ich za­pa­dłych i zmę­czo­nych pier­siach. Wyją… skom­lą… drą się, jak­by ży­cie dar­ło się im w strzę­py.

– Po­li­cya! poli-cya!… stój­ko­wy!… za­bi­ja­ją!…

zabi-jają!…

Ma­ry­sień­ka za­czę­ła krzy­czeć:

– Zdzich! nie bij!…

Ja­kaś so­li­dar­ność ko­bie­ca pod­nio­sła się na­gle w tej czer­ni i wo­bec śmi­ga­nia tego kija po zmę­czo­nej gło­wie, z któ­re] po­sy­pa­ły się pió­ra ka­pe­lu­sza i przy­praw­ne ku­dły.

– Nie bij!…

Do­pa­dli do bra­my, ma­jąc ją poza sobą. Wyła – wi­docz­nie sil­nie ki­jem ugo­dzo­na. Dzwo­ni­li roz­pacz­li­wie – obo­je uwa­ża­jąc wy­do­sta­nie się do wnę­trza bra­my, jak­by ja­kieś oca­le­nie się przed czemś ohyd­nem. Stróż wy­jąt­ko­wo szyb­ko się zja­wił. Czas już był. Tam­ta po­zbie­ra­ła się i pę­dzi­ła ku nim, jak kłąb czar­ne­go, roz­wi­chrzo­ne­go bło­ta. Zio­nę­ła prze­kleń­stwem i ohy­dą słów. Cała roz­pu­sta dłu­go­let­nia była w niej. Mści­wość te­raz bra­ła górę. Rzec moż­na nie za śmiech Ma­ry­sień­ki i kij daw­ne­go ko­chan­ka, któ­ry stu­denc­kie noce prze­sy­piał na jej ło­nie – lecz za to wszyst­ko, co tam na dnie mar­ło w niej na po­zór, a prze­cież gni­ło tyl­ko nie­na­wi­ścią i prze­kleń­stwem.

I był taki roz­pęd sza­lo­ny, taka moc po­twor­na w tym pę­dzie, któ­rym się ku nim ci­snę­ła, że wpa­dli do bra­my, jak­by bez­przy­tom­ni – i rów­no­cze­śnie z ust ich wy­char­cza­ło do stró­ża:

– Za­my­kaj! za­my­kaj!…

Już z tam­tej stro­ny biły o bra­mę osza­la­łe od fu­ryi pię­ście – roz­le­gał się tu­pot nóg, wa­lą­cych w hi­ste­rycz­nym sza­le o bruk. I beł­kot prze­cią­gły słów gni­ją­cych – jak­by szczek psa, wy­rwa­ne­go z budy, któ­ry, wlo­kąc łań­cuch, tar­ga się noc­ną czer­nią wśród za­par­tych do­mostw.

Stróż po­ki­wał gło­wą.

– Ja­kaś z Cię­ża­ro­wej. Wyj­dę i zdzie­lę przez łeb…

Lecz Ma­ry­sień­ka uchwy­ci­ła rękę już go­to­wą do bi­cia.

– Nie bić!… – za­wo­ła­ła, cała drżą­ca.

Gdy się wy­do­sta­li na górę i wpa­dli do swe­go miesz­ka­nia, uczu­li się na­gle tak, jak ten, któ­ry to­nął w bło­cie i na­gle po­czuł grunt pod sto­pa­mi.

Cie­pło do­mo­we­go gniaz­da, świe­żość sprzę­tów, do któ­rych już zdą­ży­li się przy­zwy­cza­ić, ich mil­czą­ce po­wi­ta­nie bez cie­nia tej zło­śli­wo­ści, któ­rą z cza­sem przy­bie­ra­ją rze­czy nie­me, w dłu­giej wy­słu­dze po­nie­wie­ra­ne – owi­nę­ła ich od­ra­zu pew­ną mięk­ko­ścią uspo­ka­ja­ją­cą.

Szcze­gól­niej od­no­si­ło się to do męż­czy­zny, któ­ry wraż­liw­szy był obec­nie na róż­ni­ce ży­cio­wych od­cie­ni. Ze­tknię­cie się z dziew­ką, któ­ra daw­niej da­wa­ła mu przy­tu­łek i mi­łość w bar­dzo nie­wy­bred­nem oto­cze­niu i for­mie, ka­za­ło mu po­nie­kąd od­czuć dużą róż­ni­cę w tem, co było, a co jest obec­nie. Zdej­mu­jąc pal­to i wcho­dząc do oświe­tlo­nej ja­dal­ni, gdzie czy­ściuch­no na­kry­ty stół pod klo­szem elek­trycz­nym świe­cił się bie­lą ob­ru­sa, por­ce­la­ny, mi­go­tał szkłem – win­szo­wał so­bie, iż jest te­raz tak bar­dzo da­le­ki od włó­cze­nia się nocą po baj­zlach, szan­ta­nach, po to, aby za­koń­czyć noc try­um­fal­nie na prze­po­jo­nem dy­mem ty­tu­nio­wym ło­nie pro­sty­tut­ki. Pod temi wra­że­nia­mi uśmiech­nął się do szty­chów, za­wie­szo­nych na ścia­nach, do ład­ne­go dę­bo­we­go kre­den­si­ku o mo­sięż­nych oku­ciach, do sofy, obi­tej bron­zo­wem suk­nem. Nie ża­ło­wał za­cią­gnię­tych na ume­blo­wa­nie pie­nię­dzy. Dziś bo­wiem wię­cej niż kie­dy­kol­wiek od­czuł cie­peł­ko, wie­ją­ce z za­sta­wio­nych ką­tów. Siadł do sto­łu i na­lał so­bie kie­li­szek ko­nia­ku. Po­tem przy­su­nął sar­dyn­ki i za­jął się nie­mi, ocze­ku­jąc na po­ja­wie­nie się żony i dal­szy ciąg ko­la­cyi.

W kuch­ni sły­chać było brzęk na­czyń i krzą­ta­nie się słu­żą­cej. I to było do­peł­nie­niem pro­gra­mu do­mo­we­go ogni­ska. Roz­pa­lo­ne pło­nę­ło rów­no i ja­sno, bez dymu i kom­pli­ka­cyi.

Przy­najm­niej na te­raz.

Za­wo­łał pra­wie we­so­ło:

– Ma­ryś!

Z sy­pial­ni ode­zwał się ci­chy, jak­by płacz­li­wy gło­sik:

– Idę!

We­szła ubra­na jesz­cze, jak była w te­atrze – w ład­nej suk­ni skom­pli­ko­wa­nej, zło­żo­nej z gi­piu­ry, gazy i je­dwa­biu. Była za stroj­na dla jej drob­nej po­sta­ci. Nie­mniej do­da­wa­ła jej jak­by szy­ku. Ko­lor le­wan­dy, kom­pli­ka­cya kar­mi­nu z błę­ki­tem, prze­wa­żał dys­kret­ny i po­dob­ny do bar­wy jej oczu. Te oczy były jak­by za­pła­ka­ne, jak­by coś po nich się prze­su­nę­ło–po­mi­mo usi­ło­wań, aby zni­kło. Usia­dła jesz­cze po pa­nień­sku, grzecz­nie, na brzeż­ku krze­sła i pod­da­ła pod blask lam­py swą sta­ran­nie ucze­sa­ną, tro­chę po­dłuż­ną gło­wę. Wło­sy jej mia­ły od­cień wła­ści­wy sza­tyn­kom, któ­re zbyt o te wło­sy dba­ją. Lśni­ły pra­wie sztucz­nie, bez roz­kosz­nej pu­szy­sto­ści, przy­po­mi­na­ją­cej roz­wi­chrzo­ne dzie­cię­ce fry­zur­ki. Do­sko­na­le, rów­no za­ro­śnię­te, pod­no­si­ły się od kar­ku li­nij­ką bez naj­mniej­sze­go za­rzu­tu. To ude­rza­ło przedew­szyst­kiem w jej gło­wie, to i pew­na pra­wie star­cza pe­dan­te­rya w do­sko­na­łej czy­sto­ści i do­kład­no­ści stro­ju i ca­łej po­sta­ci.

Na­lał jej kie­li­szek ko­nia­ku.

– Na­pij się! – za­pra­szał.

Od­czu­ła na­tych­miast, że on jest w do­sko­na­łym hu­mo­rze, a przy­najm­niej usi­łu­je być w nim.

Za­pra­gnę­ła się doń do­stro­ić.

Uśmiech­nę­ła się, pi­jąc ko­niak, lecz po­czu­ła tak­że, iż uśmiech ten wy­pa­da bla­do.

Sie­dzia­ła da­lej mar­twa i nie­ma.

Chcia­ła jeść. Nie mo­gła. Wi­de­lec jej z rąk le­ciał. Mi­mo­wo­li cią­gle ze­su­wa­ła się na uli­cę. Nie wi­dzia­ła przy­tul­nych ja­snych ścian, ani szki­ców, któ­re lu­bi­ła i do któ­rych przy­wy­kła już uśmie­chać się, je­dząc. Coś przed nią ma­ja­czy­ło ciem­ne­go o li­niach prze­gi­na­ją­cej się ko­bie­ty, ja­kiś ka­pe­lusz spa­dał, wi­ro­wał, to­czył się po bru­ku. I po­tem wrzask się roz­le­gał z od­da­li i znów coś się o nią ocie­ra­ło śliz­kie­go i to coś bez wy­ra­zu za­sia­da­ło przy sto­le na ja­snem dę­bo­wem krze­seł­ku. Sama mi­mo­wo­li marsz­czy­ła brew – usta jej wy­krzy­wia­ły się. To coś, co za nie­mi we­szło ze śmiet­ni­ka uli­cy, mia­ło w so­bie pro­mie­nio­wa­nie ja­kichś brud­nych, za­sta­łych prze­żyć. Kur­czy­ła swe wy­my­te czy­ściuch­no ręce. I do­zna­ła na­gle dziw­ne­go wra­że­nia. Ody Zdzich po­dał jej czar­kę z ma­słem, ręce jego wy­da­ły się jej, jak­by po­kry­te sza­rą ple­śnią. Była to se­kun­da nie­wy­raź­na. Zni­kła prze­cież. Ale była.

On wy­cią­gnął się na krze­śle, rad z ko­la­cyi, któ­ra cią­gnę­ła się już te­raz nor­mal­nym try­bem.

– Wszę­dzie do­brze, w domu naj­le­piej! – mruk­nął sza­blo­no­wo. – Co, Ma­ryś?

Nie od­po­wie­dzia­ła nic. Mi­mo­wo­li nad­słu­chi­wa­ła.

– Czy nic nie sły­szysz? – za­py­ta­ła wresz­cie.

– Jak­to?

– Z uli­cy! Zda­je się, ktoś krzy­czy. Po­rwał go gniew. Wzno­wił się po­przed­ni na­strój, ze­bra­ny w zgni­liź­nie tro­tu­aru. Za­nu­dzi­ło go. Od­su­nął ta­lerz.

– Co z tobą? Kto ma krzy­czeć? Ci­chut­ko wy­szep­ta­ła:

– Ona!

Uda­wał, że za­po­mniał, że nie ro­zu­mie.

– Jaka znów?

– Ta… coś ją ude­rzył.

– Ach!… Tak­że masz o kim my­śleć… le­piej jedz.

Lecz ona od­su­nę­ła się na­gle od sto­łu.

– Ona ci mó­wi­ła… ty… – wy­rze­kła po­wo­li, wbi­ja­jąc oczy w ob­rus.

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Zda­wa­ło ci się!

– Nie! nie! I na­zwa­ła cię po imie­niu. Ona cię zna…

Znie­cier­pli­wio­ny, tem­bar­dziej, że przy­nie­sio­no kom­pot, któ­ry lu­bił spe­cy­al­nie – od­rzu­cił:

– No więc mnie zna.

– Cie­bie?

Oczy jej otwar­ły się sze­ro­ko. Pa­trzy­ła na nie­go dłu­gą chwi­lę, jak­by sta­ra­jąc się po­jąć rzecz nad­na­tu­ral­ną. Wresz­cie wy­szep­ta­ła:

– Skąd?

Nad­spo­dzie­wa­nie, te jej sze­ro­ko roz­war­te oczy, ta in­da­ga­cya roz­ba­wi­ła go.

– Skąd? nie pa­mię­tam! Z uli­cy, czy z knaj­py… czy ja już wiem!

– Ona mó­wi­ła, że przy­cho­dzi­łeś do niej na Za­kro­czym­ską uli­cę.

– Nie pa­mię­tam. Je­że­li tak, to było bar­dzo daw­no. Z osiem, dzie­sięć lat temu. Może i daw­niej. By­łem jesz­cze smar­ka­czem…

Po­żarł kom­pot, pił śpiesz­nie her­ba­tę. Ona nie ja­dła nic wca­le. Skur­czy­ła się. Pa­trzy­ła z pod brwi ścią­gnię­tych. Wresz­cie po dłu­giej chwi­li wy­krztu­si­ła po­wo­li:

– Po coś ty do niej cho­dził?

Za­czął się śmiać bar­dzo ser­decz­nie i szcze­rze.

– Po co? po co?

– Tak? po co?

Nie­zna­ny jak­by błysk mi­gną­ł0 w jej oczach. Po­czu­ła się sama na­gle sil­na, jak­by w stal za­ku­ta. Wy­pro­sto­wa­ła się i od­su­nę­ła. On po­rwał się z krze­sła i we­so­ło po­chwy­cił ją w pół.

– Po to, po co my obo­je pój­dzie­my te­raz do na­sze­go po­ko­ju!…

Pod­niósł ją z krze­sła, nie czu­jąc jak mu się prę­ży w ręku na­gle i bo­le­śnie. Chciał ją ugryźć swo­im zwy­cza­jem w kark, lecz wy­gię­ła się przed jego usta­mi jak­by przed do­tknię­ciem cze­goś nie­czy­ste­go.

– Zo­staw mnie! – za­wo­ła­ła.

Nie wy­czu­wał nic. Był już w sy­pial­ni i tam urzą­dzał swo­je małe noc­ne go­spo­dar­stwo. Ona sta­ła cią­gle na pro­gu i pa­trzy­ła na nie­go tępo. To coś, co wy­czu­wa­ła obok nich przy sto­le, wtar­gnę­ło i tu do sy­pial­ni. Wy­da­ło się jej, że na po­sadz­ce jest peł­no bło­ta a me­ble przy­sy­pa­ne py­łem.

– Roz­bie­raj się, Ma­ryś!…

Za­czę­ła po­wo­li ścią­gać z sie­bie suk­nię. Prze­cho­dząc koło okna, mi­mo­wo­li przy­sta­nę­ła w nad­słu­chu­ją­cy spo­sób. Zwy­kle roz­bie­ra­ła się bar­dzo szyb­ko – za­ła­twia­ła swą noc­ną tu­ale­tę za pa­ra­wa­ni­ka­mi, two­rzą­cy­mi ro­dzaj ubie­ral­ni, i już była obok nie­go pod koł­drą ru­chem zwin­ne­go ma­łe­go kota.

– Oto jest mop­sa żona! – anon­so­wa­ła skrze­czą­cym gło­si­kiem.

Dziś tego wszyst­kie­go nie było. On le­żał już w swo­jem łóż­ku śmiesz­ny tro­chę na błę­ki­cie de­li­kat­nym, prze­bi­ja­ją­cym przez ba­tyst po­sze­wek. Pa­lił pa­pie­ro­sa z wiel­kim sma­kiem. Na koł­drze le­ża­ły dwa wie­czor­ne dzien­ni­ki. Nie miał ocho­ty za­bie­rać się do nich. Po­grą­żał się w mi­łym na­stro­ju, ocze­ku­jąc na cie­pło cia­ła Ma­ryś­ki, któ­re za chwi­lę po­win­no było zna­leźć się tuż przy nim. Lecz dziś żona mop­sa – spóź­nia­ła się ja­koś. Obej­rzał się po sy­pial­ni. Sta­ła przy oknie. Sto­ra była wszak­że za­pusz­czo­na. Ma­ry­sień­ka mia­ła już na so­bie dłu­gą, cie­ka­wą ko­szu­lę z bia­łe­go ba­ty­stu, przy­stro­jo­ną żół­te­mi ko­ron­ka­mi. De­li­kat­na wstą­żecz­ka zwią­zy­wa­ła tę ko­szu­lę bia­łym dziew­czę­cym mo­tyl­kiem. Mia­ła Ma­ry­sień­ka w tej chwi­li po­zór bia­łej ko­mu­niant­ki, za­słu­cha­nej w nie­pew­ny ton or­ga­nów. Nie wi­dział jej twa­rzy. Przy­lgnę­ła nią do szy­by. Sta­ła – nie­ru­cho­ma.

– Co tam wi­dzisz? na co cze­kasz? chodź!… Ode­rwa­ła się po­wo­li i szła wąz­ka ście­żecz­ką, zo­sta­wio­ną po­mię­dzy łóż­ka­mi. Wy­czuł w niej (na­wet on) ob­cość ja­kąś, chęć izo­lo­wa­nia się. Pod­nie­ci­ła go ta świa­do­mość. Wy­cią­gnął rękę. Po­chwy­cił ba­tyst.

– Chodź­że!

Nie wsu­nę­ła się pod koł­drę. Usia­dła na brze­gu łóż­ka. Błę­kit aba­żur­ka lamp­ki elek­trycz­nej oświe­tlił ją mi­stycz­nie. Przy­nio­sła z sobą jak­by pew­ną po­wa­gę chwi­li.

– Po­wiedz mi!… – za­czę­ła – po­wiedz! to ty… ją ko­cha­łeś?…

Te­raz on otwo­rzył sze­ro­ko oczy.

– Kogo?

– Tę, tę…

Wska­za­ła ręką w stro­nę okna, jak­by nie mo­gła już prze­ci­snąć przez gar­dło bliż­sze­go okre­śle­nia tam­tej ko­bie­ty.

Za­czął śmiać się zno­wu.

– Ach! ty głup­ta­sku!

Ręka jego błą­dzi­ła po ba­ty­stach. Usu­nę­ła ją.

– Ko­cha­łeś ją? – po­wtó­rzy­ła twar­do.

– Jak ty się mo­żesz py­tać o coś po­dob­ne­go.

– Mogę! mogę!… Po­wie­dzia­łeś, że po to do niej cho­dzi­łeś, po co…

Nie do­koń­czy­ła. Ob­la­ły ją pło­mie­nie. Usu­nę­ła się z brze­gu łóż­ka.

On aż pod­niósł się na po­ście­li.

– A to piła!… – wy­rzekł, się­ga­jąc po pa­pie­ro­sa.

– Od­po­wiedz!…

– Czyś ty osza­la­ła? Prze­cież się ta­kich ko­biet nie ko­cha.

– Jak­to? Je­śli to samo z nią… ro­bi­łeś, co ze mną?

Roz­ło­żył ręce bez­sil­nie zdu­mio­ny.

– A cóż ty chcia­łaś? że­bym cze­kał na cie­bie?… Prze­cież mu­sia­łem gdzieś pójść.

– Dla­cze­go… mu­sia­łeś?

Nie zna­lazł od­po­wie­dzi na ra­zie, któ­rą mógł­by skon­cen­tro­wać w jędr­nem, do­sad­nem okre­śle­niu. Scho­wał się jak­by za skrzy­dła pa­ra­wa­nu.

– By­łem mło­dy…

– A!…

Lecz na jej twa­rzy chmu­ra wzra­sta­ła. To ją nie prze­ko­ny­wa­ło. Na­my­śla­ła się. Coś kom­bi­no­wa­ła. Wresz­cie upar­cie wró­ci­ła do swe­go.

– No to mu­sia­łeś się w niej ko­chać!

– Niby dla­cze­go?…

– Bo wła­śnie mło­dzi się ko­cha­ją. I gdy­byś tak przez mi­łość po­szedł do niej…

Żach­nął się pół znie­cier­pli­wio­ny, pół ro­ze­śmia­ny.

– Ga­dasz o rze­czach, o któ­rych nie masz po­ję­cia. Bie­rze się w kie­szeń tro­chę pie­nię­dzy i idzie się za­ła­twić ową mi­łość. Nic wię­cej!

– Tak – po­pro­stu?

– Naj­pro­ściej.

– Nic wię­cej?

– Naj­zu­peł­niej.

– I wszy­scy tak?

– Wszy­scy.

– Je­zus Ma­rya!…

To już ci­chut­ko wy­szło z jej ust pra­wie nie­do­sły­szal­ne. Tyl­ko ona od­czu­ła ten roz­pacz­ny wy­krzyk i coś prze­wi­nę­ło się przez nią, jak­by żywe, szar­pią­ce ją stwo­rze­nie. Zro­zu­mia­ła, że gło­śno nie może za­de­mon­stro­wać swej gro­zy, bo by­ła­by nie­zro­zu­mia­na. To, co się w niej dzia­ło w tej chwi­li, było zu­peł­nie obce dla tego męż­czy­zny. On prze­był to lo­do­we pole, na któ­rem włó­czy­ły się kłę­by czar­nej, cuch­ną­cej mgły. Ona znaj­do­wa­ła się do­pie­ro u bez­na­dziej­nej fur­ty i biły w nią or­ka­ny za­mar­z­łych i du­szę prze­ni­ka­ją­cych pę­dów. Czu­ła, iż cof­nąć się nie czas. Zro­zu­mieć musi wszyst­ko i na­po­ić się cała tru­ci­zną strasz­nych, nie­prze­wi­dzia­nych ta­jem­nic. Cia­ło jej mar­z­ło i prę­ży­ło się, za­tra­ca­jąc swą gięt­kość i po­dat­ność dzie­cię­cą. Wpi­ła pa­znog­cie w atłas koł­dry.

I tak mar­twia­ła.

On pa­trzył w su­fit po­przez de­li­kat­ne chmur­ki pa­pie­ro­so­we­go dymu.

– Te­raz so­bie coś nie coś przy­po­mi­nam, skąd ona. Zda­je mi się, że była wte­dy w ja­kiejś mle­czar­ni.

– Co tam ro­bi­ła?

– Usłu­gi­wa­ła. Po­tem spo­tka­łem ją na uli­cy. Już się włó­czy­ła… A po­tem wi­docz­nie spa­dła na to, co dziś… Tak! tak! zda­je się, że to bę­dzie ona. Choć do­brze nie pa­mię­tam.

Zęby mu w śmie­chu błysz­cza­ły.

– Tyle ich było.

Za­pa­dło mil­cze­nie. On grze­bał we wspo­mnie­niach, ona z tych wspo­mnień bu­do­wa­ła te­raź­niej­szość.

– A dla­cze­go… ona… ci mó­wi­ła ty?… – za­py­ta­ła wresz­cie.

Głos jej brzmiał dziw­nym, zmie­nio­nym dźwię­kiem.

– Jak­że chcesz żeby mó­wi­ła in­a­czej po­tem, co było po­mię­dzy nami.

– A ty?

– Co?

– Mó­wi­łeś jej tak­że… ty.

– Jak­że mia­łem mó­wić – ła­ska­wa pani, czy dro­ga pani!

– I… i… ca­ło­wa­łeś ją?

– Czy ja wiem.

– W usta?

Nie od­po­wie­dział nic. Czuł jej oczy z pod dłu­gich rzęs wbi­te w sie­bie nie­spo­koj­nie.

– W usta… – po­wtó­rzy­ła – jak mnie? Zro­zu­miał wresz­cie, że chwi­la jest tro­chę waż­niej­sza, niż przy­pusz­czał.

Za­prze­czył.

– Co ci do gło­wy przy­cho­dzi? Ta­kich ko­biet nie ca­łu­je się w usta. Trak­tu­je się je jako mus, jako ko­niecz­ność. Po­gar­dza się nie­mi. Jak mo­żesz na­wet po­rów­ny­wać sie­bie do niej. Ty głup­ta­sie!…

Wy­cią­gnął rękę, aby ją przy­cią­gnąć do sie­bie. Lecz spo­tkał się z pew­nym opo­rem. Pierw­szy raz po­dat­ne za­zwy­czaj i chęt­ne do piesz­czo­ty cia­ło Ma­ry­sień­ki ze­sztyw­nia­ło w ja­kiejś nie­chę­ci.

Zmarsz­czył brwi.

– No… Ma­ryś… co to? fe! a! fe!…

Ta na­ga­na, wy­po­wie­dzia­na to­nem ko­goś, kto doj­rzał na­gle rzecz brzyd­ką i zdroż­ną tam, gdzie była sama ja­sność i czy­stość bez­względ­na, wy­wo­ła­ła w niej wręcz prze­ciw­ny wy­nik.

Za­chmu­rzy­ła się, za­cię­ła jesz­cze wię­cej.

– I… czę­sto do niej cho­dzi­łeś?

– Daj mi spo­kój!

Zga­sił pa­pie­ro­sa – wci­snął gło­wę w po­dusz­ki.

– Od­po­wiedz!

– I tak za dużo mó­wi­łem. Daj mi spać!

Nie od­po­wie­dzia­ła nic. Sie­dzia­ła wciąż nie­ru­cho­ma. Wresz­cie po­wol­nie, jak­by mó­wiąc do sie­bie, wy­rze­kła:

– A jed­nak ją ude­rzy­łeś…

Czuć było, że w tym mó­zgu ko­bie­cym od­był się wart­ko cały pro­ces. Noc­ne schadz­ki, wspól­nie od­czu­wa­na roz­kosz piesz­czo­ty, któ­rych treść do­sko­na­le już poj­mo­wać za­czę­ła – mi­stycz­ny wdzięk od­da­wa­nia się i od­bie­ra­nia ofia­ry wspól­nych unie­sień – wszyst­ko to bę­dą­ce nie zbi­tym i nie­zła­ma­nym fak­tem, rze­czy­wi­sto­ścią stwier­dzo­nym. I na­gle ten kij wznie­sio­ny, wa­lą­cy pro­sto w twarz, a po­tem osu­wa­ją­cy się na pierś. Prze­gię­te cia­ło pod wpły­wem bólu, sko­wyt hi­je­ny – i to po­zo­sta­wie­nie jej sa­mej w cuch­ną­cej wil­go­ci ulicz­nej, pod­czas gdy oni od­gra­dza­li się tchórz­li­wie od jej mści­wo­ści de­ska­mi bra­my. I nie wie­dzia­ła, co w niej jest w tej chwi­li.

Nie­na­wiść do tej dziew­ki, tej po­przed­nicz­ki, któ­ra z ta­jem­ni­czych opa­rów błot­nych wy­chy­la­ła się na­gle z wy­cią­gnię­ty­mi pa­zu­ra­mi i zu­chwa­łą mor­dą, zbroj­ną w nie­za­prze­czo­ne ist­nie­nie mi­nio­nych chwil! Czy może jak­by współ­czu­cie za tę za­pła­tę, jaka tę dziew­kę spo­tka­ła w for­mie kija… Sama nie wie­dzia­ła. Dość, że mia­ła w so­bie peł­no nie­na­wi­ści, żalu, bun­tu. Spo­żyt­ko­wać ją umia­ła. Ob­ró­cić w ja­kąś stro­nę.

1 prze­ra­zi­ła się.

Zro­zu­mia­ła – że, je­śli nie­na­wi­ści tej, któ­ra po­rwa­ła się tak na­gle z jej głę­bin i ogar­nę­ła ją całą, nie zu­żyt­ku­je, od­wra­ca­jąc ją w stro­nę dziew­ki – la­wi­na cała dła­wią­ce­go ją zła spad­nie ku nie­mu i po­ła­mie jej ży­cie na strzę­py. Znie­na­wi­dzi go i ode­rwie się na za­wsze. Spad­nie na nią ka­ta­stro­fa, po­grą­ża­ją­ca ją w bez­deń ży­cia bez uśmie­chu.

Nie­na­wi­ści nie zdo­ła wy­ple­nić z du­szy. Prze­mie­rzy­ła jej ogrom i zro­zu­mia­ła tę po­tę­gę. Za mało mia­ła sił, aby się z nią zrów­nać. Zbu­dzi­ła się w niej w ten tra­gicz­ny wie­czór, zbu­dzi­ła się przed­wcze­śnie, bo prze­cież z prze­bie­giem ży­cia w każ­dym nie­na­wiść wy­stą­pić musi jako jed­na z do­mi­nu­ją­cych cech cha­rak­te­ru. Lecz u niej przy­szło to w za­ra­niu i wy­pad­ko­wo. Po­go­dzić się z tem mu­sia­ła. Go­rycz prze­le­wa­ła się po­pro­stu brze­ga­mi jej mo­ral­nej isto­ty… Nie­na­wi­dzić już musi.

Z ja­kimś trwoż­li­wym, sza­lo­nym ge­stem po­rwa­ła się na­gle z miej­sca. Jak wąż skrę­co­ny i wy­prę­żo­ny wsu­nę­ła się do łóż­ka i przy­war­ła do cia­ła męża. Roz­pacz­li­wie chwy­ci­ła go wpół i wtu­li­ła się weń cała.

On, wpół­sen­ny, przy­jął ła­ska­wie to, co są­dził wy­bu­chem tem­pe­ra­men­tu. Po­gła­dził ją po gło­wie.

– Ech! ty mała wa­ry­at­ko!… 1 wziął ją w swo­je ra­mio­na.

Sta­ło się to w nie­speł­na trzy ty­go­dnie po ich ślu­bie. Jesz­cze w sy­pial­ni i sa­lo­ni­ku wię­dły z brzyd­kim, gro­bo­wym za­pa­chem reszt­ki bu­kie­tów, z któ­ry­mi wło­żo­no Toń­kę do wa­go­nu – a pasz­tet z uczty we­sel­nej, skrzęt­nie przez star­szą pa­nią za­pa­ko­wa­ny do pu­dła, nie zo­stał cał­ko­wi­cie spo­ży­ty. Ma­ry­sień­ka mia­ła jesz­cze za­lęk­nio­ne oczy i usta roz­war­te, jak male dziec­ko, gdy się za­nad­to cze­goś prze­lęk­nie. A Zdzich kro­czył ja­koś try­um­fu­ją­co, tro­chę pa­rob­ko­wa­ło, i miał w ką­ci­kach ust pe­wien nie­smak. Bo na­tu­ra w nim była pro­sta, rzec moż­na na­wet pro­stac­ka i kom­pli­ka­cye nocy po­ślub­nych – owe roz­ko­sze, opar­te na sub­tel­no­ści de­li­kat­ne­go zdo­by­wa­nia – wy­da­wa­ły mu się ra­czej dwu­znacz­ne. Nie rad spra­wiał ból i prze­strach, a tu wy­pa­dło wła­śnie owo za­da­wa­nie tor­tu­ry mu­so­wą ko­niecz­no­ścią pod gro­zą skom­pro­mi­to­wa­nia swej dziar­sko­ści mę­skiej. Przy­tem był ego­istą i miał ja­ko­by żal do ze­psu­cia mu spo­dzie­wa­nej i ocze­ki­wa­nej sa­tys­fak­cyi se­ryą gry­ma­sów dziew­czę­cych, któ­re brał je­dy­nie i tyl­ko za gry­ma­sy. Wy­czuł w nich pod­kład nie­świa­do­mo­ści i ta nie za­chwy­ci­ła go. Ocze­ki­wał uświa­do­mie­nia, gdyż nie­zmą­co­ny spo­kój z ja­kim przyj­mo­wa­no w cza­sie na­rze­czeń­stwa jego ry­zy­kow­ne dwu­znacz­ni­ki, wpro­wa­dzi­ły go na błęd­ną dro­gę. Są­dził Ma­ry­sień­kę dużo wie­dzą­cą i win­szo­wał so­bie tej wie­dzy. Lę­kał się nie­wi­nią­tek i na­iw­ność ro­bi­ła na nim wra­że­nie nie­mod­nej te­atral­no­ści. Tym­cza­sem za­raz w pierw­szej chwi­li ślub­ne­go sam na sam od­czuł, iż po­ty­ka się o pro­win­cy­onal­ną, za­ka­mie­nia­łą nie­świa­do­mość. Po­przed­ni spo­kój w przyj­mo­wa­niu tak zwa­nych ma­snych dow­ci­pów opie­rał się wła­śnie na nie­zro­zu­mie­niu. Prze­strach go ogar­nął i wzmógł jego zmie­sza­nie. Pra­gnął jak naj­szyb­ciej być poza Ru­bi­ko­nem. Stał się pra­wie bru­tal­nym i nie­zręcz­nym. Tro­chę kose oczy Ma­ry­sień­ki – jej twa­rzycz­ka krą­gła z ko­micz­ną pod­ków­ką drżą­cych świe­żych ust – gła­dziuch­ne, grzecz­ne wło­ski – ta ca­łość na łóż­ku mał­żeń­skiem, świe­żuch­no za­sła­nem, ozdo­bio­nem ład­ną a na­wet wy­twor­ną po­ście­lą – pe­szy­ła go.

– Psia krew! my­ślał, psia krew, pra­gnąc aby ta pa­nien­ka dała znak ży­cia bar­dziej in­ten­syw­ny w po­łą­cze­niu z ja­kąś bra­wu­ro­wą, z teo­ryi czer­pa­ną zmy­sło­wo­ścią.

Na­to­miast, ci­che podch! py­wa­nie, szloch ofia­ry, zdu­mie­nie ja­gnię­cia, wpro­wa­dzo­ne­go do szlach­tu­za…

Czuł, iż trze­ba po­wie­dzieć ja­kieś do­bre sło­wo, coś mu­ro­wa­ne­go, coś, co zo­sta­nie.

Nie zna­lazł nic.

Po­gła­dził ją po gło­wie i za­mru­czał:

– No… no… Mi­mo­wo­li przy­po­mniał so­bie cie­ka­wy mo­ment swe­go ży­cia, gdy on zna­lazł się w sy­tu­acyi, w któ­rej obec­nie znaj­do­wa­ła się Ma­ryś.

Miał lat czter­na­ście, a jego rolę speł­nia­ła jego stry­jecz­na ciot­ka, nie­bacz­nie z po­wo­du ja­kiejś uro­czy­sto­ści ulo­ko­wa­na przez zbyt wie­rzą­cą mat­kę w jed­nym z nim po­ko­ju.

Ten sam wzrok za­lęk­nio­ny, kto wie – może te usta w pod­ków­kę miał on wła­śnie. I ten gest pro­tek­cy­onal­ny. To po­kle­pa­nie po gło­wie i owo uspo­ka­ja­ją­ce no! no!… wy­mó­wi­ła cio­cia, któ­ra póź­niej za­pa­li­ła pa­pie­ro­sa i pa­trzy­ła na nie­go z drwią­cym, iro­nicz­nym uśmie­chem.

Pa­mię­tał, że znie­na­wi­dził i ciot­kę i akt mi­ło­sne­go złą­cze­nia. Nie­na­wi­dził dłu­go, ale po­wo­li się przy­zwy­cza­ił. A na­wet po­lu­bił.

– Phi… i Ma­ry­sień­ka przy­zwy­czai się a na­wet… po­lu­bi.

Uśmiech­nął się. Się­gnął ma­chi­nal­nie po pa­pie­ro­sa. Za­pa­lił go. Po­zo­sta­ło mu to ze wspo­mnie­nia po cio­ci. Za­wsze po­tem mu­siał wy­pa­lić pa­pie­ro­sa. U iego boku pod­chli­py­wa­nie dziec­ka usta­ło.

– Za­snę­ła, dzię­ki Bogu – po­my­ślał – ale to psia krew awan­tu­ra! Do­brze, iż to tyl­ko raz je­den w ży­ciu. Mam tego wy­żej uszu! Swo­ją dro­gą mo­gli jej byli choć o tem po­wie­dzieć i oszczę­dzić mi tej przy­kro­ści.

Uto­nął za­raz w kom­bi­na­cy­ach ma­te­ry­al­nych. To było sto­kroć waż­niej­sze. Oże­nił się bar­dzo po­czci­wie bez po­sa­gu. Przy­rze­ka­no mu tam coś, na­wet i te­raz przy­rze­ka­ją, ale on na to nie li­czy. Gwiż­dże na to. Mo­gli na­wet wy­pra­wy nie da­wać. Ale dali. I tak był­by dziew­czy­nę wziął. Dla­cze­go? Sam nie wie. Ko­chać się? Ga­da­nie au­stry­ac­kie. Pod­czas wa­ka­cyj­ne­go cza­su, gdy ba­wił u sio­stry za­męż­nej za no­ta­ry­uszem w ja­kiemś mie­ści­dle – po­znał Ma­ry­sień­kę. Przed­sta­wi­ła mu się nie­źle w ró­żo­wych kre­to­ni­kach, przez któ­re prze­bi­ja­ły jej dziew­czę­ce pier­si bar­dzo roz­wi­nię­te. Te pier­si po­cią­ga­ły go dziw­nie. Niz­ko były osa­dzo­ne i kształt mia­ły nie­sa­mo­wi­ty. Coś po­dob­ne­go wi­dział w me­na­że­ryi u Syn­ga­le­zek. Póź­niej przy­zwy­cza­ił się do ich wi­do­ku. Prze­stał się nie­mi in­te­re­so­wać spe­cy­al­nie. Na­to­miast coś po­mię­dzy nie­mi oboj­giem za­dzierz­gnę­ło się, jak­by sym­pa­tya. Lato było cud­ne, czy­ste, pach­ną­ce.

Staw duży – woda przej­rzy­sta i łód­ka da­wa­ła im schro­nie­nie przy­tul­ne. Jesz­cze jed­na gą­sko­wa­ta fi­gur­ka w błę­kit­nych kre­to­nach dla przy­zwo­ito­ści – pia­stu­ją­ca któ­re­goś Że­rom­skie­go pod mo­krą pa­chą. Tak we tro­je ko­ły­sa­li się po wo­dzie dnia­mi ca­ły­mi – bo na­wet ka­wiar­ni w mie­ści­dle owem nie było. Zdzich nie wie­dział gdzie umie­ścić swą mę­skość. Umiesz­czał ją więc wy­jąt­ko­wo przy­zwo­icie tych wa­ka­cyi obok ró­żo­wych kre­to­nów cór­ki sta­cyj­ne­go na­czel­ni­ka. Aż się dzi­wił sam so­bie, gdy wie­czo­rem wra­cał do domu sio­stry bar­dzo grzecz­ny i pra­wie cno­tli­wy. O mał­żeń­stwie nie my­ślał, zło­ta wol­ność ka­wiar­nia­na była mu dro­gą. Na­to­miast my­śla­no za nie­go. Ani się nie obej­rzał, gdy go za­rę­czo­no. Ró­żo­we kre­to­ny i biust Syn­ga­lez­ki od­da­wa­no mu wspa­nia­ło­myśl­nie na wła­sność. Prze­ra­ził się, po­tem wzru­szył ra­mio­na­mi.

– No to się oże­nię! – po­my­ślał – wiel­ka awan­tu­ra!

Gdy wró­cił za­rę­czo­ny do mia­sta na swo­je sta­no­wi­sko ad­junk­ta ko­le­jo­we­go, nie zmie­nił sys­te­mu ży­cia. Spa­ce­ro­wał da­lej po knaj­pach i lo­ka­lach – za pan brat z kel­ne­ra­mi i dziew­ka­mi, za­le­ga­ją­ce­mi spe­lun­ki. Nie chciał czy­nić so­bie przy­kro­ści, od­ma­wia­jąc so­bie raz przy­ję­tych i uto­ro­wa­nych dró­żek. Ko­chał sie­bie bar­dzo i czuł­by ogrom­ną ura­zę do swe­go cha­rak­te­ru, gdy­by go w czem­kol­wiek zgwał­cił.

– Dość bę­dzie, gdy się oże­nię! – po­my­ślał ze spo­ko­jem.

– Zresz­tą wte­dy bę­dzie mi ła­twiej… będę miał żonę…

Wziął bo­wiem za za­sa­dę, że jak obiad i ko­la­cya, tak samo mu­sia­ła być ko­bie­cość w jego sys­te­mie dzien­nym.

– Dla zdro­wia!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: