- nowość
- W empik go
O czym nie śniło się dorosłym - ebook
O czym nie śniło się dorosłym - ebook
Zabawne, ciepłe i pogodne opowiadania, których bohaterem jest przedszkolak Bartek. Bartek miewa niezwykle barwne i obfitujące w przygody sny. Zwykle mają one związek z tym, co się zdarzyło w przedszkolu i w domu, o czym rozmawiał z rodzicami i z kolegami, z jego marzeniami i obawami. Spotyka więc w swoich snach czarownicę Babę Łamagę, jest posiadaczem pięknej dżdżownicy Lusi, której zazdroszczą mu wszystkie dzieci, pies rozmawia z nim ludzkim głosem, a mama zyskuje dodatkową parę rąk. Staje się też Bartek w snach kamieniem, ptakiem, a nawet – niestety – strażakiem. Każde opowiadanie pozostawi czytelnika z uśmiechem na twarzy.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7551-834-4 |
Rozmiar pliku: | 6,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– No to co właściwie masz ochotę robić? – spytał tata.
– Tak właściwie to… mam ochotę położyć się już do łóżka – odpowiedziałem. – W piżamie i do rana.
Jak tylko znalazłem się w łóżku, zasnąłem. Tata nie zdążył nawet przyjść poczytać mi książki.
Spałem sobie smacznie, gdy nagle…!
Obudził mnie huk i rumor, coś walnęło, załomotało, a na koniec – łup! – ciężko upadło.
Poderwałem się i usiadłem na łóżku. Zapaliłem nocną lampkę i zobaczyłem, że drzwi szafy są szeroko otwarte i część ubrań leży na podłodze, choć przecież kiedy kładłem się spać, w pokoju był porządek.
Wtem usłyszałem:
– Ojojoj… Moje plecy… Ojojoj…
I tuż obok mojego łóżka zobaczyłem gramolącą się z podłogi… czarownicę. Od razu wiedziałem, że to czarownica, bo miała miotłę, długi nos i długą czarną suknię, do której przyczepiło się trochę pajęczyn. Miała też spiczastą czarną czapkę, z której czubka zwisała moja skarpetka.
– Ojej… uch – stękała, podnosząc się.
Przez to stękanie i jęczenie w ogóle nie wyglądała strasznie.
– Co, do licha? – Podrapała się palcem z długim paznokciem po głowie i rozejrzała dokoła. – Na chatkę Baby Zgagi to nie wygląda…
Gdy rozglądała się po pokoju, moja skarpetka zabawnie dyndała jej wokół głowy. Parsknąłem śmiechem, a wtedy czarownica spojrzała na mnie.
– A… Nie boisz się? No i dobrze. Miałam lecieć do znajomej czarownicy na spotkanie z koleżankami, a znalazłam się tu. Zdaje się, że wpadłam przez szafę… Miotła mi się zepsuła, czy co? – Potrząsnęła nią. – Muszę ją zabrać do mechanika… No nic, jak wpadłam, tak wypadnę. Spieszę się, bo jak się spóźnię, to jędze potrawki z żab dla mnie nie zostawią…
Po czym wsiadła na miotłę, skierowała ją w stronę szafy i ruszyła. Ale daleko nie poleciała. Łup! Grzmotnęła w szafę i fiknęła kozła do tyłu. Usłyszałem jakieś chrupnięcie.
– Nic pani nie jest? – zawołałem. – Chyba coś sobie pani złamała.
– Oj, złamałam, złamałam… – jęknęła czarownica. – Różdżkę złamałam! Ładne rzeczy. A dziś piątek, do tego wieczór.
– To co? – spytałem zaciekawiony.
– Jak to co? – obruszyła się czarownica. – Wszystko pozamykane. Będę musiała czekać do poniedziałku, żeby ją gdzieś naprawić!
Wyglądała na bardzo zmartwioną, aż mi się jej żal zrobiło.
Nagle coś mi przyszło do głowy.
– A może skleić różdżkę taśmą klejącą?
– Hm… – Czarownica zastanawiała się chwilę. – Można spróbować.
Znalazła taśmę na półce i starannie skleiła połamane końce różdżki. Potem przyjrzała się jej uważnie i machnęła nią parę razy w powietrzu, żeby wypróbować, jak działa.
– No i jak? – spytałem z ciekawością.
– Nie dowiemy się, dopóki nie sprawdzimy… – mruknęła i szybko machnęła różdżką. – Czary-mary, czmychando!
Wtedy stało się coś dziwnego. Zielone krzesła stojące przy stoliku poruszyły się. Uniosły się na dwóch nogach, potem opadły i zaczęły brykać po pokoju, całkiem jak źrebaki!
– E, do licha…! Nie o to chodziło! – Czarownica postukała różdżką o rękę. – Jeszcze raz. Czary-mary, czmychando!
Krzesła wcale nie przestały galopować. Jedno zapędziło się nawet na ścianę i biegało sobie po niej w najlepsze. Na dodatek z szafy zaczęły wylatywać moje ubrania. Co to się działo! Spodnie powskakiwały na moje samochodziki i odpychając się nogawkami, jeździły po pokoju jak na deskorolkach. Skarpetki pełzały po podłodze jak gąsienice, a sweter uczepił się lampy i huśtał na niej jak małpa na gałęzi. A bluzki i koszule? Te dopiero wyprawiały! Chwyciły się za rękawy i wirowały w powietrzu, jakby bawiły się w kółko graniaste. Zielona bluzka i czerwona, ta w paski, próbowały wspinać się po półkach z zabawkami, a koszula w kratkę machała rękawami i udawała, że pływa w powietrzu.
Patrzyłem na to wszystko z rozdziawionymi ustami, a potem okrągłymi ze zdumienia oczami spojrzałem na czarownicę.
– A co to niby ma być? – fuknęła, patrząc na różdżkę. – Co ty wyprawiasz? Czy ja ci kazałam robić cyrk?
I jeszcze mocniej zaczęła nią machać.
– Czmychando! Czmychando!
Wtedy dopiero się porobiło!
Z półek uniosły się stojące na nich książki i zaczęły fruwać po pokoju. Spomiędzy szeleszczących kartek wyglądały postaci, które były w tych książkach narysowane: dzieci, króliki, koty i inne… Niektóre były zdziwione, inne trochę przestraszone, ale były też takie, które robiły wrażenie wielce uradowanych. Z jednej książki, takiej z czerwoną okładką, prawie wypadł miś – w ostatniej chwili chwycił się łapkami kartek i tak uczepiony latał pod sufitem, majtając nogami z uciechy.
Bardzo mi się te wszystkie sztuczki czarownicy podobały, ale ona nie wyglądała na zadowoloną.
– Słuchaj no – mruknęła, patrząc na trzymaną w ręce różdżkę. – Postaraj się lepiej, bo inaczej nigdy się stąd nie wydostaniemy, skoro miotła nie działa! Jeszcze raz: czary-mary, czmychando!
I nic.
To znaczy: krzesła brykały, ubrania rozrabiały, książki nadal fruwały, szeleszcząc kartkami, ale nic nowego się nie pojawiło. Myślałem, że tym razem niczego nie wyczarowała, ale czarownica spojrzała na mnie i gwizdnęła cicho.
– Fiu, fiu! No to się porobiło…!
Już miałem spytać, o co chodzi, gdy zauważyłem, że wyglądam jakoś inaczej. Zamiast rąk i nóg miałem zielone łapy z błonami między palcami, brzuch też był cały zielony…
– Co?! – wrzasnąłem. – Zamieniłaś mnie w żabę? Natychmiast mnie odczaruj! Nie chcę być żabą!
– Cii… – Czarownica się przestraszyła. – Nie krzycz tak, bo jeszcze ktoś usłyszy! To nie moja wina, ta złamana różdżka myli czary… No już, uspokój się…
Ale ja ze złości aż podskakiwałem na łóżku.
– Nie chcę być żabą! Nie chcę być żabą! Chcę być sobą, chłopcem! Odczaruj mnie natychmiast!
Czarownica niespokojnie zerkała na drzwi mojego pokoju.
– Dobrze, dobrze, już próbuję – usiłowała mnie uspokoić. – Użyję mocniejszego zaklęcia, tylko nie krzycz. Czary-mary…
Wtedy znów coś huknęło.
I nagle w pokoju zrobiło się całkiem jasno. Tak jasno, że aż zasłoniłem oczy.
– Co się dzieje? – usłyszałem. Ale to nie był głos czarownicy, tylko taty. – Kto zostawił krzesło na środku pokoju? Właśnie przed chwilą na nie po ciemku wszedłem.
Poczułem rękę taty na moich włosach.
– Co się dzieje, synku? Czemu krzyczałeś?
Otworzyłem oczy, zamrugałem i rozejrzałem się po pokoju.
Wszystko wyglądało całkiem normalnie, ani śladu czarów… Sobie też czym prędzej się przyjrzałem. Uf, nie jestem żabą…
– Była tu czarownica… Wpadła na miotle przez szafę… – wyjaśniałem. – Ale nie mogła odlecieć, bo miotła jej się zepsuła. Uderzyła się w szafę i złamała różdżkę, i czary jej nie wychodziły, i różne dziwne rzeczy się działy, i zamieniła mnie w żabę… Tak było, naprawdę! – zawołałem, widząc, że tata kręci głową i się uśmiecha.
– Oj, synku, synku, śniło ci się… To był tylko sen! – Pogłaskał mnie po głowie. – Ale ty masz chyba gorączkę, pokaż czoło. No tak, rozpalone. Nic dziwnego, że jakaś Baba Łamaga ci się śniła…
Tata poszedł po termometr i lekarstwo, a ja zostałem w pokoju.
A więc to był tylko sen… – myślałem.
Nagle jednak coś przyszło mi do głowy. Z wrażenia aż usiadłem na łóżku.
A krzesło na środku pokoju to skąd niby się wzięło?!Pani w przedszkolu powiedziała, że w poniedziałek będziemy rozmawiać o zwierzętach domowych i każdy może przynieść zdjęcie swojego pupila i opowiedzieć coś o nim. Od razu zrobiło się bardzo głośno, bo wszyscy zaczęli mówić jednocześnie i się przekrzykiwać.
– Ja opowiem o moim psie, bo on jest najmądrzejszy na świecie! – krzyknął Mateusz.
– Nieprawda, mój jest najmądrzejszy, bo umie robić różne sztuczki! – zawołał Michał.
– A moje rybki są najpiękniejsze, są złote i mają długie płetwy, i robią pyszczkami o, tak – pokazywała Ola.
– E tam, one tylko ruszają pyszczkami, a moja papuga umie mówić! – Iga wzruszyła ramionami.
– Mój kot toby zaraz złapał tę twoją papugę! – parsknął śmiechem Tomek.
No i wszyscy zaczęli się kłócić, czyje zwierzątko jest najmądrzejsze, najładniejsze, najmilsze… Aż pani musiała ich uspokajać.
Tylko ja nic nie mówiłem. No bo niby co miałem powiedzieć? Nie mam żadnego zwierzątka… Rodzice mi nie pozwalają. Ech…
Kiedy tata przyszedł po mnie do przedszkola, od razu zauważył, że coś jest nie tak.
– No synku, co się stało? – spytał i przykucnął przy mnie. – Dlaczego masz taką smutną minę?
– Jak mam nie mieć smutnej miny – westchnąłem – kiedy pani pozwoliła przynieść zdjęcia swoich zwierząt i wszyscy je przyniosą, bo wszyscy mają zwierzęta, tylko ja nie mam, bo mi nie pozwalacie!
I poczułem, że usta mi się wyginają w podkówkę, czyli że zaraz zacznę płakać. Tego by jeszcze brakowało – w przedszkolnej szatni!
– Ohoho… – Tata poklepał mnie po plecach. – Widzę, że sprawa jest poważna. Na szczęście mamy sobotę i niedzielę, żeby się zastanowić, co z tym zrobić.
Potem pieszczotliwie poczochrał mi włosy, żeby mnie pocieszyć, no i całe szczęście, bo pod tymi zmierzwionymi włosami nie było widać, że jednak dwie łzy mi z oczu pociekły.
Po powrocie do domu okazało się, że na deser są moje ulubione czekoladowe babeczki. Jednak jakoś nie miałem apetytu, skubnąłem dwa razy i odsunąłem od siebie talerzyk. Mama spojrzała na mnie uważnie. Przyglądała mi się chwilę, potem popatrzyła na tatę i powiedziała, żeby poszedł z nią do kuchni.
Zostałem sam. Oparłem ręce na stole i położyłem na nich głowę. Patrzyłem sobie w okno i było mi smutno jak nie wiem co.
Wtedy z kuchni wrócił tata i powiedział:
– No, Bartek, głowa do góry. Znalazłem rozwiązanie twojego problemu.
Od razu się poderwałem.
– Nie pójdę do przedszkola w poniedziałek?
Tata pokręcił głową.
– Lepiej, synku. Pójdziesz, i to ze zwierzątkiem!
– Ale ze zwierzątkiem nie można, bo ktoś może mieć alergię. Można tylko ze zdjęciem. A poza tym, z jakim zwierzątkiem? Przecież my nie mamy w domu żadnego zwierzątka!
Tata uśmiechnął się przebiegle.
– Ale mamy ogródek, prawda? A w ogródku żyje mnóstwo stworzeń. Czyli tak jakby są nasze, prawda? I na dodatek nie wywołują alergii.
No jasne! Dlaczego o tym nie pomyślałem?
Skoczyłem na równe nogi i od razu pobiegłem do ogrodu. No dobrze, co my tu mamy? Rozejrzałem się. Już wiem!
– Tato, złapiesz mi kreta? – zawołałem. – Kret byłby w sam raz.
– Ekhm… kreta? – chrząknął tata. – Kreta zostawmy w spokoju. Wiesz, że on nie lubi wychodzić na światło dzienne. Nie, synku, ja myślałem raczej o… pasikoniku?
– Pasikonik? – zawołałem rozczarowany. – A co w nim fajnego?
– Noo… – Tata się zawahał. – Skacze sobie… To nie jest fajne? Nie? Hm, no to może… – Rozglądał się po ogrodzie. – Biedronka?
– Biedronka? – Wzruszyłem ramionami. – Przecież każdy widział biedronkę i to ze sto razy. Poza tym na pewno zaraz rozłożyłaby skrzydła i odfrunęła.
– A co powiesz na… – tata podrapał się po głowie – żabę?
– Tato! – jęknąłem. – Przecież dziewczyny nie znoszą żab. Będą piszczeć i uciekać.
– A tak, tak… – westchnął tata. – Hm, hm, hm. Co by tu… Mam! – krzyknął nagle. – Dżdżownica.
Spojrzałem na niego zdziwiony.
– Dżdżownica będzie idealna – przekonywał tata. – Pomyśl tylko: łatwo ją znaleźć, nie odfrunie ani nie ucieknie, nikogo nie przestraszy, na dodatek jest różowa, a dziewczynki lubią wszystko, co różowe.
Pomyślałem chwilę i stwierdziłem, że to nie jest zły pomysł. Tata zapalił się jak nie wiem co.
– Biegnij do domu i poproś mamę o słoik. Przynieś też swoją łopatkę. – Zacierał ręce.
– Po co słoik? – zdziwiłem się. – Chcesz zwabić dżdżownicę do dżemu?
Tata roześmiał się i wyjaśnił, że chodzi o pusty słoik.
Kiedy wszystko przyniosłem, powiedział, żebym zaczął kopać, a ziemię wsypywał do słoika – to będzie mieszkanie dżdżownicy. Kopałem i kopałem, ale niczego nie znalazłem.
– Tato, tu chyba nie ma dżdżownic – zmartwiłem się.
– Są, są – odparł. – I to mnóstwo. Kop dalej.
No i faktycznie! Po chwili zobaczyłem ogromną, różowiutką dżdżownicę. Chciała z powrotem schować się w ziemi, ale szybko ją wydobyłem i ostrożnie wsadziłem do słoika.
– Tu ci będzie dobrze – szepnąłem do niej. – Nazwę cię Lusia.
Słoik z dżdżownicą postawiłem na parapecie w swoim pokoju. Lusia zagrzebała się w ziemi i wcale nie było jej widać. Trochę się martwiłem, że jej nie widzę i nie wiem, czy jest jej tam dobrze. Wciąż chodziłem zaglądać do słoika, czy może jednak się pokaże. Taki byłem przejęty, że zapomniałem o wieczornej bajce w telewizji. Gdy mama zawołała mnie na kolację, od razu pomyślałem o Lusi i chciałem wrzucić jej do słoika trochę skórek od chleba, ale tata wyjaśnił, że dżdżownice nie jedzą chleba, tylko znajdują jedzenie w ziemi.
Zanim położyłem się spać, jeszcze raz zajrzałem do słoika i chociaż Lusia wciąż była ukryta, powiedziałem jej dobranoc.
Rankiem, zaraz po przebudzeniu, pobiegłem zajrzeć do słoika. Lusi nie było widać.
– Hej! – Zapukałem w szkło. – Jesteś tam?
– Już wstałeś? – usłyszałem i ze zdziwienia aż podskoczyłem. Okazało się jednak, że powiedziała to nie Lusia, tylko mama, która stanęła w progu mojego pokoju. – To dobrze, szybko ubieraj się i myj. Spieszymy się.
Nie mogłem się doczekać, kiedy znajdę się w przedszkolu, więc nie trzeba mi było tego powtarzać dwa razy. Gdy jechaliśmy samochodem, słoik z Lusią trzymałem mocno na kolanach i raz po raz pukałem w niego, pytając cicho:
– Jesteś tam? Wszystko dobrze?
Dotarliśmy do przedszkola ostatni, jak zwykle. Wszyscy już byli, wymachiwali zdjęciami swoich zwierzaków i kłócili się w najlepsze, czyj pupil jest najpiękniejszy, najmądrzejszy, najzwinniejszy… Na początku nikt nie zwracał na mnie uwagi, ale po chwili Michał zawołał:
– Bartek, a ty co masz? Kota, psa, jaszczurkę czy coś innego?
– Ja? Ja mam słoik – oświadczyłem z dumą.
– Słoik to nie zwierzę – prychnął Tomek i wszyscy się roześmiali.
– Pewnie, że nie. – Wzruszyłem ramionami. – Moje zwierzę jest w słoiku.
Od razu wszyscy podbiegli do mnie i chcieli koniecznie się dowiedzieć, co przyniosłem.
– Dżdżownicę. Nazywa się Lusia – przedstawiłem ją.
– Dżdżownicę? Fuj! – skrzywił się Olek.
– To nie jest prawdziwe zwierzę! To oszustwo! – wołał Igor.
– Lusia-Klusia! – śmiał się Tomek.
Trochę się zdenerwowałem, na dodatek Lusia wciąż siedziała schowana w ziemi i wcale jej nie było widać. Na szczęście przypomniałem sobie, że dżdżownice lubią, jak jest mokro – po deszczu na drodze widać mnóstwo dżdżownic. Pobiegłem więc do łazienki i zmoczyłem ziemię w słoiku wodą – nie za mocno, tylko trochę.
I po chwili Lusia wypełzła na wierzch!
– Dżdżownice lubią sobie pospacerować po kałużach i potaplać się w błotku – powiedziałem i z dumą postawiłem słoik na stole, żeby wszyscy mogli się przyjrzeć.
– Och, jaka milutka! – pisnęła Marta.
– I różowiutka! – klasnęła Ada.
– Proszę pani, można ją przytulić? Albo pogłaskać?
Dziewczyny stały dokoła i zachwycały się Lusią.
– Dżdżownice są pożyteczne – powiedziała pani. – Kopią tunele w ziemi i użyźniają glebę, dzięki temu rośliny lepiej rosną.
– Phi! – Tomek wzruszył ramionami. – Mój pies też kopie tunele.
Ale dziewczyny nie chciały słuchać ani o psie, ani o jaszczurce, ani o żółwiu, ani o kocie… Wszystkie zachwycały się Lusią, a ja byłem dumny, jak nie wiem co.
I wtedy ktoś mnie poklepał w ramię. Myślałem, że to któryś z chłopaków, z zazdrości o Lusię.
Ale to był tata.
Pochylał się nade mną, a ja… siedziałem przy stole i opierałem głowę na rękach leżących na blacie. Nie do wiary… zdrzemnąłem się. Nie jestem w przedszkolu, nie ma słoika, nie ma Lusi – to był sen!
Tymczasem tata stał obok mnie.
– Synku – powiedział uroczystym tonem. – Rozmawialiśmy z mamą i postanowiliśmy, że będziesz miał swoje zwierzątko. Akurat znajomy dziadka ma szczeniaczka do oddania. Ubieraj się, pojedziemy po psa.
Przez chwilę nic nie mówiłem. Potem zamrugałem i rozpłakałem się.
– Psa? Ale ja nie chcę psa! Chcę mieć dżdżownicę! Lusię!
Szkoda, że nie widzieliście tego, jakie miny mieli moi rodzice…!