- W empik go
O czym się nawet myśleć nie chce - ebook
O czym się nawet myśleć nie chce - ebook
Zapolska opisuje niemoralny wiek XIX., w którym często niekonsekwentnie stosowano zasady chrześcijańskie. Główną bohaterką jest szczerze przywiązana do swojego mężczyzny i niewinna młoda mężatka, która dowiaduje się o istnieniu prostytutek i roli, jaką pełniły w życiu męża. Autorka opisuje to, jak to odkrycie wpływa na jej psychikę i małżeństwo. Książka brutalna, niepolecana dla osób w depresji.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-288-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanosiło się na tak zwaną piękną noc. Ludzie w ogóle wracali do swych legowisk piechotą. Inni z owych legowisk także piechotą zanurzali się w jeszcze nie podeschnięte od błota ulice. Klapały bojkie lub rozlazłe stukania podeszew o bruk lub asfalt. Cierpliwie oddawała je echem ulica, po której snuły się widma, kształtem ludzi przypominające. Z daleka brzęczały tony fortepianów i połyskały przebijające się przez story światła prawie jaskrawe piętrowych pomieszkali. Tak — nad chodniki wzniesione okna te wydawały się jakby szeregiem olbrzymich latarni, zawieszonych w powietrzu. Niektóre były uchylone, na niektórych znaczył się rozpięty mistycznie krzyż ramy szybowej. Ten szereg krzyżów, z poza których łaskotała przestrzeń taneczna muzyka, dziwny był i w mózg wrastający. Przytulny znak, podobny milczącej postaci czarnego archanioła o rozsuniętych prosto, nieruchomych skrzydłach, przechodził w coś boleśnie wystawionego na bezcelowe urągowisko. Kohorta archaniołów strzegła gniazd rechocących wieprzaków, niewidzialnych, jednak znak życia silny i niezmożony o sobie dających. (…) Te krzyże, tak o nocnej porze wyrastające szeregiem i zawisłe nad ziemią, domagały się raczej wielkiej, bezkresnej równiny — wysrebrzonej świeżym rżyskiem o czerwonych, gasnących już, strzelistych resztkach ginącego w pomroce słońca. To powinno być poza nimi, ten cichy czar wieczoru nie zdławionego cielskiem murów, ziejących smrodem i zgnilizną spiętrzonych ciał ludzkich. To tylko purpura słońca i drżąca poświata tęczowa, półkolem zaznaczona i wchłaniana przez srebro równiny. I one, te krzyże rozpięte — wyniosłe, archanielskie, szeregiem wykwitłe, jak grzęda mistycznych irysów czarnych — modlitewne same i do modlitwy bez przymusu wyzywające. Lub jeszcze choćby z poza murów rozwalonych, opuszczonych cmentarzy, gdzie miejsca na nowe trumny nie ma, a noc jesienna miecie całuny złote szeleszczące z liści przydrożnych lip na zapadłe mogiły… (…)
Ku tym krzyżom bez skargi znoszących swe pohańbienie przestrzenne biegną świecące oczki Marysieńki, podskakującej drobnym, prawie dziecinnym krokiem obok Zdzicha, zaszytego dostatnio w swe zimowe jeszcze palto. Uczepiła mu się swoim zwyczajem u ramienia gestem w dobrym humorze będącej małpki. Z dumą stawia swe wązkie, nerwowe nogi, lśniące lakierem nowych bucików. Długi aksamitny płaszczyk czernią matową wchłania jej postać drobną i prawie nikłą. Tylko gdzieniegdzie zabłyszczą guziczki lub w świetle latarni przelotnie dół okrągłej bródki z linijką zawsze otwartych jakby do krzyku ust. Jest śmieszna i roześmiana. To odczuć można. Wraca z teatru, gdzie grano jakąś nudną sztukę. Mówiono dużo o miłości na scenie. Ona przez ten czas szczypała męża w udo, robiąc przytem minę poważną i zasłuchaną. On podskakiwał śmiesznie, lecz się nie gniewał. Był także w dobrym humorze. Na kolację mieli świeże cielęce sznycelki, pasztet, napiją się po kieliszku koniaku. Zamiast dorożki kupili sobie trochę ciastek i owoców. On niesie ciastka, ona owoce i wywija zwycięsko małą torebką. Bardzo jest przyjemnie i dobrze na świecie. Dochodząc do ulicy Ciężarowej, zwolniła kroku. Wsłuchiwała się w rechoczące tony fortepianów. Jakaś polka ekscentryczna wybijała się nad wszystko. Załaskotała ją. Zaczęła podskakiwać w takt. Zdzich jednak pociągnął ją.
— Chodź, Maryś! — wyrzekł niecierpliwie. Lecz ona zaczęła prosić:
— Chodźmy tamtędy! mój złoty!… — Żachnął się, prawie ze złością.
— Powiedziałem ci, że nigdy nie będziemy tamtędy chodzić.
— Tam… bal!
— Właśnie.
— Tańczą!
— Właśnie. — Jakaś dorożka nadjeżdżała. Ciężka była, cała pełna od mężczyzn. Stado ich było całe. Jeden przechylony spał, a ręka jego zwisała, dotykając prawie koła. Inni ściągali w głąb jakiegoś młokosa, który niepewnymi ruchami darł się na kozioł i wyczyniał jakieś konszachty z pełnym pogardy dorożkarzem. Minęli Zdzisia i Marysieńkę przypartych do ściany. Wjechali w aleję Krzyżów. Zaczęli krzyczeć coś niezrozumiale. Marysieńka wyrzekła:
— To pewnie jedzie młodzież na bal. — Zdziś wzruszył ramionami.
— Właśnie. — Pociągnął ją w boczną, ciemną, wązką uliczkę. Idąc — szczebiotała:
— Bo żeby się poznać z tern państwem, co tam mieszkają, to byłoby wesoło. Co dzień tańczą… Choć żeby bywać u jednych takich… Oni pewnie też kolejarze… Może znają tatusia… a może ty tam bywałeś — to moglibyśmy im wizytę złożyć. Co?… Jakieś dwie postacie szły naprzeciw nich. Kobiety. Ubrane wązko. Jedna miała kapelusz nagłowie, druga była z gołą głową.
— Jakieś panie!… — zapiszczała Marysieńka — patrz, Zdzich — jedna z gołą głową.
— Co ci do nich!…
— Nic — tylko że to nieprzyzwoicie. Nawet ładnie ubrane, zdaje się. Więc nie sługi. Czemu bez kapelusza? Co? O! rozstały się. Jedna rzeczywiście zatrzymała się pod latarnią, pochyliła się i zaczęła coś poprawiać pod suknią. Druga przemknęła środkiem ulicy, kierując się ku Ciężarowej. Szła brukiem, nie zważając na błoto. Zniknęła. Marysieńka obejrzała się za nią.
— To ta pani bez kapelusza. Patrz, jaką ma fajną bluzkę koronkową… co? Myślisz, że ja nie widzę, bo ciemno?! Ja mam dobry wzrok.
— Cicho! nie oglądaj się!
— Poszła już tamtędy, gdzie tańczą. Nie widziała…
— Chodź prędzej.
— Nie ciągnij! — E! jesteś mops! — Nagle umilkła, jak zahypnotyzowana. Kobieta pod latarnią uniosła wysoko spódnicę i manewrowała coś kolo pończochy ponad kolanem. Poprawiała podwiązkę. Biała koronka majtek błyskała. Marysieńka wpatrzyła się szeroko rozwartemi oczyma w tę aparycję. I nagle zachichotała, jak chichoczą dzieci wiejskie, uciekające z gościńca do chałupy.
— Zdzich! ta pani ma różę za podwiązką! — Szarpnął nią.
— Cicho! chodź!… — Piszczała rozbawiona.
— Jak mamę kocham! różową różę z liściami… — Lecz tamta z pod latarni już dosłyszała i wyprostowała się nagle.
— To co? to co? — warknęła. Niespodziewane to odezwanie się zbiło zupełnie z tropu Marysieńkę. Głos tamtej był jakiś dziwny, niesamowity. I potem cała twarz zna czona kreskami oczu, rozpłaszczonego nosa, wąskich ust, twarz niecodzienna, napiętnowana, jakby tylko z kości, pokrytych trochą skóry bardzo delikatnej i białej — wgniotła się w mózg roześmianej młódki brutalnie i niespodziewanie.
— To co? to co? — powtórzyła, równając się z idącą pośpiesznie parą. Marysieńka zaszyła się pod ramię męża nagle strwożona — jak ptak, na którego spadła bryła brudnego śniegu.
— Zdzich! czego ona? niech sobie idzie!… — wyszeptała. Rozzłościł się naprawdę.
— Widzisz, mówiłem ci… — Tamta wyczuła w nich trwogę. Jak pies złośliwy, który czepi się uciekających i zalęknionych, pokazała kły posztukowane złotemi plombami.
— Widzicie ją!… — syczała — nie podoba się jej róża na podwiązce. A co ci się podoba? — Marysieńka drgnęła, jakby pod uderzeniem rozpalonej szpicruty.
— Zdzich!… — wyjęczała.
— Małpa! — syczała tamta — złapała sobie draba i wlecze się z nim i taka dumna!… — Zdzich odwrócił się ku niej pełną twarzą.
— Proszę nas zostawić w spokoju! — krzyknął. Lecz ta — czysto zdjęta z Ropsa tragicznych wizji — parsknęła kocim śmiechem.
— Zdziszek!… serwus, kanalio… gdzie cię niesie? — Zacisnął usta. Czuł pytający wzrok Marysieńki. Poufałość błotnistej zjawy zamroczyła mu na chwilę przytomność. Nie rozróżniał jej twarzy. Nie znał jej. A może i znał. Kiedyś — bardzo dawno — w swych młokosowskich, wyuzdanych latach. Zdawała się nie mieć określonego wieku. Zdawała się być wieczną — ciągłą — nieustającą — niezwalczoną. I nagle ogarnęło go nieokreślone uczucie, gdy tak szedł z temi dwoma kobietami przy boku. Z młodziuchną żoną, uczepioną mu u ramienia, i z tą drugą, klapiącą o krawężnik chodnika amerykańskiemi, grubemi podeszwami bucików. Uczuł jakby zawrót głowy i mdłości, porywające go nerwowo.
— A powiedz tej małpie, z którą się wleczesz! — zasyczał znów grobowy głos z ciemnicy — żeby porządnych ludzi nie zaczepiała po ulicach, bo tak jej pyski spiorę… — Ścisnął w ręku laskę.
— Idź precz, bo zawołam policyanta — krzyknął.
— A!… patrzcie go! A wołałeś policjanta, kiedyś do mnie przychodził na Zakroczymską? Zapomniałeś? Na darmochę przychodziłeś! Byłeś goły, jak bizun… Ty morowa nacjo! policjantem będzie straszył. Ja cię nie zapomniałam! — Teraz już biegli prawie wszyscy troje. Ona wciąż obok nich, utykając teraz po kamieniach, bo asfaltowy chodnik urywał się nagle i przechodził w resztki jakiegoś wygryzionego bruku.
— Zapłać mi lepiej, coś winien od tylu lat, złodzieju!… — wycharczała zdyszana. Wyrwał ramię Marysieńce. Laska śmignęła i opadła ciężko na twarz i głowę prześladującej. I rozległ się straszny, nieludzki wrzask. Coś z hieny, obdzieranej żywcem ze skóry, coś z gwiżdżącej tragicznie syreny okrętowej, nawołującej o pomoc w piekielnym skowycie rozszalałej burzy. Właściwy ton ów mają jedynie tylko głosy dziewek, bitych po zaułkach ulicznych. Tajemnica tego dźwięku tkwi w ich zapadłych i zmęczonych piersiach. Wyją… skomlą… drą się, jakby życie darło się im w strzępy.
— Policja! po-li-cja!… stójkowy!… zabijają!… za-bi-ja-ją!… — Marysieńka zaczęła krzyczeć:
— Zdzich! nie bij!… — Jakaś solidarność kobieca podniosła się nagle w tej czerni i wobec śmigania tego kija po zmęczonej głowie, z której posypały się pióra kapelusza i przyprawione kudły.
— Nie bij!… — Dopadli do bramy, mając ją poza sobą. Wyła — widocznie silnie kijem ugodzona. Dzwonili rozpaczliwie — oboje uważając wydostanie się do wnętrza bramy, jakby jakieś ocalenie się przed czymś ohydnym. Stróż wyjątkowo szybko się zjawił. Czas już był. Tamta pozbierała się i pędziła ku nim, jak kłąb czarnego, rozwichrzonego błota. Zionęła przekleństwem i ohydą słów. Cała rozpusta długoletnia była w niej. Mściwość teraz brała górę. Rzec można nie za śmiech Marysieńki i kij dawnego kochanka, który studenckie noce przesypiał na jej łonie — lecz za to wszystko, co tam na dnie marło w niej na pozór, a przecież gniło tylko nienawiścią i przekleństwem. I był taki rozpęd szalony, taka moc potworna w tym pędzie, którym się ku nim cisnęła, że wpadli do bramy, jakby bezprzytomni — i równocześnie z ust ich wycharczało do stróża:
— Zamykaj! zamykaj!… — Już z tamtej strony biły o bramę oszalałe od furii pięście — rozlegał się tupot nóg, walących w histerycznym szale o bruk. I bełkot przeciągły słów gnijących — jakby szczek psa, wyrwanego z budy, który, wlokąc łańcuch, targa się nocną czernią wśród zapartych domostw. Stróż pokiwał głową.
— Jakaś z Ciężarowej. Wyjdę i zdzielę przez łeb… — Lecz Marysieńka uchwyciła rękę już gotową do bicia.
— Nie bić!… — zawołała, cała drżąca.II
Gdy się wydostali na górę i wpadli do swego mieszkania, uczuli się nagle tak, jak ten, który tonął w błocie i nagle poczuł grunt pod stopami. Ciepło domowego gniazda, świeżość sprzętów, do których już zdążyli się przyzwyczaić, ich milczące powitanie bez cienia tej złośliwości, którą z czasem przybierają rzeczy nieme, w długiej wysłudze poniewierane — owinęła ich od razu pewną miękkością uspokajającą. Szczególniej odnosiło się to do mężczyzny, który wrażliwszy był obecnie na różnice życiowych odcieni. Zetknięcie się z dziewką, która dawniej dawała mu przytułek i miłość w bardzo niewybrednem otoczeniu i formie, kazało mu poniekąd odczuć dużą różnicę w tern, co było, a co jest obecnie. Zdejmując palto i wchodząc do oświetlonej jadalni, gdzie czyściuchno nakryty stół pod kloszem elektrycznym świecił się bielą obrusa, porcelany, migotał szkłem — winszował sobie, iż jest teraz tak bardzo daleki od włóczenia się nocą po bajzlach, szantanach, po to, aby zakończyć noc triumfalnie na przepojonym dymem tytoniowym łonie prostytutki. Pod tymi wrażeniami uśmiechnął się do sztychów, zawieszonych na ścianach, do ładnego dębowego kredensiku o mosiężnych okuciach, do sofy, obitej brązowym suknem. Nie żałował zaciągniętych na umeblowanie pieniędzy. Dziś bowiem więcej niż kiedykolwiek odczuł ciepełko, wiejące z zastawionych kątów. Siadł do stołu i nalał sobie kieliszek koniaku. Potem przysunął sardynki i zajął się nimi, oczekując na pojawienie się żony i dalszy ciąg kolacji. W kuchni słychać było brzęk naczyń i krzątanie się służącej. I to było dopełnieniem programu domowego ogniska. Rozpalone płonęło równo i jasno, bez dymu i komplikacji. Przynajmniej na teraz. Zawołał prawie wesoło:
— Maryś! — Z sypialni odezwał się cichy, jakby płaczliwy głosik:
— Idę! — Weszła ubrana jeszcze, jak była w teatrze — w ładnej sukni skomplikowanej, złożonej z gipiury, gazy i jedwabiu. Była za strojna dla jej drobnej postaci. Niemniej dodawała jej jakby szyku. Kolor lewandy, komplikacja karminu z błękitem, przeważał dyskretny i podobny do barwy jej oczu. Te oczy były jakby zapłakane, jakby coś po nich się przesunęło — pomimo usiłowań, aby znikło. Usiadła jeszcze poanieńsku, grzecznie, na brzeżku krzesła i poddała pod blask lampy swą starannie uczesaną, trochę podłużną głowę. Włosy jej miały odcień właściwy szatynkom, które zbyt o te włosy dbają. Lśniły prawie sztucznie, bez rozkosznej puszystości, przypominającej rozwichrzone dziecięce fryzurki. Doskonale, równo zarośnięte, podnosiły się od karku linijką bez najmniejszego zarzutu. To uderzało przede wszystkim w jej głowie, to i pewna prawie starcza pedanteria w doskonałej czystości i dokładności stroju i całej postaci. Nalał jej kieliszek koniaku.
— Napij się! — zapraszał. Odczuła natychmiast, że on jest w doskonałym humorze, a przynajmniej usiłuje być w nim. Zapragnęła się doń dostroić. Uśmiechnęła się, pijąc koniak, lecz poczuła także, iż uśmiech ten wypada blado. Siedziała dalej martwa i niema. Chciała jeść. Nie mogła. Widelec jej z rąk leciał. Mimo woli ciągle zesuwała się na ulicę. Nie widziała przytulnych jasnych ścian, ani szkiców, które lubiła i do których przywykła już uśmiechać się, jedząc. Coś przed nią majaczyło ciemnego o liniach przeginającej się kobiety, jakiś kapelusz spadał, wirował, toczył się po bruku. I potem wrzask się rozlegał z oddali i znów coś się o nią ocierało ślizskiego i to coś bez wyrazu zasiadało przy stole na jasnem dębowem krzesełku. Sama mimowoli marszczyła brew — usta jej wykrzywiały się. To coś, co za niemi weszło ze śmietnika ulicy, miało w sobie promieniowanie jakichś brudnych, zastałych przeżyć. Kurczyła swe wymyte czyściuchno ręce. I doznała nagle dziwnego wrażenia. Gdy Zdzich podał jej czarkę z masłem, ręce jego wydały się jej, jakby pokryte szarą pleśnią. Była to sekunda niewyraźna. Znikła przecież. Ale była. On wyciągnął się na krześle, rad z kolacji, która ciągnęła się już teraz normalnym trybem.
— Wszędzie dobrze, w domu najlepiej! — mruknął szablonowo. — Co, Maryś? — Nie odpowiedziała nic. Mimowoli nadsłuchiwała.
— Czy nic nie słyszysz? — zapytała wreszcie.
— Jak to?
— Z ulicy! Zdaje się, ktoś krzyczy. — Porwał go gniew. Wznowił się poprzedni nastrój, zebrany w zgniliźnie trotuaru. Zanudziło go. Odsunął talerz.
— Co z tobą? Kto ma krzyczeć? — Cichutko wyszeptała:
— Ona! — Udawał, że zapomniał, że nie rozumie.
— Jaka znów?
— Ta… coś ją uderzył.
— Ach!… Także masz o kim myśleć… lepiej jedz… — Lecz ona odsunęła się nagle od stołu.
— Ona ci mówiła… ty… — wyrzekła powoli, wbijając oczy w obrus. Wzruszył ramionami.
— Zdawało ci się!
— Nie! nie! I nazwała cię po imieniu. Ona cię zna… — Zniecierpliwiony, tym bardziej, że przyniesiono kompot, który lubił specjalnie — odrzucił:
— No więc mnie zna.
— Ciebie? — Oczy jej otwarły się szeroko. Patrzyła na niego długą chwilę, jakby starając się pojąć rzecz nadnaturalną. Wreszcie wyszeptała:
— Skąd? — Nadspodziewanie, te jej szeroko rozwarte oczy, ta indagacja rozbawiła go.
— Skąd? nie pamiętam! Z ulicy, czy z knajpy… czy ja już wiem!
— Ona mówiła, że przychodziłeś do niej na Zakroczymską ulicę.
— Nie pamiętam. Jeżeli tak, to było bardzo dawno. Z osiem, dziesięć lat temu. Może i dawniej. Byłem jeszcze smarkaczem… — Pożarł kompot, pił spiesznie herbatę. Ona nie jadła nic wcale. Skurczyła się. Patrzyła z pod brwi ściągniętych. Wreszcie po długiej chwili wykrztusiła powoli:
— Po coś ty do niej chodził? — Zaczął się śmiać bardzo serdecznie i szczerze.
— Po co? po co?
— Tak? po co? — Nieznany jakby błysk mignął w jej oczach. Poczuła się sama nagle silna, jakby w stal zakuta. Wyprostowała się i odsunęła. On porwał się z krzesła i wesoło pochwycił ją w pół.
— Po to, po co my oboje pójdziemy teraz do naszego pokoju!… — Podniósł ją z krzesła, nie czując jak mu się pręży w ręku nagle i boleśnie. Chciał ją ugryźć swoim zwyczajem w kark, lecz wygięła się przed jego ustami jakby przed dotknięciem czegoś nieczystego.
— Zostaw mnie! — zawołała. Nie wyczuwał nic. Był już w sypialni i tam urządzał swoje małe nocne gospodarstwo. Ona stała ciągle na progu i patrzyła na niego tępo. To coś, co wyczuwała obok nich przy stole, wtargnęło i tu do sypialni. Wydało się jej, że na posadzce jest pełno błota a meble przysypane pyłem.
— Rozbieraj się, Maryś!… — Zaczęła powoli ściągać z siebie suknię. Przechodząc koło okna, mimowoli przystanęła w nadsłuchujący sposób. Zwykle rozbierała się bardzo szybko — załatwiała swą nocną toaletę za parawanikami, tworzącymi rodzaj ubieralni, i już była obok niego pod kołdrą ruchem zwinnego małego kota.
— Oto jest mopsa żona! — anonsowała skrzeczącym głosikiem. Dziś tego wszystkiego nie było. On leżał już w swojem łóżku śmieszny trochę na błękicie delikatnym, przebijającym przez batyst poszewek. Palił papierosa z wielkim smakiem. Na kołdrze leżały dwa wieczorne dzienniki. Nie miał ochoty zabierać się do nich. Pogrążał się w miłym na stroju, oczekując na ciepło ciała Maryśki, które za chwilę powinno było znaleźć się tuż przy nim. Lecz dziś żona mopsa — spóźniała się jakoś. Obejrzał się po sypialni. Stała przy oknie. Stora była wszakże zapuszczona. Marysieńka miała już na sobie długą, ciekawą koszulę z białego batystu, przystrojoną żółtymi koronkami. Delikatna wstążeczka związywała tę koszulę białym dziewczęcym motylkiem. Miała Marysieńka w tej chwili pozór białej komuniantki, zasłuchanej w niepewny ton organów. Nie widział jej twarzy. Przylgnęła nią do szyby. Stała — nieruchoma.
— Co tam widzisz? na co czekasz? chodź!… — Oderwała się powoli i szła wąską ścieżeczką, zostawioną pomiędzy łóżkami. Wyczuł w niej (nawet on) obcość jakąś, chęć izolowania się. Podnieciła go ta świadomość. Wyciągnął rękę. Pochwycił batyst.
— Chodźże! — Nie wsunęła się pod kołdrę. Usiadła na brzegu łóżka. Błękit abażurka lampki elektrycznej oświetlił ją mistycznie. Przyniosła z sobą jakby pewną powagę chwili.
— Powiedz mi!… — zaczęła — powiedz! to ty… ją kochałeś?… — Teraz on otworzył szeroko oczy.
— Kogo?
— Tę, tę… — Wskazała ręką w stronę okna, jakby nie mogła już przecisnąć przez gardło bliższego określenia tamtej kobiety. Zaczął śmiać się znowu.
— Ach! ty głuptasku! — Ręka jego błądziła po batystach. Usunęła ją.
— Kochałeś ją? — powtórzyła twardo.
— Jak ty się możesz pytać o coś podobnego.
— Mogę! mogę!… Powiedziałeś, że po to do niej chodziłeś, po co… — Nie dokończyła. Oblały ją płomienie. Usunęła się z brzegu łóżka. On aż podniósł się na pościeli.
— A to piła!… — wyrzekł, sięgając po papierosa.
— Odpowiedz!…
— Czyś ty oszalała? Przecież się takich kobiet nie kocha.
— Jak to? Jeśli to samo z nią… robiłeś, co ze mną? — Rozłożył ręce bezsilnie zdumiony.
— A cóż ty chciałaś? żebym czekał na ciebie?… Przecież musiałem gdzieś pójść.
— Dlaczego… musiałeś? — Nie znalazł odpowiedzi na razie, którą mógłby skoncentrować w jędrnym, dosadnym określeniu. Schował się jakby za skrzydła parawanu.
— Byłem młody…
— A!… — Lecz na jej twarzy chmura wzrastała. To ją nie przekonywało. Namyślała się. Coś kombinowała. Wreszcie uparcie wróciła do swego.
— No to musiałeś się w niej kochać!
— Niby dlaczego?…
— Bo właśnie młodzi się kochają. I gdybyś tak przez miłość poszedł do niej… — Żachnął się pół zniecierpliwiony, pół roześmiany.
— Gadasz o rzeczach, o których nie masz pojęcia. Bierze się w kieszeń trochę pieniędzy i idzie się załatwić ową miłość. Nic więcej!
— Tak — po prostu?
— Najprościej.
— Nic więcej?
— Najzupełniej.
— I wszyscy tak?
— Wszyscy.
— Jezus Maria!… — To już cichutko wyszło z jej ust prawie niedosłyszalne. Tylko ona odczuła ten rozpaczny okrzyk i coś przewinęło się przez nią, jakby żywe, szarpiące ją stworzenie. Zrozumiała, że głośno nie może zademonstrować swej grozy, bo byłaby niezrozumiana. To, co się w niej działo w tej chwili, było zupełnie obce dla tego mężczyzny. On przebył to lodowe pole, na którym włóczyły się kłęby czarnej, cuchnącej mgły. Ona znajdowała się dopiero u beznadziejnej furty i biły w nią orkany zamarzłych i duszę przenikających pędów. Czuła, iż cofnąć się nie czas. Zrozumieć musi wszystko i napoić się cała trucizną strasznych, nieprzewidzianych tajemnic. Ciało jej marzło i prężyło się, zatracając swą giętkość i podatność dziecięcą. Wpiła paznokcie w atłas kołdry. I tak martwiała. On patrzył w sufit poprzez delikatne chmurki papierosowego dymu.
— Teraz sobie coś nie coś przypominam, skąd ona. Zdaje mi się, że była wtedy w jakiejś mleczarni.
— Co tam robiła?
— Usługiwała. Potem spotkałem ją na ulicy. Już się włóczyła… A potem widocznie spadła na to, co dziś… Tak! tak! zdaje się, że to będzie ona. Choć dobrze nie pamiętam. — Zęby mu w śmiechu błyszczały.
— Tyle ich było. — Zapadło milczenie. On grzebał we wspomnieniach, ona z tych wspomnień budowała teraźniejszość.
— A! dlaczego… ona… ci mówiła ty?… — zapytała wreszcie. Głos jej brzmiał dziwnym, zmienionym dźwiękiem.
— Jakże chcesz żeby mówiła inaczej po tyrn, co było pomiędzy nami.
— A ty?
— Co?
— Mówiłeś jej także… ty.
— Jakże miałem mówić — łaskawa pani, czy droga pani!
— I… i… całowałeś ją?
— Czy ja wiem.
— W usta? — Nie odpowiedział nic. Czuł jej oczy spod długich rzęs wbite w siebie niespokojnie.
— W usta… — powtórzyła — jak mnie? — Zrozumiał wreszcie, że chwila jest trochę ważniejsza, niż przypuszczał. Zaprzeczył.
— Co ci do głowy przychodzi? Takich kobiet nie całuje się w usta. Traktuje się je jako mus, jako konieczność. Pogardza się nimi. Jak możesz nawet porównywać siebie do niej. Ty głuptasie!… — Wyciągnął rękę, aby ją przyciągnąć do siebie. Lecz spotkał się z pewnym oporem. Pierwszy raz podatne zazwyczaj i chętne do pieszczoty ciało Marysieńki zesztywniało w jakiejś niechęci. Zmarszczył brwi.
— No… Maryś… co to? fe! a! fe!… — Ta nagana, wypowiedziana tonem kogoś, kto dojrzał nagle rzecz brzydką i zdrożną tam, gdzie była sama jasność i czystość bezwzględna, wywołała w niej wręcz przeciwny wynik. Zachmurzyła się, zacięła jeszcze więcej.
— I… często do niej chodziłeś?
— Daj mi spokój! — Zgasił papierosa — wcisnął głowę w poduszki.
— Odpowiedz!
— I tak za dużo mówiłem. Daj mi spać! — Nie odpowiedziała nic. Siedziała wciąż nieruchoma. Wreszcie powolnie, jakby mówiąc do siebie, wyrzekła:
— A jednak ją uderzyłeś … — Czuć było, że w tym mózgu kobiecym odbył się wartko cały proces. Nocne schadzki, wspólnie odczuwana rozkosz pieszczoty, których treść doskonale już pojmować zaczęła — mistyczny wdzięk oddawania się i odbierania ofiary wspólnych uniesień — wszystko to będące niezbitym i niezłamanym faktem, rzeczywistością stwierdzonym. I nagle ten kij wzniesiony, walący prosto w twarz, a potem osuwający się na pierś. Przegięte ciało pod wpływem bólu, skowyt hieny — i to pozostawienie jej samej w cuchnącej wilgoci ulicznej, podczas gdy oni odgradzali się tchórzliwie od jej mściwości deskami bramy. I nie wiedziała, co w niej jest w tej chwili. Nienawiść do tej dziewki, tej poprzedniczki, która z tajemniczych oparów błotnych wychylała się nagle z wyciągniętymi pazurami i zuchwałą mordą, zbrojną w niezaprzeczone istnienie minionych chwil! Czy może jakby współczucie za tę zapłatę, jaka tę dziewkę spotkała w formie kija… Sama nie wiedziała. Dość, że miała w sobie pełno nienawiści, żalu, buntu. Spożytkować ją umiała. Obrócić w jakąś stronę. I przeraziła się. Zrozumiała — że, jeśli nienawiści tej, która porwała się tak nagle z jej głębin i ogarnęła ją całą, nie zużytkuje, odwracając ją w stronę dziewki — lawina cała dławiącego ją zła spadnie ku niemu i połamie jej życie na strzępy. Znienawidzi go i oderwie się na zawsze. Spadnie na nią katastrofa, pogrążająca ją w bezdeń życia bez uśmiechu. Nienawiści nie zdoła wyplenić z duszy. Przemierzyła jej ogrom i zrozumiała tę potęgę. Za mało miała sił, aby się z nią zrównać. Zbudziła się w niej w ten tragiczny wieczór, zbudziła się przedwcześnie, bo przecież z przebiegiem życia w każdym nienawiść wystąpić musi jako jedna z dominujących cech charakteru. Lecz u niej przyszło to w zaraniu i wypadkowo. Pogodzić się z tern musiała. Gorycz przelewała się po prostu brzegami jej moralnej istoty… Nienawidzić już musi. Z jakimś trwożliwym, szalonym gestem porwała się nagle z miejsca. Jak wąż skręcony i wyprężony wsunęła się do łóżka i przywarła do ciała męża. Rozpaczliwie chwyciła go wpół i wtuliła się weń cała. On, wpółsenny, przyjął łaskawie to, co sądził wybuchem temperamentu. Pogładził ją po głowie.
— Ech! ty mała wariatko!… — I wziął ją w swoje ramiona.III
Stało się to w niespełna trzy tygodnie po ich ślubie. Jeszcze w sypialni i saloniku więdły z brzydkim, grobowym zapachem resztki bukietów, z którymi włożono Tońkę do wagonu — a pasztet z uczty weselnej, skrzętnie przez starszą panią zapakowany do pudła, nie został całkowicie spożyty. Marysieńka miała jeszcze zalęknione oczy i usta rozwarte, jak małe dziecko, gdy się zanadto czegoś przelęknie. A Zdzich kroczył jakoś tryumfująco, trochę parobkowato, i miał w kącikach ust pewien niesmak. Bo natura w nim była prosta, rzec można nawet prostacka i komplikacye nocy poślubnych — owe rozkosze, oparte na subtelności delikatnego zdobywania — wydawały mu się raczej dwuznaczne. Nie rad sprawiał ból i przestrach, a tu wypadło właśnie owo zadawanie tortury musową koniecznością pod grozą skompromitowania swej dziarskości męskiej. Przy tym był egoistą i miał jakoby żal do zepsucia mu spodziewanej i oczekiwanej satysfakcji seryą grymasów dziewczęcych, które brał jedynie i tylko za grymasy. Wyczuł w nich podkład nieświadomości i ta nie zachwyciła go. Oczekiwał uświadomienia, gdyż niezmącony spokój, z jakim przyjmowano w czasie narzeczeństwa jego ryzykowne dwuznaczniki, wprowadziły go na błędną drogę. Sądził Marysieńkę dużo wiedzącą i winszował sobie tej wiedzy. Lękał się niewiniątek i naiwność robiła na nim wrażenie niemodnej teatralności. Tymczasem zaraz w pierwszej chwili ślubnego sam na sam odczuł, iż potyka się o prowincjonalną, zakamieniałą nieświadomość. Poprzedni spokój w przyjmowaniu tak zwanych masnych dowcipów opierał się właśnie na niezrozumieniu. Przestrach go ogarnął i wzmógł jego zmieszanie. Pragnął jak najszybciej być poza Rubikonem. Stał się prawie brutalnym i niezręcznym. Trochę kose oczy Marysieńki — jej twarzyczka krągła z komiczną podkówką drżących świeżych ust — gładziuchne, grzeczne włoski — ta całość na łóżku małżeńskiem, świeżuchno zasłanym, ozdobionym ładną a nawet wytworną pościelą — peszyła go. Psia krew! myślał, psia krew, pragnąc aby ta panienka dała znak życia bardziej intensywny w połączeniu z jakąś brawurową, z teorii czerpaną zmysłowością. Natomiast, ciche podchlipywanie, szloch ofiary, zdumienie jagnięcia, wprowadzonego do szlachtuza… Czuł, iż trzeba powiedzieć jakieś dobre słowo, coś murowanego, coś, co zostanie. Nie znalazł nic. Pogładził ją po głowie i zamruczał:
— No… no… — Mimo woli przypomniał sobie ciekawy moment swego życia, gdy on znalazł się w sytuacji, w której obecnie znajdowała się Maryś. Miał lat czternaście, a jego rolę spełniała jego stryjeczna ciotka, niebacznie z powodu jakiejś uroczystości ulokowana przez zbyt wierzącą matkę w jednym z nim pokoju. Ten sam wzrok zalękniony, kto wie — może te usta w podkówkę miał on właśnie. I ten gest protekcjonalny. To poklepanie po głowie i owo uspokajające no! no!… wymówiła ciocia, która później zapaliła papierosa i patrzyła na niego z drwiącym, ironicznym uśmiechem. Pamiętał, że znienawidził i ciotkę i akt miłosnego złączenia. Nienawidził długo, ale powoli się przyzwyczaił. A nawet polubił.
— Phi… i Marysieńka przyzwyczai się a nawet… polubi. — Uśmiechnął się. Sięgnął machinalnie po papierosa. Zapalił go. Pozostało mu to ze wspomnienia po cioci. Zawsze potem musiał wypalić papierosa. U jego boku podchlipywanie dziecka ustało.
— Zasnęła, dzięki Bogu — pomyślał — ale to psia krew awantura! Dobrze, iż to tylko raz jeden w życiu. Mam tego wyżej uszu! Swoją drogą mogli jej byli choć o tym powiedzieć i oszczędzić mi tej przykrości. — Utonął zaraz w kombinacjach materialnych. To było stokroć ważniejsze. Ożenił się bardzo poczciwie bez posagu. Przyrzekano mu tam coś, nawet i teraz przyrzekają, ale on na to nie liczy. Gwiżdże na to. Mogli nawet wyprawy nie dawać. Ale dali. I tak byłby dziewczynę wziął. Dlaczego? Sam nie wie. Kochać się? Gadanie austriackie. Podczas wakacyjnego czasu, gdy bawił u siostry zamężnej za notariuszem w jakimś mieścidle — poznał Marysieńkę. Przedstawiła mu się nieźle w różowych kretonikach, przez które przebijały jej dziewczęce piersi bardzo rozwinięte. Te piersi pociągały go dziwnie. Nisko były osadzone i kształt miały niesamowity. Coś podobnego widział w menażerii u Syngalezek. Później przyzwyczaił się do ich widoku. Przestał się nimi interesować specjalnie. Natomiast coś pomiędzy niemi obojgiem zadzierzgnęło się, jakby sympatia. Lato było cudne, czyste, pachnące. Staw duży — woda przejrzysta i łódka dawała im schronienie przytulne, jeszcze jedna gąskowata figurka w błękitnych kretonach dla przyzwoitości — piastująca któregoś Żeromskiego pod mokrą pachą. Tak we troje kołysali się po wodzie dniami całymi — bo nawet kawiarni w mieścidle owem nie było.
Zdzich nie wiedział, gdzie umieścić swą męskość. Umieszczał ją więc wyjątkowo przyzwoicie tych wakacji obok różowych kretonów córki stacyjnego naczelnika. Aż się dziwił sam sobie, gdy wieczorem wracał do domu siostry bardzo grzeczny i prawie cnotliwy. O małżeństwie nie myślał, złota wolność kawiarniana była mu drogą. Natomiast myślano za niego. Ani się nie obejrzał, gdy go zaręczono. Różowe kretony i biust Syngalezki oddawano mu wspaniałomyślnie na własność. Przeraził się, potem wzruszył ramionami.
— No to się ożenię! — pomyślał — wielka awantura! — Gdy wrócił zaręczony do miasta na swoje stanowisko adjunkta kolejowego, nie zmienił systemu życia. Spacerował dalej po knajpach i lokalach — za pan brat z kelnerami i dziewkami, zalegającemi spelunki. Nie chciał czynić sobie przykrości, odmawiając sobie raz przyjętych i utorowanych dróżek. Kochał siebie bardzo i czułby ogromną urazę do swego charakteru, gdyby go w czymkolwiek zgwałcił.
— Dość będzie, gdy się ożenię! — pomyślał ze spokojem.
— Zresztą wtedy będzie mi łatwiej… będę miał żonę… — Wziął bowiem za zasadę, że jak obiad i kolacja, tak samo musiała być kobiecość w jego systemie dziennym.
— Dla zdrowia! — Marysieńka miała mu zastąpić rolę, dotychczas spełnianą przez tysiąc i jedno — bezimiennych ciał.
— Dla zdrowia! — Zagasł papieros, lampka błękitniała w kąciku sypialni. Niesmak nie opuszczał ust Zdzicha. Zerknął ukosem na nieruchomo leżącą żonę ze spłaszczonym noskiem o powierzchnię zbyt świeżego jaśka.
— Hm! wyrobi się… — pocieszył się — jakoś tam będzie! — A potem jego dobre serce wzięło górę. Żal mu się zrobiło tego czegoś, prawie zmaltretowanego i tak bezgranicznie głupiego.
— Biedaczka! — pomyślał — ale czego wyprawiała takie awantury. Nie wiedziała… ślicznie! Ale… gdzie się to takie coś uchowało!… I rad był poniekąd, że jest to takie głupie. To uświadomienie panien nie zachwycało go.
— Przynajmniej mam żonę, która nie jest jak ciastko w cukierni — roześmiał się w duchu, tanio i trywialnie używając koncept. Delikatny kaszelek powstrzymał go od zapalenia nowego papierosa. Przypomniał sobie, iż w domu rodziców Marysieńki, z powodu słabego zdrowia matki, nikt prawie nie palił papierosów.
— A! do diabła! — warknął w myśli — i do papierosów muszę ją przyzwyczaić. Leżał teraz nieruchomo, usiłując zasnąć. Zaczęły mu się przed oczyma majaczyć całe serie przeżyć. I same erotyczne zjawy wypływały z tej przebytej w danej chwili sytuacji. Jakieś zarzucone niedbale i umiejętnie ręce, jakieś usta przepojone koniakiem i tytoniem — coś, do czego właściwie przywykł i co było podstawą jego uspokojenia. Właściwie — pomyślał w konkluzji — powinny by istnieć poprostu jakieś szkoły, gdzieby niewiniątka narzeczeńskie wyuczali obowiązującego je zachowania się. Skąd ja przychodzę do mordowania się nad podobną edukacją? Nie jestem zdeprawowany i to mnie nie podnieca. Usiłował zasnąć, lecz nie mógł. I spać nawet nie mogę! Coś tam pod jego bokiem jakby znów łkać zaczęło. Lecz on udał, że nie słyszy. I tak oboje trwali!grymasy- zmienne nastroje, humory
masny- nieprzyzwoity
Rubikon- nazwa rzeki we Włoszech. W starożytności Rubikon przekroczył wódz Juliusz Cezar w 49 r. p.n.e., decydując się na podjęcie wojny domowej z Gnejuszem Pompejuszem. Odtąd pojęcie przekroczyć Rubikon oznacza podjąć decyzję.
kose- ukośne, zezowate
szlachtuz- rzeźnia
niebacznie- przez nieuwagę; lekkomyślnie
protekcjonalny- traktujący innych z góry, z poczuciem wyższości
zamężna za notariuszem- rusycyzm; w języku rosyjskim mówi się быть заамужем
menażeria- dawny rodzaj zoo. Istniały również menażerie obwoźne.
Syngalezi- grupa etniczna zamieszkująca południową Sri Lankę.
któregoś Żeromskiego- krórąś z książek Żeromskiego
złota wolność- określenie staropolskie, związane z tak zwaną ideologią sarmacką. Złota wolność była związana z przywilejami szlachty i ich zastosowaniem.
systemu- styluIV
W ten sposób zakreśliło się koło ich życia. Drobne to było, małe i ciasne. Dwie żadne, blade egzystencye podały sobie ręce, przywarły do siebie i postanowiły trwać razem. Mogły dla siebie właściwie doskonale nie istnieć — lecz dla całości musiały być i iść w głąb niepewnych zdarzeń. Ta całość hydrą o stalowych szponach zaciążyła nad nimi. Nie rozumieli jej znaczenia tak, jak nie pojmowali swego znaczenia i konieczności poruszania się w zacieśnionym kręgu. Lecz tam, od zewnątrz, już zaczynały bić o ich palisadę lśniącą i nowiutką jakieś powiewy zgnilizn, nagromadzonych od chwili sformowania się udoskonaleń społecznych. Rzec by można cmentarzyska o zapadłych w ziemię niezliczonych kondygnacjach. Tam, z tych katakumb, poznaczonych tylko legendą szkieletów, wstawały teraz i wydobywały się po wiekach opary ich czynów i postanowień. Były to widma, połączone z sobą ściśle — bez postaci i widomych zarysów. Zgniliznę wymieniły wzajemną i wnikły w siebie, jak dwie głodne hieny, które, nażarłszy się trupów na pobojowisku, w noc gwiazdami rozświetloną złączyły się w uścisku miłosnym. Widma te rozsnuły się dookoła ślizką, cuchnącą, dławiącą atmosferą — uznaną za jedynie możliwą i doskonałą. (…)
Marysieńka i Zdzich były to raczej kruki, ścielące gniazdo w szkielecie, niż hieny już zuchwale wyjące z rozkoszy pod gwiazdami ciężko przeświecającemi wśród przegniłych oparów. Nie znajdowali innego schroniska nad takie doskonale już utworzone i wymoszczone miejsce wśród trupów i szkieletów. Dokoła nich całe krocie takich par zabierało w posiadanie podobne trupie legowiska. Dlaczego oni mieli się różnić? Wszak były w nich czarujące zadatki na ludzi dobrych — a takie z góry nakreślone indywidua musiały ledz w gnieździe, przez wiekowy usus wygniecionem i na nich oczekującem. Nie śmieli wyrosnąć ponad miarę wytyczoną kręgami żeber szkieletu. Czuli, iż gdyby się to stało, nie byłoby miejsca dla nich w gnieździe i należałoby je opuścić natychmiast. Pozostać mogli tylko pod warunkiem, że zatrzymają literalnie tę samą formę, pod jaką wygniatały puch gniazda ich poprzednicy. Wyłamanie się z tej formy (przez wielkie F) groziło pozostaniem bezdomnym, w przestrzeń rzuconym, zakrakanym ptactwem. Tego żadne z nich (a zwłaszcza Zdzich) nie chciało. Lecz — oto — od owego wieczoru Marysieńka w coś wsłuchiwać się zaczęła. Od zewnątrz waliły ku niej kłęby tumanów gnilnych. Zatrzymywały się jeszcze przed bramą w postaci czarnych, pogiętych w spazmach kobiecych postaci. Do tej chwili Marysieńka wyobrażała sobie, że poza kółkiem domowych egzystencji będzie dla niej na przyszłość pewna, jasna, czysta równina. Czasem śniła, że na tej równi przecież coś dziać się będzie, lecz wiew od niej przyjdzie spokojny, co najwyżej podminowany drobną troską codziennych przeżyć. Tymczasem, nagle poza palisadą zjawiła się jakaś stwora, jakaś grymasem wionąca chimera o twarzy tajemniczej, o wstrząsających konwulsyjnych gestach. I ta stwora wydała wrzask straszny, nieokreślony — nie mający, zda się, nic wspólnego z ludzką krtanią — raczej zdławionego szakala będący znakiem istnienia. Z rozwartej we wrzasku tym gardzieli wyleciał cały kłąb smrodliwego tchnienia i walnął taranem w cichą palisadę, okalającą świeżo oczyszczone gniazdo wśród żeber starego szkieletu. Poza tą palisadą zadrżała Marysieńka i przejął ją lęk, że zrozumie! Że będzie musiała zrozumieć. I zamiast uciekać, chronić się w głąb gniazda — zaczęła snuć się wzdłuż palisady, z paznokciami wpitemi w drżące ciało. Wyczuwała obecność tej drugiej, co więcej, wywoływała ją. Wiedziała już, że nie była ona jedna… że tam był… legion. Wszakże mąż sam powiedział: tyle ich było! Tyle, że nawet ich sobie przypomnieć nie mógł. Jak formy szklanki, z której pije się w cukierni podany napój. Dla niego to było proste. Dla niej przecież to było dziwne, zagadkowe, niepojęte. Chciała to zrozumieć, że można konać z rozkoszy na piersi czyjejś i nie zdawać sobie później sprawy, czyje serce w tej piersi biło. I choćby odrzucić ten sentyment, to choćby zatroszczyć się, czy ta istota, oddająca swe ciało na usługi, jest wolna od trosk powszednich i jaki był łańcuch trosk, który wlecze się za nią, jako wlec się musi za każdym żyjącym tworem. Marysieńka nagle, w niespodziewany sposób stanęła przed olbrzymim, najpotworniejszym może wynikiem wiekowych układów społecznych — i nagle mały jej mózg nie był w stanie odczuć i zrozumieć przyczyn, dla których działo się to wszystko. Pierwszym odruchem, jaki się w niej zbudził, była pewna zazdrość samicy — zazdrość retrospektywna — najcięższa może do zniesienia dla kobiety. Przynajmniej tak sobie na razie tłumaczyła swój stan moralny, w jaki popadła. Czuła, że jest tam jeszcze coś więcej, lecz wiedzieć nie chciała, zastanawiać się nie miała siły. Powtarzała sobie tylko:
— Z takim czymś, z takim czymś. — Zapragnęła wiedzieć więcej. Chciała szczegółów, chciała wżyć się drobiazgowo w rdzeń tej sprawy. Z przebiegłością Indianina wślizgiwać się zaczęła w zaufanie Zdzicha i sama winszowała sobie spokoju, z jakim go zapytywała, leżąc przylepiona i zaszyta mu pod pachę w bieli wyprawnej pościeli.
— A powiedz… często u niej bywałeś?… — Odpowiadał z początku niechętnie. Zbywał ją półsłówkami. Zamykał jej usta pocałunkami, w których zaczynał widocznie smakować. Lecz gdy się nasycił, łatwiejszy był i podatniejszy do szczerości. W lot zrozumiała to i przyswoiła odpowiednio. Szybko załatwiała erotyczne uniesienia, aby powrócić do swej drążącej ją kwestii. I zaczynały się teraz rozmowy dziwne a tak zwykłe pomiędzy żyjącymi wspólnie mężczyzną i kobietą. Oto — z jej strony sprowokowane występowały na jaw i niejako zmartwychwstawały widma — ubiegłego zmysłowego życia mężczyzny. Jak mały jamnik zażarty w swej pracy, tak wkopywała się kobieta w otwartą czeluść przeszłości, z której buchały przegnilne opary. Rozdrapywała ściany nory, dobierała się do wnętrza, ociekając sama krwią serdeczną.
— Powiedz! często chodziłeś do niej?
— Do której?…
— Ach! czy ja wiem. No… do takiej…
— Rozmaicie. Czasem, z początku, co dzień…
— Dlaczego mówisz — z początku? — Zaczął śmiać się wesoło.
— No bo jak zawsze. Z początku inaczej, a potem wszystko się kończy. — Odsuwała się od niego. W oczach jej tlił jakiś dziwny ogień.
— To… i pomiędzy nami wszystko się skończy? — Przybierał minę poważną — uczciwą — zarejestrowanego już w społeczeństwie.
— Co my tu mamy do czynienia. My jesteśmy małżeństwem. Pomiędzy nami nic się skończyć nie może. — Uparcie jednak wracała do swego.
— No to przecież — już coś zawiązywało się pomiędzy wami, skoro do niej wracałeś!
— Phi!… to żaden dowód.
— Przecież musiało cię coś do niej ciągnąć, skoro znów przyszedłeś. — Zastanowił się chwilę. Nigdy nie pomyślał nad tą kwestią. Była mu obojętna.
— Może! — wycedził przez zęby. Ona porwała się nagle i siadła na posłaniu. Cienka koszulka batystowa z przerwanym w zniecierpliwieniu ramiączkiem zsuwała się nisko. Pasma włosów roztarganych mieszały się ze wstążeczkami, zdobiącemi koronki. Miała w tej chwili pozór maluchnej Madonny, którą pobożne ręce zaczynają przystrajać na doroczną procesję.
— Co ci się w takiej mogło podobać? — syknęła, a w syku tym znać było uniesienie gniewne. Zaczął śmiać się impertynencko.
— Pocieszna jesteś. Przecież to są kobiety…
— Kobiety? — Zapłonęła cała. Wydęła wargi.
— To nie są kobiety…
— Ręczę ci, że najbardziej kobiece kobiety…
— To jest… to są… — Nie mogła znaleźć słów. Płomienne dreszcze przeszywały ją.
— To są zwierzęta.
— Phi!… mówisz to, o czem nie masz pojęcia. Między nimi są takie, które mają dużo wdzięku.
— Co??? — Ni stąd ni zowąd szarpnęła się w bolesnym rozdrażnieniu.
— To idź sobie do nich! — Chciała wyskoczyć z łóżka, ale przytrzymał ją.
— Maryś! opamiętaj się.
— Puść mnie! Nie chcę ciebie! Nie dotykaj mnie! — Ze zdumieniem dostrzegł, iż drżała cała, jak w febrze. Zmieniona była na twarzy. Bezsilny gniew opanował ją. W sinawym świetle przyćmionej abażurem elektryki zdawała się być trupio blada, pomimo że nabiegłe krwią żyły wskazywały, iż krew jej bije przyśpieszonem i podnieconym tętnem.
— Zaczynasz się robić niemożliwa — spróbował opamiętać ją, zderutowany cokolwiek jej gwałtownym wystąpieniem.
— To nie moja wina! — odrzuciła z. jednakowym wzburzeniem.
— A czyja? może moja?
— Twoja!… twoja!… przecież ona za tobą leciała wtedy. Poznała cię! Nazywała cię po imieniu… Zdziszek! Zdziszek!
— No więc co z tego?
— Jak to co z tego? Ja także cię tak nazywam!
— ?…
— Teraz już ci tak nie mogę mówić.
— Dlaczego? — Zamilkła. Uczuła, że on najzupełniej nie rozumie, co się z nią dzieje i jakie różnorodne wrażenia szarpią ją całą. Ponuro wbiła oczy w światło lampki.
— Może się położysz — zaczął znowu — zaziębisz się!
— Nie troszcz się.
— Będziesz kaszlać.
— No to co? tyrn lepiej! Niech umrę! Niech umrę!… — Porwały ją spazmatyczne, suche łkania — Porwały ją spazmatyczne, suche łkania. Znudzony podniósł się, zbliżył, wziął w pół i zmusił do położenia do łóżka.
— Czego? czego ty chcesz? — zapytywał, pochylając się nad nagle bezwładną.
— Bo… powiedziałeś!… — łkała.
— No… no…
— Bo… powiedziałeś, że kochałeś się w nich.
— Ja?
— Ty!
— Oszalałaś! kiedy?
— Zachwycałeś się nimi, mówiłeś, że mają tyle wdzięku…
— Od przyznania kobiecie wdzięku do skonstatowania miłości trochę daleko. — Spod kołdry rozległ się wrzask:
— To nie są kobiety! — Czuł, iż musi ustąpić, aby mieć spokój. Lecz obudziło się w nim poczucie szablonowego przewodzenia.
— To są kobiety! — wyrzekł z naciskiem. Próbowała wyrwać mu się z objęć. Parskała, jak mały rozdrażniony kot. Wydała mu się śmieszną i ładną.
— Są kobietami! — powtórzył z przekorą — I jak jeszcze zbudowanymi! Ho! ho! moja droga!… — Przegięła się nagle w tył. Wyciągnęła ręce i zadrapała go silnie w bielącą się z rozchylonej koszuli pierś. Nie sprawiło mu to bólu, lecz rozzłościło go. Puścił ramiona i ona bezwładnie osunęła się na krawędź łóżka, jak wielka, pozbawiona oparcia lalka. Odwrócił się od niej z niesmakiem.
— Jeżeli kto w tej chwili okazał się zwierzęciem a nie kobietą, to ty z pewnością! — wyrzekł, akcentując dobitnie. Demonstracyjnie udawał, że ociera krew z rany i usunął się na drugi brzeg łóżka. Ona uczyniła to samo, wyprostowując się powoli. I tak pozostali milczący wśród zupełnej nocnej ciszy. Niezaspokojona żądza ich ciał, nagle od siebie rozerwanych, gasła i przycichała, jak za próg domu wykopane a przedtem ubóstwiane zwierzę. Natomiast coś wpełzało pomiędzy nich oboje, w tę niewielką przestrzeń, którą nagle pozostawili pomiędzy sobą. Coś niewidzialnego a przecież łatwego do odczucia. (…)
Kobieta czyściuchno przywykła rozumieć życie, dyszeć świeżą atmosferą, w którą chętnie wprowadziła woń kwiatów miłości, białymi stopkami biegnąca po wyrównanej ścieżeczce, zalanej potokiem słonecznego światła, z grozą i trwogą zgarniała swe ciało, duszę, uczuciowość, sentyment, namiętność przed walącą się ku niej błotnistą posoką. Mężczyzna, od dziecinnych niemal lat, od tych czarujących linii efeba, którym niema piękniejszych w twórczości wszechświata, skalany walaniem się w posłaniach niewystygłych z poprzednich spazmów, oblepiony, że tak można rzec, błotem ulicznych i zbieranych wśród bagna zaludnionego dziewkami uniesień i zadowoleń, czuł się dobrze w tej sytuacji, a przynajmniej nie uczuł nic złego, nic z drapiących go wrażeń. Takie miał usposobienie w głębi. Co innego, gdyby go Marysieńka zapytała. Och! wtedy zreferowałby bajeczny wstręt i odrazę według przyjętego szablonu. Ale tam — na dnie — w spichlerzu, gdzie kryją się najwyższe, jedyne i zupełne prawdy natury ludzkiej, była w tej sprawie najzupełniejsza obojętność. Rów, kopany rękami widma o twarzy słynnej Mors Feliciana Ropsa, o twarzy pół bezpłciowego trupa, pół kobiety, mógł się zapełniać najbardziej cuchnącem błotem. Ją błoto to przerażało grozą zdławienia. Dla niego było przyzwyczajeniem, towarzyszem, podłożem wczesnej młodości. Nad ranem znaleźli się w objęciach. Było to bardzo naturalne. Senne ciała przyciągnęły do siebie, jak zmarznięte robaki. Lecz mimo to rozdział pomiędzy niemi rósł, a oczy Marysieńki nie mogły dostrzec na ścieżeczce życia promieni słonecznych, choć przez bogate koronki stor sypialnianych to słońce wiosenne aż pachniało blaskiem czystym, świeżym obietnic pełnym.wzmiankarze- osoby, które poczyniły wzmiankę, zrobiły notatkę
koncypient- urzędnik niskiego szczebla
en dehors- franc. na zewnątrz
au bon endroit- franc. na właściwym miejscu
szampański kolor- kolor szampana
stras- szkło, stanowiące imitację brylantów lub drogich kamieni
wiewały- podchodziły w górę za sprawą wiatru
frymarczący sobą- sprzedajny
sznit- szyk
amalgamat- mieszanina
galon- taśma ozdobna, naszywana zwłaszcza na mundury
maneż- arena, wybieg
rekryminacja- oskarżenie wzajemne
biedz- biec
fraise- truskawka
subretka- sprytna służąca, typ postaci z komedii dell’arte
ćwierćświatówka- żartobliwe określenie kobiety z półświatka (od rzeczywiście istniejącego określenia demimondówka).pałasz- rodzaj broni białej, posiadającej cechy miecza i szabli
przechodzie- przejściu
męt- zamęt
zielony karnawał- okres w roku między Wielką Nocą a jesienią, w którym przyroda budziła się do życia i kwitło życie towarzyskie
raut- uroczyste przyjęcie
demimondówki — kobiety z półświatka
rozpacznie- z rozpaczą
sygnaturka- dzwonek w małej wierzy kościelnej
matinka- rodzaj kaftanu, stanowiącego strój poranny kobiety. Nazwa pochodzi od włoskiego słowa poranek.