- W empik go
O gusłach się nie dyskutuje - ebook
O gusłach się nie dyskutuje - ebook
Po raz pierwszy w historii Babiboru nikt nie ma głowy do myślenia o Szczodrych Godach. Malwina Maślankiewicz planuje wystrój wnętrz w swoim nowym lokum, a pod jej nieobecność dzieją się dziwne rzeczy. Im dalej w las, tym więcej drzew, chciałoby się powiedzieć. Nowy ksiądz przywozi stary porządek, stare sekrety wyskakują spod… podłogi, a mroczna historia zatacza koło.
Kto naprawdę zamordował Monikę Melską? Komu zależało na odkryciu sekretu Ksantypy? I dlaczego O gusłach się nie dyskutuje? My już wiemy, a Ty?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67334-24-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„W siedlisku”, tom 1.: _Szczęśliwy los_
autor: Danuta Chodkowska
zredagowała: Małgorzata Starosta
Alicję Adamczyk, Barbarę Bilską, Julię Jędrzejak i Liliannę Laskowską połączyła w szkole przyjaźń tak silna, że tuż przed maturą zamarzyły o wspólnej przyszłości – a miało nią być otworzenie pensjonatu, który będą razem prowadziły w niedalekiej, oczywiście, przyszłości.
Marne dziesięć lat później, dzięki przedsiębiorczości Alutki, funduszowi na odchamianie oraz datom swych urodzin, przyjaciółki stały się posiadaczkami niebagatelnej sumy jednego miliona stu siedemdziesięciu tysięcy złotych (z groszami). Cztery dziewczyny składające się na milionerkę chwyciły życie za rogi i w sposób niemalże uczciwy nabyły drogą kupna siedlisko we wsi Babibór Podlaski – wsi nie byle jakiej, bo szczycącej się posiadaniem przez mieszkańców genu wspólnego z Mickiewiczem.
Niedługo dane im było nacieszyć się ekskluzywną nieruchomością. Tuż po załatwieniu formalności na znajdującej się w dobrodziejstwie inwentarza sofie zastały Kornelię, byłą właścicielkę uroczego siedliska, zabitą na śmierć, o czym świadczył nóż wystający z jej piersi.
Starszy aspirant Szelest i reszta mieszkańców wsi, a zwłaszcza sołtysowa Malwina Maślankiewicz, z miejsca uznali „obce” za zbrodniarki. No bo kto mógł to zrobić, jeśli nie one, skoro nikogo innego tam nie było?
We wsi wrzało. Atmosferę podkręcał dziennikarz Karol Książek, postać tyleż ciekawa, co tajemnicza. Oliwy do ognia dolało odnalezienie zwłok pośrednika biorącego udział w sprzedaży siedliska, a na domiar złego wynik sekcji zwłok Kornelii zaskoczył wszystkich – starsza pani nie zginęła od ciosów nożem, lecz została otruta lekiem na nadciśnienie.
Sołtysowa, zdenerwowana tym, że jakaś swołocz robi masakrę we wsi, którą ona (!) rządzi, zdecydowała się na rozmowę z babką męża, Marleną Maślankiewicz, dawną szeptuchą.
Gdy już się wydawało, że sprawa jest nie do rozwiązania, prokurator Pieprzyca przypomniał historię sprzed lat. Siostra Kornelii, Karolina, była w niechcianej ciąży; urodziła syna i kilka dni po porodzie znikła. Dzieckiem musiał zająć się ojciec, którym był osiemnastoletni Polikarp Piasecki, a pomogły mu Kornelia i Marlena. Wszystko szczęśliwie się ułożyło, lata mijały. Niespodzianie do Kornelii przyszła paczka z zagranicy, z herbatą, a w niej zdjęcie i list od dalekiej kuzynki. Krewna opowiedziała w nim o szczęśliwym życiu i śmierci Karoliny na obczyźnie, fotografia zaś przedstawiała siostrę Kornelii z mężem, córką i kilkuletnim wnukiem. Równolegle amerykański wnuk zmarłej Karoliny – Karol Książek – dowiedział się o żyjącej w Polsce siostrze babki i postanowił ją odszukać.
Ostatecznie śmierć Kornelii uznano za skutek zatrucia bez udziału osób trzecich, a cztery przyjaciółki zdecydowały się na realizację przedmaturalnego marzenia, czyli otwarcie pensjonatu Szczęśliwy Los – skoro siedlisko było ich, a wieś chciała, by zostały.
I tylko Szelest, ku wielkiej uciesze współpracowników, nie mógł uwierzyć, że przyszłe babiborzanki naprawdę nazywają się Alicja Adamczyk, Barbara Bilska, Julia Jędrzejak i Lilianna Laskowska, gdyż – jak głosi legenda… A nie, o tym już trzeba przeczytać.A PÓŹNIEJ BYŁO JESZCZE LEPIEJ
„W siedlisku”, tom 2.: _Miłość i inne klątwy_
autor: Danuta Chodkowska
zredagowała: Małgorzata Starosta
W sklepie Szymczakowej pojawiła się obca – dziewczyna w zielonej kurtce, z kapturem na głowie, skryta i małomówna. Sebastian Sierżant wyszedł na spacer i zauważył w przejeżdżającym samochodzie jasnowłosą nimfę w zielonym kapturze – choć nie był pewien czy to wyobraźnia nie płata mu figla… Ala także tak pomyślała, gdy ujrzała w siedlisku swoją kuzynkę Olę Morwę, która przyjechała do Babiboru bez uprzedzenia. I bez manier, należy dodać, więc bardzo szybko narobiła sobie we wsi wrogów. Malwina zdecydowała, że poprosi o pomoc Marlenę, by wstrętne dziewuszysko ukarać, ale żeby przy okazji dziewczynom z siedliska nie zaszkodzić…
Na domiar złego jakiś obcy zaczął kobiety we wsi straszyć, kilka zgłosiło, że widziały upiora.
Na zebranie w oborze Maślankiewiczów, a właściwie na ostatnią próbę tegorocznego spektaklu _Dziadów_, stawiło się tylu ludzi, że zabrakło krzeseł. Szymczakowa opowiadała o osobie nazwanej Zielonym Kapturkiem i jej napaści na Sandrę. Z miejsca rozbrzmiały głosy o wypędzeniu monstrum ze wsi, a nawet wywiezieniu do lasu. Ksiądz Antoni zażądał wysłuchania drugiej strony, a z tyłu rozległ się głos recytujący stosowny fragment… _Balladyny_. Dziewczyna w zielonym płaszczu oznajmiła, że przyszła, bo jest to zebranie mieszkańców, a ona do nich należy; nazywa się Rita Roszak i jest cioteczną wnuczką i jedyną spadkobierczynią Olgi Olszewskiej. Biedny Sebastian Sierżant, który rozpoznał w niej nimfę z samochodu i był pod wielkim wrażeniem jej urody, zakochał się na mur-beton. Omówiono także zniknięcie Karola Książka, podejrzewanego o spłodzenie dziecka Natalii Nadworskiej i tchórzliwe wzięcie nóg za pas.
Wspomniany upiór, w którego nikt specjalnie nie uwierzył, wdarł się do sklepu Szymczakowej, gdy liczyła utarg, narobił bałaganu, ale uciekł na dźwięk wyjącego alarmu.
Ala planowała złożenie wizyty Ricie Roszak, żeby jej było miło, z własnoręcznie wykonaną babką ziemniaczaną w prezencie. Tadeusz Tarnacki akurat pojawił się z listem, a Sebastian Sierżant wpadł pod pozorem sprawdzania bezpieczeństwa i przypomnienia o zamykaniu drzwi.
Dziady świętowano na rozstaju dróg, wieczerzając przy stołach ustawionych w podkowę, przy płonących ogniskach, które miały oświetlać drogę przodkom i odstraszać demony. Nie brakowało tradycyjnych potraw, okowity i ziołowej herbaty przygotowanej przez Marlenę Maślankiewicz, babkę sołtysa – z racji wieku mistrzyni dzisiejszej ceremonii. Jak to zwykle bywa, bez awantur się nie obeszło. Gdy w powietrzu zawisła groźba bijatyki, powiał wiatr porywający kapelusze i przewracający butelki, co z miejsca uspokoiło kłócących się, gdyż musieli ratować spadające ze stołów naczynia. Nieliczni tylko zauważyli na wierzbie zjawę, z którą Marlena próbowała rozmawiać, lecz nagły dźwięk świątynnych dzwonów spłoszył wszystkich i zjawa znikła.
W tym samym czasie obaj duchowni – przyjaźniący się ze sobą proboszcz i batiuszka – szli na rozstaje. Niedaleko chatki Olszewskiej zobaczyli leżącego na łące człowieka. Gdy sprawdzili, że nieszczęsna młoda kobieta nie żyje, pobiegli do swoich kościołów bić w dzwony, te, które wystraszyły zjawę na wierzbie. Martwą dziewczyną okazała się Aleksandra Morwa, a do jej zabicia przyznała się Rita Roszak.
O poranku na posterunku stawiły się Ala z przyjaciółkami, Marlena i Malwina Maślankiewiczowe oraz pani Szymczakowa – wszystkie twierdziły, że śmierć Aleksandry Morwy to ich sprawka, a Rita jest niewinna.
W trakcie przesłuchania do prokuratora zadzwonił jego serdeczny przyjaciel i jednocześnie kuzyn księdza Antoniego, Henryk Grabski. Poprosił, by Patrycjusz sprawdził, dlaczego Antoni nie odbiera telefonu. Przeczucia Grabskiego okazały się słuszne – duchowny został zamordowany.
Tymczasem nikt nie wierzył w winę Rity Roszak, za to posterunkowi byli już pewni, że dziewczyna musiała znać Aleks. W dodatku z plebanii zniknęły zwłoki Antoniego. A może wcale ich tam nie było?
Ala zastanawiała się, jak działać, od czego zacząć, a Lilka zaproponowała zajrzenie do laptopa Morwy. Wśród szpargałów na podłodze Marlena znalazła wycinek gazety z artykułem o Oldze Olszewskiej. Na domiar złego hasłem do komputera Morwy było „Rita Roszak” – a więc musiały się znać.
Rita w końcu zgodziła się powiedzieć, co wie i czego się domyśliła, poczynając od bardzo dawna: od rzucenia klątwy na jej rodzinę. W odnalezieniu prawdy pomagał jej Karol Książek, który przypadkiem dowiedział się o klątwie ciążącej nad rodziną Olszewskich. Zaciekawiony szukał ludzi z tej rodziny i tak trafił na Ritę, a w końcu dotarł do listu z klątwą.
Tymczasem Basia z lektury artykułu Morwy dowiedziała się, że gwiazdą spektaklu _Balladyna_ była Sonia Iwaszuk. Po spektaklu jubileuszowym aktorka zeszła ze sceny i nikt jej więcej nie zobaczył. Zaraz wygooglały zdjęcie Soni i wtedy zamurowało je dokumentnie. Tajemnice posypały się z rękawa, a było o czym mówić.
O miłości pewnego żołnierza do grającej Alinę Marzeny Baryczko. O śmierci Aliny, która utopiła się w Bzurze, bo przypadkiem wpadła do wody, a nie umiała pływać. O szaleństwie żołnierza, który uznał, że to Sonia, czyli Balladyna, jest winna śmierci jego Aliny, i próbował ją zabić. Uciekła przed nim aż do Babiboru, ale trafił tu za nią przez nieostrożność i głupotę Aleksandry Morwy, która drążąc temat, pchała się wszędzie, dużo pytała i sama sporo mówiła. A zginęła, bo była tak bardzo podobna do niej – morderca się pomylił …
Szelest, zupełnym przypadkiem, zabłąkał się do centrali. Zapalił światło i zobaczył w pomieszczeniu śpiącego, czarno odzianego człowieka. Ostrożnie podszedł, walnął go latarką i w ten sposób unieszkodliwił upiora. I kiedy wydawało się, że w Babiborze powrócił status quo, do domu Maślankiewiczów zapukał Szelest i aresztował Malwinę pod zarzutem zamordowania Moniki Melskiej i pierwszego męża, Augusta Arciszewskiego.
ROZDZIAŁ 1
alwina Maślankiewicz zmrużyła oczy i przyglądała się obdrapanym ścianom.
– Tu zaszpachlować, tam pomalować, a to okno… – mruknęła pod nosem, po czym cmoknęła z niezadowoleniem. – Staszek! Staszeeek! – wrzasnęła nagle.
Starszy aspirant Stanisław Szelest defiladowym krokiem wmaszerował do piwnicy, w której znajdował się areszt.
– Czego się drze? – syknął.
– Firanki potrzebuję – odparła Malwina, zupełnie niezrażona oschłym tonem policjanta.
– I czego jeszcze jaśnie pani sobie życzy? Może osobnej toalety?
– Przydałaby się. Mało to higieniczne spać przy klozecie.
– A w dupie ci się nie poprzewracało?! – ryknął Szelest.
Malwina nawet nie drgnęła. Ba! Ani jeden włos na jej głowie się nie poruszył. Przymknęła oczy, wzięła dwa głębokie wdechy i wycedziła tonem, od którego bolały nawet paznokcie:
– Jeśli tobie się wydaje, że twoje żałosne metody zastraszania na mnie działają, to jesteś w wielkim błędzie. Chociaż nie – dodała po chwili. – Działają. Irytują mnie w stopniu, jakiego twój ptasi móżdżek nie potrafi pojąć. I zanim znów rozewrzesz ten swój dziób, to zważ, że robienie sobie wroga w sołtysowej Maślankiewicz nie jest rozsądne.
– Grozisz mi? – zarechotał chuderlawy mężczyzna o wyjątkowo nieprzyjemnej dla oka powierzchowności.
Sama jego fizys z miejsca budziła niechęć. Nawet odzywać się nie musiał, a gdy się odezwał, to było tylko gorzej.
– Tylko ostrzegam. Głupi jednak jesteś i nic się na błędach nie uczysz. – Sołtysowa pokręciła głową w wyrazie niedowierzania. – Poczekaj, aż stąd wyjdę.
Starszy aspirant Szelest prychnął dziko, aż jego wąsy, przypominające słomę skrzyżowaną ze szczeciną, podskoczyły.
– Już ty prędko, Malwina, gwiazd i słońca nie zobaczysz – rzucił zjadliwie, jak tylko wredne do szpiku kości istoty potrafią. – Na miejscu Mietka rozglądałbym się za nową żoną. Tej przynajmniej nie zaciukasz.
Po tych słowach w Malwinę Maślankiewicz jakby złe wstąpiło. Jej rubinowe loki się zjeżyły, co sprawiło, że głowa sołtysowej powiększyła się dwukrotnie, w oczach pojawiły się iskry, a szczęka się zacisnęła, aż chrupnęło.
– Jakem Malwina Anna Maślankiewicz, obiecuję ci, klnąc się na wszystkich bogów, że gdy tylko opuszczę te mury, zemszczę się na tobie za te słowa – wycedziła głosem, którego nie powstydziłby się rozsierdzony Rokita. – I uwierz mi, człowieku małej wiary, że wróżba Marleny to będzie małe piwo przy tym, czego ja ci nawarzę.
Stanisław Szelest bynajmniej nie był człowiekiem małej wiary, właściwie to określenie miało go jedynie zabóść. Każdy, kto znał starszego aspiranta, doskonale wiedział, iż jego wiarę należałoby określić mianem okolicznościowej, co należy rozumieć jako „posiadającą ścisły i nierozerwalny związek z okolicznościami”. Spróbujmy wytłumaczyć ów fenomen, posiłkując się przykładem prostym i klarownym, odpowiednim dla osób pokroju Szelesta. Za dnia, zwłaszcza słonecznego, nie było szans na przekonanie go do istnienia demonów, bóstw i wszelkiej maści sił wyższych. Jego pogląd na świat istot ponadnaturalnych diametralnie się jednak zmieniał wraz z nastaniem nocy. Sam do lasu po ciemnicy? A w życiu! Jeszcze by go Leszy ucapił albo jakieś inne czarty. Zresztą nie trzeba wcale go do boru wysyłać, nawet w obejściu bał się cokolwiek robić po zapadnięciu zmroku. I nie daj Bóg, żeby mu w zimie opału zabrakło! Będzie siedział w zimnicy, ale nosa za próg nie wyściubi.
We wróżby, czary, gusła i inne głupoty też nie wierzył, chyba że akurat czarny kot przebiegł mu przez drogę, lustro się potłukło, zobaczył kominiarza na rowerze, ptak narobił mu na ramię, krowa sąsiada przestała dawać mleko, kogut zapiał parzystą liczbę razy, kromka chleba spadła masłem na dół… No, różnie bywało, ale przeważnie nie wierzył. Dlatego też nie przejął się zbytnio wywróżonym mu onegdaj przez babiborską szeptuchę Marlenę Maślankiewicz kresem. Kto inteligentny wziąłby na serio bredzenie szalonej nimfomanki, która wykończyła więcej mężów, niż Szelest potrafił spamiętać? Tym bardziej nie wziął sobie do serca słów Malwiny. Czuł natomiast pęczniejące w nim szczęście na myśl o utarciu nosa zarozumiałej sołtysowej. Fantazjował nawet o tym, jak do jego galowego munduru zostanie przypięty order za zasługi… Nie, nie! Za SZCZEGÓLNE zasługi dla lokalnej społeczności polegające na ujęciu seryjnej morderczyni. Teoria, że do serii potrzeba co najmniej trzech ofiar, jakoś do niego nie przemawiała, postanowił więc ją ignorować i uparcie imaginował sobie ów order dyndający na jego chuderlawej piersi, którą od tej pory będzie wypinał z zaangażowaniem.
Skoro nie przelękła go wizja starej Maślankiewiczowej, dlaczego miałaby go przerazić niedorzeczna pogróżka Malwiny? Prychnął głośno, postukał się chudym paluchem w czoło, po czym z przesadną ostentacją wymaszerował z kazamatów.
Posterunkowy Sebastian Sierżant, podsłuchujący zza węgła, czmychnął co sił w długaśnych nogach i dopadł biurka na chwilę przed tym, jak rozanielona twarz Szelesta pojawiła się z powrotem. Ową twarz z wyjątkową uwagą obserwowała posterunkowa Agnieszka Antkowiak. Kiedy starszy aspirant minął podwładnych, nie zwracając na nich uwagi, dziewczyna wymieniła z Sierżantem porozumiewawcze spojrzenia.
„Ani myśli ustąpić, osioł” – zdawał się mówić wzrok Sebastiana.
„Głupich nie sieją” – odpowiadały mu bystre oczy Agnieszki.
Chłopak uniósł kącik ust, co stanowiło grymas najbliższy uśmiechowi, jaki posterunkowa Antkowiak widziała u niego od kilku tygodni. Rudowłosy dryblas miał bowiem nie lada kłopot, a tenże zatruwał jego pogodną z natury duszę.
Złamane serce to największe z nieszczęść, jakich może doświadczyć człowiek, myślała ze smutkiem posterunkowa, obserwując wzdychającego i coraz bardziej zamykającego się w sobie przyjaciela. Była także przekonana, że zaczerwienione oczy rudzielca nie były – jak on sam starał się jej wmówić – skutkiem wyłącznie niewyspania. Sebek z całą pewnością uronił niejedną łzę z powodu swojej nieodwzajemnionej miłości.
Agnieszka, obdarzona naturą o wiele mniej melancholijną niż Sierżant, czasem rozmyślała nad istotą tego wielkiego uczucia, choć do tej pory nie zdarzyło jej się nikogo nim obdarzyć. Może była niezdolna do pokochania? A może jeszcze nie spotkała osoby, która obudziłaby w niej prawdziwy żar? Chwilami wydawało jej się, że te osławione motyle w brzuchu budzą się przy Liliannie Laskowskiej, szybko jednak owo zaskakujące uczucie mijało. Nigdy też nie pozwoliła sobie na najmniejszy gest, który mógłby zdradzić jej sympatię dla dziewczyny. To nie wypadało funkcjonariuszce policji.
Szelest, jak na złość, nie zamierzał opuścić posterunku. Sterczał przy oknie i z tym swoim durnowatym uśmiechem mielił w głowie jakieś przemyślenia. Z pewnością nie było to nic miłego ani mądrego, bo wyraz idiotycznego rozanielenia nie znikał z jego niesympatycznej twarzy. Stałby tak pewnie do końca służby, gdyby nie Malwina Maślankiewicz, niemająca najmniejszego zamiaru dać mu spokoju. Znów zaczęła się wydzierać, jakby ją torturowano, a wchodzący w coraz wyższe rejestry głos sołtysowej doprowadzał do szału wszystkich, włącznie z osobistą kuzynką Malwiny, panią Różą, pełniącą obowiązki recepcjonistki.
Świadomie czy nie, Maślankiewiczowa wyświadczyła przysługę Sebastianowi Sierżantowi i Agnieszce Antkowiak. Szelest bowiem, nie mogąc dłużej znieść sopranu lokatorki aresztu, wdział podszyte kożuchem palto, wcisnął na głowę uszankę i wyszedł bez słowa; przecież przed podwładnymi nie musiał się tłumaczyć.
Gdy tylko ciężkie drzwi z hukiem zatrzasnęły się za samozwańczym komendantem, posterunkowi wypuścili powietrze z płuc i westchnęli z ulgą.
– Pójdę do niej – jęknął Sebastian i podniósł się z krzesła. Jego pałąkowate nogi chrupnęły w kolanach.
– Czasem mam wrażenie, że ona doskonale wie, co robi. Jakby celowo doprowadzała Szelesta do wściekłości – oznajmiła Antkowiak w zamyśleniu.
– Malwina niczego nie robi bez powodu – odezwała się pani Róża, ucinając tym samym dalsze domysły, choć tematu nie rozwinęła.
Sebastian Sierżant wzruszył ramionami i z grobową miną udał się do piwnicy, w której znajdował się areszt.
Antkowiak zapatrzyła się na gałąź miotaną silnymi podmuchami wiatru. Zastanawiała się, czy rąbnie w końcu w okno posterunku, czy może znów cud jakiś uchroni je przed katastrofą. Konar, całkowicie łysy, wyglądał tak, jakby już całkiem poddał się siłom natury i nie stawiał oporu pędowi mroźnego powietrza. Nie! Nie był jednak całkiem łysy! Na maleńkiej gałązce posterunkowa dostrzegła ostatni listek, uczepiony jakąś niezrozumiałą siłą woli. Nagle ów ostatni symbol jesieni się oderwał, jakby szarpnięty niewidzialną ręką, i poszybował w stronę puszczy, tuż nad głową starszego aspiranta Szelesta, którego nogi niosły w kierunku siedliska. Listek unosił się wraz z kolejnymi falami wietrzyska i leciał, leciał, leciał – a my z dwojga złego postanowiliśmy towarzyszyć właśnie jemu.ROZDZIAŁ 2
ą w puszczy miejsca, do których żadnemu człowiekowi nie udało się dotrzeć, a gdyby zbliżył się do nich za bardzo, los jego znalazłby się w rękach mocy, o jakich Szelestowi nawet się nie śniło.
Jak mówi legenda – a my legendom wierzymy bezgranicznie – w głębokiej kniei, strzeżona przed wzrokiem niepowołanych i otoczona kamiennym kręgiem, stoi chatka. Niepozorna, porośnięta mchem, podtrzymywana korzeniami drzew pamiętających czasy cofającego się lodowca, z odrobinę zapadniętym trzyspadowym dachem, w którym starą dziurę upatrzyły sobie na gniazdo płochliwe derkacze. Nad chatką zaś opiekuńcze ramiona rozpościera wierzba – tak leciwa i rosła, że gdybyśmy chcieli ustalić jej wiek, zajęłoby nam to znaczną część tej opowieści. Chroniona przed ludźmi gęstym puszczańskim drzewostanem, przed mrozem mchem i gałęziami, a przed wiatrem korzeniami silnymi jak Świętowit, chatka od wieków skrywa swoje tajemnice.
Śledząc niespokojny lot ostatniego jesiennego listka z buka rosnącego przy babiborskim posterunku, nieświadomego pasażerów na gapę, dotarliśmy do kniei. Mijamy wierzbę i przez uchylone okienko wpadamy do chatki, po czym miękko lądujemy w ciepłej dłoni.
– Zobacz, kochany, ostatni jesienny liść – odezwała się dźwięcznie Ksantypa, a jej kruczoczarne włosy opadały gładką taflą na plecy.
Siedzący przy piecu mężczyzna ani drgnął.
– Słyszałeś? – zapytała ponaglająco, choć więcej w tym pytaniu znać było czułości niż zniecierpliwienia.
– Mhm – mruknął, unosząc leniwie jedną powiekę. – Dni coraz krótsze.
Czarownica spojrzała na męża z przyganą i zrobiła kwaśną minę.
– Tak mówisz, jakbyś wcale się nie cieszył, że za chwilę znów ją zobaczysz – zagaiła głosem słodkim niczym agrest na początku czerwca.
Rokita poruszył się nieznacznie.
– Kogo, serdeńko?
Ksantypa z jednej strony nie miała zamiaru kłócić się z mężem, z drugiej zaś… Cóż, byłoby to wbrew jej naturze, żeby choć trochę go nie zdenerwować.
– Już nie udawaj, nie udawaj. Dobrze wiem, że stęskniłeś się za Marzanną – mruknęła, a imię bogini wymówiła z wyraźną niechęcią.
Nawet jeśli Rokitę słowa małżonki dotknęły, nie pokazał tego po sobie w najmniejszym stopniu. Z pozbawioną wyrazu twarzą rozmyślał nad stanem świata. Miał pełną świadomość, że dyskusja z wiedźmą mogłaby jedynie popsuć przyjemnie zapowiadający się wieczór.
Tymczasem czarownica przyglądała się listkowi leżącemu spokojnie na jej dłoni zakończonej palcami długimi jak u pianistki. Po chwili jęła z czułością głaskać delikatną powierzchnię listeczka, jakby było to żywe stworzenie. W istocie dla Ksantypy ów organ stanowił nie tylko nierozerwalną część drzewa, ale także swoisty przekaźnik informacji. Nie bez powodu wszak słowa „list” i „liść” są do siebie tak podobne.
– Powiedz, maleńki – szeptała, jakby mówiła do dziecka – jakie wieści mi przynosisz? Czy wszystko dobrze? Co słychać w Babiborze?
Listek drgnął jak kot pieszczony przez kochającego właściciela, a Ksantypa zamknęła swoje czarne, przypominające węgle oczy i nasłuchiwała. Im zaś dłużej słuchała, tym bardziej jej gładkie czoło przywodziło na myśl udekorowane ripplemarkami dno jeziora. W końcu listek zwinął się w kłębek, po chwili zajął niebieskozłotym płomieniem i zniknął, jak gdyby nigdy go nie było.
Wiedźma otworzyła oczy, dmuchnęła na wnętrze dłoni, po czym spojrzała surowym wzrokiem na męża. A ten, mimo zamkniętych powiek, wyczuł nastrój małżonki i wyprostował się.
– Co się dzieje, serdeńko? – zapytał z napięciem w swoim głębokim głosie.
– Jeszcze nic – odparła w zamyśleniu. – Czuję jednak, że coś nadchodzi. Coś mrocznego, okrutnego i bardzo, bardzo niedobrego.
– Ach… – westchnął Rokita.
Złe przeczucia Ksantypy oznaczały jedno – i tego jej małżonek obawiał się nade wszystko: znów trzeba będzie się zaangażować.
– Mam się szykować?
– Niedługo, skarbie, jeszcze nie teraz – odrzekła cicho. – Tym razem jednak się nie wygłupiaj i nie przybieraj tej idiotycznej rogatej formy, bardzo cię proszę.
Prośba (choć wypowiedziana tonem pełnym przekonania, raczej wydała się nakazem) wcale nie ucieszyła Rokity. Bawiło go straszenie ludzi pod postacią, którą sami dla niego wymyślili. Nikt już zdawał się nie pamiętać, że był rosłym, przystojnym mężczyzną, synem Borany i Borowiła, Bogiem Żywiołów, Panem Gajów, Królem-Carem Pszczół. O wiele łatwiej było bowiem wyobrażać sobie, że jako demoniczny, rogaty czart zamieszkuje wierzbowe dziuple i całymi dniami rozmyśla o fortelach i psikusach. Z upływem wieków nawet mu się ta rola spodobała, a kopyta i ogon, które od czasu do czasu sobie fundował, dodawały szczypty średniowiecznej pikanterii.
– Dobrze – zgodził się po chwili – ale pod warunkiem, że będę mógł dokuczyć Szelestowi.
Ksantypa parsknęła mimowolnie i utkwiła w mężu pełne miłości spojrzenie.
– Zgoda, ale tylko troszeczkę – oznajmiła. – Tak w sam raz.
Koniec wersji demonstracyjnejOD AUTORKI
września 2022 roku. Nie wiem, jak się nazywam. Od ponad trzech miesięcy żyję w świecie średniowiecznych procesów czarownic i śnieżnej zimy w Babiborze Podlaskim. Po drodze przydarzył mi się COVID, wpadły dwie ważne redakcje, rozpoczęła się promocja _Cynamonowych gwiazd_. Powinnam teraz skakać z radości, gdyż skończyłam najtrudniejszą i najbardziej wymagającą książkę w mojej dotychczasowej karierze, ale – piszę to całkiem szczerze – nie mam siły. Marzę jedynie o tym, by położyć się w swojej sypialni (gdy odgruzuję ją z książek) i patrzeć w sufit. A później przeczytać wszystko, co zgromadziłam przez ostatnie pół roku.
Oddaję w Państwa ręce opowieść wyjątkową, rodzącą się długo, obmyślaną i szeroko omawianą, osadzoną w realiach, których dogłębne poznanie wymagało ode mnie wiele pracy. Zawsze jednak chciałam zanurzyć się w magii, poczuć trochę dreszczy niedopowiedzenia, zawiesić niewiarę na kołku i wędrować nieznanymi ścieżkami. Mam nadzieję, że i Państwo to poczują.
Niniejsza książka nie powstałaby na pewno bez wsparcia wielu osób. Kibicowali mi, pocieszali, podnosili na duchu i opierniczali, kiedy było to konieczne. Moje przyjaciółki: Patinka, Dominika, Marzenka, Basia. Moja menedżerka Dagmara, zaprzyjaźnieni Autorzy: Marta Kisiel, Mietek Gorzka, Michał Śmielak. Nie mogę także zapomnieć o Czytelnikach, których niecierpliwe wyczekiwanie na trzeci tom cyklu „W siedlisku” było dla mnie największą motywacją.
Basi Kaszubowskiej jak zawsze winna jestem wdzięczność za mrówczą pracę nad redakcją, Natalii Jargieło – za piękną oprawę graficzną, Robertowi Ratajczakowi – za lawinę wiary, wsparcia i dowodów sympatii. Bez Was nie byłoby Starosty autorki. Bądźcie zawsze.
Szczególne podziękowania składam na ręce Danusi Chodkowskiej, mojej wiernej czytelniczki, fanki, przyjaciółki i niezwykle empatycznego człowieka. Danusia napisała dla Państwa streszczenia dwóch pierwszych tomów, które z dumą prezentujemy na początku niniejszej części.
No i cóż – stało się. Historia skończona, morderca złapany, a mnie wzywa już kolejna opowieść. Dziękuję, że wciąż ze mną jesteście, bo bez Was, kochani Czytelnicy, ta robota nie miałaby najmniejszego sensu.
PRZEPISY
KIBINY PODLASKIE
(przepis pochodzi ze strony: www.radiobialystok.pl)
SKŁADNIKI NA CIASTO
500 g mąki pszennej
200 g masła
2 jajka
szklanka (250 ml) śmietany 36%
odrobina soli
SKŁADNIKI NA FARSZ
1 kg karkówki wieprzowej
3 ząbki czosnku
2 cebule
sól do smaku, pieprz, majeranek
PRZYGOTOWANIE
Mięso mielimy przez grube oczka jak na kiełbasę. Siekamy czosnek, który uciskamy z solą i dodajemy do mięsa. Pokrojoną cebulę podsmażamy, dodajemy ją do mięsa po ostudzeniu. Przyprawiamy farsz solą, pieprzem i majerankiem. Dość długo wyrabiamy mięso, dodając też ponad szklankę przegotowanej lub mineralnej wody. Tak przygotowane mięso odstawiamyna kilkanaście minut do lodówki.
Na stolnicy siekamy mąkę z masłem (w temperaturze pokojowej, by było miękkie). W śmietanie rozbijamy jajka i dodajemy do ciasta, które odrobinę solimy. Dobrze wyrobione ciasto odstawiamy na kilkanaście minut do lodówki. Potem rozwałkowujemy je jak na makaron, wykrawamy większe krążki (odciskamy na przykład pucharek na lody). Nadziewamy krążki farszem i sklejamy w warkocz. Układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Pierogi ustawiamy warkoczem do góry i obficie smarujemy je roztrzepanym jajkiem. Pieczemy około godziny w 180 stopniach Celsjusza.
MIODOWNIK SONI
(przepis pochodzi z rodziny Popławskich, a podzieliła się nim ze mną i z Państwem Justyna Grzegorczuk)
SKŁADNIKI
4 łyżki miodu
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 szklanka cukru
3 jajka
100 g masła lub margaryny
2 szklanki mąki pszennej
300 ml śmietany 18%
PRZYGOTOWANIE
Miód rozgrzewamy z sodą, aż się spieni. Jajka ubijamy z cukrem. Roztapiamy tłuszcz, a następnie łączymy z ubitymi jajkami i miodem z sodą. Dodajemy mąkę. Z powstałej masy formujemy kulę i dzielimy ją na 3 równe części. Z każdej części na dnie formy tworzymy placek i pieczemy go przez 6–7 minut w temperaturze 180 stopni Celsjusza. Ciepłe blaty przekładamy śmietaną (jak w torcie), a górny ozdabiamy według uznania: czekoladą, orzechami, toffi.