Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

O Janie Kochanowskim z Czarnolasu, jego pieśniach i pamiątkach po nim - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O Janie Kochanowskim z Czarnolasu, jego pieśniach i pamiątkach po nim - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 284 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁO­WO NA PO­CZĄ­TEK.

Jed­nak mam tę na­dzie­ję, że przed­się za laty

nie będą moje czu­łe noce bez za­pła­ty;

a co mi za ży­wo­ta uj­mie czas dzi­siej­szy,

to po śmier­ci na­gro­dzi z li­chwą wiek póź­niej­szy…

i mo­jich ko­ści po­piół nie bę­dzie wzgar­dzo­ny.

I nie za­wiódł się w swej na­dzie­ji ten, kto te sło­wa na­pi­sał o so­bie. Praw­dę na­pi­sał. Już rów­no trzy wie­ki, trzy­sta lat się koń­czy, jak on ze­szedł z tego świa­ta; od jego śmier­ci ze dwa­na­ście po­ko­leń no­wych prze­wi­nę­ło się po zie­mi, na­ro­dzi­ło się i le­gło do gro­bu; ja­kież to zmia­ny przez te trzy wie­ki po­ro­bi­ły się w kra­ju i na­ro­dzie! Nie­je­den ko­ściół, pra­wie wszyst­kie zam­ki obron­ne, na­wet mia­sta nie­któ­re roz­sy­pa­ły się w gru­zy, a inne zato pod­nio­sły się lub z grun­tu nowe po­wsta­ły i uro­sły; ileż to no­wych od­kryć i wy­na­laz­ków przy­by­ło, o któ­rych ani śni­ło się lu­dziom daw­niej; ileż się zmie­ni­ło przez owe trzy wie­ki w oby­cza­jach i pra­wach ludz­kich! A jed­nak ten, kto owe sło­wa na­pi­sał, Jan Ko­cha­now­ski, żyje cią­gle w pa­mię­ci na­sze­go na­ro­du, imię jego wszy­scy ze czcią po­wta­rza­ją.

Praw­da, może jesz­cze i nie wszy­scy, boć dużo jest mię­dzy nami ta­kich, co czy­tać nie umie­ją, a choć i umie­ją, to nic do­bre­go nie czy­tu­ją i żyją w ciem­no­cie; tacy to i o Ja­nie Ko­cha­now­skim pew­nie nic nie wie­dzą. Ale przyj­dą lata więk­szej oświa­ty, a wten­czas ani jed­ne­go do­ro­słe­go czło­wie­ka w na­ro­dzie Pol­skim nie bę­dzie, żeby tego imie­nia i na­zwi­ska nie znał.

Tym­cza­sem choć nie wszy­scy o Ko­cha­now­skim wie­dzą, to jed­nak moż­na po­wie­dzieć, że pra­wie wszy­scy, któ­rzy mo­dlą się po pol­sku, jego sło­wa­mi w przy­go­dach, trwo­dze i nie­bez­pie­czeń­stwach do Boga głos pod­no­szą. Któż nie umie, albo przy­najm­niej nie przy­po­mi­na so­bie po­cząt­ku pie­śni:

Kto się w opie­kę poda Panu swe­mu,

a ca­łem ser­cem szcze­rze ufa Jemu,

śmie­le rzec może: mam obroń­cę Boga,

nie bę­dzie u mnie strasz­na żad­na trwo­ga…

Pieśń tę wła­śnie uło­żył po pol­sku ów sław­ny nasz Jan Ko­cha­now­ski. Cała ona, choć do­syć dłu­ga, jest le­d­wie ty­sią­cz­ną cząst­ką tych pism, któ­re z gło­wy i zpod pió­ra Ko­cha­now­skie­go w świat wy­szły, i któ­re na­ro­do­wi na­sze­mu przez trzy już wie­ki za po­karm umy­sło­wy słu­żą. Znaj­du­je­my w nich to ślicz­ne i wznio­słe pie­nia na­boż­ne; to mą­dre rady i za­chę­tę do cnót róż­nych, a do wy­trwa­ło­ści w uczci­wej pra­cy; to wspo­mnie­nia o daw­nych świec­kich spra­wach, któ­re dzia­ły się za ży­cia Ko­cha­now­skie­go; to od­bi­cie się, niby we zwier­cia­dle, na­szych wła­snych uczuć i my­śli; to wresz­cie żar­ci­ki róż­ne, z któ­rych uśmiać się moż­na i za­ba­wić się we­so­ło. Przy­ro­dze­nie dało Ko­cha­now­skie­mu wiel­kie zdol­no­ści du­cho­we, zwłasz­cza ła­twość czy­li ta­lent do pi­sa­nia pięk­nych wier­szy; a on tego daru bo­że­go nie zmar­no­wał, lecz na­uką go wzbo­ga­cił, pra­cy do­kła­dał spę­dza­jąc nie­raz noce w bez­sen­no­ści (jak to wi­dać ze słów jego, co je tu na po­cząt­ku wy­pi­sa­łem) – i zdol­no­ści swych rze­tel­nie użył dla po­żyt­ku i chwa­ły swe­go na­ro­du. Nie­dar­mo ja o tej chwa­le tu wspo­mi­nam, bo i lu­dzie obcy wie­dzą o Ko­cha­now­skim, a dla­te­go, że już przed wie­ka­mi mie­li­śmy ta­kie­go zna­ko­mi­te­go pi­sa­rza, czu­ją dla nas wszyst­kich, dla ca­łe­go na­ro­du na­sze­go więk­szy sza­cu­nek.

War­to też do­praw­dy, żeby każ­dy po­znał do­kład­niej du­szę tego za­cne­go i sław­ne­go męża, ro­da­ka na­sze­go, i miał ja­kie-ta­kie wy­obra­że­nie o jego dzie­łach i zna­cze­niu. Są­dzę więc, że ży­wot, któ­ry tu po­da­ję, chęt­nie i z cie­ka­wo­ścią wszy­scy prze­czy­ta­cie.

* * *

Pi­sa­łem w Paź­dzier­ni­ku 1883 roku.O RO­DZIN­NYCH STRO­NACH I O PRZOD­KACH JANA KO­CHA­NOW­SKIE­GO

Je­że­li Ko­cha­now­ski Jan chlu­bą ca­łe­go na­sze­go na­ro­du i kra­ju, to naj­wię­cej szczy­cić się nim mogą Ra­dom­skie stro­ny i ich miesz­kań­cy. Tu, do­ko­ła mia­sta Ra­do­mia, leżą wsie i mia­stecz­ka, któ­rych daw­ne wspo­mnie­nia wią­żą się ze wspo­mnie­nia­mi o Ja­nie Ko­cha­now­skim i jego naj­bliż­szej ro­dzi­nie. W za­chod­niej stro­nie od Ra­do­mia, w pa­ra­fji Wie­niaw­skiej, jest wieś Ko­cha­nów, gniaz­do nie­gdyś ubo­giej i skrom­nej szlach­ty Ko­cha­now­skich; da­lej pod Opocz­nem – Bia­ła­czew, ro­dzin­ne miej­sce mat­ki na­sze­go sław­ne­go Jana, Anny Od­ro­wą­żów­ny; bli­żej Ra­do­mia, nie­co ku pół­no­cy, mia­stecz­ko Przy­tyk, zkąd Jan po­jął w mał­żeń­stwo do­zgon­ną to­wa­rzysz­kę ży­cia. Dzia­dek jego, któ­ry tak­że miał imię Jan, był sę­dzią grodz­kim w Ra­do­miu. Ale naj­bli­żej zwią­za­na z pa­mię­cią o tym na­szym daw­nym pie­śnia­rzu – to oko­li­ca ku wscho­do­wi od Ra­do­mia po­ło­żo­na, gdzie jest mia­stecz­ko Zwo­leń, i o milę lub o dwie od­da­lo­ne wio­ski: Czar­ny-Las, Po­licz­na, Sy­cy­na i Ba­rycz…

Go­dzi­ło­by się do­praw­dy, żeby ta zie­mia Ra­dom­ska wraz z San­do­mier­ską, któ­ra nie­gdyś, przed wie­ka­mi, ta­kich lu­dzi jak Jan Ko­cha­now­ski nam wy­da­wa­ła, – żeby taż zie­mia dziś nie po­zo­sta­wa­ła w do­brem i w oświa­cie poza in­ne­mi oko­li­ca­mi kra­ju. Nie­moż­na wy­ma­gać, aby ko­niecz­nie wy­cho­dzi­li z niej na świat tacy mę­żo­wie, co, jak Jan Ko­cha­now­ski, ca­łe­mu na­ro­do­wi i kra­jo­wi przy­świe­ca­ją; nie po­win­no jed­nak jej bra­ko­wać pra­co­wi­tych i dba­łych o do­bro ogól­ne lu­dzi, oby­wa­te­li, któ­rzy­by sta­ra­li się i na­uczy­li się naj­bliż­szym swym oko­li­com, swo­jim gmi­nom i pa­ra­fjom przy­świe­cać, i o to­cze­nie swe, są­sia­dów za­rów­no uboż­szych jak bo­gat­szych do oświa­ty po­cią­gać. Aby tyl­ko star­czy­ło szcze­rych chę­ci, mi­ło­ści… i roz­sąd­ku, to wszę­dzie zna­leźć się mogą lu­dzie, któ­rzy po­tra­fią czy­nić po­dob­nie przy­najm­niej, jak czy­ni­li oj­ciec i dziad po mat­ce Jana Ko­cha­now­skie­go, o czem mi­mo­cho­dem wspo­mnieć tu za­raz wy­pad­nie. Ro­zu­mie się tyl­ko, że uczyn­ki dzi­siej­sze po­win­ny sto­so­wać się do no­wych oko­licz­no­ści i po­trzeb, któ­rych przed laty trzy­stu lu­dzi­ska nie zna­li i nie mo­gli mieć na wi­do­ku.

Jan Ko­cha­now­ski był sy­nem Pio­tra. Ten Piotr odzie­dzi­czył po ro­dzi­cach do po­ło­wy ze swym bra­tem Fi­li­pem wieś Czar­ny-Las, le­żą­cą pod­ów­czas w zie­mi ra­dom­skiej, a w wo­je­wódz­twie San­do­mier­skiem. Po­ło­wa wsi wśród bo­rów po­ło­żo­nej nie była jesz­cze wiel­kiem bo­gac­twem, trze­ba było na niej pil­nie pra­co­wać i do­zo­ro­wać wszyst­kie­go. Piotr jed­nak był to wi­docz­nie człek ob­rot­ny, któ­ry umiał so­bie ra­dzić i do­ra­biać się co­raz więk­sze­go mie­nia. Go­spo­da­ru­jąc lat 8 w Czar­nym-Le­sie, oże­nił się do­syć bo­ga­to z Anną cór­ką Od­ro­wą­ża z Bia­ła­cze­wa, wła­ści­cie­la są­sied­niej wsi Po­licz­ny, a wziąw­szy pie­nią­dze w po­sa­gu, na­był wieś Sy­cy­nę za Zwo­le­niem i tam się na miesz­ka­nie prze­niósł. Póź­niej jesz­cze wio­skę Ba­rycz do­ku­pił i Po­licz­nę po te­ściu odzie­dzi­czył. Miał też pew­nie po­wa­ża­nie nie­ma­łe u są­sia­dów, bo otrzy­mał god­ność sę­dzie­go ziem­skie­go, a po­tem zo­stał ko­mor­ni­kiem, to jest człon­kiem sądu do roz­są­dza­nia spraw gra­nicz­nych mię­dzy są­sia­da­mi.

Od­ro­wąż Bia­ła­czew­ski i zięć jego Piotr Ko­cha­now­ski my­śle­li nie­tyl­ko o wła­snych zbio­rach i ko­rzy­ściach, ale sta­ra­li się tak­że i lu­dziom nieść po­ży­tek. Aż do na­szych cza­sów do­cho­wa­ła się wia­do­mość, że pierw­szy z nich, teść, ko­ściół w Po­licz­nie pod­niósł i 11 ła­nów zie­mi z róż­ne­mi do­dat­ka­mi mu po­da­ro­wał; a zięć wy­sta­rał się u bi­sku­pa kra­kow­skie­go, że ten osob­ne pro­bo­stwo w Po­licz­nie usta­no­wił. Nad­to Oba­dwaj ci dzie­dzi­ce za­ło­ży­li-tu i upo­sa­ży­li szko­łę pa­ra­fjal­ną przy ko­ście­le roku 1531, oraz za­strze­gli na przy­szłość pra­wo i obo­wią­zek opie­ko­wa­nia się nią dla sie­bie i dla po­tom­ków swo­jich Ko­cha­now­skich i Bia­ła­czew­skich, któ­rzy będą dzie­dzi­czy­li Po­licz­nę i Czar­no­las.

Ta­kie szko­ły ist­nia­ły nie­gdyś przy wszyst­kich pra­wie pro­bo­stwach, a uczy­ły się w nich dzie­ci ze wszel­kich bez róż­ni­cy sta­nów – i ubo­gich i bo­ga­tych. Oto na­przy­kład w jed­nej szko­le pa­ra­fjal­nej, w Gnieź­nie, kszał­cił się w owych cza­sach syn ubo­gie­go wło­ścia­ni­na ze wsi Ja­nusz­ko­wa, Kle­mens Ja­nic­ki, któ­ry póź­niej za­sły­nął na­uką i swe­mi pie­śnia­mi ła­ciń­skie­mi w kra­ju i w dal­szym świe­cie, aż na­wet od Pa­pie­ża do­cze­kał się wiel­kiej po­chwa­ły. Ten Ja­nic­ki w jed­nej pie­śni tak był na­pi­sał o so­bie: "O! po­mnę, po­mnę, z ja­kim mo­zo­łem pra­co­wa­łem we dnie i w nocy; ubó­stwo sta­wa­ło na prze­szko­dzie mo­jej na­uce, ubo­gi oj­ciec ze swej cha­łu­py wiej­skiej ostat­ki już był od­dał na mnie, da­lej uczyć się nie było o czem, już mia­łem po­że­gnać się ze szko­łą, – aż zna­lazł się szczę­ściem czło­wiek, któ­ry mi dom swój i ser­ce otwo­rzył i dał mi moż­ność kształ­cić się da­lej… "LATA DZIE­CIN­NE I MŁO­DZIEŃ­CZE JANA KO­CHA­NOW­SKIE­GO

Jesz­cze przed za­ło­że­niem owej szko­ły w Po­licz­nie, roku 1530, dał Pan Bóg Pio­tro­wi Ko­cha­now­skie­mu dru­gie­go już z ko­le­ji syna, któ­re­go ochrzczo­no imie­niem Jan. Uro­dził się on w Sy­cy­nie, w pa­ra­fji Zwo­leń­skiej. Wiel­ka szko­da, że nie­ma do­kład­nych wia­do­mo­ści o jego dzie­ciń­stwie i o la­tach mło­dzień­czych. Mu­siał się wy­cho­wy­wać w domu ro­dzi­ciel­skim śród do­syć licz­nej dzia­twy, bo miał pię­ciu bra­ci: star­sze­go od sie­bie Ka­spra, młod­szych – Pio­tra, Mi­ko­ła­ja i Ja­kó­ba; i czte­ry sio­stry. Ro­dzi­ce jego prze­nie­śli się z Sy­cy­ny do Po­licz­ny, pew­nie więc dzie­ci uczy­ły się po­cząt­ko­wo w tam­tej­szej szko­le. Tym spo­so­bem i mały Ja­nek pi­sać i czy­tać tam się na­uczył. Do­my­śla­ją się nie­któ­rzy, że z Po­licz­ny po­sła­li go ro­dzi­ce na dal­sze na­uki do szko­ły klasz­tor­nej księ­ży be­ne­dyk­ty­nów przy są­sied­niem mia­stecz­ku Sie­cie­cho­wie. Gdzie­kol­wiek bądź się uczył, mu­siał dużo sko­rzy­stać i wcze­śnie zdol­no­ści swe oka­zać, bo już w czter­na­stym roku ży­cia zo­stał przy­ję­ty na stu­den­ta do naj­wyż­szej w kra­ju na­szym szko­ły, do aka­dem­ji Ja­gie­loń­skiej w Kra­ko­wie. W sta­rych księ­gach tej aka­dem­ji na­zwi­sko " Jan Ko­cha­now­ski syn Pio­tra z Sy­cy­ny" prze­cho­wu­je się do­tąd za­pi­sa­ne na li­ście stu­den­tów przy­ję­tych w 1544 roku.

W trzy lata póź­niej, za po­by­tu jesz­cze Jana w Kra­ko­wie, umarł oj­ciec jego. Od­tąd spra­wa­mi domu i go­spo­dar­ki zaj­mo­wa­ła się owdo­wia­ła mat­ka Anna przy po­mo­cy naj­star­sze­go syna.

Gdy szcze­gó­łow­szych wia­do­mo­ści o mło­dzień­czych la­tach na­sze­go Jana Ko­cha­now­skie­go bra­ku­je, war­to wspo­mnieć jego wła­sne a je­dy­ne pra­wie o tych cza­sach sło­wa, na­pi­sa­ne wten­czas, gdy już miał albo spo­dzie­wał się mieć, jak sam mówi, "srebr­ne w gło­wie nici":

Wy­so­kie góry i odzia­ne lasy!

jako rad na was pa­trzę, a swe cza­sy

młod­sze wspo­mi­nam, któ­re tu zo­sta­ły,

kie­dy na sta­tek czło­wiek mało dba­ły!

Wi­dać z tej pie­śni, że Ko­cha­now­ski w la­tach mło­do­cia­nych miesz­kał śród gór wy­so­kich po­ro­słych łasa – mi, któ­re mu tak miło było pod sta­rość zno­wu oglą­dać. Ale ja­kie to góry? W ro­dzin­nej jego oko­li­cy żad­nych ta­kich gór nie­ma. Do­pie­ro o mil pięt­na­ście, ku mia­stu Kiel­com, na po­ło­wie dro­gi do Kra­ko­wa, wzno­szą się Góry Łyse, na któ­rych sto­ji od wie­ków ko­ściół Św. Krzy­ża, a przy nim był taki sam jak w Sie­cie­cho­wie klasz­tor be­ne­dyk­tyń­ski ze szko­łą. Więc kto wie, czy to nie tu­taj ten sław­ny nasz pie­śniarz na na­ukach prze­by­wał, za­nim do aka­dem­ji kra­kow­skiej wstą­pił; może tu w wol­nych od na­uki go­dzi­nach ba­wił się ocho­czo z ró­wien­ni­ka­mi, o czem lu­dzie na sta­rość zwy­kle wspo­mi­nać lu­bią. (Przy­pi­sek I na koń­cu tej książ­ki),WĘ­DRÓW­KA PO KRA­JACH ZA­GRA­NICZ­NYCH.

Za­raz po wspo­mnie­niu o wy­so­kich gó­rach Ko­cha­now­ski w tej sa­mej pie­śni tak pi­sze:

Gdziem po­tem nie był, cze­gom nie skosz­to­wał!

ja­zem przez mo­rze głę­bo­kie że­glo­wał,

ja­zem Fran­cu­zy, ja Niem­ce, ja Wło­chy

na­wie­dził…

Z Kra­ko­wa na krót­ko le­d­wie był wró­cił do domu, i po­że­gnaw­szy się z mat­ką i ro­dzeń­stwem, po­je­chał za­gra­ni­cę, aby jesz­cze le­piej wy­do­sko­na­lić się w na­ukach i świat szer­szy po­znać.

Nie­dłu­go przed­tem zda­rzył się w Kra­ko­wie smut­ny wy­pa­dek. Ucznio­wie aka­dem­ji po­kłó­ci­li się o coś ze służ­bą pew­ne­go księ­dza; od słów przy­szło do za­pal­czy­wej bój­ki i kil­ku mło­dzień­ców pa­dło tru­pem. Wszyst­ka uczą­ca się mło­dzież strasz­nie tem była roz­draż­nio­na, więc po­szła ze skar­gą do kró­la i do­ma­ga­ła się, żeby za po­stę­pek służ­by ksiądz był uka­ra­ny. Gdy jed­nak to nie na­stą­pi­ło, ucznio­wie zmó­wi­li się mię­dzy sobą, po­rzu­ci­li aka­dem­ję i wy­szli z Kra­ko­wa w świat boży. Wie­lu z nich wten­czas wy­ru­szy­ło za­gra­ni­cę – do Czech, do Nie­miec, do Włoch, aby w tam­tej­szych aka­dem­jach koń­czyć prze­rwa­ne na­uki. Po­wia­da­ją nie­któ­rzy pi­sa­rze, że to z po­wo­du tego wy­pad­ku i Jan Ko­cha­now­ski z aka­dem­ji; wy­stą­pił, wró­cił do domu, a po­tem dla do­koń­cze­nia nauk na wę­drów­kę po da­le­kich kra­jach się udał.

Zresz­tą w owych cza­sach był już taki zwy­czaj, że każ­dy pra­wie mło­dy, któ­ry się chciał w ja­kich­kol­wiek na­ukach a choć­by i w rze­mio­śle wy­do­sko­na­lić, a mógł tro­chę pie­nię­dzy na dro­gę do­stać, pusz­czał się w po­dróż da­le­ką, lat kil­ka cu­dze kąty wy­cie­rał, a po­tem, jako już do­świad­czo­ny czło­wiek, do kra­ju wra­cał. Trzy­ma­ła się tego zwy­cza­ju nie­tyl­ko mło­dzież go­nią­ca za wy­so­ką mą­dro­ścią, ale i ubo­ga cze­ladź rze­mieśl­ni­cza.

Ko­cha­now­ski parę lat za­ba­wił w Niem­czech, a ztam­tąd udał się do Włoch, gdzie roku 1552 za­pi­sał się do aka­dem­ji w mie­ście Pa­dwie. Zwie­dzał też Rzym i inne mia­sta wło­skie, a pod­czas po­by­tu w tym kra­ju wczy­ty­wał się z wiel­kiem upodo­ba­niem w dzie­ła sta­ro­żyt­nych pi­sa­rzy po ła­ci­nie i po grec­ku pi­sa­ne. Tak się na­wet temi księ­ga­mi był prze­jął, że sam po­czął ła­ciń­skie wier­sze i pie­śni ukła­dać.

To tak­że był wów­czas od bar­dzo daw­nych wie­ków za­ko­rze­nio­ny zwy­czaj, że ucze­ni lu­dzie, za­rów­no Po­la­cy, jak Niem­cy, Wło­si, Fran­cu­zi, Hisz­pa­nie i inni, pi­sa­li dzie­ła po więk­szej czę­ści nie w swo­jim na­ro­do­wym ję­zy­ku, ale po ła­ci­nie. Nie czu­li snadź jesz­cze po­trze­by pi­sa­nia dla po­żyt­ku wszyst­kich, dla na­ro­du, ale my­śle­li jeno o tem, aby ich dzie­ła czy­ta­li i ro­zu­mie­li tyl­ko rów­ni im na­uką lu­dzie, co sie­dzie­li gdzie­nieg­dzie po róż­nych stro­nach świa­ta i nad księ­ga­mi ślę­czy­li. Zwy­czaj taki nie­do­brym i śmiesz­nym nam się dziś wy­da­je, ale za cza­sów mło­do­ści Ko­cha­now­skie­go jesz­cze mało kto my­ślał tak, jak my te­raz. Wten­czas do­pie­ro za­czy­na­li zja­wiać się po róż­nych kra­jach ucze­ni mę­żo­wie, co nie gar­dzi­li ro­dzin­ną mową i po swo­je­mu a nie po ła­ci­nie mą­dre księ­gi pi­sa­li: Wło­si po wło­sku, Fran­cu­zi po fran­cuz­ku, Niem­cy po nie­miec­ku, a Po­la­cy po pol­sku.

W Pol­sce pierw­szy taki był Mi­ko­łaj Rej , czło­wiek o dwa­dzie­ścia­kil­ka lat star­szy od Ko­cha­now­skie­go. Gdy mło­dy Ko­cha­now­ski wę­dro­wał po Wło­szech, już Rej, miał sła­wę w na­ro­dzie jako pi­sarz pol­ski i po­eta czy­li ukła­dacz pie­śni. Nie­je­den wiersz jego z ust do ust prze­cho­dził, jak ten na­przy­kład:

"A nie­chaj na­ro­do­wie wżdy po­stron­ni zna­ją,

że Po­la­cy nie gęsi, bo swój ję­zyk mają".

Z Włoch, nie­syt jesz­cze mą­dro­ści i świa­ta, po­je­chał Jan Ko­cha­now­ski do Fran­cji, gdzie za­miesz­kał w sto­li­cy kró­lew­skiej, w sław­nem mie­ście Pa­ry­żu, aby słu­chać wy­kła­du nauk w tam­tej­szej aka­dem­ji. Sie­dząc lat kil­ka na pa­ry­skim bru­ku, po­znaw­szy le­piej świat i lu­dzi, zro­zu­miał mło­dy Ko­cha­now­ski, że mowa ro­dzin­na, że ten ję­zyk, co go jak­by z mle­kiem wy­ssał z pier­si mat­ki, to skarb dla czło­wie­ka naj­droż­szy, skarb od Boga dany, któ­rym gar­dzić nie­wol­no, któ­re­go po­rzu­cać nie go­dzi się. Uczuł też w swem su­mie­niu głos świę­tej praw­dy, że je­śli kto ma zdol­ność i weź­mie się do ja­kiejś pra­cy, to po­wi­nien dzie­lić się jej owo­ca­mi z bra­cią swo­ją, z ogó­łem; kto bie­rze się mą­drze lub od ser­ca pi­sać, nie po­wi­nien za­my­kać swych pism w ja­kieś księ­gi dla uczo­nych tyl­ko chy­ba zro­zu­mia­łe, ale niech ta­kie­mi sło­wa­mi prze­ma­wia, aby wszy­scy ro­da­cy po­jąć mo­gli – żeby dla ogó­łu był z tego ja­kiś po­ży­tek. Od­tąd też Ko­cha­now­ski, choć zda­la od kra­ju swe­go miesz­kał, za­czął two­rzyć pie­śni pol­skie. I po­wio­dło mu się w tem przed­się­wzię­ciu jak ni­ko­mu in­ne­mu przed­tem. Jed­ną z naj­pierw­szych pie­śni po pol­sku na­pi­sa­nych po­świę­cił chwa­le Bo­żej – tak opie­wa­jąc ślicz­ne­mi sło­wy do­bro­dziej­stwa Stwór­cy świa­ta:

Cze­go chcesz od nas Pa­nie! za Twe hoj­ne dary?

cze­go za do­bro­dziej­stwa, któ­rym nie­masz mia­ry?

Ko­ściół Cię nie ogar­nie, wszę­dy peł­no Cie­bie:

i w ot­chła­niach, i w mo­rzu, na zie­mi i w nie­bie.

Zło­ta też, wiem, nie pra­gniesz, bo to wszyst­ko Two­ję,

co­kol­wiek na tym świe­cie czło­wiek mie­ni swo­je;

wdzięcz­nem Cię tedy ser­cem, Pa­nie! wy­zna­wa­my,

bo nad to przy­stoj­niej­szej ofia­ry nie mamy.

Tyś Pan wszyst­kie­go świa­ta, Tyś nie­bo zbu­do­wał

i zło­te­mi gwiaz­da­mi ślicz­nieś uha­fto­wał,

Tyś fun­da­ment za­ło­żył nie­obe­szłej zie­mi

i przy­kry­łeś jej na­gość zio­ły roz­licz­ne­mi.

Za Two­jem roz­ka­za­niem w brze­gach mo­rze sto­ji,

a za­mie­rzo­nych gra­nic prze­sko­czyć się boji,

rze­ki wód nie­prze­bra­nych wiel­ka hoj­ność mają,

bia­ły dzień a noc ciem­na swo­je cza­sy zna­ją.

To­bie kwo­li roz­licz­ne kwiat­ki wio­sna ro­dzi,

To­bie kwo­li w kło­sia­nym wień­cu lato cho­dzi,

je­sień wino i jabł­ka roz­ma­ite dawa,

po­tem do go­to­we­go gnu­śna zima wsta­wa.

Z Twej ła­ski noc­na rosa na mdłe zio­ła pad­nie,

a za­go­rza­łe zbo­ża deszcz oży­wia snad­nie,

z Two­jich rąk wszel­kie zwie­rzę pa­trzy swej żyw­no­ści,

a Ty każ­de­go ży­wisz z Twój szczo­dro­bli­wo­ści.

Bądź na wie­ki po­chwa­lon, nie­śmier­tel­ny Pa­nie!

Two­ja ła­ska, Twa do­broć nig­dy nie usta­nie.

Cho­waj nas, póki ra­czysz, na tej niz­kiej zie­mi,

jed­no (1) niech za­wsze bę­dziem pod skrzy­dła­mi Twe­mi.

Miał Jan Ko­cha­now­ski w Pa­ry­żu to­wa­rzy­szów z Pol­ski, któ­rzy tak samo jak i on na na­ukę za­gra­ni­cę się uda­li. Je­den z nich wra­ca­jąc do kra­ju przy­wiózł tę ślicz­ną pieśń z sobą. Tu wszyst­kich ona za­chwy­ci­ła, bo nikt jesz­cze tak pięk­nie zło­żo­nych wier­szy po pol­sku nie sły­szał. Wy­ry­wa­li je z rąk do rąk, prze­pi­sy­wa­li i czy­ta­li jed­ni dru­gim. Aż zda­rzy­ło się, że w jed­nym domu szla­chec­kim w San­do­mier­skiej zie­mi, kie­dy byli go­ście z róż­nych stron kra­ju ze­bra­ni, ktoś tę pieśń prze­czy­tał. Znaj­do­wał się tam mię­dzy go­ść­mi Mi­ko­łaj Rej, naj­sław­niej­szy jesz­cze wten­czas pi­sarz na całą Pol­skę i na wszyst­kie sło­wiań­skie kra­je. Ten, gdy te wier­sze usły­szał, tak się za­raz ode­zwał:

– Temu w na­uce dank przed sobą da­wam

i pieśń bo­gi­ni slo­wień­skiej od­da­wam.

Sło­wa te zna­czy­ły, że za­cny Rej uznał szcze­rze wo­bec lu­dzi Ko­cha­now­skie­go za więk­sze­go od sie­bie pi­sa­rza i po­etę. Nie­za­dłu­go też sła­wa mło­de­go pie­śnia­rza ro­ze­szła się po ca­łej zie­mi Pol­skiej. On też co­raz wię­cej od­tąd pi­sał po pol­sku.ZWŁO­KA W PO­WRO­CIE DO KRA­JU.

Jan już był skoń­czył swo­je na­uki za­gra­nicz­ne i mógł do oj­czy­zny wra­cać. Ale nie śpie­szył się ja­koś. Ser­ce go cią­gnę­ło wpraw­dzie do kra­ju, do swo­jich, do domu ro­dzi­ciel­skie­go, do mat­ki; tę­sk­nił za oj­czy­ste­mi la­sa­mi i po­la­mi, ma­rzył o tem, jak to go­spo­da­ro­wać bę­dzie na swej dzie­dzi­nie; – ale też ser­ce za­trzy­my­wa­ło go i w Pa­ry­żu. Tkli­wa, czu­ła jego du­sza łą­czy­ła się z krwią mło­dą, go­rą­cą; dwu­dzie­sto-kil­ku let­ni, snadź jesz­cze nie­do­świad­czo­ny i ła­two­wier­ny mło­dzian, roz­mi­ło­wał się go­rą­co w ja­kiejś gład­kiej fran­cuz­ce. Skła­dał co nie­mia­ra

–-

(1) Jed­no – to zna­czy jeno albo tyl­ko.

czu­łych wier­szy to wy­sła­wia­jąc wdzię­ki pan­ny, to wy­le­wa­jąc na pa­pier nie­po­ko­je swe­go ser­ca. Oto na­przy­kład jed­na z ta­kich pio­snek:

Kto mi wia­ry dać nie chce, daj ją oku swe­mu,

a przy­patrz się stwo­rze­niu pil­nie tak pięk­ne­mu;

taka jesz­cze nie była za daw­ne­go wie­ku,

anio­ło­wi po­dob­na bar­dziej niż czło­wie­ku.

Raj tam, gdzie ona sie­dzi; a któ­rę­dy mija,

za jej sto­pa­mi róża wsta­wa i le­li­ja;

jej gwo­li pięk­ne drze­wa dają cień so­wi­ty,

nie chcąc, aby ją let­ni żegł ogień ob­fi­ty.

A ona myśl wspa­nia­łą zno­sząc z układ­no­ścią.

i nie­do­by­te ser­ca zwy­cię­ża mi­ło­ścią,

a czło­wie­kiem tak wład­nie, jako słoń­ce won­nym

na­wro­tem (1), abo ma­gnes że­la­zem nie­skłon­nem.

Wie­le oczom po­wi­nien, o pani! kto cie­bie

oglą­dał, a ucie­szył twem spoj­rze­niem sie­bie;

dal­sze­go cza­su może nie za­mie­rzać so­bie,

iżby kie­dy miał gład­szą oglą­dać po to­bie.

Roz­mi­ło­wa­ny mło­dzie­niec wie­rzył też zpo­cząt­ku, że i pan­na go ko­cha. Nie od­jeż­dżał: z Pa­ry­ża, bo ule­gał jej proś­bom. Na­de­szła jed­nak chwi­la, że i bog­dan­ka już na jego wy­jazd przy­sta­ła, przy­rze­ka­jąc za­pew­ne przy­je­chać za nim do Pol­ski, a nasz Jan tak so­bie wten­czas za­śpie­wał:

Że­gnam nie­wdzięcz­ne mia­sto! Już na wiej­skie wcza­sy

ze­zwo­li­ła Li­dy­ja wstą­pić do ko­la­sy.

Ty mi od­tąd, mi­ło­ści, pędź woł­ki na smu­gi,

prze­myśl­ne­mi rę­ko­ma na­rzą­dzaj mi płu­gi!

Ja na krzy­wej po­rę­czy od świ­tu schy­lo­ny

kra­jać będę le­mie­szem oj­czy­ste za­go­ny,

tam nie­zwod­ne na­dzie­je idą­ce­go roku

sy­pać będę na ski­by z Li­dy­ją przy boku,

z nią nie bę­dzie mi nig­dy przy­kra kmie­ca pra­ca,

ona od­bie­ra siły i ona po­wra­ca.

O! nie­chże zbyt­ki mia­sta wyj­dą jej z pa­mię­ci!…

I po ta­kim jed­nak śpie­wie mło­dzie­niec zwle­kał jesz­cze z po­wro­tem. Na­ma­wia­li go to­wa­rzy­sze i przy- – (1) Won­nym na­wro­tem – zna­czy: kwia­tem pach­ną­cym, któ­ry się od słoń­ca roz­wi­ja, albo się ku słoń­cu ob­ra­ca.

ja­cie­le, aby prze­stał już my­śleć o owej pa­nien­ce; ostrze­ga­li go, że ta nie­god­na jego mi­ło­ści, ale Jan od­rzekł: "Próż­no we mnie, druż­bo­wie, chce­cie pod­nieść du­cha, bo kie­dyż mi­łość gło­su ro­zu­mu po­słu­cha!"

W koń­cu jed­nak prze­ko­nał się, że cu­dzo­ziem­ka próż­no go łu­dzi­ła i zwo­dzi­ła; gdy po­znał ją le­piej, zo­ba­czył, że na­praw­dę nie­jest god­na jego ser­ca, że za­wsze lep­sza swo­ja, ro­dacz­ka, po­lka, i na­pi­sał o tam­tej:

Próż­na twa chlu­ba, nie ko­chaj się w so­bie!

nie wszyst­koć praw­da, com pi­sał o to­bie;

mi­łość mię zwio­dła i przez mię mó­wi­ła,że nad cię nig­dy pięk­niej­sza nie była.

Jako le­li­ja różą prze­pla­ta­na –

zda­la mi się twarz two­ja ma­lo­wa­na,

oczy twe jako gwiaz­dy się bły­ska­ły,

pier­si twe śnie­gu sro­mo­to dzia­ła­ły.

Gniew­li­wość mo­rza śmie­chemś uśmie­rza­ła,

ka­mien­neś ser­ce sło­wy prze­ni­ka­ła; –

te­raz w mych oczach wszyst­ko się zmie­ni­ło;

ob­łud­ne ser­ce wszyst­ko po­ka­zi­ło,

i twa nie­wdzięcz­ność, któ­rą po­ka­zu­jesz

tam, gdzie po­wol­ność i chuć pra­wą, czu­jesz.

Cze­go mi wte­dy sta­tecz­ne na­mo­wy

nie mo­gły wy­bić żad­ną mia­rą z gło­wy,

cze­gom zbyć nie mógł przez zio­ła, przez cza­ry,

to sam dziś wy­znam na się z pra­wej wia­ry:

żem był za­błą­dził w swej nie­mą­drej spra­wie,

a był-cim, je­śli komu, jak żyw pra­wie (1).

Ale żeś tego wdzięcz­na być nie chcia­ła,

da­lej nie bę­dziesz ze mnie słu­gę mia­ła.

To, com ci słu­żył, niech już wni­wecz idzie,

bo jed­nak ten czas kie­dy­kol­wiek przyj­dzie,

że ty, wspo­mniaw­szy na me po­wol­no­ści,

mu­sisz za­pła­kać nie­raz od ża­ło­ści;

a ja, bych (2) jeno o to­bie nie wie­dział,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: