Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

O kawał ziemi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O kawał ziemi - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 362 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Przed dwor­cem ko­lei jed­nej z pod­rzęd­niej­szych sta­cyj prze­cha­dzał się wie­czo­rem dnia czter­na­ste­go maja ja­kiś po­de­szłe­go już wie­ku męż­czy­zna i nie­cier­pli­wie zda­wał się ocze­ki­wać przyj­ścia po­cią­gu od stro­ny Wro­cła­wia, bo co chwi­la pod­cho­dził pod la­tar­nię, spo­glą­dał na ze­ga­rek, to zno­wu za­pusz­czał oczy w ciem­ną prze­strzeń, w któ­rej gu­bi­ły się błysz­czą­ce szy­ny ko­lei. Sta­ru­szek był mały, chu­dy, za­wię­dły, ale ru­chli­wy i pe­łen ży­cia. Twarz jego przy bla­sku la­tar­ni wy­glą­da­ła jak kar­ta geo­gra­ficz­na, po­ry­so­wa­na w róż­nych kie­run­kach zmarszcz­ka­mi, wśród któ­rych małe, żywe, prze­ni­kli­we oczy nie­spo­koj­nie się ru­sza­ły niby dwie kro­ple zok­sy­do­wa­ne­go mer­ku­riu­szu. Ubra­nie nie­zbyt wy­kwint­ne i nie­zgrab­ne, a bar­dziej jesz­cze ży­la­ste, po­czer­nia­łe ręce świad­czy­ły, że to czło­wiek trud­nią­cy się cięż­ką pra­cą. Po­mi­mo tego służ­ba ko­le­jo­wa z wi­docz­nym usza­no­wa­niem za­cho­wy­wa­ła się wzglę­dem nie­go. Na­wet na­czel­nik sta­cji, wy­szedł­szy z biu­ra i uj­rzaw­szy go, z uprzej­mym ukło­nem zbli­żył się do nie­go.

– A, pan Schmidt! – rzekł wi­ta­jąc sta­rusz­ka. – Cóż pana do nas spro­wa­dza? Czy nowy trans­port cyn­ku wy­sy­łasz pan do Wro­cła­wia?

– Nie, pa­nie. Cze­kam na mego chłop­ca.

W sło­wach tych prze­bi­ja­ła się duma, ra­dość, za­do­wo­le­nie.

– Dwa­na­ście lat go nie wi­dzia­łem – mó­wił da­lej – nie chcia­łem bo­wiem, aby so­bie prze­ry­wał na­ukę. Skoń­czył po­li­tech­ni­kę w Pa­ry­żu, po­tem był na prak­ty­ce w Lon­dy­nie, zwie­dził i Nowy Jork, a te­raz wra­ca do domu.

– I obej­mie pań­skie fa­bry­ki, a pan bę­dziesz mógł so­bie wy­po­cząć? Co?…

– Tak ukła­da­łem so­bie daw­niej. Ale te­raz, po głęb­szej roz­wa­dze, wi­dzę, że szko­da by było chłop­ca ob­ró­cić do tego. Dla czło­wie­ka z ta­kim wy­kształ­ce­niem, ja­kie on ma, tu nie ma pola do dzia­ła­nia. Fa­bry­ki moje nie mają wiel­kiej przy­szło­ści, nie mogę ich roz­wi­nąć tak, jak­bym chciał, bo nie ma miej­sca.

– Więc ba­ron za­wsze upar­ty i nie chce panu ustą­pić par­ku?

– Nie chce – od­rzekł krót­ko i z wi­docz­nym nie­za­do­wo­le­niem Schi­midt.

– I nie ma spo­so­bu skło­nie­nia go?

– Będę jesz­cze pró­bo­wał.

W tej chwi­li za­brzę­czał dzwo­nek na sta­cji.

– To sy­gnał? – spy­tał Schmidt, a oczy za­ja­śnia­ły mu ra­do­ścią.

– Tak – od­rzekł na­czel­nik – po­ciąg wy­szedł z ostat­niej sta­cji.

– I bę­dzie tu jak pręd­ko?

– Za dzie­sięć mi­nut.

– To do­brze, to bar­dzo do­brze. Za dzie­sięć mi­nut zo­ba­czę go. Mu­siał się bar­dzo od­mie­nić, zmęż­nieć. Gdym go wy­pra­wiał z domu, miał do­pie­ro lat czter­na­ście. Dziś ma już dwa­dzie­ścia sześć. To od­mie­nia czło­wie­ka. Cie­ka­wy je­stem, czy mnie też po­zna?

Po ostat­nim za­py­ta­niu sta­ry Schmidt za­my­ślił się; my­śli mu­sia­ły być przy­jem­ne, bo uśmie­chał się do nich. Wtem zbli­żył się do­zor­ca ko­le­jo­wy i wrę­czył mu te­le­gram.

– Do mi­nie? – spy­tał Schmidt i po­bladł.

– Tak.

Drżą­cy­mi rę­ko­ma ro­ze­rwał po­śpiecz­nie ko­per­tę i roz­wi­nął pa­pier.

– A… to od mego wspól­ni­ka! rzekł ode­tchnąw­szy. – Na­le­ga o spiesz­ną do­sta­wę cyn­ku. Pi­sze, że z za­mó­wie­nia­mi rady so­bie dać nie może i ra­dzi przy­jąć wię­cej ro­bot­ni­ków. To nie po­dob­na… Gdzież ich po­miesz­czę? Trud­no lu­dzi jak by­dło trzy­mać w ku­pie. A przy tym… do cze­go? Na tych kil­ka ma­szyn, któ­re są w ru­chu, lu­dzi mam do­syć. Póki się fa­bry­ki nie roz­sze­rzą, nie ma co my­śleć o tym.

Scho­wał te­le­gram do kie­sze­ni.

– Jak­że mnie prze­stra­szył tym te­le­gra­mem! – rzekł po chwi­li ocie­ra­jąc chust­ką spo­tnia­łe czo­ło. – My­śla­łem, że od Adol­fa, że mu się co przy­tra­fi­ło w dro­dze.

Spoj­rzał zno­wu na ze­ga­rek.

– Za pięć mi­nut po­wi­nien już tu być. Rzecz dziw­na, jak ta ska­zów­ka dziś mi się po­wo­li suwa. Tyle lat cze­ka­łem spo­koj­nie, a dziś każ­da mi­nu­ta wy­da­je mi się tak dłu­gą… Po­ka­zu­je się z tego, że cier­pli­wość stoi w od­wrot­nym sto­sun­ku do cza­su i prze­strze­ni. Ko­le­je po­skra­ca­ły nam prze­strze­nie i dla­te­go dziś mniej umie­my cze­kać niż daw­niej.

– À pro­pos ko­lei – za­gad­nął na­czel­nik – cóż sły­chać z pań­skim pro­jek­tem po­łą­cze­nia fa­bry­ki z na­szą li­nią?

– Nic nie sły­chać – od­rzekł Schmidt roz­draż­nio­ny nie­co wzmian­ką o tym przed­mio­cie. – Plan go­to­wy…

ale ten wa­riat, ba­ron, nie po­zwa­la pro­wa­dzić dro­gi przez swo­je do­bra i prze­szka­dza mi w uzy­ska­niu kon­ce­sji rzą­do­wej. Po co tacy lu­dzie żyją? Oni tak po­trzeb­ni na świe­cie, jak ka­mie­nie w or­nej zie­mi.

Gwizd zbli­ża­ją­cej się lo­ko­mo­ty­wy prze­rwał roz­mo­wę. Na­czel­nik od­da­lił się do swo­ich za­trud­nień służ­bo­wych, a sta­ry Schmidt zbli­żył się ku szy­nom ko­le­jo­wym. Nie­za­dłu­go uka­za­ły się wśród ciem­no­ści czer­wo­ne la­tar­nie lo­ko­mo­ty­wy, świe­cą­ce jak wil­cze oczy, i dłu­gi sze­reg wa­go­nów, któ­re z ło­sko­tem po­su­wa­ły się po dro­dze, jak po­twor­ny, ol­brzy­mi wąż, dy­szą­cy i wy­rzu­ca­ją­cy z sie­bie kłę­by dymu i pary.

Kon­duk­tor wy­gło­sił na­zwi­sko sta­cji i do­dał:

– Po­ciąg za­trzy­mu­je się dwie mi­nu­ty! Rów­no­cze­śnie otwar­ło się parę drzwi­czek wa­go­nu i kil­ka osób wy­sia­dło. Sta­ry Schmidt, któ­ry oczy­ma rzu­cał nie­spo­koj­nie na pra­wo i na lewo, zbli­żył się spiesz­nie do jed­ne­go wa­go­nu, z któ­re­go wła­śnie wy­sia­dał ja­kiś mło­dy czło­wiek, i gło­sem stłu­mio­nym nie­co wzru­sze­niem za­wo­łał:

– Adolf!

Mło­dy czło­wiek zwró­cił się szyb­ko na ten głos ku nie­mu i zbli­żył się z ra­do­ścią i usza­no­wa­niem. W po­wi­ta­niu ojca z sy­nem nie było unie­sie­nia, wy­krzyk­ni­ków, ale w spoj­rze­niach ich i w to­nie gło­su prze­bi­ja­ło się głę­bo­kie uczu­cie i przy­wią­za­nie.

Sta­ry Schmidt po­waż­nie po­ca­ło­wał syna w czo­ło i spy­tał:

– No, jak się masz, Adolf? Zdrów je­steś?

– Zdrów zu­peł­nie, ko­cha­ny oj­cze – od­rzekł syn ca­łu­jąc go w rękę.

– A gdzie two­je rze­czy?

– Za­raz je od­bio­rę.

– Daj kart­ką, ja pój­dę po nie. Mnie prę­dzej wy­da­dzą. A może głod­ny je­steś? Do domu kil­ka go­dzin jesz­cze. Zje­my so­bie tu ko­la­cję i wy­pi­je­my z na­czel­ni­kiem tu­tej­szej sta­cji kie­li­szek wina za twój szczę­śli­wy po­wrót.

Na­czel­nik w tej chwi­li prze­cho­dził koło nich.

– Za­po­znam cię z nim. To uczci­wy i pra­co­wi­ty czło­wiek.

To po­wie­dziaw­szy, zwró­cił się do na­czel­ni­ka i za­trzy­mu­jąc go rzekł:

– To mój syn.

Sło­wa te po­wie­dział z dumą i za­do­wo­le­niem. W isto­cie, mógł być dum­nym sta­ry fa­bry­kant. Syn bo­wiem jego był wca­le do­rod­nym męż­czy­zną w peł­ni sił i zdro­wia, któ­re świe­żym ru­mień­cem ma­lo­wa­ło się na ogo­rza­łej twa­rzy. Była to pięk­ność mę­ska, doj­rza­ła, o sil­nej bu­do­wie cia­ła, przy­po­mi­na­ją­cej spi­żo­we po­są­gi…

– Nie­po­dob­ny do mnie? Co? – ode­zwał się sta­ry żar­to­bli­wie do na­czel­ni­ka sta­cji. – Wdał się cał­kiem w mat­kę. Była rów­nie słusz­ne­go wzro­stu.

Do roz­ma­wia­ją­cych zbli­żył się ja­kiś blon­dy­na, z bród­ką ze szwedz­ka przy­strzy­żo­ną, tak­że w po­dróż­nym ubra­niu, i po­da­jąc rękę sy­no­wi fa­bry­kan­ta, rzekł:

– No, do wi­dze­nia, Adol­fie. Spo­dzie­wam się, że mnie nie­za­dłu­go od­wie­dzisz; bę­dzie­my mie­li wie­le do po­ga­da­nia…

To po­wie­dziaw­szy, uści­snął rękę Adol­fa i ukło­niw­szy się lek­ko sto­ją­cym obok nie­go, od­szedł ku drzwiom sali, gdzie sie­dzia­ła ja­kaś mło­da dama w to­wa­rzy­stwie męż­czy­zny.

– Któż to taki? – spy­tał Schmidt syna.

– To mój ko­le­ga szkol­ny. Wra­ca z Włoch, gdzie ba­wił przez rok cały ze swo­ją żoną. Mają w tych stro­nach ma­ją­tek. Cie­szę się z tego są­siedz­twa, bo to nie – zły czło­wiek, choć z wy­bu­ja­łą fan­ta­zją i tro­chę za­sta­rza­ły­mi po­ję­cia­mi.

Sta­ry Schmidt nie roz­py­ty­wał się wię­cej o to­wa­rzy­sza po­dró­ży swe­go syna, zbyt za­ję­ty nim sa­mym. Wziął od nie­go kart­kę i po­szedł w stro­nę, gdzie wy­da­wa­no pa­kun­ki, a Adolf z na­czel­ni­kiem we­szli do re­stau­ra­cji. Prze­cho­dząc koło damy, sie­dzą­cej na ław­ce przy wej­ściu do sali, Adolf ukło­nił się.

– To wca­le pięk­na ko­bie­ta – rzekł do nie­go na­czel­nik sta­cji, gdy usie­dli przy sto­le.

– To wła­śnie żona mo­je­go ko­le­gi.

– A ten przy niej sie­dzą­cy męż­czy­zna, to za­pew­ne jej brat?

– Nie; to nie­daw­na zna­jo­mość z Me­dio­la­nu. Po­dob­no po­eta. Je­dzie do nich na czas ja­kiś.

– Ład­na ko­bie­ta – po­wtó­rzył na­czel­nik sta­cji rzu­ca­jąc spoj­rze­nie w stro­nę, gdzie sie­dzia­ła owa dama, owi­nię­ta przed chło­dem nocy w pą­so­wy szal.

Była to jed­na z tych pięk­no­ści, ja­kie nie­czę­sto się spo­ty­ka; jed­na z tych, o któ­rych Du­mas po­wia­da, że mają ry­su­nek. W ru­chach mia­ła wdzięk i ele­gan­cję, li­nie pro­fi­lu szla­chet­ne i czy­ste, twarz bla­dą i czar­ne oczy. Czo­ło może tro­chę było za­chmu­rzo­ne, usta za dum­ne, ale umia­ła ła­go­dzić tę su­ro­wość smęt­nym uśmie­chem, któ­ry na… jej twa­rzy miał naj­roz­ma­it­sze od­cie­nie, po­cząw­szy od ta­kich, w któ­rych uśmiech jest tyl­ko jał­muż­ną, rzu­co­ną z ła­ski, aż do tych, w któ­rych od­sła­nia­ją się sym­pa­tie ser­ca. W tej chwi­li zmę­cze­nie czy znu­dze­nie od­pę­dzi­ło uśmiech, gdy mó­wi­ła do męża, któ­ry zbli­żył się do niej:

– Czy są ko­nie? – spy­ta­ła.

– Są. Za­raz każę prze­nieść rze­czy.

– Ach, jak to dłu­go trwa! to umrzeć moż­na z nu­dów!

– Za­raz po­je­dzie­my.

Mąż od­da­lił się. Dama zwró­ci­ła się do obok sie­dzą­ce­go męż­czy­zny i rze­kła kra­sząc sło­wa uśmie­chem przy­ja­znym:

– Pan pew­nie ża­ło­wać mu­sisz, żeś się dał na­mó­wić do tej po­dró­ży z nami. Znu­dzisz się tu okrop­nie. Po Me­dio­la­nie po­byt w Za­le­siu, to do­praw­dy tyl­ko za po­ku­tę przy­jąć moż­na. Poj­mu­ję wiel­kość pań­skie­go po­świę­ce­nia.

– Nie może być mowy o po­świę­ce­niu tam, gdzie jest tyl­ko przy­jem­ność.

– Mó­wisz pan, jak grzecz­ność każe; ale gdy­by ci te­raz wy­bie­rać było wol­no, z pew­no­ścią wró­cił­byś co prę­dzej do Włoch.

– Pew­ny je­stem, że pani nie… wie­rzysz w to, co mó­wisz.

Lek­ki ru­mie­niec prze­pły­nął przez ala­ba­stry jej twa­rzy i nie śmia­ła spoj­rzeć w twarz męż­czy­zny.

Nie roz­ma­wia­li już wię­cej, bo wła­śnie mąż zbli­żył się i rzekł:

– Je­dzie­my.II

Póź­ną już nocą po­wra­cał Schmidt z sy­nem do domu. Dro­ga ich pro­wa­dzi­ła oko­ło licz­nych fa­bryk, któ­rych wy­so­kie ko­mi­ny bu­cha­ły dy­mem i sy­pa­ły gar­ście iskier. Po­mi­mo że to była noc, w fa­bry­kach wi­dać było świa­tło i ruch. Adolf przy­pa­try­wał się temu z za­ję­ciem.

– Ja­kie tu wiel­kie zmia­ny! – rzekł. – Daw­niej, pa­mię­tam, sta­ły tu nędz­ne wiosz­czy­ny, a dziś fa­brycz­ne osa­dy po­wsta­ły jak­by mia­sta ja­kie.

– I to w prze­cią­gu kil­ku lat. Lu­dzie dep­ta­li tę zie­mię, nie do­my­śla­jąc się, ja­kie skar­by kry­je w so­bie; mar­li z gło­du, gdy mo­gli zo­stać bo­ga­cza­mi. Po­trze­ba było ob­cych lu­dzi na to, któ­rzy prze­my­słem stwo­rzy­li do­bro­byt i wy­pę­dzi­li nę­dzę i le­ni­stwo.

– O ile so­bie przy­po­mi­nam, to i ty, oj­cze, bra­łeś w tym udział?

– I to nie­ma­ły. Te ko­pal­nie były fun­da­men­tem mo­je­go ma­jąt­ku. Wła­śnie bo­wiem w cza­sie, kie­dy po­czę­to ro­bić w tych oko­li­cach po­szu­ki­wa­nia gal­ma­inu wró­ci­łem z za­gra­ni­cy z ma­łym fun­du­szem, uzbie­ra­nym oszczęd­no­ścią i pra­cą, i my­śla­łem otwo­rzyć w mia­stecz­ku po­bli­skim warsz­tat ślu­sar­ski. Tym­cza­sem ba­wi­łem u mego sta­re­go ojca, któ­ry był ko­wa­lem w Za­le­siu.

Wte­dy Żyd karcz­marz na­mó­wił mnie na ku­pie­nie kil­ku ak­cji to­wa­rzy­stwa, zaj­mu­ją­ce­go się eks­plo­ata­cją gal­ma­nu. Ku­pi­łem ośm sztuk po sie­dem­dzie­siąt pięć ta­la­rów. W krót­kim cza­sie ak­cje po­sko­czy­ły na sto dwa­dzie­ścia. Roz­po­czę­to w kil­ku miej­scach ko­pać i bu­do­wać fa­bry­ki. In­te­res szedł świet­nie; gdy na­raz w ko­pal­niach woda się po­ka­za­ła, któ­ra nie tyl­ko prze­rwa­ła „ ale unie­moż­li­wi­ła dal­sze ro­bo­ty. Ak­cje z każ­dym dniem spa­da­ły prze­ra­ża­ją­co. Głów­ny jed­nak po­wód ich spad­ku trzy­ma­no ja­kiś czas w se­kre­cie, a karcz­marz, przez któ­re­go na­by­łem po­przed­nie ak­cje, na­mó­wił mnie do ku­pie­nia jesz­cze kil­ku, któ­re były jego wła­sno­ścią. Sprze­dał mi jej wpraw­dzie bar­dzo ta­nio, bo po sześć­dzie­siąt ta­la­rów, ale za­wsze było to oszu­stwo, bo wnet ak­cje spa­dły na czter­dzie­ści. Za­nie­cha­no cał­kiem ko­pa­nia, któ­re z po­wo­du co­raz sil­niej do­by­wa­ją­cej się wody było nie­po­dob­ne, i ak­cje po­zby­wa­no za bez­cen.

By­łem zruj­no­wa­ny. Trze­ba było roz­stać się z my­ślą za­ło­że­nia warsz­ta­tu i iść za cze­lad­ni­ka do ko­lei. Nie roz­pa­cza­łem jed­nak­że. Już to taka moja była na­tu­ra, że si­ko­ro mi się ja­kie nie­szczę­ście przy­tra­fi­ło, nie upa­da­łem na du­chu, ale szu­ka­łem spo­so­bów ra­tun­ku, a gdy ra­tun­ku nie było, mó­wi­łem so­bie: Co ci zmar­twie­nie po­mo­że? – Ta per­swa­zja była jak ela­stycz­na sprę­ży­na w mej du­szy. Zgię­ta nie­szczę­ściem, pod­no­si­ła się zno­wu nie zła­ma­na i przed­się­bior­czo krzą­ta­ła się na nowo.

Po­wo­li więc za­czą­łem zno­wu w pie­rze po­ra­stać. O ak­cjach, któ­re bez war­to­ści pra­wie po­nie­wie­ra­ły się mię­dzy ludź­mi, za­po­mnia­łem cał­kiem. Nie­raz jed­nak w świę­ta i nie­dzie­le, kie­dy moi ko­le­dzy prze­pę­dza­li czas we­so­ło w pi­wiar­niach i krę­giel­niach, cho­dzi­łem ukrad­kiem w stro­nę za­nie­dba­nych ko­pal­ni i tam, ła­żąc po gli­nia­stych do­łach i za­glą­da­jąc w ciem­ne otwo­ry, wy­pa­try­wa­łem, czy woda nie ustę­pu­je, nie zni­kła ja­kim cu­dem, i roz­my­śla­łem wte­dy nad spo­so­ba­mi osu­sze­nia ko­pal­ni. Było to ma­rze­nie, dzie­ciń­stwo, a jed­nak myśl ta tak ucze­pi­ła się mej gło­wy, że nie­raz we śnie zry­wa­łem się, bo zda­wa­ło mi się, że wi­dzia­łem ko­pal­nie osu­szo­ne, mnó­stwo ro­bot­ni­ków krzą­ta­ją­cych się oko­ło nich. Jak się póź­niej po­ka­za­ło, ma­rze­nie to moje mia­ło swo­je pod­sta­wy, w prze­czu­ciach mo­ich był grunt re­al­ny. W tym cza­sie po­zna­łem się z mat­ką two­ją. Była ona cór­ką wła­ści­cie­la pi­wiar­ni, u któ­re­go scho­dzi­li­śmy się wie­czo­ra­mi. Dziew­czy­na była ma­ło­mów­na i dzi­ka tro­chę, ale pra­co­wi­ta i uczci­wa. Nie­dłu­gie­go trze­ba było cza­su, by­śmy się po­zna­li i po­ko­cha­li. Oj­ciec jej nie ro­bił trud­no­ści, bo sta­ry chciał już wy­po­cząć so­bie, a i lata cór­ki nie po­zwa­la­ły już cze­kać i na­my­ślać się. Wkrót­ce od­by­ły się za­ręcz­ny, a w parę mie­się­cy po­tem we­se­le. Oj­ciec od­stą­pił nam pi­wiar­ni. Żona trud­ni­ła się in­te­re­sem, a ja pra­co­wa­łem, jak daw­niej, w fa­bry­ce przy ko­lei.

Jed­ne­go dnia, kie­dy wró­ci­łem od ro­bo­ty, za­sta­łem w izbie go­ścin­nej dwóch po­dróż­nych, któ­rzy po­chy­le­ni nad kar­tą geo­gra­ficz­ną, żywo o czymś roz­pra­wia­li. Wy­ra­zy: ko­pal­nie, gal­man, ak­cje, któ­re za­chwy­ci­łem z ich roz­mo­wy, obu­dzi­ły moje za­ję­cie i zwró­ci­ły moją uwa­gę na nie­zna­jo­mych. Przy­su­ną­łem się nie­znacz­nie i pil­nie pod­słu­chi­wa­łem ich roz­mo­wę. Do­wie­dzia­łem się, iż rze­czy­wi­ście przed­mio­tem ich roz­mo­wy były owe za­la­ne ko­pal­nie, że przy­je­cha­li w celu zba­da­nia ich i wy­da­nia sta­now­cze­go sądu o ich war­to­ści. Na dru­gi dzień za­żą­da­li prze­wod­ni­ka, któ­ry by im wska­zał owe ko­pal­nie. Ofia­ro­wa­łem się na ich usłu­gi, by­łem bo­wiem cie­ka­wy usły­szeć, co po­wie­dzą. Je­den z nich był, jak póź­niej zmiar­ko­wa­łem, in­ży­nie­rem, a dru­gi geo­lo­giem. Obaj do­kład­nie obej­rze­li ko­pal­nie, ba­da­li rudą, za­pusz­cza­li son­dę w jamy i zgo­dzi­li się na to, że ko­pal­nie te w ży­cie wpro­wa­dzo­ne być mogą i że mają świet­ną przy­szłość. Ser­ce za­bi­ło mi moc­no z ra­do­ści, uśpio­ne na­dzie­je od­ży­ły we mnie, ma­rze­nie, z któ­rym wsty­dzi­łem się wy­da­wać przed ludź­mi, za­czę­ło się urze­czy­wist­niać. Nie zdra­dzi­łem się jed­nak z mo­imi uczu­cia­mi przed nie­zna­jo­my­mi. Na­wet przed żoną nie wy­spo­wia­da­łem się z tego. Ale za­raz po od­jeź­dzie nie­zna­jo­mych, za­czą­łem się roz­py­ty­wać o ak­cje, któ­re wie­lu ro­bot­ni­ków i Ży­dów w oko­li­cy mia­ło, a któ­re moż­na było na­być za bez­cen. Ku­po­wa­łem też, gdzie mo­głem, po dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści ta­la­rów, jak się dało. Za­po­ży­czy­łem się na­wet u te­ścia i zna­jo­mych, by jak naj­wię­cej ak­cji zgro­ma­dzić. Lu­dzie sprze­da­wa­li mi je z po­błaż­li­wym uśmie­chem, ru­sza­li ra­mio­na­mi nad moją ope­ra­cją fi­nan­so­wą i na­zwa­li mnie sza­leń­cem.

W kil­ka­na­ście jed­nak dni zmie­ni­li zda­nie. Przy­był bo­wiem ja­kiś agent domu ban­kier­skie­go z Ber­li­na i po­czął się roz­py­ty­wać o te ak­cje. Lu­dziom się wte­dy oczy otwo­rzy­ły. Mia­łem w ręku prze­szło trzy ty­sią­ce ak­cji. Agent ofia­ro­wał mi za nie po osiem­dzie­siąt, po­tem po sto, ale nie ustą­pi­łem. Nie­za­dłu­go spro­wa­dzo­no ma­chi­ny do pom­po­wa­nia wody, osu­szo­no ko­pal­nie: fa­bry­ki jed­na po dru­giej po­wsta­wa­ły z szyb­ko­ścią; w prze­cią­gu trzech lat oko­li­ca naj­bliż­sza ko­lei pod­nio­sła się nie­sły­cha­nie; ak­cje po­sko­czy­ły na sto osiem­dzie­siąt, a ja z ubo­gie­go cze­lad­ni­ka sta­łem się na­gle wła­ści­cie­lem fa­bry­ki, war­tu­ją­cej dwa­kroć sto ty­się­cy ta­la­rów. Bied­na mat­ka two­ja nie do­cze­ka­ła się już tej chwi­li try­um­fu mego: w parę lat po two­im przyj­ściu na świat umar­ła. Oj­ciec mój po­prze­dził ją. Kło­po­ty i zmar­twie­nia fa­mi­lij­ne, za­tar­gi z dzie­dzi­cem, któ­ry się z nim bar­dzo źle ob­szedł, do­bi­ły go. Nie mo­głem mu wte­dy jesz­cze nic po­móc, bo to był wła­śnie czas, gdy naj­cię­żej bo­ry­kać się mu­sia­łem z lo­sem. Kie­dy mi się szczę­ście uśmiech­nę­ło, sta­ry już daw­no le­żał w zie­mi. Nie mo­gąc nic zro­bić dla ży­we­go – umar­łe­mu po­sta­wi­łem gro­bo­wiec. Pa­mię­tasz ten gro­bo­wiec, oto­czo­ny szta­chet­ka­mi, pod któ­rym nie­raz ba­wi­łeś się z pia­stun­ką? To gro­bo­wiec dziad­ka twe­go, po­sta­wio­ny na tym miej­scu, gdzie sta­ła kuź­nia jego. Całą bo­wiem osa­dę Za­le­sia ku­pi­łem od wło­ścian. Było w tym po tro­chu przy­wią­za­nia do miej­sca, w któ­rym się uro­dzi­łem, po tro­chu chęć do­ku­cze­nia ba­ro­no­wi, któ­ry nie­chęt­nym okiem pa­trzył, jak w środ­ku jego ma­jęt­no­ści roz­sia­dłem się z mo­imi fa­bry­ka­mi, ale głów­nie po­wo­do­wał mną in­te­res, gdyż obzna­jo­miw­szy się z prak­ty­ki z po­kła­da­mi zie­mi, prze­ko­na­łem się, że ruda w Za­le­siu więk­szy nie­rów­nie daje pro­cent niż do­tych­cza­so­we na­sze ko­pal­nie. Sprze­da­łem więc fa­bry­kę i ku­piw­szy wło­ściań­skie osa­dy w Za­le­siu, po­czą­łem się bu­do­wać. Kie­dyś wy­jeż­dżał z domu, osa­da była jesz­cze mała, za­le­d­wie parę ko­mi­nów ster­cza­ło nad da­cha­mi fa­bryk. Dziś jest już ich kil­ka i wszyst­kie w ru­chu. Pięć­set ro­bot­ni­ków za­trud­niam w ko­pal­niach i fa­bry­kach. A mógł­bym ich licz­bę po­dwo­ić, gdy­by moż­na roz­prze­strze­nić fa­bry­ki.

– Czyż nie da­ło­by się za­ku­pić coś zie­mi od wła­ści­cie­la Za­le­sia? – spy­tał syn, któ­ry do­tąd w mil­cze­niu i z uwa­gą słu­chał opo­wia­da­nia ojca.

– Sta­ry ba­ron ani chce o tym sły­szeć. Dym fa­brycz­ny szko­dzi jego pań­skie­mu no­so­wi, war­cze­nie ma­chin prze­ry­wa mu sen; za­miast fa­brycz­nych ko­mi­nów wo­lał­by sta­wiać feu­dal­ne zam­ki.

Fa­bry­ki moje są mu solą w oku. Róż­nych już spo­so­bów uży­wał, aby mnie się po­zbyć, aby mnie znisz­czyć. Raz na­wet użył dość ener­gicz­ne­go spo­so­bu, bo od­cią­gnął mi wszyst­kich ro­bot­ni­ków, da­jąc im za­ję­cie w swo­im ma­jąt­ku po ba­jecz­nie wy­so­kich ce­nach. Fa­bry­ki moje usta­ły na­raz, kre­dyt chwiać się po­czął, spól­ni­cy chcie­li mnie od­stę­po­wać. Ale się ją­łem wszel­kich środ­ków, aby unik­nąć ka­ta­stro­fy. Wy­tę­ży­łem całą usil­ność, by prze­trzy­mać kry­zys. Spro­wa­dzi­łem ro­bot­ni­ków ze Ślą­ska, za­cią­gną­łem po­życz­kę i wal­czy­łem na wy­trzy­ma­ne z ba­ro­nem.

Ener­gia moja zwy­cię­ży­ła. Ba­ron nie był w moż­no­ści dłu­go opła­cać tak hoj­nie ro­bot­ni­ków, zwłasz­cza że ro­bo­ta koło ja­kiejś wil­li czy za­mczy­ska, któ­re sta­wiał, skoń­czy­ła się. Ro­bot­ni­cy zo­sta­li bez ro­bo­ty, mar­li z nę­dzy i wra­ca­li do mnie, pro­sząc ze łza­mi o za­ro­bek, a prze­kli­na­jąc ba­ro­na.

Po tym nie­uda­łym ata­ku na mnie pro­po­no­wa­łem zno­wu ba­ro­no­wi sprze­da­nie mi par­ku do­ty­ka­ją­ce­go do mo­ich fa­bryk. Nie od­po­wie­dział na­wet na mój list. Chcia­łem po­tem przez las, któ­rym te­raz je­dzie­my, po­pro­wa­dzić ko­lej i złą­czyć ją z głów­ną li­nią. Ko­lej taka uła­twi­ła­by nie­sły­cha­nie trans­port wy­ro­bów mo­ich, pod­nio­sła­by war­tość fa­bryk, a i dla oko­li­cy by­ła­by ko­rzyst­na, zwłasz­cza że prze­pro­wa­dze­nie jej da­ło­by się zro­bić ma­łym kosz­tem. Dro­ga rów­na jak po sto­le; za­le­d­wie kil­ka stru­mie­ni ją prze­rzy­na, przez któ­re trze­ba by prze­rzu­cić parę most­ków nie­kosz­tow­nych. Po­da­łem o kon­ce­sję do rzą­du; spra­wa ta le­ża­ła w mi­ni­ste­rium czas dłu­gi za sta­ra­niem ba­ro­na. Uży­wał wszel­kich środ­ków, aby mi kon­ce­sji nie udzie­lo­no.

– I ja­kiż po­wód tej kon­se­kwent­nej nie­chę­ci ba­ro­na?

– Róż­ne są po­wo­dy – od­rzekł Schmidt za­gad­ko­wo – naj­waż­niej­szy jed­nak ten, że sta­ry ba­ron ze wstrę­tem pa­trzy na ten ruch prze­my­sło­wy, co zwol­na ogar­nia ich ma­jęt­no­ści, w któ­rych do­tąd tu­czy­li się kosz­tem pra­cy in­nych, nie umie­jąc nic, jak tyl­ko uży­wać ży­cia, ba­wić się i we­ge­to­wać.

To, co prze­mysł stwo­rzył, on na­zy­wa pro­zą, ma­te­ria­li­zmem, któ­ry pod­ko­pu­je ich ist­nie­nie, i dla­te­go ob­wa­ro­wał się przed po­stę­pem, któ­ry gwał­tem zdo­by­wa so­bie co­raz to więk­sze ob­sza­ry, i po­sta­no­wił wal­czyć do upa­dłe­go w obro­nie daw­nych tra­dy­cji i daw­ne­go po­rząd­ku, w obro­nie ide­ału i po­ezji, któ­rą my mamy ni­we­czyć i tę­pić. Ot! dzi­wak i wa­riat.

– I nie ma spo­so­bu prze­ko­na­nia go?

– Nie pró­bo­wa­łem tego, boby się na nic nie zda­ło. Mam jed­nak spo­sób zmu­sze­nia go do ustą­pie­nia. Ba­ron wy­da­je bez ra­chun­ku na dzi­wacz­ne za­chcian­ki, na fan­ta­zje pań­skie. To­też prze­sza­stał całą pięk­ną nie­gdyś for­tu­nę. Dziś sie­dzi po uszy w rę­kach ży­dow­skich. Lada chwi­la przyjść musi do li­cy­ta­cji pu­blicz­nej. Na­by­łem kil­ka więk­szych we­ksli jego, będę więc wte­dy mógł ła­two przyjść do po­sia­da­nia tego par­ku, któ­re­go mi te­raz do­bro­wol­nie od­stą­pić nie chce. Kie­dy wal­ka, to wal­ka.

Fur­man, wio­zą­cy ich, zdrzem­nął się na koź­le, ko­nie w piasz­czy­stej zie­mi bro­dzi­ły po­wo­li. Schmidt zbu­dził fur­ma­na i ka­zał mu spiesz­niej po­pę­dzać ko­nie.

– Nie­za­dłu­go sta­nie­my na miej­scu – rzekł do syna. – Las się już prze­rze­dza. Za chwi­lę zo­ba­czysz moje dzie­ło, moją fa­brycz­ną ko­lo­nię.

W isto­cie las rzed­niał; przez drze­wa prze­glą­da­ło nie­bo za­czer­wie­nio­ne.

– Czy­by to już świ­ta­ło? – spy­tał Schmidt, usi­łu­jąc na ze­gar­ku do­pa­trzyć po­ło­że­nia ska­zó­wek.

Za­czer­wie­nie­nie co­raz się wzma­ga­ło i ob­ję­ło po­ło­wę nie­ba. Sta­re­go Schmid­ta to za­nie­po­ko­iło i zdzi­wi­ło. Na­raz, wła­śnie gdy wy­jeż­dża­li z lasu, wśród czar­nych ko­mi­nów po­ka­zał się zło­ci­sty pło­mień, któ­ry wę­ży­kiem prze­bie­gał po da­chu jed­ne­go bu­dyn­ku.

– To nie świt, to po­żar! – za­wo­łał Schmidt na­gle i gło­sem sil­nym krzyk­nął na woź­ni­cę:

– Pędź, co koń wy­sko­czy!

Fur­man za­ciął ko­nie, brycz­ka ska­ka­ła po ka­mie­niach, cią­gnio­na szpar­ko przez ga­lo­pu­ją­ce ru­ma­ki. Sta­ry Schmidt stał w brycz­ce, trzy­ma­jąc się ra­mie­nia fur­ma­na, i wpa­try­wał się w ogień, ro­sną­cy w jego oczach. Z nie­bez­pie­czeń­stwem przy­by­ło star­co­wi sił i ży­cia.

– To szo­pa się pali – rzekł. – Nikt nie spie­szy na ra­tu­nek, wi­docz­nie śpią wszy­scy i nie wie­dzą o ni­czym.

– Ja­ku­bie! – rzekł ener­gicz­nie do fur­ma­na – koło dzwon­ni­cy zsią­dziesz i pój­dziesz dzwo­nić na gwałt, by zbu­dzić lu­dzi. Ja śpie­szę z koń­mi po si­kaw­kę, a ty, Adol­fie, po­bie­gniesz do ognia i bę­dziesz kie­ro­wał obro­ną. Ja­ku­bie, pod­ci­naj ko­nie, choć­by paść mia­ły. Tu idzie o moją for­tu­nę.

Fur­man sma­gał ko­nie bez li­to­ści, na­gląc je do sza­lo­ne­go pędu, bo ogień co­raz szer­szym bu­chał pło­mie­niem, gro­żąc są­sied­nim za­bu­do­wa­niom, a ka­wał jesz­cze dro­gi od­dzie­lał ich od fa­bry­ki. Kie­dy do­pa­dli do pierw­szych dom­ków ro­bot­ni­czych, po­żar już na do­bre się roz­sza­lał. Woź­ni­ca rzu­cił lej­ce panu i ze­sko­czyw­szy z wóz­ka, po­biegł ku dzwon­ni­cy.

Za chwi­lę jęk dzwo­nu gwał­tow­ny, czę­sty, ode­zwał się wśród za­bu­do­wań fa­brycz­nych; nikt jed­nak nie ru­szał się, w żad­nym okien­ku nie bły­snę­ło świa­tło na ten alarm. Echo dzwo­nu tłu­kło się wśród strasz­li­we­go mil­cze­nia, któ­re prze­ra­ża­ło sta­re­go Schmid­ta.

– Co zna­czy ta gro­bo­wa ci­sza? Nikt się nie ru­sza na głos dzwo­nu. Ośle­pia­ją­cy blask po­ża­ru ni­ko­go nie obu­dził… W tym jest coś nad­zwy­czaj­ne­go.

W oczach mó­wią­ce­go, oświe­co­nych łuną po­ża­ru, ma­lo­wał się nie­po­kój i dzi­ka ener­gia. Lej­ca­mi i gło­sem na­glił ko­nie, pę­dząc pro­sto, na oślep, ku pa­lą­cym się bu­dyn­kom.

Kil­ka cie­niów ludz­kich za­ry­so­wa­ło się na tle ja­sne­go ognia i krzą­ta­ło się bez­rad­nie koło nie­go, nie wie­dząc, co ro­bić.

– Adol­fie! śpiesz do nich! – rzekł Schmidt za­trzy­mu­jąc w pę­dzie brycz­kę – ja jadę po si­kaw­ki i lu­dzi.III

Wśród dymu i ognia z nie­sły­cha­ną od­wa­gą się uwi­jał w naj­nie­bez­piecz­niej­szych miej­scach na­ra­żał się bez wzglę­du na sie­bie i ra­to­wał fa­mi­lie ro­bot­ni­ków, któ­re ogień śpią­ce za­sko­czył. Była chwi­la, w któ­rej o mało nie padł ofia­rą wła­sne­go po­świę­ce­nia się. Było to koło miesz­ka­nia do­zor­cy, pod któ­rym w piw­ni­cach znaj­do­wa­ły się skła­dy naf­ty. Ogień ogar­nął już przed­nią część bu­dyn­ku, była więc oba­wa, że nie­za­dłu­go do­sta­nie się do piw­nic i na­stą­pi wy­buch, któ­ry po­więk­szył­by po­żar i roz­niósł sze­ro­ko. Przy­tom­ny ma­szy­ni­sta, kie­ru­ją­cy tu obro­ną, wnet po­śpie­szył z ludź­mi w stro­nę, gdzie wy­cho­dzi­ło okra­to­wa­ne okno od piw­ni­cy i miał za­miar za­sy­pać loch piw­ni­czy na­wo­zem i czę­stym po­le­wa­niem go si­kaw­ka­mi unie­mo­żeb­nić do­sta­nie się tam ognia. Gdy się w tym celu zbli­żo­no do okien­ka, spo­strze­żo­no mło­dą dziew­czy­nę, któ­ra przez kra­ty wy­cią­ga­ła ręce i roz­pacz­nie wo­ła­ła o ra­tu­nek. Była to cór­ka do­zor­cy, któ­ra w cza­sie nie­obec­no­ści ojca, prze­bu­dzo­na za­pew­ne pło­mie­niem, co był ob­jął już drzwi i okna, w prze­stra­chu schro­ni­ła się do piw­ni­cy. Ogień mu­siał ją tam pręd­ko do­się­gnąć, bo wraz z rę­ko­ma nie­szczę­śli­wej kłę­by dymu tło­czy­ły się już przez kra­tę. Ma­szy­ni­sta wi­dział, że na wy­ko­na­nie jego za­mia­ru już za póź­no. O ra­to­wa­niu dziew­czy­ny nikt nie my­ślał na­wet, bo się to wy­da­wa­ło nie­po­dob­nym.

Wtem zja­wił się Adolf. Na krzyk dziew­czy­ny po­rwał od sto­ją­ce­go przy nim ro­bot­ni­ka ki­lof i po­biegł bez na­my­słu do okien­ka, wo­ła­jąc in­nych za sobą. Na próż­no lu­dzie, obok sto­ją­cy, ostrze­ga­li go krzy­kiem o nie­bez­pie­czeń­stwie – nie zwa­żał na to i ki­lo­fem po­czął rą­bać mur koło okien­ka, chcąc po­móc dziew­czy­nie do wy­do­sta­nia się z lo­chu. Ten czyn sza­lo­nej od­wa­gi i po­świę­ce­nia obu­dził szmer po­dzi­wu w pa­trzą­cych.

Py­ta­no, kto to taki, gdyż ro­bot­ni­cy nie zna­li go jesz­cze. Fur­man, któ­ry przy­pad­kiem nad­szedł, ob­ja­śnił ich, że to syn dzie­dzi­ca. To do­da­ło wie­lu od­wa­gi. Jaki taki po­my­ślał so­bie, że śmia­ło może na­ra­zić swo­je mi­zer­ne ży­cie, je­że­li syn bo­ga­te­go wła­ści­cie­la tak ry­zy­kow­nie na­ra­ża swo­je. Rzu­co­no się więc z ki­lo­fa­mi na po­moc, od­rą­ba­no mur koło kra­ty i nie tyl­ko uda­ło się ura­to­wać 'dziew­czy­nę, ale na­wet za­sy­pać loch i wstrzy­mać po­żar u drzwi piw­ni­cy. Adolf wy­szedł bez szwan­ku z nie­bez­pie­czeń­stwa, tyl­ko upa­da­ją­ca głow­nia wy­pie­kła mu czar­ne zna­mię na czo­le. Sta­ry Schmidt, któ­ry wła­śnie przy­był w to miej­sce, w chwi­li gdy syn jego, osło­nię­ty kłę­ba­mi dymu, ude­rzał sil­nie w mur ki­lo­fem, stru­chlał i ze­sztyw­niał z prze­ra­że­nia. Znał bo­wiem całą wiel­kość nie­bez­pie­czeń­stwa. Nie miał siły utrzy­mać w ręce węża si­kaw­ki, upu­ścił go bez­wład­nie, zo­sta­wia­jąc in­nym tę ro­bo­tę, a sam, nie­ru­cho­my, jak­by ska­mie­nia­ły, stał i pa­trzył sztyw­ny­mi oczy­ma przed sie­bie. Nie miał na­wet siły krzyk­nąć ani po­bie­gnąć na ra­tu­nek syna. Do­pie­ro kie­dy nie­bez­pie­czeń­stwo mi­nę­ło, gdy okrzyk ra­do­sny ro­bot­ni­ków do­le­ciał do jego uszu – sztyw­ne oczy pu­ści­ły łzy ob­fi­te i sta­ry, drżąc ze wzru­sze­nia i pła­cząc jak dziec­ko, rzu­cił się na ra­mio­na syna, któ­ry się zbli­żył ku nie­mu.

– Nie­po­czci­we, nie­do­bre dziec­ko! – mó­wił łka­jąc i ści­ska­jąc go – tak się na­ra­żać! A czy ty nie wiesz, że ja mam cie­bie jed­ne­go tyl­ko? Ty, ty, ty la­da­co! chcia­ło ci się zu­cha uda­wać!

– Nie, ko­cha­ny oj­cze, ale chcia­łem ra­to­wać nie­szczę­śli­wą, a za­ra­zem nasz ma­ją­tek. Bo zda­je mi się, że gdy­by po­żar był się do­stał do skła­du naf­ty, nie obro­ni­li­by­śmy już za­kła­du. Wszak praw­da?

Ro­bot­ni­cy, sto­ją­cy Obok i przy­pa­tru­ją­cy się tej sce­nie, przy­świad­czy­li gło­śno.

– Pal li­cho za­kład! – rzekł z fer­wo­rem Schmidt. – Wo­lał­bym stra­cić sto ta­kich fa­bryk niż cie­bie jed­ne­go. Nie po­my­śla­łeś o tym. A to co? – spy­tał str­wo­żo­ny spoj­rzaw­szy na czar­ną bli­znę na czo­le.

– To spa­lo­na skó­ra, za kil­ka dni zgi­nie bez śla­du.

– To twój or­der, moje dziec­ko – rzekł Schmidt z dumą i po­ca­ło­wał syna w spa­lo­ne miej­sce. – Ci, co mor­du­ją lu­dzi i palą mia­sta, nie będą mie­li nig­dy tak szla­chet­nych or­de­rów.

– Niech żyje nasz pa­nicz! – za­wo­ła­li chó­rem roz­rzew­nie­ni ro­bot­ni­cy pod­rzu­ca­jąc czap­ki w górę.

Wśród tego ogól­ne­go za­ję­cia się wszyst­kich czy­nem szla­chet­ne­go mło­dzień­ca, je­den czło­wiek, któ­ry może naj­wię­cej miał wzglę­dem nie­go obo­wiąz­ków wdzięcz­no­ści, stał na boku i po­nu­ro spo­glą­dał na gro­ma­dę ota­cza­ją­cą Adol­fa. Był to oj­ciec ura­to­wa­nej dziew­czy­ny, do­zor­ca Ja­kub. Ro­bot­ni­cy na­zy­wa­li go Mru­kiem, bo stro­nił od lu­dzi i nie­rad z nimi roz­ma­wiał. Za­wsze po­nu­ry, mil­czą­cy, za­sę­pio­ny cho­dził i nikt się też nie ubie­gał o jego zna­jo­mość, bo cała jego po­stać od­py­cha­ła od sie­bie i wstręt bu­dzi­ła. Spoj­rze­nie miał ta­kie, jak­by dzie­sięć wsi spa­lił, a twarz po­dłuż­na, wklę­sła, ja­kie­goś ciem­ne­go, bla­do­si­ne­go ko­lo­ru, żół­ty­mi pla­ma­mi pie­gów cent­ko­wa­na, nie­mi­łe ro­bi­ła wra­że­nie.

Zda­wa­ło się nie­po­do­bień­stwem, żeby moż­na być szcze­rym lub we­so­łym w to­wa­rzy­stwie tego czło­wie­ka. Na­wet cór­ka, co była je­dy­ną isto­tą, z któ­rą roz­ma­wiał ser­decz­niej, któ­rą ko­chał, w to­wa­rzy­stwie jego na­bra­ła po­sęp­no­ści i zdzi­cza­ła po tro­chu. Nie­któ­rzy mie­li Mru­ka za czło­wie­ka złe­go i bali się go, inni mó­wi­li, że to już na­tu­ra taka, ale ci na­wet nie sta­ra­li się zbli­żyć do nie­go.

Cier­pia­no go za­le­d­wie. Sam wła­ści­ciel go nie lu­bił, trzy­mał go wię­cej z obo­wiąz­ku wdzięcz­no­ści, gdy bo­wiem oj­ciec Schmid­ta stra­cił miej­sce W do­brach ba­ro­na, Ja­kub dał mu wte­dy w swej cha­cie schro­nie­nie. Wpraw­dzie zro­bił to wię­cej dla upo­ko­rze­nia sta­re­go niż przez li­tość, dla po­ka­za­nia mu, że musi po­trze­bo­wać ła­ski tego, któ­re­mu cór­ki swej w za­męż­cie dać nie chciał, i nie­raz pa­stwił się wy­mów­ka­mi nad do­go­ry­wa­ją­cym star­cem; jed­nak Schmidt pa­mię­tał za­wsze, że oj­ciec jego sko­nał w cha­cie tego czło­wie­ka, i sko­ro przed ro­kiem Ja­kub, ob­dar­ty i zu­bo­ża­ły, zja­wił się u nie­go, pro­sząc o służ­bę, nie na­my­ślał się ani chwi­li i dał mu miej­sce do­zor­cy w ko­pal­niach. Chciał przez to może tak­że na­gro­dzić krzyw­dę, jaką daw­niej wy­rzą­dził był Ja­ku­bo­wi. Gdy bo­wiem ten, bę­dąc jesz­cze lo­ka­jem we dwo­rze, sta­rał się o sio­strę jego – Schmidt, kie­ru­jąc się tu wię­cej uprze­dze­niem i wstrę­tem, jaki czuł do Ja­ku­ba, niż słusz­no­ścią, bar­dziej niż oj­ciec sprze­ci­wiał się temu mał­żeń­stwu.

Po­tem sio­stra ta zni­kła bez wie­ści, a Schmidt z tego po­wo­du za­wsze so­bie ro­bił wy­mów­ki, że gdy­by nie był kie­ro­wał się uprze­dze­niem, sio­stra jego i Ja­kub by­li­by może szczę­śli­wy­mi ze sobą. Przy­jął więc do służ­by Ja­ku­ba, pła­cąc tym nie­ja­ko dług z prze­szło­ści i na­wet le­piej go upo­sa­żył niż in­nych do­zor­ców. Nie zdo­łał jed­nak tym przy­wią­zać go do sie­bie. Mruk był za­wsze mru­kiem, od­lud­kiern, nie umiał ani pro­sić, ani dzię­ko­wać.

I te­raz wła­śnie nie mógł zde­cy­do­wać się iść po­dzię­ko­wać Adol­fo­wi za oca­le­nie cór­ki. Był wzru­szo­ny szla­chet­nym po­świę­ce­niem się syna Schmid­ta, nie mógł nie czuć wdzięcz­no­ści za oca­le­nie cór­ki, je­dy­nej na świe­cie isto­ty, któ­ra nie stro­ni­ła od nie­go i do któ­rej on się przy­wią­zał, a jed­nak nie mógł zna­leźć czy dość śmia­ło­ści, czy chę­ci, aby zbli­żyć się do mło­dzień­ca i po­wie­dzieć mu słów kil­ka. Z nie­spo­koj­nych jego ru­chów i czę­stych spoj­rzeń, rzu­ca­nych w stro­nę, gdzie stał Adolf, wi­dać było, że na­my­ślał się, czy iść, czy nie iść. Ale za­nim się na­my­ślił, Schmidt z sy­nem już ode­szli do domu. Nikt nie zwra­cał uwa­gi na dziw­ne za­cho­wa­nie się sta­re­go Mru­ka, nikt się na­wet nie dzi­wił, że nie zdo­był się na po­dzię­ko­wa­nie Adol­fo­wi, tak nie spo­dzie­wa­li się od nie­go cze­goś po­dob­ne­go, zwłasz­cza że wi­dzie­li, iż był za­ję­ty cór­ką, któ­ra z prze­stra­chu do­sta­ła kon­wul­sji. Nie zwa­ża­jąc więc na nie­go wca­le, po­roz­cho­dzi­li się ga­sić do­pa­la­ją­ce się głow­nie. Mruk spoj­rzał za nimi po­gar­dli­wie, zło­wro­go i mru­czał:

– Dla­cze­go ża­den z nich nie zro­bił tego? Dla­cze­go wła­śnie on? Ja nie chcę im być nic wi­nien; oni mnie dłuż­ni być po­win­ni.

W tej chwi­li cór­kę, któ­rą trzy­mał Mruk w ob­ję­ciach, opu­ści­ły kon­wul­sje; ode­tchnę­ła cięż­ko, błęd­ny­mi oczy­ma oglą­da­ła się wko­ło, usi­łu­jąc so­bie przy­po­mnieć, co się z nią sta­ło. Po­tem spoj­rza­ła na ojca i spy­ta­ła:

– Oj­cze, gdzie ten pięk­ny pan, co mnie wy­ra­to­wał?

– Po­szedł, już po­szedł – od­mruk­nął nie­chęt­nie sta­ry.

– Gdzie po­szedł?

– Albo ja wiem.

– Kto on jest? Ja mu­szę się do­wie­dzieć. Nie mo­gła­bym żyć spo­koj­nie, gdy­bym mu nie po­dzię­ko­wa­ła. Win­nam mu ży­cie.

– Nie ma po­trze­by – od­rzekł pół­gło­sem sta­ry. – Gdy­by przy­szło do ob­ra­chun­ku mię­dzy nami, to może by się po­ka­za­ło, że nie my im, ale oni mnie są jesz­cze win­ni.V

W kil­ka dni po­tem Adolf w se­kre­cie przez oj­cem wy­brał się z wi­zy­tą do Je­rze­go.

Za­le­d­wie mi­nął słu­py gra­nicz­ne, któ­re, groź­nie pa­trząc na sie­bie z dwóch stron rowu, sta­ły na stra­ży po­sia­dło­ści Schmid­ta i ba­ro­na, uczuł za­raz, że się znaj­du­je w od­mien­nej at­mos­fe­rze. Wszyst­ko, po­cząw­szy od her­bow­ne­go zna­ku na ta­bli­cy, tchnę­ło pań­ską dumą, im­po­no­wa­ło wspa­nia­ło­ścią i gu­stem; wszę­dzie czuć było wszech­wład­ny wpływ czło­wie­ka, któ­ry po­pra­wiał i na­gi­nał na­tu­rę po­dług swo­ich upodo­bań i ar­ty­stycz­nych fan­ta­zji; wszę­dzie oko spo­ty­ka­ło peł­no nie­spo­dzia­nek, umie­jęt­ną stwo­rzo­nych ręką. Skie­ro­wa­no bieg stru­my­ka i rzu­co­no go ka­ska­dą po­nad sztucz­nie utwo­rzo­ną gro­tą; wśród ciem­nych ścian świer­ko­we­go lasu zro­bio­no miej­sce słoń­cu i sze­ro­kiej po­la­nie, na któ­rej stał mo­drze­wio­wy sza­łas w szwaj­car­skim gu­ście; gdzie in­dziej zno­wu, po­nad gę­stym skle­pie­niem li­ści, wzno­si­ły się go­tyc­kie wie­życz­ki ja­kiejś ru­in­ki, osło­nię­tej blusz­czem; to zno­wu wa­bi­ły chło­dem ta­jem­ni­cze, ciem­ne ale­je, gi­ną­ce wśród klom­bów drzew, prze­ślicz­nie ugru­po­wa­nych.

W ca­łym urzą­dze­niu par­ku było wie­le sma­ku i fan­ta­zji; oba­wa jed­no­staj­no­ści i znu­że­nia wy­si­la­ła fan­ta­zję na po­my­sły naj­ory­gi­nal­niej­sze i naj­roz­ma­it­sze. Park był od go­ściń­ca od­gro­dzo­ny wy­so­kim wa­tem, na któ­rym w kil­ku miej­scach przy­bi­to na słu­pach ta­bli­ce za­ka­zu­ją­ce prze­kra­cza­nia wału i cho­dze­nia po par­ku pod naj­su­row­szą karą. Do­zor­cy ga­jo­wi ści­śle prze­strze­ga­li tego na­ka­zu, i nie­je­den z ro­bot­ni­ków Schmid­ta, któ­ry dla od­po­czyn­ku po pra­cy i ode­tchnie­nia bal­sa­micz­nym po­wie­trzem wśród ciem­nych drzew za­kradł się do par­ku, cięż­ko za tę chwi­lo­wą roz­kosz od­po­ku­to­wał. To­też każ­dy omi­jał z prze­stra­chem czar­ne ta­bli­ce, ale za to przy każ­dej nada­rzo­nej spo­sob­no­ści z przy­jem­no­ścią psuł i nisz­czył, co się dało.

Wro­gie uspo­so­bie­nie sta­re­go Schmid­ta udzie­la­ło się cze­la­dzi. To­też nie­raz za­pusz­cza­no ogień w su­che mchy lasu; nie­jed­no sta­re, wy­so­kie drze­wo, pod­pi­ło wane ukrad­kiem, upa­da­ło w nocy z ło­sko­tem. Ba­ron wy­zna­czał gru­be na­gro­dy za po­chwy­ce­nie spraw­ców, co się nie­raz uda­wa­ło. Przy­cho­dzi­ło przy tej spo­sob­no­ści czę­sto do zajść krwa­wych. I tak, raz ga­jo­wy po­strze­lił jed­ne­go z ta­kich szkod­ni­ków, nie mo­gąc go do­go­nić i po­chwy­cić w inny spo­sób. Ran­ne­go, zwią­za­ne­go ode­sła­no po­tem do sądu. W kil­ka dni po­tem zna­le­zio­no owe­go ga­jo­we­go po­wie­szo­ne­go w par­ku. Są­do­we śledz­two nie mo­gło wy­kryć, czy to było mor­der­stwo, czy sa­mo­bój­stwo; mimo tego wiel­kie po­dej­rze­nie cię­ży­ło o to na osa­dzie fa­brycz­nej.

Szcze­gó­łów tych do­wie­dział się Adolf od fur­ma­na, któ­ry tak­że, jak z opo­wia­da­nia moż­na było wno­sić, nie na­le­żał do przy­chyl­nych ba­ro­no­wi.

Adolf, słu­cha­jąc jego opo­wia­da­nia, z go­ry­czą my­ślał o tym, że te ob­szer­ne lasy, w któ­rych ty­sią­ce spra­co­wa­nych lu­dzi mo­gła­by zna­leźć zdro­we po­wie­trze i przy­jem­ność, słu­żą tyl­ko do wy­go­dy za­le­d­wie kil­ku próż­nia­ków. To go obu­rza­ło i zga­dzał się w my­śli z pla­nem ojca, że bądź co bądź ba­ro­na trze­ba bę­dzie zmu­sić do od­stą­pie­nia tej ma­jęt­no­ści. Ukła­dał so­bie już w gło­wie, jak dla ro­bot­ni­ków, wę­dzą­cych się po ca­łych dniach w dy­mie i w pyle fa­brycz­nym, stwo­rzy tu­taj oazę spo­czyn­ku i wy­tchnie­nia, jak urzą­dzi dla nich po tych cie­ni­stych la­sach spa­ce­ry, re­stau­ra­cje, szpi­tal dla cho­rych, miesz­ka­nia dla ka­lek i star­ców, ogród­ki dla dzie­ci i mnó­stwo in­nych pro­jek­tów.

Ja­dąc da­lej Adolf za­uwa­żył, że pew­na część par­ku, po le­wej stro­nie go­ściń­ca, oto­czo­na była że­la­zny­mi szta­che­ta­mi. Las w tym miej­scu prze­mie­niał się w po­wab­ny ogród, urzą­dzo­ny zbyt­kow­nie. Przez mło­de świer­ki i prze­zro­czy­ste mo­drze­wie, któ­re szły wzdłuż szta­chet, prze­glą­da­ły klom­by kwia­tów, al­ta­ny na wzgór­kach i nie­bie­skie zwier­cia­dło sta­wu. Wej­ście do tej czę­ści par­ku sta­no­wi­ła bra­ma mi­ster­ne­go ry­sun­ku. Przez bra­mę wi­dać było sze­ro­ką wspa­nia­łą ale­ję, na któ­rej koń­cu stał do­mek my­śliw­ski, le­ciuch­ny i nad­zwy­czaj ele­ganc­ki. Nad bra­mą był na­pis tak­że z la­ne­go że­la­za: „Zo­fiów­ka”. Wi­docz­nie na­zwą i urzą­dze­niem ba­ron chciał na­śla­do­wać tul­czyń­skie ogro­dy. Zo­fiów­ka urzą­dzo­ną była dla sio­strze­ni­cy ba­ro­na, ulu­bio­nej jego piesz­czot­ki. Była to wła­śnie ta część par­ku, któ­rej koń­czy­ny do­ty­ka­ły do za­bu­do­wań fa­brycz­nych Schmid­tów.

Adolf dziw­ne­go do­zna­wał wra­że­nia wpa­tru­jąc się w bra­mę i na­pis. W zdrob­nia­łym i spiesz­czo­nym na­zwi­sku owej nie­zna­jo­mej Zosi kry­ła się ja­kaś ta­jem­ni­cza, nie­wi­dzial­na po­tę­ga, z któ­rą oj­ciec i on wy­stę­po­wa­li do za­cię­tej wal­ki jak­by z jaką za­klę­tą księż­nicz­ką le­gen­do­wą. Czuł pe­wien żal do istot­ki, no­szą­cej to de­li­kat­ne imię, dla­te­go, że aby mo­gła tu spę­dzić kil­ka chwil przy­jem­nie, oj­ciec jego spę­dza bez­sen­ne noce, a lu­dzie jego cier­pią nie­wy­go­dę i przy­krość; ale z dru­giej stro­ny, mia­ła ona dla nie­go po­wab, pe­wien urok, jaki mają rzad­kie ro­śli­ny zwrot­ni­ko­we, roz­kwi­ta­ją­ce w cie­plar­niach. Wy­obra­żał so­bie, że rzad­ką, nie­zwy­czaj­ną musi być ta isto­ta, któ­rą ba­ron uko­chał wię­cej od wła­snej cór­ki, któ­rej po­świę­cił naj­pięk­niej­szą część swe­go par­ku.

Jesz­cze nie uwol­nił my­śli z cię­ża­ru że­la­znych li­ter, gdy na za­krę­cie lasu, na dro­dze uka­za­ła się ama­zon­ka na ko­niu, w czar­nej suk­ni i w ka­pe­lu­si­ku z zie­lo­ną wo­al­ką. Za nią je­chał lo­kaj w li­be­rii.

W peł­nym ga­lo­pie mi­nę­ła Adol­fa; prze­su­nę­ła się tak szyb­ko, że ten za­le­d­wie miał czas uchwy­cić spoj­rze­niem po­pie­la­ty ko­lor buj­nych wło­sów i czar­ne jej oczy. Prze­lot­ne spoj­rze­nie, ja­kie rzu­ci­ła mi­ja­jąc go, upa­dło na nie­go jak iskra na po­kła­dy pro­chu. Zda­wa­ło mu się, że coś buch­nę­ło pło­mie­niem w jego ser­cu i wstrzą­snę­ło nim sil­nie. Wra­że­nie to trwa­ło chwil­kę małą jak dzia­ła­nie elek­trycz­ne­go prą­du; prze­szło wnet, zo­sta­wiw­szy tyl­ko żyw­szy ru­mie­niec na jego twa­rzy i dziw­ny ja­kiś nie­po­kój w du­szy. Obej­rzał się raz jesz­cze za cud­nym zja­wi­skiem, wi­dział, jak pięk­na ama­zon­ka za­trzy­ma­ła się przed bra­mą par­ku, da­jąc ręką znać ko­muś we­wnątrz bę­dą­ce­mu, jak po­tem bra­ma się otwar­ła i ko­py­ta koni za­dud­ni­ły po most­ku, wio­dą­cym do par­ku.

– By­łaż­by to ona? – po­my­ślał so­bie Adolf i że­la­zne li­te­ry prze­mie­ni­ły się w my­ślach jego w za­ru­mie­nio­ną twa­rzycz­kę z po­pie­la­ty­mi wło­sa­mi i czar­ny­mi oczy­ma. Dłu­go i moc­no mu­siał zaj­mo­wać się tym zja­wi­skiem, bo ani się spo­strzegł, jak na­gle zna­lazł się tuż pod bra­mą pa­ła­cu.

Skle­pie­nie bra­my pod­pie­ra­ły ka­ria­ty­dy mu­sku­lar­ne, nad­na­tu­ral­nej wiel­ko­ści. Na wierz­chu bra­my, wśród wa­zo­nów z alo­esa­mi, sta­ły dwa po­są­gi mi­to­lo­gicz­ne, trzy­ma­ją­ce her­bo­wą tar­czę, wy­ku­tą w ka­mie­niu. Za­jazd do pa­ła­cu, wy­sy­pa­ny żół­tym pia­skiem, oka­lał strzy­żo­ny ga­zon, bo­ga­to ubra­ny w kwia­ty, a na środ­ku sta­ła ol­brzy­mia, ma­low­ni­cza brzo­za z roz­pusz­czo­ny­mi war­ko­cza­mi. Sam pa­łac po­dob­ny był z fron­tu ra­czej do grec­kiej świą­ty­ni lub te­atru. Ka­mien­ne scho­dy, dwo­ma ra­mio­na­mi roz­cho­dzą­ce się na bok, pro­wa­dzi­ły na bal­kon pod­par­ty ko­rync­ki­mi ko­lum­na­mi. Nad ko­lum­na­mi wzno­si­ły się ar­ka­dy, za­cie­nia­ją­ce ga­nek pierw­sze­go pię­tra, ozdo­bio­ny kwia­ta­mi. Po bo­kach dwa pa­wi­lo­ny, w kwa­drat sta­wia­ne, mia­ły szczy­ty ubra­ne w po­są­gi, któ­rych li­nie wy­ra­zi­ście ry­so­wa­ły się na tle nie­ba.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: