- W empik go
O kawał ziemi - ebook
O kawał ziemi - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 362 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed dworcem kolei jednej z podrzędniejszych stacyj przechadzał się wieczorem dnia czternastego maja jakiś podeszłego już wieku mężczyzna i niecierpliwie zdawał się oczekiwać przyjścia pociągu od strony Wrocławia, bo co chwila podchodził pod latarnię, spoglądał na zegarek, to znowu zapuszczał oczy w ciemną przestrzeń, w której gubiły się błyszczące szyny kolei. Staruszek był mały, chudy, zawiędły, ale ruchliwy i pełen życia. Twarz jego przy blasku latarni wyglądała jak karta geograficzna, porysowana w różnych kierunkach zmarszczkami, wśród których małe, żywe, przenikliwe oczy niespokojnie się ruszały niby dwie krople zoksydowanego merkuriuszu. Ubranie niezbyt wykwintne i niezgrabne, a bardziej jeszcze żylaste, poczerniałe ręce świadczyły, że to człowiek trudniący się ciężką pracą. Pomimo tego służba kolejowa z widocznym uszanowaniem zachowywała się względem niego. Nawet naczelnik stacji, wyszedłszy z biura i ujrzawszy go, z uprzejmym ukłonem zbliżył się do niego.
– A, pan Schmidt! – rzekł witając staruszka. – Cóż pana do nas sprowadza? Czy nowy transport cynku wysyłasz pan do Wrocławia?
– Nie, panie. Czekam na mego chłopca.
W słowach tych przebijała się duma, radość, zadowolenie.
– Dwanaście lat go nie widziałem – mówił dalej – nie chciałem bowiem, aby sobie przerywał naukę. Skończył politechnikę w Paryżu, potem był na praktyce w Londynie, zwiedził i Nowy Jork, a teraz wraca do domu.
– I obejmie pańskie fabryki, a pan będziesz mógł sobie wypocząć? Co?…
– Tak układałem sobie dawniej. Ale teraz, po głębszej rozwadze, widzę, że szkoda by było chłopca obrócić do tego. Dla człowieka z takim wykształceniem, jakie on ma, tu nie ma pola do działania. Fabryki moje nie mają wielkiej przyszłości, nie mogę ich rozwinąć tak, jakbym chciał, bo nie ma miejsca.
– Więc baron zawsze uparty i nie chce panu ustąpić parku?
– Nie chce – odrzekł krótko i z widocznym niezadowoleniem Schimidt.
– I nie ma sposobu skłonienia go?
– Będę jeszcze próbował.
W tej chwili zabrzęczał dzwonek na stacji.
– To sygnał? – spytał Schmidt, a oczy zajaśniały mu radością.
– Tak – odrzekł naczelnik – pociąg wyszedł z ostatniej stacji.
– I będzie tu jak prędko?
– Za dziesięć minut.
– To dobrze, to bardzo dobrze. Za dziesięć minut zobaczę go. Musiał się bardzo odmienić, zmężnieć. Gdym go wyprawiał z domu, miał dopiero lat czternaście. Dziś ma już dwadzieścia sześć. To odmienia człowieka. Ciekawy jestem, czy mnie też pozna?
Po ostatnim zapytaniu stary Schmidt zamyślił się; myśli musiały być przyjemne, bo uśmiechał się do nich. Wtem zbliżył się dozorca kolejowy i wręczył mu telegram.
– Do minie? – spytał Schmidt i pobladł.
– Tak.
Drżącymi rękoma rozerwał pośpiecznie kopertę i rozwinął papier.
– A… to od mego wspólnika! rzekł odetchnąwszy. – Nalega o spieszną dostawę cynku. Pisze, że z zamówieniami rady sobie dać nie może i radzi przyjąć więcej robotników. To nie podobna… Gdzież ich pomieszczę? Trudno ludzi jak bydło trzymać w kupie. A przy tym… do czego? Na tych kilka maszyn, które są w ruchu, ludzi mam dosyć. Póki się fabryki nie rozszerzą, nie ma co myśleć o tym.
Schował telegram do kieszeni.
– Jakże mnie przestraszył tym telegramem! – rzekł po chwili ocierając chustką spotniałe czoło. – Myślałem, że od Adolfa, że mu się co przytrafiło w drodze.
Spojrzał znowu na zegarek.
– Za pięć minut powinien już tu być. Rzecz dziwna, jak ta skazówka dziś mi się powoli suwa. Tyle lat czekałem spokojnie, a dziś każda minuta wydaje mi się tak długą… Pokazuje się z tego, że cierpliwość stoi w odwrotnym stosunku do czasu i przestrzeni. Koleje poskracały nam przestrzenie i dlatego dziś mniej umiemy czekać niż dawniej.
– À propos kolei – zagadnął naczelnik – cóż słychać z pańskim projektem połączenia fabryki z naszą linią?
– Nic nie słychać – odrzekł Schmidt rozdrażniony nieco wzmianką o tym przedmiocie. – Plan gotowy…
ale ten wariat, baron, nie pozwala prowadzić drogi przez swoje dobra i przeszkadza mi w uzyskaniu koncesji rządowej. Po co tacy ludzie żyją? Oni tak potrzebni na świecie, jak kamienie w ornej ziemi.
Gwizd zbliżającej się lokomotywy przerwał rozmowę. Naczelnik oddalił się do swoich zatrudnień służbowych, a stary Schmidt zbliżył się ku szynom kolejowym. Niezadługo ukazały się wśród ciemności czerwone latarnie lokomotywy, świecące jak wilcze oczy, i długi szereg wagonów, które z łoskotem posuwały się po drodze, jak potworny, olbrzymi wąż, dyszący i wyrzucający z siebie kłęby dymu i pary.
Konduktor wygłosił nazwisko stacji i dodał:
– Pociąg zatrzymuje się dwie minuty! Równocześnie otwarło się parę drzwiczek wagonu i kilka osób wysiadło. Stary Schmidt, który oczyma rzucał niespokojnie na prawo i na lewo, zbliżył się spiesznie do jednego wagonu, z którego właśnie wysiadał jakiś młody człowiek, i głosem stłumionym nieco wzruszeniem zawołał:
– Adolf!
Młody człowiek zwrócił się szybko na ten głos ku niemu i zbliżył się z radością i uszanowaniem. W powitaniu ojca z synem nie było uniesienia, wykrzykników, ale w spojrzeniach ich i w tonie głosu przebijało się głębokie uczucie i przywiązanie.
Stary Schmidt poważnie pocałował syna w czoło i spytał:
– No, jak się masz, Adolf? Zdrów jesteś?
– Zdrów zupełnie, kochany ojcze – odrzekł syn całując go w rękę.
– A gdzie twoje rzeczy?
– Zaraz je odbiorę.
– Daj kartką, ja pójdę po nie. Mnie prędzej wydadzą. A może głodny jesteś? Do domu kilka godzin jeszcze. Zjemy sobie tu kolację i wypijemy z naczelnikiem tutejszej stacji kieliszek wina za twój szczęśliwy powrót.
Naczelnik w tej chwili przechodził koło nich.
– Zapoznam cię z nim. To uczciwy i pracowity człowiek.
To powiedziawszy, zwrócił się do naczelnika i zatrzymując go rzekł:
– To mój syn.
Słowa te powiedział z dumą i zadowoleniem. W istocie, mógł być dumnym stary fabrykant. Syn bowiem jego był wcale dorodnym mężczyzną w pełni sił i zdrowia, które świeżym rumieńcem malowało się na ogorzałej twarzy. Była to piękność męska, dojrzała, o silnej budowie ciała, przypominającej spiżowe posągi…
– Niepodobny do mnie? Co? – odezwał się stary żartobliwie do naczelnika stacji. – Wdał się całkiem w matkę. Była równie słusznego wzrostu.
Do rozmawiających zbliżył się jakiś blondyna, z bródką ze szwedzka przystrzyżoną, także w podróżnym ubraniu, i podając rękę synowi fabrykanta, rzekł:
– No, do widzenia, Adolfie. Spodziewam się, że mnie niezadługo odwiedzisz; będziemy mieli wiele do pogadania…
To powiedziawszy, uścisnął rękę Adolfa i ukłoniwszy się lekko stojącym obok niego, odszedł ku drzwiom sali, gdzie siedziała jakaś młoda dama w towarzystwie mężczyzny.
– Któż to taki? – spytał Schmidt syna.
– To mój kolega szkolny. Wraca z Włoch, gdzie bawił przez rok cały ze swoją żoną. Mają w tych stronach majątek. Cieszę się z tego sąsiedztwa, bo to nie – zły człowiek, choć z wybujałą fantazją i trochę zastarzałymi pojęciami.
Stary Schmidt nie rozpytywał się więcej o towarzysza podróży swego syna, zbyt zajęty nim samym. Wziął od niego kartkę i poszedł w stronę, gdzie wydawano pakunki, a Adolf z naczelnikiem weszli do restauracji. Przechodząc koło damy, siedzącej na ławce przy wejściu do sali, Adolf ukłonił się.
– To wcale piękna kobieta – rzekł do niego naczelnik stacji, gdy usiedli przy stole.
– To właśnie żona mojego kolegi.
– A ten przy niej siedzący mężczyzna, to zapewne jej brat?
– Nie; to niedawna znajomość z Mediolanu. Podobno poeta. Jedzie do nich na czas jakiś.
– Ładna kobieta – powtórzył naczelnik stacji rzucając spojrzenie w stronę, gdzie siedziała owa dama, owinięta przed chłodem nocy w pąsowy szal.
Była to jedna z tych piękności, jakie nieczęsto się spotyka; jedna z tych, o których Dumas powiada, że mają rysunek. W ruchach miała wdzięk i elegancję, linie profilu szlachetne i czyste, twarz bladą i czarne oczy. Czoło może trochę było zachmurzone, usta za dumne, ale umiała łagodzić tę surowość smętnym uśmiechem, który na… jej twarzy miał najrozmaitsze odcienie, począwszy od takich, w których uśmiech jest tylko jałmużną, rzuconą z łaski, aż do tych, w których odsłaniają się sympatie serca. W tej chwili zmęczenie czy znudzenie odpędziło uśmiech, gdy mówiła do męża, który zbliżył się do niej:
– Czy są konie? – spytała.
– Są. Zaraz każę przenieść rzeczy.
– Ach, jak to długo trwa! to umrzeć można z nudów!
– Zaraz pojedziemy.
Mąż oddalił się. Dama zwróciła się do obok siedzącego mężczyzny i rzekła krasząc słowa uśmiechem przyjaznym:
– Pan pewnie żałować musisz, żeś się dał namówić do tej podróży z nami. Znudzisz się tu okropnie. Po Mediolanie pobyt w Zalesiu, to doprawdy tylko za pokutę przyjąć można. Pojmuję wielkość pańskiego poświęcenia.
– Nie może być mowy o poświęceniu tam, gdzie jest tylko przyjemność.
– Mówisz pan, jak grzeczność każe; ale gdyby ci teraz wybierać było wolno, z pewnością wróciłbyś co prędzej do Włoch.
– Pewny jestem, że pani nie… wierzysz w to, co mówisz.
Lekki rumieniec przepłynął przez alabastry jej twarzy i nie śmiała spojrzeć w twarz mężczyzny.
Nie rozmawiali już więcej, bo właśnie mąż zbliżył się i rzekł:
– Jedziemy.II
Późną już nocą powracał Schmidt z synem do domu. Droga ich prowadziła około licznych fabryk, których wysokie kominy buchały dymem i sypały garście iskier. Pomimo że to była noc, w fabrykach widać było światło i ruch. Adolf przypatrywał się temu z zajęciem.
– Jakie tu wielkie zmiany! – rzekł. – Dawniej, pamiętam, stały tu nędzne wioszczyny, a dziś fabryczne osady powstały jakby miasta jakie.
– I to w przeciągu kilku lat. Ludzie deptali tę ziemię, nie domyślając się, jakie skarby kryje w sobie; marli z głodu, gdy mogli zostać bogaczami. Potrzeba było obcych ludzi na to, którzy przemysłem stworzyli dobrobyt i wypędzili nędzę i lenistwo.
– O ile sobie przypominam, to i ty, ojcze, brałeś w tym udział?
– I to niemały. Te kopalnie były fundamentem mojego majątku. Właśnie bowiem w czasie, kiedy poczęto robić w tych okolicach poszukiwania galmainu wróciłem z zagranicy z małym funduszem, uzbieranym oszczędnością i pracą, i myślałem otworzyć w miasteczku pobliskim warsztat ślusarski. Tymczasem bawiłem u mego starego ojca, który był kowalem w Zalesiu.
Wtedy Żyd karczmarz namówił mnie na kupienie kilku akcji towarzystwa, zajmującego się eksploatacją galmanu. Kupiłem ośm sztuk po siedemdziesiąt pięć talarów. W krótkim czasie akcje poskoczyły na sto dwadzieścia. Rozpoczęto w kilku miejscach kopać i budować fabryki. Interes szedł świetnie; gdy naraz w kopalniach woda się pokazała, która nie tylko przerwała „ ale uniemożliwiła dalsze roboty. Akcje z każdym dniem spadały przerażająco. Główny jednak powód ich spadku trzymano jakiś czas w sekrecie, a karczmarz, przez którego nabyłem poprzednie akcje, namówił mnie do kupienia jeszcze kilku, które były jego własnością. Sprzedał mi jej wprawdzie bardzo tanio, bo po sześćdziesiąt talarów, ale zawsze było to oszustwo, bo wnet akcje spadły na czterdzieści. Zaniechano całkiem kopania, które z powodu coraz silniej dobywającej się wody było niepodobne, i akcje pozbywano za bezcen.
Byłem zrujnowany. Trzeba było rozstać się z myślą założenia warsztatu i iść za czeladnika do kolei. Nie rozpaczałem jednakże. Już to taka moja była natura, że sikoro mi się jakie nieszczęście przytrafiło, nie upadałem na duchu, ale szukałem sposobów ratunku, a gdy ratunku nie było, mówiłem sobie: Co ci zmartwienie pomoże? – Ta perswazja była jak elastyczna sprężyna w mej duszy. Zgięta nieszczęściem, podnosiła się znowu nie złamana i przedsiębiorczo krzątała się na nowo.
Powoli więc zacząłem znowu w pierze porastać. O akcjach, które bez wartości prawie poniewierały się między ludźmi, zapomniałem całkiem. Nieraz jednak w święta i niedziele, kiedy moi koledzy przepędzali czas wesoło w piwiarniach i kręgielniach, chodziłem ukradkiem w stronę zaniedbanych kopalni i tam, łażąc po gliniastych dołach i zaglądając w ciemne otwory, wypatrywałem, czy woda nie ustępuje, nie znikła jakim cudem, i rozmyślałem wtedy nad sposobami osuszenia kopalni. Było to marzenie, dzieciństwo, a jednak myśl ta tak uczepiła się mej głowy, że nieraz we śnie zrywałem się, bo zdawało mi się, że widziałem kopalnie osuszone, mnóstwo robotników krzątających się około nich. Jak się później pokazało, marzenie to moje miało swoje podstawy, w przeczuciach moich był grunt realny. W tym czasie poznałem się z matką twoją. Była ona córką właściciela piwiarni, u którego schodziliśmy się wieczorami. Dziewczyna była małomówna i dzika trochę, ale pracowita i uczciwa. Niedługiego trzeba było czasu, byśmy się poznali i pokochali. Ojciec jej nie robił trudności, bo stary chciał już wypocząć sobie, a i lata córki nie pozwalały już czekać i namyślać się. Wkrótce odbyły się zaręczny, a w parę miesięcy potem wesele. Ojciec odstąpił nam piwiarni. Żona trudniła się interesem, a ja pracowałem, jak dawniej, w fabryce przy kolei.
Jednego dnia, kiedy wróciłem od roboty, zastałem w izbie gościnnej dwóch podróżnych, którzy pochyleni nad kartą geograficzną, żywo o czymś rozprawiali. Wyrazy: kopalnie, galman, akcje, które zachwyciłem z ich rozmowy, obudziły moje zajęcie i zwróciły moją uwagę na nieznajomych. Przysunąłem się nieznacznie i pilnie podsłuchiwałem ich rozmowę. Dowiedziałem się, iż rzeczywiście przedmiotem ich rozmowy były owe zalane kopalnie, że przyjechali w celu zbadania ich i wydania stanowczego sądu o ich wartości. Na drugi dzień zażądali przewodnika, który by im wskazał owe kopalnie. Ofiarowałem się na ich usługi, byłem bowiem ciekawy usłyszeć, co powiedzą. Jeden z nich był, jak później zmiarkowałem, inżynierem, a drugi geologiem. Obaj dokładnie obejrzeli kopalnie, badali rudą, zapuszczali sondę w jamy i zgodzili się na to, że kopalnie te w życie wprowadzone być mogą i że mają świetną przyszłość. Serce zabiło mi mocno z radości, uśpione nadzieje odżyły we mnie, marzenie, z którym wstydziłem się wydawać przed ludźmi, zaczęło się urzeczywistniać. Nie zdradziłem się jednak z moimi uczuciami przed nieznajomymi. Nawet przed żoną nie wyspowiadałem się z tego. Ale zaraz po odjeździe nieznajomych, zacząłem się rozpytywać o akcje, które wielu robotników i Żydów w okolicy miało, a które można było nabyć za bezcen. Kupowałem też, gdzie mogłem, po dwadzieścia, trzydzieści talarów, jak się dało. Zapożyczyłem się nawet u teścia i znajomych, by jak najwięcej akcji zgromadzić. Ludzie sprzedawali mi je z pobłażliwym uśmiechem, ruszali ramionami nad moją operacją finansową i nazwali mnie szaleńcem.
W kilkanaście jednak dni zmienili zdanie. Przybył bowiem jakiś agent domu bankierskiego z Berlina i począł się rozpytywać o te akcje. Ludziom się wtedy oczy otworzyły. Miałem w ręku przeszło trzy tysiące akcji. Agent ofiarował mi za nie po osiemdziesiąt, potem po sto, ale nie ustąpiłem. Niezadługo sprowadzono machiny do pompowania wody, osuszono kopalnie: fabryki jedna po drugiej powstawały z szybkością; w przeciągu trzech lat okolica najbliższa kolei podniosła się niesłychanie; akcje poskoczyły na sto osiemdziesiąt, a ja z ubogiego czeladnika stałem się nagle właścicielem fabryki, wartującej dwakroć sto tysięcy talarów. Biedna matka twoja nie doczekała się już tej chwili tryumfu mego: w parę lat po twoim przyjściu na świat umarła. Ojciec mój poprzedził ją. Kłopoty i zmartwienia familijne, zatargi z dziedzicem, który się z nim bardzo źle obszedł, dobiły go. Nie mogłem mu wtedy jeszcze nic pomóc, bo to był właśnie czas, gdy najciężej borykać się musiałem z losem. Kiedy mi się szczęście uśmiechnęło, stary już dawno leżał w ziemi. Nie mogąc nic zrobić dla żywego – umarłemu postawiłem grobowiec. Pamiętasz ten grobowiec, otoczony sztachetkami, pod którym nieraz bawiłeś się z piastunką? To grobowiec dziadka twego, postawiony na tym miejscu, gdzie stała kuźnia jego. Całą bowiem osadę Zalesia kupiłem od włościan. Było w tym po trochu przywiązania do miejsca, w którym się urodziłem, po trochu chęć dokuczenia baronowi, który niechętnym okiem patrzył, jak w środku jego majętności rozsiadłem się z moimi fabrykami, ale głównie powodował mną interes, gdyż obznajomiwszy się z praktyki z pokładami ziemi, przekonałem się, że ruda w Zalesiu większy nierównie daje procent niż dotychczasowe nasze kopalnie. Sprzedałem więc fabrykę i kupiwszy włościańskie osady w Zalesiu, począłem się budować. Kiedyś wyjeżdżał z domu, osada była jeszcze mała, zaledwie parę kominów sterczało nad dachami fabryk. Dziś jest już ich kilka i wszystkie w ruchu. Pięćset robotników zatrudniam w kopalniach i fabrykach. A mógłbym ich liczbę podwoić, gdyby można rozprzestrzenić fabryki.
– Czyż nie dałoby się zakupić coś ziemi od właściciela Zalesia? – spytał syn, który dotąd w milczeniu i z uwagą słuchał opowiadania ojca.
– Stary baron ani chce o tym słyszeć. Dym fabryczny szkodzi jego pańskiemu nosowi, warczenie machin przerywa mu sen; zamiast fabrycznych kominów wolałby stawiać feudalne zamki.
Fabryki moje są mu solą w oku. Różnych już sposobów używał, aby mnie się pozbyć, aby mnie zniszczyć. Raz nawet użył dość energicznego sposobu, bo odciągnął mi wszystkich robotników, dając im zajęcie w swoim majątku po bajecznie wysokich cenach. Fabryki moje ustały naraz, kredyt chwiać się począł, spólnicy chcieli mnie odstępować. Ale się jąłem wszelkich środków, aby uniknąć katastrofy. Wytężyłem całą usilność, by przetrzymać kryzys. Sprowadziłem robotników ze Śląska, zaciągnąłem pożyczkę i walczyłem na wytrzymane z baronem.
Energia moja zwyciężyła. Baron nie był w możności długo opłacać tak hojnie robotników, zwłaszcza że robota koło jakiejś willi czy zamczyska, które stawiał, skończyła się. Robotnicy zostali bez roboty, marli z nędzy i wracali do mnie, prosząc ze łzami o zarobek, a przeklinając barona.
Po tym nieudałym ataku na mnie proponowałem znowu baronowi sprzedanie mi parku dotykającego do moich fabryk. Nie odpowiedział nawet na mój list. Chciałem potem przez las, którym teraz jedziemy, poprowadzić kolej i złączyć ją z główną linią. Kolej taka ułatwiłaby niesłychanie transport wyrobów moich, podniosłaby wartość fabryk, a i dla okolicy byłaby korzystna, zwłaszcza że przeprowadzenie jej dałoby się zrobić małym kosztem. Droga równa jak po stole; zaledwie kilka strumieni ją przerzyna, przez które trzeba by przerzucić parę mostków niekosztownych. Podałem o koncesję do rządu; sprawa ta leżała w ministerium czas długi za staraniem barona. Używał wszelkich środków, aby mi koncesji nie udzielono.
– I jakiż powód tej konsekwentnej niechęci barona?
– Różne są powody – odrzekł Schmidt zagadkowo – najważniejszy jednak ten, że stary baron ze wstrętem patrzy na ten ruch przemysłowy, co zwolna ogarnia ich majętności, w których dotąd tuczyli się kosztem pracy innych, nie umiejąc nic, jak tylko używać życia, bawić się i wegetować.
To, co przemysł stworzył, on nazywa prozą, materializmem, który podkopuje ich istnienie, i dlatego obwarował się przed postępem, który gwałtem zdobywa sobie coraz to większe obszary, i postanowił walczyć do upadłego w obronie dawnych tradycji i dawnego porządku, w obronie ideału i poezji, którą my mamy niweczyć i tępić. Ot! dziwak i wariat.
– I nie ma sposobu przekonania go?
– Nie próbowałem tego, boby się na nic nie zdało. Mam jednak sposób zmuszenia go do ustąpienia. Baron wydaje bez rachunku na dziwaczne zachcianki, na fantazje pańskie. Toteż przeszastał całą piękną niegdyś fortunę. Dziś siedzi po uszy w rękach żydowskich. Lada chwila przyjść musi do licytacji publicznej. Nabyłem kilka większych weksli jego, będę więc wtedy mógł łatwo przyjść do posiadania tego parku, którego mi teraz dobrowolnie odstąpić nie chce. Kiedy walka, to walka.
Furman, wiozący ich, zdrzemnął się na koźle, konie w piaszczystej ziemi brodziły powoli. Schmidt zbudził furmana i kazał mu spieszniej popędzać konie.
– Niezadługo staniemy na miejscu – rzekł do syna. – Las się już przerzedza. Za chwilę zobaczysz moje dzieło, moją fabryczną kolonię.
W istocie las rzedniał; przez drzewa przeglądało niebo zaczerwienione.
– Czyby to już świtało? – spytał Schmidt, usiłując na zegarku dopatrzyć położenia skazówek.
Zaczerwienienie coraz się wzmagało i objęło połowę nieba. Starego Schmidta to zaniepokoiło i zdziwiło. Naraz, właśnie gdy wyjeżdżali z lasu, wśród czarnych kominów pokazał się złocisty płomień, który wężykiem przebiegał po dachu jednego budynku.
– To nie świt, to pożar! – zawołał Schmidt nagle i głosem silnym krzyknął na woźnicę:
– Pędź, co koń wyskoczy!
Furman zaciął konie, bryczka skakała po kamieniach, ciągniona szparko przez galopujące rumaki. Stary Schmidt stał w bryczce, trzymając się ramienia furmana, i wpatrywał się w ogień, rosnący w jego oczach. Z niebezpieczeństwem przybyło starcowi sił i życia.
– To szopa się pali – rzekł. – Nikt nie spieszy na ratunek, widocznie śpią wszyscy i nie wiedzą o niczym.
– Jakubie! – rzekł energicznie do furmana – koło dzwonnicy zsiądziesz i pójdziesz dzwonić na gwałt, by zbudzić ludzi. Ja śpieszę z końmi po sikawkę, a ty, Adolfie, pobiegniesz do ognia i będziesz kierował obroną. Jakubie, podcinaj konie, choćby paść miały. Tu idzie o moją fortunę.
Furman smagał konie bez litości, nagląc je do szalonego pędu, bo ogień coraz szerszym buchał płomieniem, grożąc sąsiednim zabudowaniom, a kawał jeszcze drogi oddzielał ich od fabryki. Kiedy dopadli do pierwszych domków robotniczych, pożar już na dobre się rozszalał. Woźnica rzucił lejce panu i zeskoczywszy z wózka, pobiegł ku dzwonnicy.
Za chwilę jęk dzwonu gwałtowny, częsty, odezwał się wśród zabudowań fabrycznych; nikt jednak nie ruszał się, w żadnym okienku nie błysnęło światło na ten alarm. Echo dzwonu tłukło się wśród straszliwego milczenia, które przerażało starego Schmidta.
– Co znaczy ta grobowa cisza? Nikt się nie rusza na głos dzwonu. Oślepiający blask pożaru nikogo nie obudził… W tym jest coś nadzwyczajnego.
W oczach mówiącego, oświeconych łuną pożaru, malował się niepokój i dzika energia. Lejcami i głosem naglił konie, pędząc prosto, na oślep, ku palącym się budynkom.
Kilka cieniów ludzkich zarysowało się na tle jasnego ognia i krzątało się bezradnie koło niego, nie wiedząc, co robić.
– Adolfie! śpiesz do nich! – rzekł Schmidt zatrzymując w pędzie bryczkę – ja jadę po sikawki i ludzi.III
Wśród dymu i ognia z niesłychaną odwagą się uwijał w najniebezpieczniejszych miejscach narażał się bez względu na siebie i ratował familie robotników, które ogień śpiące zaskoczył. Była chwila, w której o mało nie padł ofiarą własnego poświęcenia się. Było to koło mieszkania dozorcy, pod którym w piwnicach znajdowały się składy nafty. Ogień ogarnął już przednią część budynku, była więc obawa, że niezadługo dostanie się do piwnic i nastąpi wybuch, który powiększyłby pożar i rozniósł szeroko. Przytomny maszynista, kierujący tu obroną, wnet pośpieszył z ludźmi w stronę, gdzie wychodziło okratowane okno od piwnicy i miał zamiar zasypać loch piwniczy nawozem i częstym polewaniem go sikawkami uniemożebnić dostanie się tam ognia. Gdy się w tym celu zbliżono do okienka, spostrzeżono młodą dziewczynę, która przez kraty wyciągała ręce i rozpacznie wołała o ratunek. Była to córka dozorcy, która w czasie nieobecności ojca, przebudzona zapewne płomieniem, co był objął już drzwi i okna, w przestrachu schroniła się do piwnicy. Ogień musiał ją tam prędko dosięgnąć, bo wraz z rękoma nieszczęśliwej kłęby dymu tłoczyły się już przez kratę. Maszynista widział, że na wykonanie jego zamiaru już za późno. O ratowaniu dziewczyny nikt nie myślał nawet, bo się to wydawało niepodobnym.
Wtem zjawił się Adolf. Na krzyk dziewczyny porwał od stojącego przy nim robotnika kilof i pobiegł bez namysłu do okienka, wołając innych za sobą. Na próżno ludzie, obok stojący, ostrzegali go krzykiem o niebezpieczeństwie – nie zważał na to i kilofem począł rąbać mur koło okienka, chcąc pomóc dziewczynie do wydostania się z lochu. Ten czyn szalonej odwagi i poświęcenia obudził szmer podziwu w patrzących.
Pytano, kto to taki, gdyż robotnicy nie znali go jeszcze. Furman, który przypadkiem nadszedł, objaśnił ich, że to syn dziedzica. To dodało wielu odwagi. Jaki taki pomyślał sobie, że śmiało może narazić swoje mizerne życie, jeżeli syn bogatego właściciela tak ryzykownie naraża swoje. Rzucono się więc z kilofami na pomoc, odrąbano mur koło kraty i nie tylko udało się uratować 'dziewczynę, ale nawet zasypać loch i wstrzymać pożar u drzwi piwnicy. Adolf wyszedł bez szwanku z niebezpieczeństwa, tylko upadająca głownia wypiekła mu czarne znamię na czole. Stary Schmidt, który właśnie przybył w to miejsce, w chwili gdy syn jego, osłonięty kłębami dymu, uderzał silnie w mur kilofem, struchlał i zesztywniał z przerażenia. Znał bowiem całą wielkość niebezpieczeństwa. Nie miał siły utrzymać w ręce węża sikawki, upuścił go bezwładnie, zostawiając innym tę robotę, a sam, nieruchomy, jakby skamieniały, stał i patrzył sztywnymi oczyma przed siebie. Nie miał nawet siły krzyknąć ani pobiegnąć na ratunek syna. Dopiero kiedy niebezpieczeństwo minęło, gdy okrzyk radosny robotników doleciał do jego uszu – sztywne oczy puściły łzy obfite i stary, drżąc ze wzruszenia i płacząc jak dziecko, rzucił się na ramiona syna, który się zbliżył ku niemu.
– Niepoczciwe, niedobre dziecko! – mówił łkając i ściskając go – tak się narażać! A czy ty nie wiesz, że ja mam ciebie jednego tylko? Ty, ty, ty ladaco! chciało ci się zucha udawać!
– Nie, kochany ojcze, ale chciałem ratować nieszczęśliwą, a zarazem nasz majątek. Bo zdaje mi się, że gdyby pożar był się dostał do składu nafty, nie obronilibyśmy już zakładu. Wszak prawda?
Robotnicy, stojący Obok i przypatrujący się tej scenie, przyświadczyli głośno.
– Pal licho zakład! – rzekł z ferworem Schmidt. – Wolałbym stracić sto takich fabryk niż ciebie jednego. Nie pomyślałeś o tym. A to co? – spytał strwożony spojrzawszy na czarną bliznę na czole.
– To spalona skóra, za kilka dni zginie bez śladu.
– To twój order, moje dziecko – rzekł Schmidt z dumą i pocałował syna w spalone miejsce. – Ci, co mordują ludzi i palą miasta, nie będą mieli nigdy tak szlachetnych orderów.
– Niech żyje nasz panicz! – zawołali chórem rozrzewnieni robotnicy podrzucając czapki w górę.
Wśród tego ogólnego zajęcia się wszystkich czynem szlachetnego młodzieńca, jeden człowiek, który może najwięcej miał względem niego obowiązków wdzięczności, stał na boku i ponuro spoglądał na gromadę otaczającą Adolfa. Był to ojciec uratowanej dziewczyny, dozorca Jakub. Robotnicy nazywali go Mrukiem, bo stronił od ludzi i nierad z nimi rozmawiał. Zawsze ponury, milczący, zasępiony chodził i nikt się też nie ubiegał o jego znajomość, bo cała jego postać odpychała od siebie i wstręt budziła. Spojrzenie miał takie, jakby dziesięć wsi spalił, a twarz podłużna, wklęsła, jakiegoś ciemnego, bladosinego koloru, żółtymi plamami piegów centkowana, niemiłe robiła wrażenie.
Zdawało się niepodobieństwem, żeby można być szczerym lub wesołym w towarzystwie tego człowieka. Nawet córka, co była jedyną istotą, z którą rozmawiał serdeczniej, którą kochał, w towarzystwie jego nabrała posępności i zdziczała po trochu. Niektórzy mieli Mruka za człowieka złego i bali się go, inni mówili, że to już natura taka, ale ci nawet nie starali się zbliżyć do niego.
Cierpiano go zaledwie. Sam właściciel go nie lubił, trzymał go więcej z obowiązku wdzięczności, gdy bowiem ojciec Schmidta stracił miejsce W dobrach barona, Jakub dał mu wtedy w swej chacie schronienie. Wprawdzie zrobił to więcej dla upokorzenia starego niż przez litość, dla pokazania mu, że musi potrzebować łaski tego, któremu córki swej w zamężcie dać nie chciał, i nieraz pastwił się wymówkami nad dogorywającym starcem; jednak Schmidt pamiętał zawsze, że ojciec jego skonał w chacie tego człowieka, i skoro przed rokiem Jakub, obdarty i zubożały, zjawił się u niego, prosząc o służbę, nie namyślał się ani chwili i dał mu miejsce dozorcy w kopalniach. Chciał przez to może także nagrodzić krzywdę, jaką dawniej wyrządził był Jakubowi. Gdy bowiem ten, będąc jeszcze lokajem we dworze, starał się o siostrę jego – Schmidt, kierując się tu więcej uprzedzeniem i wstrętem, jaki czuł do Jakuba, niż słusznością, bardziej niż ojciec sprzeciwiał się temu małżeństwu.
Potem siostra ta znikła bez wieści, a Schmidt z tego powodu zawsze sobie robił wymówki, że gdyby nie był kierował się uprzedzeniem, siostra jego i Jakub byliby może szczęśliwymi ze sobą. Przyjął więc do służby Jakuba, płacąc tym niejako dług z przeszłości i nawet lepiej go uposażył niż innych dozorców. Nie zdołał jednak tym przywiązać go do siebie. Mruk był zawsze mrukiem, odludkiern, nie umiał ani prosić, ani dziękować.
I teraz właśnie nie mógł zdecydować się iść podziękować Adolfowi za ocalenie córki. Był wzruszony szlachetnym poświęceniem się syna Schmidta, nie mógł nie czuć wdzięczności za ocalenie córki, jedynej na świecie istoty, która nie stroniła od niego i do której on się przywiązał, a jednak nie mógł znaleźć czy dość śmiałości, czy chęci, aby zbliżyć się do młodzieńca i powiedzieć mu słów kilka. Z niespokojnych jego ruchów i częstych spojrzeń, rzucanych w stronę, gdzie stał Adolf, widać było, że namyślał się, czy iść, czy nie iść. Ale zanim się namyślił, Schmidt z synem już odeszli do domu. Nikt nie zwracał uwagi na dziwne zachowanie się starego Mruka, nikt się nawet nie dziwił, że nie zdobył się na podziękowanie Adolfowi, tak nie spodziewali się od niego czegoś podobnego, zwłaszcza że widzieli, iż był zajęty córką, która z przestrachu dostała konwulsji. Nie zważając więc na niego wcale, porozchodzili się gasić dopalające się głownie. Mruk spojrzał za nimi pogardliwie, złowrogo i mruczał:
– Dlaczego żaden z nich nie zrobił tego? Dlaczego właśnie on? Ja nie chcę im być nic winien; oni mnie dłużni być powinni.
W tej chwili córkę, którą trzymał Mruk w objęciach, opuściły konwulsje; odetchnęła ciężko, błędnymi oczyma oglądała się wkoło, usiłując sobie przypomnieć, co się z nią stało. Potem spojrzała na ojca i spytała:
– Ojcze, gdzie ten piękny pan, co mnie wyratował?
– Poszedł, już poszedł – odmruknął niechętnie stary.
– Gdzie poszedł?
– Albo ja wiem.
– Kto on jest? Ja muszę się dowiedzieć. Nie mogłabym żyć spokojnie, gdybym mu nie podziękowała. Winnam mu życie.
– Nie ma potrzeby – odrzekł półgłosem stary. – Gdyby przyszło do obrachunku między nami, to może by się pokazało, że nie my im, ale oni mnie są jeszcze winni.V
W kilka dni potem Adolf w sekrecie przez ojcem wybrał się z wizytą do Jerzego.
Zaledwie minął słupy graniczne, które, groźnie patrząc na siebie z dwóch stron rowu, stały na straży posiadłości Schmidta i barona, uczuł zaraz, że się znajduje w odmiennej atmosferze. Wszystko, począwszy od herbownego znaku na tablicy, tchnęło pańską dumą, imponowało wspaniałością i gustem; wszędzie czuć było wszechwładny wpływ człowieka, który poprawiał i naginał naturę podług swoich upodobań i artystycznych fantazji; wszędzie oko spotykało pełno niespodzianek, umiejętną stworzonych ręką. Skierowano bieg strumyka i rzucono go kaskadą ponad sztucznie utworzoną grotą; wśród ciemnych ścian świerkowego lasu zrobiono miejsce słońcu i szerokiej polanie, na której stał modrzewiowy szałas w szwajcarskim guście; gdzie indziej znowu, ponad gęstym sklepieniem liści, wznosiły się gotyckie wieżyczki jakiejś ruinki, osłoniętej bluszczem; to znowu wabiły chłodem tajemnicze, ciemne aleje, ginące wśród klombów drzew, prześlicznie ugrupowanych.
W całym urządzeniu parku było wiele smaku i fantazji; obawa jednostajności i znużenia wysilała fantazję na pomysły najoryginalniejsze i najrozmaitsze. Park był od gościńca odgrodzony wysokim watem, na którym w kilku miejscach przybito na słupach tablice zakazujące przekraczania wału i chodzenia po parku pod najsurowszą karą. Dozorcy gajowi ściśle przestrzegali tego nakazu, i niejeden z robotników Schmidta, który dla odpoczynku po pracy i odetchnienia balsamicznym powietrzem wśród ciemnych drzew zakradł się do parku, ciężko za tę chwilową rozkosz odpokutował. Toteż każdy omijał z przestrachem czarne tablice, ale za to przy każdej nadarzonej sposobności z przyjemnością psuł i niszczył, co się dało.
Wrogie usposobienie starego Schmidta udzielało się czeladzi. Toteż nieraz zapuszczano ogień w suche mchy lasu; niejedno stare, wysokie drzewo, podpiło wane ukradkiem, upadało w nocy z łoskotem. Baron wyznaczał grube nagrody za pochwycenie sprawców, co się nieraz udawało. Przychodziło przy tej sposobności często do zajść krwawych. I tak, raz gajowy postrzelił jednego z takich szkodników, nie mogąc go dogonić i pochwycić w inny sposób. Rannego, związanego odesłano potem do sądu. W kilka dni potem znaleziono owego gajowego powieszonego w parku. Sądowe śledztwo nie mogło wykryć, czy to było morderstwo, czy samobójstwo; mimo tego wielkie podejrzenie ciężyło o to na osadzie fabrycznej.
Szczegółów tych dowiedział się Adolf od furmana, który także, jak z opowiadania można było wnosić, nie należał do przychylnych baronowi.
Adolf, słuchając jego opowiadania, z goryczą myślał o tym, że te obszerne lasy, w których tysiące spracowanych ludzi mogłaby znaleźć zdrowe powietrze i przyjemność, służą tylko do wygody zaledwie kilku próżniaków. To go oburzało i zgadzał się w myśli z planem ojca, że bądź co bądź barona trzeba będzie zmusić do odstąpienia tej majętności. Układał sobie już w głowie, jak dla robotników, wędzących się po całych dniach w dymie i w pyle fabrycznym, stworzy tutaj oazę spoczynku i wytchnienia, jak urządzi dla nich po tych cienistych lasach spacery, restauracje, szpital dla chorych, mieszkania dla kalek i starców, ogródki dla dzieci i mnóstwo innych projektów.
Jadąc dalej Adolf zauważył, że pewna część parku, po lewej stronie gościńca, otoczona była żelaznymi sztachetami. Las w tym miejscu przemieniał się w powabny ogród, urządzony zbytkownie. Przez młode świerki i przezroczyste modrzewie, które szły wzdłuż sztachet, przeglądały klomby kwiatów, altany na wzgórkach i niebieskie zwierciadło stawu. Wejście do tej części parku stanowiła brama misternego rysunku. Przez bramę widać było szeroką wspaniałą aleję, na której końcu stał domek myśliwski, leciuchny i nadzwyczaj elegancki. Nad bramą był napis także z lanego żelaza: „Zofiówka”. Widocznie nazwą i urządzeniem baron chciał naśladować tulczyńskie ogrody. Zofiówka urządzoną była dla siostrzenicy barona, ulubionej jego pieszczotki. Była to właśnie ta część parku, której kończyny dotykały do zabudowań fabrycznych Schmidtów.
Adolf dziwnego doznawał wrażenia wpatrując się w bramę i napis. W zdrobniałym i spieszczonym nazwisku owej nieznajomej Zosi kryła się jakaś tajemnicza, niewidzialna potęga, z którą ojciec i on występowali do zaciętej walki jakby z jaką zaklętą księżniczką legendową. Czuł pewien żal do istotki, noszącej to delikatne imię, dlatego, że aby mogła tu spędzić kilka chwil przyjemnie, ojciec jego spędza bezsenne noce, a ludzie jego cierpią niewygodę i przykrość; ale z drugiej strony, miała ona dla niego powab, pewien urok, jaki mają rzadkie rośliny zwrotnikowe, rozkwitające w cieplarniach. Wyobrażał sobie, że rzadką, niezwyczajną musi być ta istota, którą baron ukochał więcej od własnej córki, której poświęcił najpiękniejszą część swego parku.
Jeszcze nie uwolnił myśli z ciężaru żelaznych liter, gdy na zakręcie lasu, na drodze ukazała się amazonka na koniu, w czarnej sukni i w kapelusiku z zieloną woalką. Za nią jechał lokaj w liberii.
W pełnym galopie minęła Adolfa; przesunęła się tak szybko, że ten zaledwie miał czas uchwycić spojrzeniem popielaty kolor bujnych włosów i czarne jej oczy. Przelotne spojrzenie, jakie rzuciła mijając go, upadło na niego jak iskra na pokłady prochu. Zdawało mu się, że coś buchnęło płomieniem w jego sercu i wstrząsnęło nim silnie. Wrażenie to trwało chwilkę małą jak działanie elektrycznego prądu; przeszło wnet, zostawiwszy tylko żywszy rumieniec na jego twarzy i dziwny jakiś niepokój w duszy. Obejrzał się raz jeszcze za cudnym zjawiskiem, widział, jak piękna amazonka zatrzymała się przed bramą parku, dając ręką znać komuś wewnątrz będącemu, jak potem brama się otwarła i kopyta koni zadudniły po mostku, wiodącym do parku.
– Byłażby to ona? – pomyślał sobie Adolf i żelazne litery przemieniły się w myślach jego w zarumienioną twarzyczkę z popielatymi włosami i czarnymi oczyma. Długo i mocno musiał zajmować się tym zjawiskiem, bo ani się spostrzegł, jak nagle znalazł się tuż pod bramą pałacu.
Sklepienie bramy podpierały kariatydy muskularne, nadnaturalnej wielkości. Na wierzchu bramy, wśród wazonów z aloesami, stały dwa posągi mitologiczne, trzymające herbową tarczę, wykutą w kamieniu. Zajazd do pałacu, wysypany żółtym piaskiem, okalał strzyżony gazon, bogato ubrany w kwiaty, a na środku stała olbrzymia, malownicza brzoza z rozpuszczonymi warkoczami. Sam pałac podobny był z frontu raczej do greckiej świątyni lub teatru. Kamienne schody, dwoma ramionami rozchodzące się na bok, prowadziły na balkon podparty korynckimi kolumnami. Nad kolumnami wznosiły się arkady, zacieniające ganek pierwszego piętra, ozdobiony kwiatami. Po bokach dwa pawilony, w kwadrat stawiane, miały szczyty ubrane w posągi, których linie wyraziście rysowały się na tle nieba.