Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

O krasnoludkach i sierotce Marysi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
13,59 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O krasnoludkach i sierotce Marysi - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 316 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JAK NA­DWOR­NY KRO­NI­KARZ KRÓ­LA BŁYST­KA ROZ­PO­ZNA­WAŁ WIO­SNĘ

I

Zima była tak cięż­ka i dłu­ga, że mi­ło­ści­wy Bły­stek, król Kra­sno­lud­ków, przy­marzł do swo­je­go tro­nu. Siwa jego bro­da uczy­ni­ła się srebr­ną od szro­nu, u bro­dy wi­sia­ły lo­do­we so­ple, brwi na­je­żo­ne oki­ścią sta­ły się groź­ne i sro­gie; w ko­ro­nie, za­miast pe­reł, iskrzy­ły się kro­ple za­mar­z­nię­tej rosy, a para od­de­chu osia­da­ła śnie­giem na krysz­ta­ło­wych ścia­nach jego skal­nej gro­ty. Wier­ni pod­da­ni kró­la, żwa­we Kra­sno­lud­ki, otu­la­li się, jak mo­gli, w swo­je czer­wo­ne opoń­cze i w wiel­kie kap­tu­ry. Wie­lu z nich spo­rzą­dzi­ło so­bie szu­by i spen­ce­ry z mchów bru­nat­nych i zie­lo­nych, uzbie­ra­nych w boru jesz­cze na je­sie­ni, z szy­szek, z huby drzew­nej, z wie­wiór­czych pu­chów, a na­wet z pió­rek, któ­re po­gu­bi­ły ptasz­ki le­cą­ce za mo­rze.

Ale król Bły­stek nie mógł się odzie­wać tak ubo­go i tak po­spo­li­cie. On zimą i la­tem mu­siał no­sić pur­pu­ro­wą sza­tę, któ­ra, od wie­ków słu­żąc kró­lom Kra­sno­lud­ków, do­brze już była wy­tar­ta i wiatr przez nią świ­stał. Nig­dy też, za no­wych swo­ich cza­sów na­wet, bar­dzo cie­płą sza­ta owa nie była, ile że z przę­dzy tych czer­wo­nych pa­jącz­ków, co to wio­sną po grzę­dach się snu­ją, utka­na, mia­ła za­le­d­wie gru­bość ma­ko­we­go list­ka.

Drża­ło więc kró­li­sko sro­dze, raz w raz chu­cha­jąc w ręce, któ­re mu tak zgra­bia­ły, że już i ber­ła utrzy­mać w nich nie mógł.

W krysz­ta­ło­wym pa­ła­cu, wia­do­mo, ognia pa­lić nie moż­na. Jak­że? Jesz­cze by wszyst­ko po­trza­ska­ło: po­sadz­ki i mury.

Grzał się tedy król Bły­stek przy bla­sku zło­ta i sre­bra, przy pło­mie­niach bry­lan­tów, wiel­kich jak skow­roń­cze jaja, przy tę­czach, któ­re pro­myk dzien­ne­go świa­tła za­pa­lał w krysz­ta­ło­wych ścia­nach tro­no­wej sali, przy iskrach le­cą­cych z dłu­gich mie­czów, któ­ry­mi wy­wi­ja­ły dziel­ne Kra­sno­lud­ki, tak z wro­dzo­ne­go mę­stwa, jak i dla roz­grzew­ki. Cie­pła wszak­że z tego wszyst­kie­go było bar­dzo mało, tak mało, że bied­ny sta­ry król szczę­kał zę­ba­mi, ja­kie mu jesz­cze po­zo­sta­ły, z naj­więk­szą nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ku­jąc wio­sny.

– Ża­giew­ko – mó­wił do jed­ne­go z dwo­rzan – słu­go wier­ny!! Wyj­rzyj na świat, czy nie idzie wio­sna. A Ża­giew­ka kor­nie od­po­wie­dział:

– Kró­lu, pa­nie! Nie czas na mnie, póki się po­krzy­wy pod chłop­skim pło­tem nie za­czną zie­le­nić. A do tego jesz­cze da­le­ko!…

Po­ki­wał król gło­wą, a po chwi­li znów ski­nie i rze­cze:

– Si­ko­rek!! A może ty wyj­rzysz?

Ale Si­kor­ko­wi nie chcia­ło się na mróz wy­sta­wiać nosa. Rzek­nie tedy:

– Kró­lu, pa­nie! Nie pora na mnie, aż plisz­ka ćwier­kać za­cznie. A do tego jesz­cze da­le­ko!…

Po­mil­czał król nie­co, ale iż mu zim­no do­ku­cza­ło sro­dze, ski­nie znów i rze­cze:

– Bie­dro­nek, słu­go mój! A ty byś nie wyj­rzał?

Wszak­że i Bie­dron­ko­wi nie­pil­no było na mróz i za­wie­ję. I on się kła­niał i wy­ma­wiał:

– Kró­lu, pa­nie! Nie pora na mnie, aż się pod ze­schłym list­kiem śpią­ca musz­ka zbu­dzi. A do tego jesz­cze da­le­ko!…

Król spu­ścił bro­dę na pier­si i wes­tchnął, a z wes­tchnie­nia tego na­szła taka mgła śnież­na, że przez chwi­lę w gro­cie nic wi­dać nie było.

Tak prze­szedł ty­dzień, prze­szły dwa ty­go­dnie, aż pew­ne­go ran­ka ja­sno się ja­koś zro­bi­ło, a z lo­do­wych so­plów na kró­lew­skiej bro­dzie jęła ka­pać woda.

We wło­sach też śnieg ta­jać po­czął, a okiść szro­no­wa opa­dła z brwi kró­lew­skich i zmar­z­łe kro­pel­ki u wą­sów wi­szą­ce spły­nę­ły niby łzy.

Za­raz też i szron ze ścian opa­dać za­czął, lód pę­kał na nich z wiel­kim hu­kiem, jak kie­dy

Wi­sła pusz­cza, a w kom­na­cie zro­bi­ła się taka wil­goć, że wszy­scy dwo­rza­nie wraz z kró­lem ki­cha­li jak­by z moź­dzie­rzy.

A trze­ba wie­dzieć, że Kra­sno­lud­ki mają nosy nie lada.

Sam to na­ród nie­du­ży: jak Kra­sno­lu­dek but chłop­ski oba­czy, sta­je, otwie­ra gębę i dzi­wu­je się, bo my­śli, że ra­tusz. A jak w ko­jec wle­zie, pyta: "Co za mia­sto ta­kie i któ­rę­dy tu do ro­ga­tek?" A wpad­nie w ku­fel kwar­cia­ny, to wrzesz­czy: "Rety! Bo się w stud­ni to­pię!"

Taki to dro­biazg!

Ale nosy mają na urząd, że i or­ga­ni­ście lep­sze­go do ta­ba­ki nie trze­ba. Ki­cha­ją tedy wszy­scy, aż się zie­mia trzę­sie, ży­cząc so­bie i kró­lo­wi zdro­wia.

Wtem chłop po drwa do boru je­dzie. Sły­sząc owo ki­cha­nie, mówi:

– Oho, grzmi! Skrę­ci­ła zima kar­ku! – bo my­ślał, że to grzmot wio­sen­ny.

Za­raz ko­nia przed karcz­mę za­wró­cił, żeby gro­sza na drze­wo nie utrą­cać, i prze­sie­dział tam do wie­czo­ra, ra­chu­jąc i roz­my­śla­jąc, co kie­dy ro­bić ma, żeby mu cza­su na wszyst­ko star­czy­ło.

Tym­cza­sem od­wilż trwa­ła szczę­śli­wie. Już oko­ło po­łu­dnia wszyst­kim Kra­sno­lud­kom po­od­ma­rza­ły wąsy.

Za­czę­li tedy ra­dzić, kogo by na zie­mię wy­słać, żeby się prze­ko­nał, czy jest już wio­sna.

Aż król Bły­stek stuk­nął o zie­mię ber­łem szcze­ro­zło­tym i rzekł:

– Nasz uczo­ny kro­ni­karz Ko­sza­łek- – Opa­łek pój­dzie oba­czyć, czy już wio­sna przy­szła.

– Mą­dre kró­lew­skie sło­wo! – za­krzyk­nę­ły Kra­sno­lud­ki i wszyst­kie oczy ob­ró­ci­ły się na uczo­ne­go Ko­szał­ka-Opał­ka.

Ten, jak zwy­kle, sie­dział nad ogrom­ną księ­gą, w któ­rej opi­sy­wał wszyst­ko, co się od naj­daw­niej­szych cza­sów zda­rzy­ło w pań­stwie Kra­sno­lud­ków, skąd się wzię­li i ja­kich mie­li kró­lów, ja­kie pro­wa­dzi­li woj­ny i jak im się w nich wio­dło.

Co wi­dział, co sły­szał, to spi­sy­wał wier­nie, a cze­go nie wi­dział i nie sły­szał, to zmy­ślił tak pięk­nie, iż przy czy­ta­niu tej księ­gi ser­ca wszyst­kim ro­sły.

On to pierw­szy do­wiódł, iż Kra­sno­lud­ki, le­d­wie na piędź duże, są wła­ści­wie ol­brzy­ma­mi, któ­re się tyl­ko tak kur­czą, żeby im mniej suk­na wy­cho­dzi­ło na spen­ce­ry i płasz­cze, bo te­raz wszyst­ko dro­gie.

Kra­sno­lud­ki tak dum­ni byli z kro­ni­ka­rza swe­go, że gdzie kto ja­kie ziel­sko zna­lazł, za­raz mu wie­niec plótł i na gło­wę wkła­dał, tak iż mu te wień­ce resz­tę rzad­kich wło­sów wy­tar­ły i łysy był jak ko­la­no.

II

Ko­sza­łek-Opa­łek za­raz się na wy­pra­wę zbie­rać za­czął. Przy­rzą­dził so­bie gar­niec naj­czar­niej­sze­go atra­men­tu, po­tem wy­szy­ko­wał wiel­kie gę­sie pió­ro, któ­re, iż cięż­kie było, mu­siał je jak ka­ra­bin na ra­mie­niu dźwi­gać; ogrom­ne swo­je księ­gi na ple­cach so­bie przy­tro­czył, pod­pa­sał opoń­czę rze­mie­niem, wło­żył kap­tur na gło­wę, cho­da­ki na nogi, za­pa­lił dłu­gą faj­kę i sta­nął do dro­gi go­to­wy.

Wier­ni to­wa­rzy­sze za­raz się z uczo­nym Ko­szał­kiem tkli­wie że­gnać za­czę­li, nie­pew­ni, czy­li go na zie­mi zła jaka przy­go­da nie spo­tka i czy go jesz­cze kie­dy zo­ba­czą.

Sam król Bły­stek mi­ło­ści­wy chciał go uści­skać, iż bar­dzo so­bie Ko­szał­ka-Opał­ka za uczo­ność jego ce­nił, ale się ru­szyć nie mógł, gdyż zu­peł­nie do tro­nu przy­mar­z­ły mu sza­ty.

Skło­nił tyl­ko ze swe­go ma­je­sta­tu zło­te ber­ło nad uczo­nym mę­żem, a gdy ten rękę kró­lew­ską ca­ło­wał, sto­czy­ło się po kró­lew­skim licu kil­ka ja­snych pe­reł, któ­re z brzę­kiem na krysz­ta­ło­wą po­sadz­kę upa­dły. Były to za­mar­z­nię­te łzy do­bre­go kró­la. Pod­jął je na­tych­miast skarb­nik pań­stwa, Gro­szyk, i w szka­tuł­kę dro­go­cen­ną wło­żyw­szy, do skarb­ca za­niósł.

Cały dzień gra­mo­lił się uczo­ny Ko­sza­łek, za­nim z gro­ty na zie­mię wy­szedł. Dro­ga była stro­ma, ko­rze­nia­mi od­wiecz­nych dę­bów splą­ta­na, odłam­ki ska­ły, żwi­ry i ka­my­ki usu­wa­ły się spod nóg, le­cąc z głu­chym ło­sko­tem gdzieś na dno prze­pa­ści; za­mar­z­łe wo­do­spa­dy świe­ci­ły jak szy­by lodu, po któ­rych uczo­ny wę­dro­wiec śli­zgał się w swych cho­da­kach i tyl­ko z naj­więk­szym tru­dem po­su­wać się mógł w górę.

Na do­miar bie­dy wy­brał się bez ja­kie­go­kol­wiek po­sił­ku na dro­gę, gdyż dźwi­ga­jąc wiel­kie księ­gi, wiel­ki ka­ła­marz i wiel­kie pió­ro, nic in­ne­go unieść już nie mógł.

Był­by Ko­sza­łek – Opa­łek zu­peł­nie z sił opadł, gdy­by nie to, ze na­tra­fił na do­brze za­go­spo­da­ro­wa­ny dom pew­ne­go prze­zor­ne­go cho­mi­ka.

Ten cho­mik miał peł­ną spi­żar­nię róż­ne­go ziar­na i orze­chów bu­ko­wych, z cze­go coś nie­coś zgłod­nia­łe­mu wę­drow­co­wi udzie­lił, a na­wet na sia­nie, któ­rym dom cały był wy­sła­ny, od­po­cząć po­zwo­lił, pod wa­run­kiem, że o sie­dzi­bie jego nic a nic w wio­sce nie po­wie.

– Bo – mó­wił – są tam psot­ne chło­pa­ki, któ­re jak­by tyl­ko o mnie się zwie­dzia­ły, oho! już bym przed nimi spo­koj­no­ści nie miał!

Ko­sza­łek – Opa­łek z wdzięcz­no­ścią opu­ścił go­ścin­ne­go cho­mi­ka po­si­lo­ny na du­chu i na cie­le.

Szedł te­raz we­sół i raź­ny, po­glą­da­jąc spod ciem­ne­go kap­tu­ra po chłop­skich pól­kach, po łą­kach, po ga­jach. A już ruń do­by­wa­ła się i par­ła gwał­tow­nie nad zie­mię; już traw­ki mło­de pusz­cza­ły się na wil­got­nych doł­kach, już nad wez­bra­ną stru­gą czer­wie­nia­ły prę­ty wi­kli­ny, a w ci­chym, mgli­stym po­wie­trzu sły­chać było kru­cze­nie żu­ra­wi, wy­so­ko gdzieś, wy­so­ko le­cą­cych.

Każ­dy inny Kra­sno­lu­dek po­znał­by po tych zna­kach, że wio­sna już bli­sko, ale Ko­sza­łek-

Opa­łek tak był od mło­do­ści po­grą­żo­ny w księ­gach, że poza nimi nic nie wi­dział w świe­cie i na ni­czym nie ro­zu­miał się zgo­ła. Wszak­że i on miał w ser­cu taką dziw­ną ra­dość, taką rześ­kość, że na­gle za­czął wy­wi­jać swo­im wiel­kim pió­rem i śpie­wać zna­ną sta­rą pio­sen­kę:

Precz, precz od nas smu­tek wszel­ki,

Za­pal faj­ki, staw bu­tel­ki!

Za­le­d­wie jed­nak był w po­ło­wie zwrot­ki, kie­dy po­sły­szał ćwier­ka­nie gro­ma­dy wró­bli na chru­ścia­nym, gro­dzą­cym pól­ko pło­cie; urwał tedy pio­sen­kę swą na­tych­miast, aby się z tą ga­wie­dzią nie bra­tać, i na­marsz­czyw­szy czo­ło, szedł z wiel­ką po­wa­gą, iżby ona ho­ło­ta wie­dzia­ła, że mę­żem uczo­nym bę­dąc, z wró­bla­mi kom­pa­nii nie trzy­ma.

A że już i wio­skę wi­dać było, skrę­cił tedy na przy­dro­żek, gdzie go ze­szło­rocz­ne ba­dy­le róż­ne­go chwa­stu pra­wie zu­peł­nie za­kry­ły, i nie po­strze­żo­ny do pierw­szej cha­łu­py do­szedł.

Wieś była duża, sze­ro­ko roz­bu­do­wa­na wśród po­czer­nia­łych te­raz i bez­list­nych sa­dów, a ostat­nie jej do­mo­stwa opie­ra­ły się o ciem­ną ścia­nę gę­ste­go so­sno­we­go boru.

Cha­ty były za­moż­ne, świe­żo wy­bie­lo­ne, z ko­mi­nów ula­ty­wał dym siny, w po­dwór­kach skrzy­pia­ły stu­dzien­ne żu­ra­wie, pa­rob­cy po­ili ko­nie i po­ry­ku­ją­ce by­dło, a kup­ki dzie­ci ba­wi­ły się ha­ła­śli­wie na wy­sa­dzo­nej to­po­la­mi dro­dze to "w go­nio­ne­go", to znów "w cho­wa­ne­go".

Ale nad ca­łym tym gwa­rem gó­ro­wał huk mło­ta i dźwię­ka­nie że­la­za w po­bli­skiej kuź­ni, przed któ­rą sta­ła gro­mad­ka la­men­tu­ją­cych nie­wiast.

Oba­czyw­szy je Ko­sza­łek – Opa­łek po­su­nął się ostroż­nie wzdłuż plo­ta i sta­nąw­szy za krza­kiem tar­ni­ny – słu­chał.

– A nie­cno­ta! A zbój! – mó­wi­ła jed­na. – Jak on się do ko­wa­lo­we­go kur­ni­ka za­kraść nie bał, to już przed nim nig­dzie ko­ko­szy nie skry­je!

A dru­ga:

– Co to ko­ko­szy! To było zło­to, nie ko­ko­sza! Dzień na dzień jaja nio­sła, i to jak moja pięść! Na całą wieś ta­kiej dru­giej nie ma!

Tak znów in­sza:

– A mo­je­go ko­gu­ta kto zdu­sił? Nie je­goż to spraw­ka? To ja­kem zo­ba­czy­ła te jego roz­trzę­sio­ne piór­ka, Bóg ła­skaw, żem z żalu nie pa­dła! Jak nic by­ła­bym za nie­go wzię­ła z pięć złot­ków albo jesz­cze i pięt­na­ście gro­szy.

Tak znów ta pierw­sza:

– A co za pod­stęp­ca! Co za kat taki! A co to za moc w tych pa­zu­rach! Żeby zaś taką jamę pod kur­ni­kiem wy­grze­bać! A to i chłop ło­pa­tą le­piej by nie zro­bił. A że też ni­ja­kie­go spo­so­bu nie ma na ta­kie­go zbó­ja!

Ale wtem wy­bie­gła z cha­łu­py przy kuź­ni ko­wal­ka i nie dba­jąc na zim­no, bez ka­fta­na, sta­nę­ła przed pro­giem, far­tuch do oczu pod­nio­sła i z gło­śnym pła­czem za­wo­dzić po­czę­ła:

– A mo­jeż wy czu­bat­ki ko­cha­ne! A mo­jeż wy ko­gut­ki po­zło­ci­ste! A cóż ja te­raz bez was po­cznę, sie­ro­ta!

Dzi­wił się temu la­men­to­wi Ko­sza­łek – Opa­łek, słu­cha­jąc to jed­nym, to znów dru­gim uchem, bo nie mógł ja­koś zra­zu po­miar­ko­wać, o co by to onym nie­wia­stom cho­dzi­ło. Aż na­gle stuk­nął się pal­cem w czo­ło, pod pło­tem mię­dzy chwa­sty siadł, ka­ła­marz od­kor­ko­wał, pió­ro w nim uma­czał, strzep­nął i otwarł­szy swo­ją księ­gę, ta­kie w niej za­pi­sał sło­wa:

"… Dru­gie­go dnia po­dró­ży mo­jej za­sze­dłem do nie­szczę­snej kra­iny, któ­rą Ta­ta­ro­wie na­padł­szy wy­bi­li, wy­du­si­li lub upro­wa­dzi­li w ja­syr wszyst­kie ko­gu­ty i ko­ko­sze. Za czym ko­wal mie­cze na wy­pra­wę kuł, a przed kuź­nią roz­le­gał się płacz i na­rze­ka­nie".

Jesz­cze to pi­sał, kie­dy w pro­gu kuź­ni sta­nął ko­wal i huk­nął ba­sem:

– Co tu po­mo­że pła­kać? Tu trze­ba gar­nek z ża­rem wziąć i tego nic­po­nia z jamy wy­ku­rzyć dy­mem! Ju­ści wia­do­me rze­czy, że pod la­sem lis w ja­mie sie­dzi. Albo go wy­ku­rzyć, albo go wy­ko­pać. Da­lej, Ja­siek! Du­chem, Stach! Chło­pa­ków zwo­łać i z ło­pa­tą mi na nie­go! A ty, mat­ka, nie płacz, jeno gar­nek z ża­rem szy­kuj! Szedł­bym sam, ale że ro­bo­ta pil­na!…

I za­raz się w pro­gu do kuź­ni na­wró­cił, a dźwię­ka­nie że­la­za znów sły­chać się dało.

Ale dwóch ko­wal­czy­ków, po­rzu­ciw­szy mie­chy, bie­gło przez wieś, wo­ła­jąc: – Na lisa! Na lisa!

Za czym i baby po­cią­gnę­ły ku cha­tom szy­ko­wać wy­pra­wę.

A wte­dy, bacz­ny na wszyst­ko, Ko­sza­łek – Opa­łek znów uma­czał pió­ro i wpi­sał w księ­gę te sło­wa:

"Ta­ta­ro­wie ci mają nie­ustra­szo­ne­go wo­dza i cha­na nad sobą, któ­ry się zwie Lis Wiel­ki, a ukry­wa­ją się w le­śnych no­rach, skąd ich lud­ność miej­sco­wa wy­ku­rza ar­mat­nim dy­mem".

Za­le­d­wie jed­nak skoń­czył to pi­sać uczo­ny kro­ni­karz, kie­dy go do­le­cia­ła okrut­na wrza­wa.

Spoj­rzy, a tu wali przez wieś gro­ma­da bab, dzie­ci i wy­rost­ków z ło­pa­ta­mi, z ki­ja­mi, z garn­ka­mi, a za gro­ma­dą, na­szcze­ku­jąc, po­dą­ża­ją w stro­nę lasu Krucz­ki, Za­bo­je, inne po­kur­cie, szcze­ka­jąc i uja­da­jąc sro­dze. Raz jesz­cze tedy uma­czał pió­ro Ko­sza­łek-Opa­łek i taką uwa­gę w kro­ni­ce swo­jej do­pi­sał: "Na woj­nę prze­ciw Ta­ta­rom nie cho­dzą w kra­inie tej chło­pi, ale baby, dzie­ci i nie­do­ro­słe chło­pa­ki; któ­re to woj­sko zgiełk sro­gi w mar­szu na nie­przy­ja­cie­la czy­ni le­cąc przez wieś wiel­kim pę­dem; za głów­ną za­się ar­mią gro­ma­da psów okrut­nym wrza­skiem mę­stwa do boju do­da­wa. Co, iżem wła­sny­mi oczy­ma oglą­dał, pod­pi­sem wła­snym stwier­dzam".

Tu prze­chy­lił gło­wę, zmru­żył lewe oko i pod­pi­saw­szy u brze­gu kar­ty: "Ko­sza­łek – Opa­łek,

Na­dwor­ny Hi­sto­ryk Kró­la Je­go­mo­ści Błyst­ka" – uczy­nił mi­ster­ny a sze­ro­ki za­kręt.

Tym­cza­sem z tam­tej stro­ny pło­ta za­le­ciał go miły dy­mek ja­łow­co­wy, w któ­rym się Kra­sno­lud­ki szcze­gól­nie lu­bu­ją. Po­cią­gnął Ko­sza­łek – Opa­łek wiel­kim swo­im no­sem raz, po­cią­gnął dru­gi raz, a roz­chy­liw­szy chru­sty, po­czął pil­nie pa­trzeć, skąd by ów dy­mek szedł.

Ja­koż uj­rzał pod bo­rem siny, wi­ją­cy się sznu­rek, a gdy do­brze oku­la­ry prze­tarł, zo­ba­czył w polu nie­wiel­kie ogni­sko i sie­dzą­cych do­ko­ła nie­go pa­stusz­ków.

Po­czci­wy Kra­sno­lu­dek nie­zmier­nie dzie­ci lu­bił; pu­ścił się tedy ku ogni­sku na prze­łaj ugo­rem, kie­ru­jąc się wprost na ów dy­mek i po­ciesz­nie prze­ska­ku­jąc bruz­dy.

Zdu­mie­li się pa­stusz­ko­wie zo­ba­czyw­szy ma­łe­go czło­wiecz­ka w po­dróż­nej, rze­mie­niem pod­pa­sa­nej opoń­czy z kap­tu­rem, z księ­gą pod pa­chą, z ka­ła­ma­rzem u pasa i z pió­rem na ra­mie­niu.

Za­raz też Jó­zik Sro­kacz trą­cił w bok Sta­cha Sza­far­czy­ka i po­ka­zaw­szy pal­cem owe­go czło­wiecz­ka, szep­nął:

– Kra­sno­lu­dek!!

A Ko­sza­łek-Opa­łek był już bli­sko i uśmiech­nął się przy­jaź­nie do dzie­ci, ki­wa­jąc gło­wą.

Dzie­ci po­otwie­ra­ły usta sze­ro­ko i wpa­trzy­ły się w nie­go jak w tę­czę. Nie bały się prze­cież, tyl­ko je ogar­nął dziw na­gły. Nie bały się, bo każ­de wie­dzia­ło do­brze, iż Kra­sno­lud­ki ni­ko­mu krzyw­dy nie czy­nią, a jak ubo­gim sie­ro­tom to i po­ma­ga­ją na­wet.

Ja­koż Sta­cho Sza­far­czyk przy­po­mniał so­bie za­raz, że kie­dy mu cie­lę­ta za­prze­szłej wio­sny ucie­kły do lasu, ta­ku­sień­ki ma­luś­ki czło­wie­czek po­mógł mu je wy­szu­kać i na pa­stwi­sko za­gnać. Jesz­cze go po­gła­skał i po­zio­mek mu w czap­kę na­sy­pał mó­wiąc:

– Nie bój się!! Na­ści, sie­ro­to!

Tym­cza­sem Ko­sza­łek-Opa­łek do ogni­ska pod­szedł i wy­jąw­szy faj­kę z zę­bów, prze­mó­wił grzecz­nie:

– Wi­taj­cie, dzie­ci!

Na co pa­stusz­ko­wie od­rze­kli z po­wa­gą:

– Wi­taj­cie, Kra­sno­lud­ku!

Ale dziew­czyn­ki sku­li­ły się tyl­ko i na­cią­gnąw­szy chu­ści­ny na czo­ła, tak że im le­d­wo czub­ki no­sów było wi­dać, wy­trzesz­czy­ły na przy­by­sza nie­bie­skie oczę­ta.

Ko­sza­łek-Opa­łek po­pa­trzył na nie z uśmie­chem i za­py­tał:

– Czy mogę się po­grzać przy wa­szym ogni­sku? Bo zim­no!

– Ju­ści, że mogą! – od­po­wie­dział re­zo­lut­nie Jaś­ko Krze­mie­niec.

– My ta nie ta­kie za­zdro­ści­we! – do­rzu­cił Sza­far­czyk.

A Jó­zik Sro­kacz:

– Niech se Kra­sno­lu­dek się­dą!! God­ne miej­sce!

I na­my­kał poły od si­wej suk­man­ki, czy­niąc mu miej­sce przy ogniu.

– A do­pie­ką się ziem­nia­ki, to se i po­jeść mogą, je­śli wola – do­rzu­cił go­ścin­nie Ku­buś.

Tak insi:

– Pew­nie, że mogą! Ino pa­trzeć, jak się do­pie­ką, bo już duch idzie od nich.

Siadł tedy Ko­sza­łek-Opa­łek i po­glą­da­jąc mile po ru­mia­nych twa­rzycz­kach pa­stusz­ków, mó­wił z roz­rzew­nie­niem:

– A mó­jeż wy dzie­ci ko­cha­ne! A czym­że ja wam od­słu­żę!

Za­le­d­wie to jed­nak po­wie­dział, kie­dy Zoś­ka Ko­wal­czan­ka, za­kryw­szy wierz­chem ręki oczy, za­wo­ła­ła pręd­ko:

– A to nam baj­kę po­wie­dzą…

– Iii!… Co tam baj­ka – rzekł na to Sta­cho Sza­far­czyk z po­wa­gą. – Za­wszeć praw­da je lep­sza niż baj­ka.

– Pew­nie, pew­nie, że lep­sza! – rzekł Ko­sza­łek – Opa­łek. – Praw­da jest ze wszyst­kie­go naj­lep­sza.

– Ano, jak tak – za­wo­łał we­so­ło Jó­zik Sro­kacz – to nie­chże nam po­wie­dzą, skąd się Kra­sno­lud­ki wzię­ły na tym tu świa­tu?

– Skąd się wzię­ły? – po­wtó­rzył Ko­sza­łek – Opa­łek i już się za­bie­rał po­wia­dać, gdy wtem ziem­nia­ki za­czę­ły pę­kać z wiel­kim hu­kiem. Za czym ru­szy­ły się dzie­ci wy­grze­by­wać je pa­ty­ka­mi z żaru i z po­pio­łu.

– Uczo­ny mąż wszak­że prze­ląkł się sro­dze owe­go na­głe­go huku i sko­czyw­szy w bok, sta­nął za po­lnym ka­my­kiem; do­pie­ro z tej for­te­cy przy­pa­try­wał się dzie­ciom je­dzą­cym ja­ko­weś okrą­głe i dy­mią­ce kule, któ­rych nie znał. Za czym roz­warł księ­gę i oparł­szy ją na owym po­lnym ka­my­ku, ta­kie w niej sło­wa drżą­cą ręką pi­sał:

"Lud w tej kra­inie tak jest wo­jen­ny i męż­ny, iż drob­ne dzie­ci pie­ką w go­rą­cym po­pie­le kar­ta­czo­we kule, któ­re gdy w ża­rze z trza­skiem pę­kać po­czną, co jest cał­kiem nie­bie­skie­mu grzmo­to­wi po­dob­ne, wte­dy chłop­cy, od pie­luch już śmier­cią gar­dzą­cy, a i mdłe dziew­cząt­ka na­wet, wy­grze­bu­ja one pę­ka­ją­ce z okrut­nym hu­kiem kar­ta­cze i dy­mią­ce jesz­cze wprost do gęby kła­dą. Cze­go na­ocz­nym byw­szy świad­kiem, a wy­dzi­wo­wać się ta­kie­mu ry­cer­skie­mu ani­mu­szo­wi nie mo­gąc zgo­ła, ku wiecz­nej pa­miąt­ce po­tom­nych rzecz tę za­pi­su­ję. Dan w polu na ugo­rze, o przed­wie­czor­nej po­rze".

Po czym na­stę­po­wał pod­pis i za­kręt za­ma­szyst­szy jesz­cze ni­że­li po­przed­ni.

Tym­cza­sem roz­szedł się w polu tak sma­ko­wi­ty za­pach pie­czo­nych kar­to­fli, iż mąż uczo­ny po­czuł na­gle ja­ko­wąś czczość w so­bie i gło­śne bur­cze­nie żo­łąd­ka.

A wi­dząc, że one kar­ta­cze pę­ka­ją­ce naj­mniej­szej szko­dy pa­stusz­kom nie czy­nią, że się owszem dzie­ci po brzu­szyn­kach aż głasz­czą od owe­go wy­bor­ne­go ja­dła, wy­szedł zza ka­my­ka ostroż­nie i z wol­na się do ogni­ska przy­bli­żył. Za­raz też Zoś­ka Ko­wal­czan­ka, ukru­szyw­szy nie­co ziem­nia­ka, po­da­ła mu na ga­łąz­ce chru­stu, za­chę­ca­jąc, aby brał i jadł.

Nie bez trwo­gi Ko­sza­łek – Opa­łek wziął oną kru­szy­nę w usta, ale wnet po­sma­ko­waw­szy wy­cią­gnął rękę po wię­cej. Kru­szy­ły tedy dziew­cząt­ka co naj­pięk­niej do­pie­czo­ne ziem­nia­ki i po osku­bin­ce mu da­jąc, tak się z nim oswo­iły, że Ka­sia Bal­ce­rów­na ostat­ni kę­sek sama mu w usta wło­ży­ła, na co wszyst­kie, a naj­gło­śniej Ka­sia, za­pisz­cza­ły z okrut­nej ucie­chy.

III

Po­jadł­szy tedy so­bie, Ko­sza­łek – Opa­łek znów u ognia siadł, a gdy chłop­cy świe­że­go chru­stu na­rzu­ci­li, a iskier­ki po su­chych ga­łąz­kach we­so­ło za­czę­ły ska­kać, tak pa­stusz­kom o Kra­sno­lud­kach po­wia­dał:

– Drze­wiej nie na­zy­wa­li my się Kra­sno­lud­ki, ale – Bo­żę­ta. Nie miesz­ka­li my też pod zie­mią, pod skał­ka­mi albo pod ko­rze­nia­mi drzew sta­rych, jako miesz­ka­my te­raz, ale po wsiach, w cha­tach, ra­zem z ludź­mi. Daw­no to było, przedaw­no!

Jesz­cze nad tym tu kra­jem pa­no­wał wte­dy Lech, któ­ry ufun­do­wał mia­sto Gnie­zno na tym miej­scu, gdzie gniaz­da bia­łych pta­ków zna­lazł. Bo mó­wił so­bie: "Jak tu pta­ki w bez­piecz­no­ści miesz­ka­ją, to musi zie­mia ci­cha być i do­bra".

Ja­koż była.

O tych pta­kach mó­wią lu­dzie, że to były orły, ale w na­szych sta­rych księ­gach stoi, jako to były bo­cia­ny, po rów­ni­nach łą­ko­wych bro­dzą­ce, któ­re tam so­bie gniaz­da w ob­fi­to­ści sła­ły.

Jak było, tak było, dość że się cała ta kra­ina Le­chią od owe­go Le­cha po­czę­ła zwać, a lud, któ­ry w niej miesz­kał, też mia­no Le­chi­tów przy­jął, cho­ciaż są­sie­dzi zwa­li go i Po­la­na­mi tak­że, iż był to na­ród po­lnych ora­czów i za płu­giem cha­dzał. Co wszyst­ko w na­szych księ­gach sta­rych pod pie­czę­cią stoi.

– A to boru wte­dy nie było?? – za­py­tał na­gle cien­kim gło­sem Jó­zik. – Ani rze­ki, ani nic?

– Jak­że! – od­rzekł Ko­sza­łek – Opa­łek. – Był bór, i to nie taki jak dziś, ale pusz­cza okrut­na i bez koń­ca pra­wie. A w pusz­czy miesz­kał zwierz sro­gi i wiel­ki, i tak ry­czą­cy, że drze­wa, co słab­sze, pę­ka­ły. Ale że my Kra­sno­lud­ki, to tyl­ko o niedź­wie­dziach wie­my. Po­wia­dał mi raz pra­dziad mego pra­pra­dziad­ka, że jak go taki niedź­wiedź wy­gar­nął ra­zem z psz­czo­ła­mi i mio­dem z li­po­we­go dziu­pla, to go do pół zimy u sie­bie po­ko­jow­cem trzy­mał i baj­ki so­bie dzień i noc pra­wić ka­zał, a sam łapę tyl­ko cmo­kał i w bar­ło­gu drze­mał. Do­pie­roż jak sro­gi mróz ści­snął, a niedź­wiedź tęgo chra­pał, pu­ścił się pra­dziad mego pra­pra­dziad­ka bie­giem z onej pusz­czy i po sied­miu la­tach wę­dro­wa­nia do swo­ich po­wró­cił.

Śmia­ły się dzie­ci słu­cha­jąc tej przy­go­dy, a Ko­sza­łek-Opa­łek tak da­lej pra­wił:

– Ho! ho!… To były cza­sy!… Nad po­la­mi, nad wo­da­mi szu­mia­ły wte­dy li­po­we gaje, a w nich miesz­kał je­den sta­ry, sta­ry bo­żek, imie­niem Świa­to­wid, któ­ry na trzy stro­ny świa­ta pa­trzał i nad całą tą kra­iną miał opie­kę.

Ale co do­mostw, do­byt­ku i obej­ścia, to pil­no­wa­ły Bo­żę­ta, któ­re też i Skrza­ta­mi dla ich ma­ło­ści zwa­no.

"Każ­da cha­ta ma swe­go Skrza­ta" – ma­wiał lud w te sta­re cza­sy, a nam też do­brze było i we­so­ło, bo my przy wsze­la­kiej ro­bo­cie po­ma­ga­li go­spo­da­rzom na­szym: to ko­niom owies sy­pa­li a prze­dmu­chi­wa­li z ple­wy, żeby same gołe ziar­no się zło­ci­ło; to siecz­kę rżnę­li, to trzę­śli sło­mę, to kury za­ga­nia­li na grzę­dę, żeby nie gu­bi­ły jaj w po­krzy­wach, to ma­sło w maśl­ni­cy ubi­ja­li, to wy­ci­ska­li sery, to dzie­ci ko­ły­sa­li, to mo­ta­li przę­dzę, to na ogień dmu­cha­li, żeby ka­sza prę­dzej go­to­wa była. Jaka tyl­ko była ro­bo­ta w cha­cie i w obej­ściu, precz my się każ­dej chwy­ta­li ochot­nie. Co praw­da, nie szło to dar­mo! Jak nie go­spo­darz, to go­spo­dy­ni pa­mię­ta­ła o nas. Za­wsze w świe­tli­cy na brzeż­ku ławy były kru­szy­ny chle­ba i twa­ro­gu, za­wsze w kub­ku tro­chę mio­du albo cho­ciaż mle­ka. Było z cze­go żyć.

A wy­cho­dzi­ła go­spo­dy­ni na ogród pleć albo z sier­pem w pole, to się tyl­ko od tego pro­ga obej­rza­ła, z bod­ni gar­stew­kę pro­sa wzię­ła i sy­piąc po izbie mó­wi­ła:

Bo­żę­ta! Bo­żę­ta! Niech któ­ry pa­mię­ta

O dzie­ciach, o cha­cie… A tu pro­so ma­cie!

I szła spo­koj­nie do ro­bo­ty. A my smyrk spod za­piec­ka, smyrk spod ławy, smyrk spod ma­lo­wa­nej skrzy­ni. Nuż w izbie go­spo­da­rzyć, dzie­ciom pra­wić, chłop­com ko­ni­ki stru­gać, dzie­wusz­kom łąt­ki wić, war­ko­czy­ki spla­tać. Nuż bło­ny w okien­kach prze­cie­rać, słon­ko przez nie do cha­ty pusz­czać, tę zło­tą ja­sność po ką­tach roz­no­sić, to aż wszyst­ko pach­nia­ło do­ko­ła!

Pra­cy, co praw­da, było dość, ale tej wdzięcz­no­ści ludz­kiej jesz­cze wię­cej.

Nie było zmo­win ani po­strzy­żyn, żeby nas na nie go­spo­da­rze nie pro­si­li:

Bo­żę­ta! Bo­żę­ta!

Pro­sim na te świę­ta!

Na żu­brze pie­cze­nie,

Na rogi je­le­nie,

Na kura, co ska­cze,

Na bia­łe ko­ła­cze!

Już­ci że my się mię­dzy go­ści nie pcha­li, bo nasz na­ród, choć mały, za­wsze by­wał po­li­tycz­ny. Ale jak my za­czę­li je­den z dru­gim i dzie­sią­tym na gę­śli­kach grać, al­bo­li pod oknem, al­bo­li pod pro­giem, to się lu­dzie do­słu­chać nie mo­gli na­szej ka­pe­li, ta­kie z niej we­se­le szło, taka ra­dość, ta­kie śpie­wa­nie w ser­cu.

Hej! hej! Gdzie to te cza­sy! Gdzie?

IV

Za­trzy­mał się Ko­sza­łek-Opa­łek i z wol­na fa­jecz­kę py­kał, a dzie­ci, choć nic nie mó­wi­ły, słu­cha­ły, wpa­trzo­ne w nie­go.

Po ma­łej tedy chwi­li rzekł:

– Jak dłu­go tak było, nie wiem, bo o tym nie stoi w na­szych księ­gach. Ale się po­tem cza­sy od­mie­niać za­czę­ły. Nie sta­ło tych do­brych pa­nów z Le­cho­we­go rodu; a ci nowi precz się ze sobą dar­li, bo ich pa­no­wa­ło ra­zem co­ści aż dwu­na­stu. Do­pie­roż lud so­bie owe swa­ry uprzy­krzył, tych kłót­ni­ków het precz prze­pę­dził, a jed­ne­go pana znów ob­rał.

Ano, uci­szy­ła się tro­chę ta kra­ina, alić le­d­wo że słoń­ce za­świe­ci­ło nad nią – znów przy­szła bu­rza.

Jako sza­rań­cza pada na po­siew zbo­żo­wy, aby go wy­nisz­czyć do źdźbła, tak na te pola le­chic­kie pa­dły Niem­cy, a ich ksią­żę chciał gwał­tem na­szą pa­nią brać i sam nad nami pa­no­wać. Mó­wię: na­szą, bo choć my byli tyl­ko Bo­żę­ta, ale w te pra­sta­re bło­gie cza­sy jed­ność była i z na­ro­dem my się jak bra­cia trzy­ma­li.

– A ja wiem!! – krzyk­nę­ła na­gle cien­kim gło­skiem Ka­sia Bal­ce­rów­na. – To była Wan­da!!

– A ja też wiem!! – jesz­cze cie­niej za­pisz­cza­ła Zo­sia Ko­wal­czan­ka.

I nuż jed­na przez dru­gą wy­cią­gać:

Wan­da leży w na­szej zie­mi,

Co nie chcia­ła Niem­ca…

Po­ki­wał na to Ko­sza­łek-Opa­łek gło­wą i rzekł z uśmie­chem:

– A nie chcia­ła!… Wiem! Znam!… Toć ta cała pieśń w na­szych księ­gach stoi. Toć my od naj­daw­niej­szych cza­sów uczym jej małą wiej­ską dzia­twę! Jak­że!… Ja sam już ze sto dzie­ci jej na­uczy­łem. A was któż uczył?

– A my nie wie­my..

– No „ to pew­no ja! Dru­gi raz to się zda­je, że tak w po­wie­trzu co­ści gada albo śpie­wa.

– Praw­da!! – po­wtó­rzy­li chłop­cy z po­wa­gą.

– No to, wi­dzi­cie – Kra­sno­lud­ki tak ga­da­ją i śpie­wa­ją!! Tyl­ko że ma­luś­kie, to ich nie wi­dać, jak się tam po­kry­ją we zbo­ża albo w tra­wy na łą­kach, albo mię­dzy te li­stecz­ki w gaju, albo pod te ka­mycz­ki po­lne.

Ano do­brze!… Jak też pani Niem­ca nie chcia­ła, tak się zro­bi­ła woj­na. Za­raz za­czę­ły na ten kraj le­cieć kru­ki, wro­ny, za­raz za­czę­ły wil­ki wyć, za­raz się nie­bo czar­ny­mi chmu­ra­mi ob­lo­kło.

My też za­czę­li z gło­du przy­mie­rać, bo i chleb, i sery, wszyst­ko szło dla tych wo­ja­ków, co się z Niem­ca­mi bili. Wy­mi­ze­ro­wał się kraj cały, wy­mi­ze­ro­wa­ły się i Bo­żę­ta z nim ra­zem. Aż jak się też na­szej pani ser­ce ści­sło, że woj­na o nią cały na­ród tra­pi, tak za­raz w rze­kę sko­czy­ła, we Wi­słę, i za­raz się uto­pi­ła. Tak do­pie­roż Niem­ce po­szły precz, a u nas po­kój na­stał.

Ale że się cza­sy tak przez tę woj­nę po­psu­ły, że to na nic! Już brat bra­tu na zdra­dzie stał, już moc­ny tego słab­sze­go krzyw­dził, już chci­wiec sie­ro­cy za­gon przy­ory­wał do swo­je­go pola.

A jako tam, gdzie krzyw­da i łzy sie­rot, szczę­ścia być nie może, na­sta­ły złe pany w tym kra­ju, co się na­zy­wa­ły Po­pie­le.

– La­bo­ga! – za­pisz­cza­ła Ka­sia.. – Po­pie­le??

– Cze­góż wrzesz­czysz?? – ofuk­nął ją Stach Sza­far­czyk.

– Cóż to za dzi­wo­ta? Prze­cież to te Po­pie­le, co jed­ne­go my­szy zja­dły!

– Prze­cie!! – po­wtó­rzył z wiel­ką po­wa­gą Jó­zik Sro­kacz.

Ale Ko­sza­łek-Opa­łek, pu­ściw­szy dy­mek z faj­ki, tak da­lej pra­wił:

– Róż­nie to tam po­wia­da­ją o tych my­szach, tak i tak. Daw­ne to cza­sy i dziś nikt nie doj­dzie już, jak było. Ale że w na­szych księ­gach stoi, że to nie my­szy były, tyl­ko wła­śnie Bo­żę­ta, któ­re się w my­sie ko­żusz­ki przy­braw­szy, iż zima była tęga, a wi­dząc, jako ten Po­piel ze wszyst­kim źle pa­no­wał, hur­mem się z my­sich nor na nie­go rzu­ci­ły i tak go po­tur­bo­wa­ły, że to na śmierć.

Tak stoi w na­szych księ­gach. Czy to praw­da, czy nie­praw­da, trud­no wie­dzieć.

Ale że mój pra­pra­dziad sam mi po­wia­dał, że nim z wiel­kiej sta­ro­ści oślepł, to wi­dział raz okrut­ne je­zio­ro, a na nim sro­gą wie­żę, gdzie się to stać mia­ło, któ­ra to wie­ża do dziś się My­sią Wie­żą zo­wie! A znów je­zio­ro – na­zy­wa się Go­pło.

Ano do­brze!

Tu, iż mu fa­jecz­ka za­ga­sła, po­czął Ko­sza­łek w po­pie­le iskier­ki szu­kać, a zna­la­zł­szy po­cią­gnął parę razy z cy­bu­cha, za czym pu­ścił kłąb dymu i tak mó­wił da­lej:

– W tych sta­rych księ­gach to jest tak:

Tu parę kart brak, tu znów parę tak po­żół­kłych i wy­bla­kłych, że ani prze­czy­tać, tu znów wiel­ka czar­na rysa w po­przek albo wzdłuż; to i nie wszyst­ko wie­dzieć moż­na, co tam przed wie­ki wpi­sy­wał ktoś do nich.

Ale czy do­bre były cza­sy, czy złe, to za­raz po­znać moż­na. Jak do­bre, to z tych kart, żeby i naj­star­szych, taka świa­tłość bije, wła­śnie ja­ko­by słoń­ce wze­szło; a jak złe, to się taki mrok po nich rzu­ca, jak­by w noc ciem­ną, kie­dy to ani gwiazd, ani mie­sią­ca nie uj­rzy nad zie­mią…

Ta­kie to są te sta­re księ­gi Kra­sno­lud­ków!

V

Chce­cie wie­dzieć, co da­lej było? – py­tał Ko­sza­łek po chwi­li, fa­jecz­kę znów za­pa­liw­szy.

– Chce­my, chce­my! – wo­ła­ły dziew­czę­ta.

No, to słu­chaj­cie. Po tych czar­nych kar­tach o Po­pie­lu za­raz idą te ja­sne o Pia­ście. Ho, ho!… O Pia­ście to mógł­bym wam ga­dać i go­dzi­nę całą.

Za­iskrzy­ły się na to oczy Jó­zi­ko­wi.

– A to ga­daj­cie!! Mo­iście­wy!

– Ga­daj­cie­że!! Po­wia­daj­cie het precz, co tyl­ko wie­cie! – wo­ła­ły na wy­ści­gi dzie­ci..

Ze­su­nął Ko­sza­łek – Opa­łek kap­tur z gło­wy, po ły­si­nie się po­dra­pał i tak mó­wił:

– Sam ze sie­bie to tam nie­wie­le wiem, bom na te cza­sy jesz­cze nie był ży­ją­cy. Ale je­den sta­ry Skrzat, co te kar­ty w księ­dze pi­sał, znał jesz­cze sta­re­go dęba, któ­ry całą tę hi­sto­rię do­brze pa­mię­tał i choć już głos sła­by miał, to prze­cież jak o tym Pia­ście szu­mieć a po­wia­dać za­czął, to się skroś ca­łej pusz­czy taka ci­chość czy­ni­ła, ja­ko­by wła­śnie mak siał. To te so­sny, te jo­dły, te gra­by, te buki, te brzo­zy, te traw­ki na­wet i mchy, i pa­pro­cie tak pil­no słu­cha­ły, że ża­den li­stek, żad­ne źdźbło tchu nie pu­ści­ło ze sie­bie.

A ów dąb sę­dzi­wy szu­miał, po le­kuch­nu szu­miał, gdzieś od sa­me­go ser ca wio­dąc roz­ho­wor ci­chy, a przy­po­mi­na­jąc owe daw­ne wie­ki swej mło­do­ści.

To ów Skrzat, co wte­dy mło­dy był jesz­cze, ba, nie­wie­le co od si­kor­ki więk­szy, sia­dy­wał so­bie pod jed­nym grzy­bem, co z nim zna­jo­mość miał, i ca­łej tej hi­sto­rii tak się wy­uczył, że ją po­tem do ksiąg na­szych za­pi­sał.

To było tak:

Stał so­bie ten dąb, wte­dy jesz­cze mło­dy dę­bek, w ci­chej dą­bro­wie, a nie­da­le­ko wśród cie­nia lip i brzę­ku psz­czół wi­dać było ja­sną, mo­drze­wio­wą cha­tę. W cha­cie miesz­ka­ło tro­je lu­dzi: Piast, Rze­pi­cha i sy­na­czek ich, któ­re­go wo­ła­li Zie­mo­wit, bo się okrut­nie w tych po­lach ko­chał, a co wy­szedł na próg cha­ty, to mó­wił: "Zie­mio, wi­taj!"

I wi­dział dąb na każ­dy dzień ży­cie tych troj­ga pra­co­wi­te, ser­ca mi­ło­ści­we i du­sze tak bia­łe, jak­by każ­de z nich mia­ło w pier­si bia­łe­go go­łę­bia.

A i Bo­żę­ta miesz­ka­ły w mo­drze­wio­wej cha­cie, i do­brze im się dzia­ło, gdyż i oj­ciec, i mat­ka, i sy­na­czek – co mo­gli, to im pod­da­wa­li: a to mio­du zło­te­go, a to prza­śne­go ko­ła­cza, a to co naj­biel­szych twa­ro­gów, bo tam przy pra­cy ob­fi­tość była wszel­kie­go do­bra i mie­nia.

Więc i w kró­lew­skim pa­ła­cu nie mo­gło być Kra­sno­lud­kom le­piej jak w tej ci­chej, ja­snej, pach­ną­cej ży­wi­ca­mi cha­cie.

Aż przy­szedł czas, że sy­nacz­ko­wi mia­no pierw­szy raz ostrzyc zło­te wło­sy. Za­raz się też są­sie­dzi scho­dzić i zjeż­dżać za­czę­li, kto pie­szo, kto na wo­zie, kto znów na pod­jezd­ku, aż się w Pia­sto­wej za­gro­dzie uczy­ni­ło gwar­no.

Krzą­tał się Piast, krzą­ta­ła się Rze­pi­cha, żeby go­ści uczcić i ob­słu­żyć, a i do­mo­we Bo­żę­ta po­ma­ga­ły pil­nie dzień cały. Ali­ści gdy słoń­ce za­pa­dać za­czę­ło, roz­le­gło się w po­wie­trzu śpie­wa­nie tak cud­ne, iż lu­dzie oczy pod­nie­śli ku nie­bu, mnie­ma­jąc, że stam­tąd głos idzie.

Jed­ne tyl­ko Bo­żę­ta po­bla­dły na­gle i za­czę­ły drżeć w so­bie, jak­by na nie zim­ny wiatr po­wiał, choć po­go­da była ma­jo­wa.

Jak któ­ry biegł z po­słu­gą, tak sta­nął trzę­sąc się cały, że aż mu ząb o ząb dzwo­nił.

Tym­cza­sem od za­chod­niej stro­ny uka­za­li się w wiel­kich zo­rzo­wych świa­tłach dwaj ja­śni wę­drow­ce, któ­rzy wła­śnie ku cha­cie Pia­sto­wej z onym śpie­wa­niem szli.

A było to śpie­wa­nie tak moc­ne a słod­kie, ja­ko­by wszyst­kie sło­wi­ki za­wio­dły po to­po­lach w sa­dzie i jak­by wszyst­kie kro­ple rosy za­brzę­cza­ły po zio­łach i po kwie­ciu po­lnym, i jak­by wszyst­kie lipy w Pia­sto­wej pa­sie­ce za­szu­mia­ły drob­nym li­ściem, a wszyst­kie zbo­ża i tra­wy wy­da­ły głos srebr­ny, dźwię­czą­cy.

I śpie­wa­li dwaj ja­śni wę­drów­ce, jako się czas je­den koń­czy nad tą kra­iną, a in­szy za­czy­na.

Śpie­wa­li, jako zgi­ną i w proch upad­ną daw­ne bogi, któ­rych lu­dzie so­bie po świę­tych ga­jach czy­ni­li, a na ich miej­sce przyj­dzie Pan wiel­ki, moc­ny, Pan nie­ba i zie­mi.

I słu­cha­li lu­dzie śpie­wa­nia tego, a na wszyst­kich twa­rzach wy­ma­lo­wa­ła się moc i na­dzie­ja.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: