- W empik go
O matko i córko! Duet mamy i córki, z którym nie można się nudzić - ebook
O matko i córko! Duet mamy i córki, z którym nie można się nudzić - ebook
Wychowujesz czy jesteś wychowywana? Nieważne – dzięki tej książce zrozumiesz trudy i bolączki obu stron rodzinnej barykady. To opowieść o tym, jak prawidłowo budować silne rodzinne relacje w oparciu o miłość, zrozumienie i akceptację, ale także przestrzeganie zasad i reguł. Pokazuje, że rodzicielstwo i dorastanie mogą być wspaniałą przygodą dla obu stron. Choć nie zawsze jest łatwo.
Kasia i Paulina – popularne youtuberki z kanału O matko i córko! – bez przekłamania i oporów ukazują dwie strony tego samego medalu. Tłumaczą i jak wychowywać dziecko, i jak temperować zapędy wychowawcze rodziców. Jeśli znacie je z ich filmów, to na kartach tej książki znajdziecie dziesiątki nieznanych wcześniej zabawnych, smutnych, a nawet mrożących krew w żyłach opowieści.
Książka O matko i córko to dowód, że będąc blisko, można osiągnąć wszystko!
Paulina i Kasia Błędowskie to duet, który zdobył serca setek tysięcy widzów na YouTubie i w social mediach. Na początku 2015 roku założyły kanał O matko i córko!, który jest fenomenem w polskim internecie.
Tym, co wyróżnia mamę i córkę, jest szczerość, naturalność, ale też wyjątkowa relacja rodzinna. Mimo ogromnego sukcesu i setek zrealizowanych filmów na różne tematy Kasia i Paulina pozostają sobą – są spontaniczne i roześmiane.
Paulina inspiruje rówieśników rozwijaniem swoich pasji, Kasia to mądra, ale i wymagająca mama, która zawsze służy dobrą radą i ciepłym uśmiechem.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-303-7 |
Rozmiar pliku: | 24 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Armagedon, a może raczej Sajgon?
Paulina: Coś tu kręcisz, mamo…
Wielkie oczekiwanie
Uwaga, nadchodzę…
Na początku było oczekiwanie. Mnóstwo oczekiwania. Paulina wystawiła moją cierpliwość na poważną próbę. Odkąd pamiętam, zawsze chciałam mieć dużą rodzinę. Oczami wyobraźni widziałam, jak moje dzieci wspólnie się bawią, dorastają i stają się wspaniałymi ludźmi. Śniłam o tym i tęskniłam za dzieckiem. Ja i mąż byliśmy gotowi na jego przyjście. Wiedzieliśmy, że już teraz chcemy, aby w naszym życiu pojawił się mały człowiek. Czytałam, co tylko mogłam, chcąc od pierwszych chwil zapewniać bliskość. Wiedziałam, że to pomoże zbudować między nami silną więź. Planowałam wystrój pokoju, wybierałam tapety, słowem – szalałam ze szczęścia, że będziemy mieć córkę lub syna. Wyczekiwane i kochane dzieciątko miało się pojawić przecież już za moment. Cieszyłam się, że moją chęć bycia rodzicem rozumie i podziela mój mąż. Czułam się wspierana, kochana i spełniona jako kobieta. Rozkwitałam w tym oczekiwaniu. Pełni nadziei zaczęliśmy nasze starania.
Próbowałam zajść w ciążę przez dwa lata. Początkowy entuzjazm zastąpiło rozczarowanie, ale nie chciałam porzucać mojego marzenia. Wszędzie dookoła widziałam kobiety w ciąży i małe dzieci. Wszędzie! To było niczym obsesja. Na każdym kroku spotykałam panie, które już mogły korzystać z uroków macierzyństwa. Płacz dziecka był dla mnie jak najpiękniejsza muzyka. Rozkoszowałam się nim. Zaglądałam do wózków innych mam. Liczyłam, że natchnę w ten sposób swój organizm, rozbudzę w nim tę samą tęsknotę, która opanowała mój umysł.
Im dłużej to trwało, tym bardziej się bałam. Czułam się zdruzgotana, miotały mną obawy i wątpliwości. Martwiłam się, że nie będzie mi dane zobaczyć, jak rośnie mi brzuch, poczuć pierwszych ruchów naszego dziecka. Myślałam, że coś jest ze mną nie tak. Towarzyszyło mi poczucie straszliwego zawodu. Jakby fakt, że nie mogę zajść w ciążę, czynił ze mnie gorszą, wybrakowaną kobietę. Byłam zagubiona, przerażona i głęboko nieszczęśliwa. Ileż przepłakałam dni i nocy, patrząc na smutną pojedynczą kreskę na teście. Na szczęście nadzieja nigdy nie zgasła, a wizja dziecka nie znikała. Stała się na tyle wyraźna, że myśleliśmy nawet o adopcji. I wtedy… stało się.
Wielka niespodzianka i olbrzymia radość. Miałam ochotę wykrzyczeć swoją ekscytację całemu światu w twarz. Najszczęśliwszy, najpiękniejszy dzień w moim życiu. Choć o zajściu w ciążę dowiedziałam się w dość śmiesznych okolicznościach. A było to tak…
Mam dwie kreski
Wraz z koleżanką pracowałam w niewielkim sklepiku wielobranżowym. Długo czekałyśmy na ciepłe dni, a gdy wreszcie nastały, chciałyśmy same rozkwitnąć. Nie ma na to lepszego sposobu niż zakupy. Korzystając z tego, że miałyśmy popołudniową zmianę, wybrałyśmy się na ciuchobranie. Roześmiane, rozgadane i zachwycone buchającą barwami i zapachami przyrodą jechałyśmy autobusem na targ. To były czasy, gdy nie budowano galerii handlowych na każdym osiedlu. Wszyscy ubierali się na targowisku i nikomu to nie przeszkadzało. Tam mieli najlepszy wybór i największy koloryt.
Przyszła wyczekiwana wiosna. Był chyba maj. Jakoś tak.
Coś tu kręcisz, mamo. Policzmy. Maj, czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień, październik, listopad, grudzień, styczeń, luty. To trochę za długo, urodziłam się przecież 27 lutego.
No dobrze, to musiał być zatem przełom czerwca i lipca. Świeciło słonko i wreszcie nastały ciepłe dni, więc należało uzupełnić garderobę. Nabyłam spodnie biodrówki i seksowną bluzeczkę, której tył składał się głównie ze sznurków. Czułam się dobrze ze swoim ciałem i chciałam tymi zakupami podkreślić, że mam niezłą figurę. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że w życiu nie będzie mi dane założyć tych ciuchów.
Obładowane zakupami wracałyśmy autobusem do domu. Wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Zrobiło mi się potwornie niedobrze, jakoś słabo, myślałam, że zemdleję. A pojazd jechał i jechał. Całe wieki. Czyli jakieś dziesięć minut. Koleżanka obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem, a że znała nasze perypetie związane ze staraniami o dziecko, powiedziała: „Pewnie jesteś w ciąży”.
Po dwóch latach prób powoli godziłam się z faktem, że nie zajdę w ciążę. Nie chciałam rozbudzać na nowo zapału, aby ponownie się nie rozczarować. Dlatego odrzuciłam jej podejrzenia, wmawiając sobie, że to raczej zatrucie. W domu jeszcze nie myślałam o ciąży. A jednak iskierka nadziei zaczynała się palić coraz silniejszym płomykiem. Czekała tylko na mocniejszy powiew.
W pracy koleżanki żyły już prawie wyłącznie tą rewelacją. Nakręciły mnie, dodając otuchy. Jedna z nich pobiegła do apteki po test ciążowy. Wspierały mnie, gdy sama straciłam już ochotę na walkę. Jeszcze zanim zaczęłam swoją zmianę, koleżanka wygnała mnie do toalety, abym od razu zrobiła test i przestała trzymać wszystkich w niepewności. W małym sklepiku dysponowaliśmy jeszcze mniejszym zapleczem. Miało wymiary skrzynki na listy. Do tego był duży ruch. Stałe klientki czekały niecierpliwie w kolejce. Czułam presję, jakby ktoś mnie poganiał, ale zostałam już tak osaczona przez koleżanki, że nie miałam wyjścia. Nie mogłam czekać. I sama też chciałam wiedzieć natychmiast. Gdybym tego nie zrobiła, to chyba eksplodowałabym od targających mną emocji. Iskierka nadziei zmieniła się w wielki płomień, nie mogłam z tym czekać.
Każda normalna kobieta robi takie badanie w domu, ale ja musiałam być oczywiście inna. Ku mojemu zdumieniu i olbrzymiej radości na teście pokazały się dwie kreski. Wynik: pozytywny. Pierwszy raz. Nie mogłam w to uwierzyć. Patrzyłam ogłupiała na kawałek plastiku, a po twarzy ciekły mi łzy szczęścia. W głowie huczało od emocji. Będę mamą! Udało się! Nareszcie!
Ściskając kurczowo test, wypadłam z łazienki i krzyknęłam na całe gardło: „Jestem ciąży! Mam dwie kreski!”.
W swej radości kompletnie nie pomyślałam, że stoję w sklepie, gdzie w kolejce czekają obce mi osoby. W tym panie, które roznoszą informacje pocztą pantoflową z prędkością światła. Chciałam tańczyć i śpiewać. Świat wydawał się jarzyć tęczowymi kolorami. Płakałam, śmiałam się, skakałam w miejscu i ściskałam ten test jak najcenniejszy diament. Bo tym dla mnie wtedy był. Koncentratem szczęścia, którym promieniowałam chyba na całe miasto. Myślę, że przez to moje zachowanie pół osiedla wiedziało o mojej ciąży wcześniej niż mój mąż. Oczywiście wszyscy cieszyli się razem ze mną i gratulowali, moja radość była zaraźliwa.
Wieść o ciąży przekazałam mojej mamie, ale tacie Pauliny nic jeszcze nie mówiłam. Chciałam mu zrobić niespodziankę. Chciałam też mieć pewność. Test testem, ale ciążę musiał potwierdzić lekarz. Mąż też pragnął dziecka i niepowodzenia na tym polu przeżywał równie mocno. Wolałam go nie rozczarować, bo męskie rozczarowanie potrafi być znacznie gorsze niż kobiece. To normalne, ale pragnęłam tego uniknąć. Wyobraźcie sobie, jak ciężko było mi usiedzieć w miejscu i nic nie mówić, gdy stałam się huraganem pozytywnych emocji. Nie wiem, jak udało mi się z niczym nie zdradzić i wytrzymać do kolejnego dnia.
Po wizycie u lekarza, który potwierdził wynik testu i ustalił, że jestem w siódmym tygodniu ciąży, kupiłam mężowi prezent. Małe, słodkie, niemowlęce buciki. Dostał je po przyjściu z pracy. Tak się dowiedział, że jestem w ciąży. Wreszcie mogliśmy się cieszyć wspólnie. Na jego twarzy najpierw pojawiło się niedowierzanie, a potem olbrzymi, szeroki uśmiech. W jego oczach widziałam odbicie mojego szczęścia i dozgonną miłość. Byłam w niebie.
Ciążowe perypetie
Moje marzenie się spełniało. Miałam zostać mamą. Powróciłam do planowania wystroju pokoju. Dumnie nosiłam rosnący brzuch i przyjmowałam gratulacje od rodziny i znajomych. Każdy dzień przybliżał mnie do chwili, gdy będę mogła wziąć moje szczęście na ręce. Tulić je i rozkoszować się jego obecnością. Jak nie mogłam się doczekać zajścia w ciążę, tak teraz nie mogłam się doczekać porodu. A miesiące ciągnęły się w nieskończoność. Ciąża jest piękna, ale jeszcze piękniejsze są chwile spędzane już razem. Cieszyłam się, że wraz z dzieckiem rośnie mi brzuch i z podnieceniem wyczekiwałam jego ruchów. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to będzie dziewczynka. Zdecydowaliśmy, że nie chcemy poznać płci maleństwa przed porodem. Nawet nie wiem, czy wtedy była odpowiednia technologia, aby to sprawdzić. Wszystko miało wyjść na jaw w swoim czasie. Tylko czemu to trwało tak długo?
Paulina była bardzo ruchliwym dzieckiem. Dosłownie żywe srebro od życia płodowego. Kopała, wierciła się okropnie i sprawiała nam tym wiele radości.
Ciąża przebiegała bez komplikacji. Aż nadszedł szósty miesiąc. To był czas, gdy napinała mi się skóra na brzuchu. Chwilami myślałam, że nie będę mogła oddychać. Czułam się, jakbym zjadła sześciodaniowy obiad. Non stop. Weszłam w okres zaklinania i mówienia do brzucha: „Urodź się już!”. Do tego zaczęło się szaleństwo hormonalne. Gdy w porannym bloku telewizyjnym nadawano program o młodych mamach, siedziałam i ryczałam jak bóbr. Łzy leciały mi niczym grochy. Głaskałam brzuch i szeptałam: „Kiedy ja już będę cię mieć? Kiedy będę cię trzymać w ramionach? Kiedy będę cię tulić, dotykać, całować? Kiedy będę mogła na ciebie popatrzeć?”.
Nie mogę powiedzieć, że cierpliwie doczekałam porodu. Chciałam, żeby to było już. Czekałam przecież ponad dwa lata. Ile można? Miałam dość, Paulina powinna być z nami już teraz! I nareszcie się pojawiła…
Była tak słodka, jak spała
Chmury na horyzoncie
Pierwsze dni po powrocie ze szpitala były spokojne. Wszystko układało się dobrze. Uczyliśmy się tych wszystkich rzeczy, których muszą się nauczyć rodzice. Panował chaos, ale pełen szczęścia i radości. Jak to zwykle bywa, odwiedziła nas najbliższa rodzina. Siostra, brat, dziadkowie. Wszyscy przyjechali, aby poznać nowego członka klanu. Wtedy jeszcze Paulina sprawiała wrażenie grzecznego dziecka.
Spędzałam z nią mnóstwo czasu. Nie mogłam się napatrzeć, jak śpi, je, jeszcze niepewnie rozgląda się dookoła. Byłam cały czas blisko. Teraz wiem, że takie postępowanie jest elementem rodzicielstwa bliskości. Już na tak wczesnym etapie buduje się silną, pozytywną więź. Procentuje to w kolejnych latach. Rozumiem też, że gdyby nie moja bezgraniczna miłość do córki, nie byłoby dziś między nami tak dobrych relacji.
Sielanka trwała pierwsze dwa miesiące. Paulina rosła jak na drożdżach. Nie mogliśmy się nią nacieszyć. Zachwycało nas wszystko. Pierwsze spojrzenia, pierwszy uśmiech, a nawet pierwszy płacz. Wszystko było nowe. Mieliśmy najpiękniejsze dziecko na świecie. Oczywiście każda mama myśli tak o swoim maleństwie, więc w tej kwestii nie byłam wyjątkowa. Tata chodził dumny jak paw i opowiadał wszystkim, jaką to ma śliczną i mądrą córkę. Czuliśmy się jak w siódmym niebie, najszczęśliwsi na świecie. Zrealizowałam swoje największe marzenie. Byłam spełniona. Byłam mamą!
Paulina urodziła się w lutym i do chrztu, który odbył się w kwietniu, grzecznie jadła, leżała w łóżeczku, spała. Działała trochę na zasadzie „cycek – spać” albo „kąpiel – cycek – spać”. Słowem: święty spokój. Nic jej nie przeszkadzało. Spała wręcz rozkosznie. Wszystko zmieniło się w Wielkanoc.
Była jedynym dzieckiem chrzczonym tego dnia. Podczas mszy świętej darła się tak głośno, że ksiądz poprosił, żebyśmy zabrali ją do zakrystii. Nie mogliśmy jej za nic uspokoić. Nie pomagało przystawienie do piersi, noszenie, bujanie, kołysanie, śpiewanie. NIC! Jedynym, komu na chwilę udawało się ją uciszyć, okazał się mój brat, a jej chrzestny. Tylko jego ręce działały na nią kojąco.
Ja się go po prostu bałam!
Może być w tym ziarno prawdy, bo mój brat miał gęstą brodę i sprawiał wrażenie bardzo groźnego. Myślę, że wolała już nie płakać, żeby tylko go nie oglądać. Wszyscy inni po kolei uspokajali Paulinkę. Niestety nieskutecznie. Za to ludzie na mszy mieli z nas niezły ubaw. Przestraszyłam się, bo do tej pory moja córeczka była bardzo spokojna. Bałam się, że coś jest z nią nie tak, że pojawiła się jakaś choroba, której nie zdołaliśmy zauważyć. Obawy te zostały rozwiane przez lekarza, ale i tak najadłam się strachu. Właściwie bardziej strachu niż wstydu z powodu hałaśliwej mszy.
Po kościele niestety jej nie przeszło. Całą imprezę, która odbywała się w domu, przesiedziałam w drugim pokoju, próbując uspokoić córkę. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to będzie schemat na kolejne półtora roku. Potem już każdą imprezę rodzinną przesiadywałam sama, zamknięta z lamentującym dzieckiem. Przez dobrych kilka miesięcy dawała mi nieźle w kość. Wszyscy bawili się obok, tylko czasem ktoś się zlitował i do mnie zajrzał. A ja siedziałam z Pauliną i marzyłam o pysznościach i imprezowaniu. Czasem udawało mi się co najwyżej złapać kawałek ciasta. Wtedy pojęłam, że macierzyństwo nie wygląda zawsze tak pięknie, jak to pokazują w gazetach czy filmach. Wyspane matki z perfekcyjnym makijażem noszące na rękach uśmiechnięte i czyste dziecko to mit. Przekonałam się o tym na własnej skórze. Nie zrażałam się jednak, bo miłość do córki dodawała mi energii. Dziś, kiedy dzięki kanałowi wiecie, jak układają się nasze relacje, jestem przekonana, że nie byłyby tak dobre, gdyby nie ta uskrzydlająca miłość. Od pierwszych dni Paulina miała we mnie stałe wsparcie. Bez względu na wszystkie niewygody i trudy nieustannie trwałam przy niej. Nie da się przecenić wartości takich uczuć. Czasem wydaje mi się, że nasze zrozumienie pojawiło się samo. Ale rozsądek i doświadczenie mówią mi, że więzi nie powstają z niczego. U nas miały silny fundament.
Jest zmierzła!
Wychodzi na to, że pierwsze miesiące życia mojej córeczki to sielanka, przygotowanie na coś, czego nie umiem nawet nazwać. Armagedon, a może raczej Sajgon? Miałam wrażenie, że Paulina cały czas, bez przerwy płacze. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Nie dlatego, że coś ją bolało. Ona po prostu ciągle miała zły humor.
Byłam zmierzła.
Właśnie. Kiedy jakimś cudem zdołałam ją uśpić, to spała może dziesięć minut. Zaglądałam do niej po cichu, a tu nagle oczy szeroko otwarte i znowu ryk. Miałam z nią trzy światy. Była wiecznie niewyspana, ale nie umiała zasnąć. Gdy mąż wracał do domu, dostawał na wejściu dziecko na ręce, bo ja musiałam odpocząć. Tylko że on po piętnastu minutach mi ją oddawał, bo sam miał dość. Byłam tak zmęczona, że nie miałam siły nawet się na niego złościć. Rozumiałam, że jest po pracy i też potrzebuje odpoczynku. Tylko że praca mamy trwała przez całą dobę. Kto miał mnie zmienić?
Szczęście w nieszczęściu, że mój mąż po pracy lubił się chwilę zdrzemnąć. Bardzo często zabierał na te drzemki Paulinkę. Miała specjalny leżaczek do bujania, na którym ją sadzał, opierał się o łóżko i… zasypiał. Przez sen poruszał legowiskiem. Gdy mała pomruczała niezadowolona, rozbudzał się na chwilę i bujał intensywniej. I znów zasypiał. Uwielbiałam wtedy na nich patrzeć.
Podobnie jak Paulina, tak i ja byłam wiecznie niewyspana. Próbowaliśmy wszystkich sposobów. I tych sprawdzonych, i eksperymentalnych. Ona jednak się uparła – postanowiła, że nie będzie spać w dzień. Nic nie pomagało – kołysanie, wystawianie na balkon, jeżdżenie autem. Koszmar! Nie dość, że nie spaliśmy po nocach, to nie mogliśmy tego odespać w dzień. Byliśmy ciągle zmęczeni, musieliśmy wyglądać jak zombie. Paulina zasypiała o dwudziestej, a po trzydziestu minutach miała oczy jak pięć złotych i już nie chciała spać. Od razu zaczynała płakać. Teraz się z tego śmieję, ale zastanawiam się, jak ja to przeżyłam fizycznie.
To pewnie efekt uboczny wyczekanej ciąży.
Jej niechęć do snu trwała długo. Myślałam, że to się nigdy nie skończy. Miała jakiś wewnętrzny radar. Szóstym zmysłem wyczuwała, że próbuję ją uśpić. Gdy w zasięgu wzroku znalazł się kocyk, kołderka czy łóżeczko, zaczynała ryczeć. Darła się tak głośno, że trochę się dziwię, że nie odwiedziła mnie nigdy policja. Ja ją usypiałam, a ona krzyczała. Pojawiały się jednak iskierki nadziei.
Indywidualistka od pierwszych miesięcy
Chwila ulgi nadeszła dzięki moim rodzicom. Był to czas, gdy wiosną zaczynały kwitnąć tulipany, a moja mama pomyślała, że może wyjazd na działkę dobrze nam zrobi. Początkowo stawiałam opór, nie lubiłam być zależna od innych, ale okazało się, że niepotrzebnie, bo tam nastąpił cud. Paulina zapadała w sen na dwie czy trzy godziny. Przyroda, powietrze, ptaszki i brak samochodów. Tego jej było trzeba. Mnie też. Nie mogłam się nadziwić. Moja Paulinka, taka spokojna, zrelaksowana, kochana.
Pamiętam, że kiedyś przyjechaliśmy na działkę na rodzinną imprezę i mój mąż się zaniepokoił, że od dwóch godzin dziecko się nie odzywa. Co chwila zaglądał do wózka, żeby sprawdzić, czy aby na pewno nic jej nie jest. Wywoływał tym ogólną wesołość. A przecież dla niego to zjawisko niespotykane. Tylko ja rozumiałam powód jego zdziwienia. To było nasze wspólne przeżycie. Bardzo męczące, ale też bardzo nas to do siebie zbliżyło.
Działka okazała się jedynym miejscem, gdzie Paulina spała, dlatego przez jakiś czas od tego objawienia jeździłam tam często. Jednak potem wypady za miasto zaczęły mnie nudzić. Rodzice zabierali mnie zazwyczaj wtedy, gdy mąż przebywał w pracy. Nie miałam wówczas prawa jazdy, więc stałam się zależna od mamy i taty, a oni przesiadywali na działce do wieczora. Poczytałam, poopalałam się, ale już mnie zaczynało skręcać z nudów. W domu, gdy Paulina spała, mogłam przynajmniej prasować, gotować czy zmywać. Przez te płacze i bezsenne noce miałam w tym potworne zaległości. A tam nic. Musiałam znaleźć inny sposób na utulenie małej do snu.
Pierwszy głośny, szczery śmiech
Kąpiel tylko z tatą
Jakoś tak wyszło, że większość obowiązków przy Paulinie przejęłam ja. Byłam mamą. Podstawowym dostawcą jedzenia, bliskości i rozrywki. A mąż chodził do pracy, w ten sposób dbał o rodzinę. Pomagał mi głównie wtedy, gdy już nie miałam na nic sił. A jednak pozostała jedna rzecz tylko dla taty. Postanowiliśmy, że kąpiel dziecka to będzie coś zarezerwowanego wyłącznie dla niego. Zapalił się zresztą od razu do tego pomysłu, czym mnie bardzo ucieszył. Celebrowaliśmy ten zwyczaj. Pracował zazwyczaj na wcześniejszą zmianę, więc wieczory spędzał w domu. W rezultacie pierwszą kąpiel Pauliny wykonałam samodzielnie, dopiero gdy miała pięć czy sześć miesięcy. Nawet kiedy mąż nie mógł umyć małej wieczorem, nie robiliśmy z tego problemu. Kąpał swój skarb rano. A oczywiste jest, że mycie odbywało się codziennie. Cieszę się, że tata też miał taką wyjątkową, tylko swoją chwilę z ukochaną córką.
Cii, śpi...
Wychowana na mleku matki
Jestem bardzo zadowolona, że udało mi się karmić Paulinę piersią. Kłopot polegał na tym, że jako indywidualistka, przyzwyczajona do karmienia na żądanie, nie nabyła umiejętności ssania smoczka ani picia z butelki. Gdy mąż brał ją na spacer, a ona się wtedy nie daj Boże rozdarła, nie szło jej niczym uspokoić. Na inne dzieci działają smoczki albo butelki z mlekiem. Rodzic ma wtedy czas spokojnie wrócić do domu. Paulina nie chciała i nie umiała tak pić. Dlatego po kilku pierwszych spacerach mąż orbitował głównie wokół bloku, aby być w zasięgu poidła – czyli mnie. Kiedy tylko zaczynał się koncert, zrywał się do biegu i nie bacząc na przeszkody, wracał do domu. Córeczka nie mogła się beze mnie obejść. Zawsze musiałam być w zasięgu ręki. Z jednej strony wydawało się to uciążliwe i męczące, ale z drugiej czułam się potrzebna, niezastąpiona, spełniona. To bardzo miłe uczucie. Matkami targają jednak bardzo sprzeczne emocje.
Pamiętam, że od szóstego miesiąca można zacząć podawać dzieciom nowe pokarmy. Paulina nie przyjmowała nic. Tylko mleko mamy. Próbowałam gotować i miksować zupki. Tarłam jabłuszka i marchewkę. Wszystko na nic. Martwiłam się, że je za mało. Pragnęłam przecież jej dobra. Chciałam dostarczyć jej wszystkich witamin, które są potrzebne rozwijającemu się cały czas dziecku.
Kaszkami pluła dalej, niż widziała. Gdy już siedziała, zjadała może dwie łyżeczki. Do tego, jak zdołałam jej wepchnąć trzecią łyżeczkę, robiła „błe”… I w rezultacie nic nie zostawało w żołądku, a ja miałam potworne wyrzuty sumienia. Prosiłam, zabawiałam, czytałam książeczki, a nawet pozwalałam oglądać telewizję. Nic nie pomagało. Jedyną moją pociechą było to, że lekarze, którzy badali Paulinkę, uspokajali mnie, że dziecko sobie krzywdy nie zrobi. Jednak nawet to, że miała prawidłową wagę, mi nie wystarczało. Chciałam, żeby moje dziecko jadło!
Najmniejszy słoiczek Gerberka zjadała, choć trudno to nazwać zjadaniem, na dwa, trzy razy. Smuciłam się, że inne dzieci wtrynią całą porcję naraz, a ona nie daje rady jej zjeść na dwa podejścia. Tragedia! Ale, jak widać, mamy się dobrze.
Nie będzie raczkowania
Następny przykład jej indywidualizmu objawiał się tym, że nie raczkowała.
Od razu zaczęłam chodzić?
Nie było tak dobrze. Paulina czołgała się jak foczka. Przesuwała się na samych rękach i polerowała mi podłogi. Wyglądało to bardzo zabawnie, ale podświadomie martwiłam się, czy wszystko jest w porządku. I znów lekarze pocieszali mnie, że czasem dzieci tak mają. Paulina po prostu nie załapała, że po drodze do chodzenia jest coś takiego jak raczkowanie. Postanowiła zrobić to po swojemu. Już wtedy była uparciuchem.
Pierwsze samodzielne kroki postawiła, gdy miała dziewięć miesięcy. Przytrzymywała się mebli i zaglądała, co znajduje się wyżej. Rozpierała mnie duma. Nawet wydawało się, że zacznie przy tej okazji raczkować, ale ona uznała, że to nie jest dobry pomysł. Wolała od razu chodzić. Gdy obserwowałam te pierwsze kroki wypełniało mnie wzruszenie. To przecież tak ważna chwila w życiu… Jej i moim.
Córeczka mi rośnie
Paulina rosła i mimo tego, że nie dawała nam spać i nie chciała jeść, rozwijała się prawidłowo. Cieszyła mnie swoją obecnością. Wzruszała pierwszymi słowami i rozbawiała zachowaniem. Była bardzo wesołym dzieckiem, które rwało się do innych. Zaczepiała ludzi na ulicach, co początkowo wprawiało mnie w zakłopotanie. Mówiła wszystkim dzień dobry. Była takim cygańskim dzieckiem – mogła iść z każdym. Wiecznie uśmiechnięta, wszędzie jej pełno. Słowem, dusza towarzystwa i żywe srebro w jednym. Nie wstydziła się zagadywać do obcych. Nawet w kościele zawsze wszystkich zaczepiała. Ciągnęła nieznajomych za spodnie i spódnice. A jak zobaczyła inne dziecko, to już był koniec. Musiała się z nim zapoznać zaraz, natychmiast, już. Z jednej strony trochę się wstydziłam, ale wewnątrz czułam dumę, że mam tak śmiałą i towarzyską córeczkę.
Karmiłam Paulinkę piersią aż do osiemnastego miesiąca. Dopiero wtedy zaczęła jeść inne składniki i ku naszej uldze stała się mniej rozdrażniona. Kończył się czas, gdy w ciągu doby miałam maksymalnie dwie, trzy godziny luzu, jeśli podstępem udało mi się uśpić córeczkę. Zresztą po każdej takiej drzemce wydawała się niezadowolona, jakby chciała powiedzieć, że życie jest za krótkie, żeby je przesypiać. Myślę, że dalej tak uważa, ale o tym przecież dobrze wiecie.
Kasia: Zagadywała absolutnie każde dziecko. Była otwartym, towarzyskim maluchem. Wszystko ładnie, pięknie, ale jak niosłam zakupy na obiad… nie było lekko.
Paulina: Nigdy się nie nudziłam, bo zaraz łapałam kontakty. Wszędzie. Na wakacjach, pod blokiem i na działce. Znałam chyba każdego. Zaraz wołałam, żebyśmy szli się pobawić. Zróbmy to, to, to i to. Dlatego wszyscy mnie od razu lubili.
Chodzący niejadek
Po co siedzieć, skoro można biegać?!
Kasia: Paulina nie lubiła jeździć wózkiem. Mieliśmy go oczywiście w domu, ale odkąd zaczęła chodzić, stał się kompletnie bezużyteczny. Nie mogłam zabierać wózka, gdy prowadziłam ją do moich rodziców, bo nie umiała w nim usiedzieć. Wolałam ją brać na ręce niż szarpać się z tym cholerstwem. Na pewno byłoby mi łatwiej, ale ona była bardzo ruchliwa. Chciała poznawać świat, a nie siedzieć w miejscu.
Paulina: W wózku czułam się ograniczona.
Kasia: Wstawała, wierciła się, zwisała z boku. Żadne szelki czy inne wiązania nie pomagały. Bardziej stresowałam się tym, że mi wypadnie z wózka, niż miałam korzyści z wolnych rąk. Wiedziałam, że unieruchomiona jest skrajnie nieszczęśliwa. Dlatego, idąc dokądkolwiek, przestaliśmy zabierać wózek. Zresztą Paulina bardzo szybko zaczęła pokonywać długie dystanse. Pewnie wyglądało to dość komicznie, gdy biegaliśmy za nią, żeby nic się jej nie stało. Jednocześnie czuliśmy radość, że jest taka samodzielna. Na zakupy też chciała ze mną chodzić. A to okazało się niezwykle męczące. Wolałabym zapakować dziecko do wózka, a zakupy do reklamówki. Nie było szans. Moja córka chciała iść. Za jedną rękę dziecko, a w drugiej ręce siatki. Jak wielbłąd z pijanym sternikiem.
Paulina: Do tego zawsze zabierałam swoją siatkę na zakupy.
Kasia: Paulina miała pełną swobodę ruchów i wszystkich zaczepiała. Z wszystkimi mijanymi osobami musiała się przywitać. Do tego zagadywała absolutnie każde dziecko. Mówiła im cześć i dawała rękę na powitanie. Chciała porozmawiać i się pobawić. Bez przerwy się zatrzymywała. Była otwartym, towarzyskim maluchem. Potrzebowała kontaktu z innymi ludźmi, a najlepiej dziećmi. Wszystko ładnie, pięknie, ale jak niosłam zakupy na obiad… nie było lekko. Mam wrażenie, że nie każdy rodzic przeżywał podobne katusze, ale uczyłam się przy tym cierpliwości. Myślę, że to najważniejsza nauka, jaką wyciągają rodzice dzieci w różnym wieku. Jeśli nie uda się im wykształcić w sobie tej ważnej cechy, to nigdy nie nawiążą dobrych relacji z potomstwem, a potem będzie tylko gorzej. Miałam cały czas tego świadomość, co nie znaczy, że nie przychodziły chwile, gdy myślałam, że wybuchnę.
Paulina: Nigdy się nie nudziłam, bo zaraz łapałam kontakty. Wszędzie. Na wakacjach, pod blokiem i na działce. Znałam chyba każdego. Zaraz wołałam, żebyśmy szli się pobawić. Zróbmy to, to, to i to. Dlatego wszyscy mnie od razu lubili.
Kasia: Nie wstydziła się i nic jej nie krępowało. Przypomina mi to sytuację, gdy przeprowadziliśmy się do obecnego mieszkania. Paulina miała wtedy dwa i pół roku. Wchodziliśmy akurat do domu, gdy z mieszkania obok wyszła starsza o trzy lata dziewczynka. Paulina tak się ucieszyła, że od razu do niej pobiegła i ją przytuliła. Speszyła koleżankę do tego stopnia, że przez parę lat na widok Pauliny uciekała w przeciwnym kierunku. Długo się z tego śmialiśmy. Musiało minąć kilka lat, żeby to ustąpiło.
Paulina: Kiedy zrobiłam się bardziej ogarnięta, zaczęłyśmy wychodzić razem na dwór i się zaprzyjaźniłyśmy. Po prostu wtedy, tego pierwszego dnia, przestraszyłam ją.
Kasia: Gdziekolwiek nie poszliśmy, zaczepiała wszystkich. Do dziś nie ma problemu z nawiązywaniem nowych kontaktów i znajomości. Choć moje matczyne serce zawsze się niepokoiło z tego powodu. Wiadomo, że jako rodzice próbowaliśmy pilnować Pauliny i mieć ją zawsze na oku, zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że przecież nie jesteśmy idealni i zdarza nam się czegoś nie zauważyć, a dziecko się wymknie, gdy tylko rodzice się rozproszą. Bałam się sytuacji, w których Paulina przez tą swoją otwartość na otoczenie może się znaleźć w niebezpieczeństwie. Sen z powiek spędzała mi myśl, że zaufa komuś, kto może jej zrobić krzywdę. Dużo o tym myślałam, choć oczywiście nie chciałam jej w żaden sposób ograniczać. Radość poznawania nowych ludzi i świata uznałam za niezwykle cenną. Nie wolno zabijać w dziecku takich emocji. Dlatego starałam się to wypośrodkować i od pierwszych lat kładłam jej do głowy, że ma nie odchodzić z obcymi i nie przyjmować podarunków od nieznajomych. W dzisiejszych czasach jesteśmy bardziej świadomi zagrożeń, wiemy, że musimy się starać chronić nasze dzieci. To nasz obowiązek, którego nie powinniśmy zaniedbać. Można uznać to za objaw nadopiekuńczości, ale warto pamiętać, że od czasów naszej młodości wiele się zmieniło. Ucząc dzieci ostrożności, zapewniamy sobie spokojniejszy sen, a także zwiększamy szanse, że nie spotka ich nic złego. Wpojenie takich zasad powinno być obowiązkowym punktem wychowania.
Przy całej swej otwartości naszej córce zdarzały się dziwne sytuacje. Bywało też tak, że jak ktoś Paulinę zaczepił, to stawała się zamknięta. Chyba pod wpływem tych moich matczynych troskliwych ostrzeżeń zapalała się jej czerwona lampka. W drugą stronę, gdy to Paulina wychodziła z inicjatywą, zachowywała się śmiało. Bałam się jednak nadal, że zaczepi obcą osobę, która okaże się dla niej zagrożeniem. Widziałam tu problem i drżałam, ilekroć spotykała nowych ludzi. Chwała Bogu, nic złego nigdy się nie stało i mam nadzieję, że się nie stanie. Wiedziałam i czułam, że bycie otwartym jest czymś dobrym, jest wielką zaletą. Wiem też, że można za to dostać po głowie. Ale chyba udało nam się zaszczepić w Paulinie ostrożność i nie jest naiwna.
Paulina: Jestem trochę panikarą. Bardzo uważam, komu okazuję ufność.
Kasia: Tłumaczyłam jej, że jak ktoś pokaże jej pieska i każe ze sobą iść, to nie powinna tego robić. Starałam się opisać sytuacje, które mogą zaistnieć. W swej trosce próbowałam je przewidzieć, żeby podpowiedzieć, jak powinna prawidłowo reagować. Robiłam nawet symulacje. Z tyłu głowy zawsze miałam obawę, że coś się może zdarzyć. Uważam to za zdrowy przejaw rodzicielskiej troski, czego najlepszym dowodem są dostępne w sieci filmy, w których działacze społeczni pokazują, jak łatwo jest uprowadzić dziecko.
Niepojedzone
Kasia: Paulina w późniejszym okresie życia pozostała niejadkiem. Gdy jeszcze nie chodziła do przedszkola, a ja akurat, po weekendach w pracy, miałam wolne, wstawałyśmy koło ósmej i robiłam śniadanie. Dwie malutkie, maciupeńkie kanapeczki. Ku mej rozpaczy mogła je jeść do południa. A o czternastej był już przecież obiad. Ten z kolei męczyła do osiemnastej, a o dziewiętnastej podawałam kolację. Można powiedzieć, że choć była niejadkiem, to cały czas jadła. Wkurzało mnie to niebywale. Tłumaczyłam, że powinna zjeść te nieszczęsne kanapki i mieć spokój. Ale nie. Jadła godzinami, po raz kolejny wystawiając moją cierpliwość na ciężką próbę.
Lubię bułki
Paulina: Ja po prostu nie chciałam tego spokoju.
Kasia: Przy tym powolnym jedzeniu kanapki wymyślała sobie różnorodne zabawy. Czasem tak ją absorbowały, że ugryzła kęs i zapominała go pogryźć i połknąć. Miała też mnóstwo dziwnych i ryzykownych pomysłów. Któregoś dnia jadła śniadanie, jak zwykle trzecią czy czwartą godzinę. Ja się już poddałam i nie pilnowałam, co wyczynia. Zajęłam się przygotowaniem obiadu. Naraz usłyszałam straszliwy huk. Wpadłam biegiem do pokoju i patrzę, co się stało. Okazało się, że moja córka, jedząc przy stole kanapkę, urwała karnisz. Nie wiem, co chciała zrobić. Może wspiąć się po firance? Całe szczęście nic jej się nie stało. Nie pamiętam już, jak zareagowałam, ale pewnie krzykiem. Dziś to rodzinna anegdota, ale wtedy nie było mi do śmiechu.
Pamiętam, że czasami miałam dość jej uporu i powolnego spożywania kanapek. Stwierdzałam, że nie będę w nią nic wciskać na siłę. Gdy zgłodniała, sama brała do ręki suchą bułkę.
Paulina: Wcale nie musiałam być głodna, po prostu uwielbiałam jeść suchą bułkę. Jak miałam wybrać kanapkę z różnymi rzeczami i suchą bułkę, to zawsze wybierałam suchą bułkę.
Kasia: Ja się na to nie zgadzałam. Jak to samą bułkę?
Paulina: Wołałam popić sokiem!
Kasia: Taka sucha bułka nie ma witamin ani szczególnych pożywnych składników. Moje serce matki się buntowało. Przecież trzeba dziecku dostarczyć substancji odżywczych. Nic to jednak nie pomagało. Uwielbiałaś, suche bułki.
Paulina: Nadal uwielbiam.