Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

O miłości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O miłości - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 584 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA (1).

Dzie­ło to nie mia­ło żad­ne­go po­wo­dze­nia. Uwa­ża­no je, nie bez pew­nej ra­cyi, za nie­zro­zu­mia­le. Dla­te­go też, w tem no­wem wy­da­niu, au­tor sta­rał się przedew­szyst­kiem wy­po­wia­dać ja­sno swo­je my­śli. Oka­zał, jak one go na­cho­dzi­ły; na­pi­sał przed­mo­wę, opa­trzył je wstę­pem, wszyst­ko, by być zro­zu­mia­łym. Mimo tylu sta­rań jed­nak, na stu lu­dzi, któ­rzy czy­ta­li Ko­ryn­nę, nie­ma na­wet czte­rech, któ­rzy zro­zu­mie­ją tę książ­kę.

Jak­kol­wiek małe to dzie­ło zaj­mu­je się mi­ło­ścią, nie jest prze­cież ro­man­sem, przedew­szyst­kiem zaś nie bu­dzi ta­kie­go za­ję­cia, jak ro­mans. Jest to po pro­stu opis, do­kład­ny i na­uko­wy, pew­ne­go ro­dza­ju sza­leń­stwa, bar­dzo rzad­kie­go we Fran­cyi. Pa­no­wa­nie kon­we­nan­sów, któ­re wzma­ga się z każ­dym dniem, bar­dziej może skut­kiem oba­wy przed śmiesz­no­ścią, ni­że­li dzię­ki czy­sto­ści na­szych oby- – (1) Maj. 1826.

cza­jów, uczy­ni­ło ze sło­wa, słu­żą­ce­go za ty­tuł Iemu dzie­łu, wy­raz, któ­re­go nie na­le­ży wy­ma­wiać bez za­strze­żeń i, któ­ry wy­da­je się nie­mal nie­przy­zwo­itym. Mu­sia­łem go jed­nak użyć; zda­je mi się prze­cież, że ści­słość na­uko­wa w wy­ra­ża­niu uchro­ni mnie od za­rzu­tów z tego wła­śnie po­wo­du.

* * *

Znam jed­ne­go czy dwóch se­kre­ta­rzy po­selstw, któ­rzy po po­wro­cie mogą mi od­dać tę przy­słu­gę. Do tej chwi­li, cóż po­zo­sta­je mi do po­wie­dze­nia lu­dziom, któ­rzy prze­czą prze­ze mnie przy­to­czo­nym fak­tom? Pro­sić ich, by mnie nie słu­cha­li.

Może mnie spo­tkać za­rzut z po­wo­du ego­ty­zmu for­my, któ­rą się po­słu­gi­wa­łem. Nie bie­rze się; za złe po­dróż­ni­ko­wi, mó­wią­ce­mu: "By­łem w No­wym Yor­ku, stąd uda­łem się do Ame­ry­ki po­łu­dnio­wej, na­stęp­nie zwró­ci­łem się aż do San­ta-Fede-Bo­go­ta. Ko­ma­ry i mo­ski­ty tra­pi­ły mię w dro­dze do… tego stop­nia, że przez trzy dni nic wi­dzia­łem na pra­we oko".

Nie wy­ty­ka się po­dróż­ni­ko­wi wca­le tego, że lubi mó­wić o so­bie. Prze­ba­cza mu się wszyst­kie ja i mnie, po­nie­waż jest to spo­sób naj­bar­dziej ja­sny i zaj­mu­ją­cy opo­wia­da­nia tego, co wi­dział.

Oto dla­cze­go, chcąc być moż­li­wie ja­snym i ma­low­ni­czym, au­tor tej po­dró­ży w mało zna­ne re­gio­ny ludz­kie­go ser­ca po­wia­da: "Uda­łem się z pa­nią Ghe­rar­di do ko­pal­ni soli w Hal­le­in… Księż­na Cre­se­en­zi po­wie­dzia­ła mi w Rzy­mie… Pew­ne­go dnia w Ber­li­nie oba­czy­łem pięk­ne­go ka­pi­ta­na L…" Wszyst­kie te drob­nost­ki przy­da­rzy­ły się rze­czy­wi­ście au­to­ro­wi, któ­ry spę­dził pięt­na­ście lat w Niem­czech i we Wło­szech. Cie­ka­wość jed­nak, wła­ści­wa mu bar­dziej ni­że­li wraż­li­wość, uchro­ni­ła go od naj­drob­niej­sze­go zaj­ścia, od do­świad­cze­nia ja­kie­go­kol­wiek uczu­cia na sa­mym so­bie, uczu­cia, któ­re­by za­słu­gi­wa­ło na opi­sy­wa­nie; i je­że­li przy­pusz­cza ktoś, że au­tor mówi to przez dumę, niech wie, iż jesz­cze więk­sza duma nie po­zwo­li­ła mu ogła­szać dzie­jów wła­sne­go ser­ca i sprze­da­wać ich pu­blicz­no­ści za sześć fran­ków, jak ci, któ­rzy jesz­cze za ży­cia ogła­sza­ją swe pa­mięt­ni­ki.

W r. 1822, po­pra­wia­jąc ten ro­dzaj dy­ary­usza mo­ral­ne­go z po­dró­ży po Wło­szech i Niem­czech, au­tor, któ­ry opi­sy­wał rze­czy Iego sa­me­go dnia, kie­dy się wy­da­rzy­ły, ob­cho­dził się z ma­nu­skryp­tem, za­wie­ra­ją­cym szcze­gó­ło­wy opis wszyst­kich okre­sów cho­ro­by du­szy, zwa­nej mi­ło­ścią, z tym śle­pym sza­cun­kiem, któ­ry oka­zy­wał uczo­ny z czter­na­ste­go wie­ku dla świe­żo od­grze­ba­ne­go rę­ko­pi­su La­etan­ciu­sza, lub Qu­in­tu­sa Cur­ciu­sza. Ile­kroć na­tra­fiał na ja­kiś ciem­ny ustęp, co, praw­dę mó­wiąc, zda­rza­ło mu się nie rzad­ko, był pew­ny za­wsze, że za­wi­ni­ło tu owo j a z ów­cze­snych cza­sów. Przy­zna­je, że jego sza­cu­nek dla ów­cze­sne­go ma­nu­skryp­tu po­su­nął się aż do ogło­sze­nia dru­kiem wie­lu ustę­pów, na­wet dla nie­go sa­me­go nie­zro­zu­mia­łych. Trud­no o coś bar­dziej sza­lo­ne­go w oczach tych, któ­rzy ma­rzą o po­kla­sku pu­blicz­no­ści; au­tor jed­nak, oba­czyw­szy po dłu­gich po­dró­żach Pa­ryż, nie mógł uwie­rzyć w ja­kie­kol­wiek po­wo­dze­nie bez upo­ka­rza­nia się wo­bec dzien­ni­ków. Albo też, je­śli się już ktoś zdo­by­wa na pod­łość, to po­wi­nien ja za­strzedz pierw­sze­mu mi­ni­stro­wi. Po­zo­sta­wiw­szy więc to, co się na­zy­wa po­wo­dze­niem, na ubo­czu, au­tor upodo­bał so­bie ogło­sić swe my­śli do­kład­nie w for­mie lej, w któ­rej go one na­cho­dzi­ły. To zna­czy tak, jak to czy­ni­li nie­gdyś ci fi­lo­zo­fo­wie grec­cy, któ­rych prak­tycz­na mą­drość wpro­wa­dza­ła go w za­chwyt.

Trze­ba na to sze­re­gu lat, by módz zaj­rzeć we wnę­trze wło­skie­go spół­e­czeń­stwa. Być może, iż by­łem ostat­nim po­dróż­ni­kiem po tym kra­ju. Od cza­sów kar­bo­na­ry­zmu i na­jaz­du Au­stry­aków, ża­den cu­dzo­zie­miec nie zo­sta­nie do­pusz­czo­nym do przy­jaź­ni w sa­lo­nach, w któ­rych pa­no­wa­ła tak sza­lo­na we­so­łość. Cu­dzo­zie­miec bę­dzie oglą­dał po­mni­ki, pu­blicz­ne pla­ce ja­kie­goś mia­sta, nig­dy zaś nie do­trze do to­wa­rzy­stwa, po­nie­waż przej­mo­wać za­wsze bę­dzie stra­chem. Miesz­kań­cy po­dej­rzy­wać w nim będą szpie­ga, lub po­są­dzą go, że kpi z bi­twy pod An­tro­do­co i z pod­ło­ści, nie­odzow­nych w tym kra­ju, w któ­rym cze­ka cię prze­śla­do­wa­nie od ośmiu lub dzie­się­ciu mi­ni­strów lub fa­wo­ry­tów, ota­cza­ją­cych księ­cia. Ko­cha­łem szcze­rze miesz­kań­ców i mo­głem oba­czyć praw­dę. Zda­rza­ło mi się cza­sa­mi, że przez całe dzie­sięć mie­się­cy nie wy­mó­wi­łem jed­ne­go sło­wa po fran­cu­sku i gdy­by nie nie­po­ko­je i kar­bo­na­ryzm, nig­dy­bym nie byt po­wró­cił do Fran­cyi. Na­uczy­łem się tam przedew­szyst­kiem po­czci­wo­ści.

Mimo usil­ne za­bie­gi o to, by być ja­snym i przej­rzy­stym, nie moge zdzia­łać cudu. Nie po­tra­fię ule­czyć głu­chych, ani też uzdro­wić śle­pych. Tak tedy lu­dzie pie­nięż­ni i lu­dzie po­spo­li­tych uciech, któ­rzy zy­ska­li sto ty­się­cy fran­ków na rok przed otwar­ciem tej książ­ki, po­win­ni ją szyb­ko za­mknąć; przedew­szyst­kiem zaś ci, któ­rzy są ban­kie­ra­mi, han­dla­rza­mi, sza­now­ny­mi prze­my­słow­ca­mi, to zna­czy, ludź­mi o ide­ach nad wy­raz po­zy­tyw­nych. Książ­ka ta bę­dzie mniej nie­zro­zu­mia­łą dla tych, któ­rzy wy­gra­li wie­le pie­nię­dzy na gieł­dzie lub na lo­te­ryi. Zwy­czaj ten może są­sia­do­wać z tym dru­gim zwy­cza­jem spę­dza­nia ca­łych go­dzin na ma­rze­niach, roz­ko­szo­wa­nia się wzru­sze­niem, wy­wo­ła­nem do­pie­ro co przez ob­raz Pru­dho­ira lub fra­zę Mo­zar­ta, albo wresz­cie przez pew­ne szcze­gól­ne spoj­rze­nie ko­bie­ty, o któ­rej się czę­sto my­śli. Nie w ten to spo­sób tra­cą czas lu­dzie, któ­rzy wy­pła­ca­ją się dwom ty­siąc­om rze­mieśl­ni­ków przy koń­cu każ­de­go ty­go­dnia.

Umysł ich zwró­co­ny jest za­wsze ku rze­czom po­ży­tecz­nym i po­zy­tyw­nym. Ma­rzy­ciel, o któ­rym mó­wię, wnet­by ich wzbu­dził nie­na­wiść, gdy­by mie­li na nią wol­ne chwi­le, był­by ce­lem ich żar­tów. Bo­ga­ty prze­my­sło­wiec czu­je nie­wy­raź­nie, że czło­wiek taki ceni wy­żej myśl, ani­że­li wo­rek zło­ta. Wy­łą­czam też z tego pra­co­wi­te­go mło­dzień­ca, któ­ry (po­dob­nie jak ów prze­my­sło­wiec w tym sa­mym roku wzbo­ga­co­ny o sto ty­się­cy fran­ków) wzbo­ga­cił się zna­jo­mo­ścią no­wo­cze­sne­go ję­zy­ka grec­kie­go i dum­ny jest z tego tak da­le­ce, że my­śli już o arab­skim. Pro­szę, by nie otwie­rał tej książ­ki ża­den czło­wiek, któ­ry­by nie był nie­szczę­śli­wym dla przy­czyn uro­jo­nych, nie­po­chą­dzą­cych z próż­no­ści, i któ­ry­by nie do­znał wiel­kie­go wsty­du, gdy­by zo­ba­czył, że roz­gła­sza­ją je po sa­lo­nach.

Je­stem też prze­ko­na­ny, że to, co mó­wię, nie po­do­ba się ko­bie­tom, któ­re w tych sa­mych sa­lo­nach zdo­by­wa­ją sztur­mem po­wa­ża­nie, dzię­ki cią­głej prze­sa­dzie. Za­sko­czy­łem je na chwi­lę w do­brej wie­rze i za­dzi­wi­łem je w chwi­li szcze­ro­ści, a wów­czas były lak zdu­mio­ne, że gdy jęły my­śleć o tem, to nie wie­dzia­ły już, czy owo, co do­pie­ro wy­ra­żo­ne uczu­cie, było na­tu­ral­ne, czy uda­ne. Jak­żeż­by ta­kie ko­bie­ty mo­gły oce­nić ma­lo­wa­nie praw­dzi­wych uczuć? To też dzie­ło to było dla nich stra­sza­kiem; mó­wi­ły, że au­tor musi być nie­go­dziw­cem.

Ru­mie­nić się na­gle, gdy się po­my­śli o pew­nych uczyn­kach z cza­sów swej mło­do­ści; smu­cić się na myśl o głup­stwach, po­peł­nio­nych z tkli­wo­ści du­szy, lecz nie dla­te­go, że było się śmiesz­nym w oczach ca­łe­go sa­lo­nu, ale ra­czej w oczach pew­nej oso­by, obec­nej w tym sa­lo­nie; ko­chać się szcze­rze w dwu­dzie­stym szó­stym roku ży­cia w ko­bie­cie, któ­ra ko­cha in­ne­go, albo jesz­cze (lecz ten wy­pa­dek bywa tak rzad­ki, że się go boję opi­sy­wać, iżby nie po­paść w nie­zro­zu­mia­łość, jak w pierw­szem wy­da­niu), albo jesz­cze, wszedł­szy do sa­lo­nu, w któ­rym znaj – duje się uko­cha­na nie­wia­sta, my­śleć wy­łącz­nie o tem, żeby jej z oczu wy­czy­tać, co o nas my­śli w tej chwi­li i nie mieć wca­le za­mia­ru oka­za­nia mi­ło­ści w spoj­rze­niu wła­snem: oto prze­słan­ki, któ­rych żą­dam od mo­ich czy­tel­ni­ków. Lu­dziom po­zy­tyw­nym wła­śnie opi­sy wie­lu tych nie­zwy­kłych i de­li­kat­nych uczuć, wy­da­ły się nie­ja­sny­mi. Jak po­stę­po­wać, żeby dla nich być zro­zu­mia­łym? Oznaj­mić im pod­wyż­kę pięć­dzie­się­ciu cen­ti­mów, lub zmia­nę ta­ry­fy cel­nej? (1).

Książ­ka ta tłó­ma­czy w spo­sób pro­sty, ro­zum­ny, że tak po­wiem ma­te­ma­tycz­ny, roz­ma­ite uczu­cia, któ­re na­stę­pu­ją ko­lej­no po so­bie, a któ­rych ca­łość na­zy­wa się na­mięt­no­ścią mi­ło­ści.

Wy­obraź­cie so­bie fi­gu­rę geo­me­trycz­ną, dość za­wi­łą, na­kre­ślo­ną kre­dą na du­żej ta­bli­cy: otóż ja wam wy­ja­śnię tę fi­gu­rę. Wa­run­kiem ko­niecz­nym jest jed­nak, aby ona ist­nia­ła… na ta­bli­cy; nie mogę jej sam na­kre­ślić. Ta nie­moż­li­wość spra­wia wła­śnie, że trud­nem jest na­pi­sa­nie książ­ki o mi­ło­ści, któ­ra­by nie była ro­man­sem. Czy­tel­ni­ko­wi, któ­ry pra­gnie iść z za­ję­ciem za ba­da­niem fi­lo­zo­ficz­nem – (1) Mó­wio­no mi: "Wy­rzuć ten ustęp, jest bar­dzo praw­dzi­wy;. lecz strzeż się prze­my­słow­ców! Okrzy­czą cię ary­sto­kra­tą". W r. 1817 nie oba­wia­łem się ge­ne­ral­nych pro­ku­ra­to­rów; cze­muż miał­bym się oba­wiać mi­lio­ne­rów w r. 1826? Stat­ki do­star­czo­ne egip­skie­mu pa­szy otwar­ty mi oczy co do nich, ja zaś nic oba­wiam się ni­cze­go, prócz tego, co sza­nu­ję.

tego uczu­cia, sarn dow­cip (esprit) nie wy­star­czy: trze­ba cze­goś po­nad­to. Otoż gdzież moż­na zo­ba­czyć na­mięt­ność? Oto przy­czy­na nie­ja­sno­ści, któ­rej usu­nąć nie zdo­łam.

Mi­łość po­dob­na jest do tego, co na nie­bio­sach zwie się dro­gą mlecz­ną, sku­pi­skiem, na któ­re skła­da się ty­sią­ce drob­nych gwiazd, a każ­da z nich jest czę­sto mgła­wi­cą. Książ­ki za­no­to­wa­ły czte­ry do pię­ciu­set drob­nych, ko­lej­no po so­bie na­stę­pu­ją­cych, tak trud­nych do ro­ze­zna­nia, i dla­te­go naj­bar­dziej po­spo­li­tych uczuć, któ­re skła­da­ją się na tę na­mięt­ność, a w do­dat­ku my­lo­no się czę­sto, bio­rąc ak­ce­so­rya za rzecz głów­ną. Naj­lep­sze z tych ksią­żek, ta­kie, jak Nowa He­lo­iza, ro­man­se pani Cot­tin, Li­sty p… de Le­spi­nas­se, Ma­non Le­scaut, na­pi­sa­no we Fran­cyi, a więc w kra­ju, gdzie ro­śli­na, zwa­na mi­ło­ścią, boi się śmiesz­no­ści, dła­wio­na wy­ma­ga­nia­mi na­mięt­no­ści na­ro­do­wej, to jest próż­no­ści, i nie roz­wi­ja się nig­dy w ca­łej peł­ni.

Czem, po wie­lu opi­sach, wy­czy­ta­nych w set­kach osła­wio­nych to­mów (gdy się tego nig­dy nie do­zna­ło), bę­dzie szu­ka­nie w tej wła­śnie książ­ce wy­ja­śnie­nia tego sza­leń­stwa? od­po­wiem, jak echo: "Sza­leń­stwem".

Mło­da, roz­cza­ro­wa­na nie­wia­sto, chcesz­li roz­ko­szo­wać się tem, co zaj­mo­wa­ło cię parę lat… temu, o czem nie śmia­łaś mó­wić ni­ko­mu, a co gro­zi­ło ci utra­tą czci? Dla cie­bie to prze­ro­bi­łem tę książ­kę, sta­ra­jąc się uczy­nić ją ja­śniej­szą. Po prze­czy­ta­niu jej nie mów o niej nig­dy bez od­cie­nia wzgar­dy rzuć ją na pół­kę, po za inne książ­ki. Ja­bym na­wet zo­sta­wił parę ar­ku­szy nie roz­cię­tych. A nie tyl­ko kil­ka nie­roz­cię­ty­eh kar­tek zo­sta­wi isto­ta nie­do­sko­na­ła, uwa­ża­ją­ca się za fi­lo­zo­fa dla­te­go, że za­wsze była da­le­ka od tych sza­lo­nych wzru­szeń, któ­re spra­wia­ją, że szczę­ście ca­łe­go ty­go­dnia za­wi­sło od jed­ne­go spoj­rze­nia. Inni, w wie­ku doj­rza­łym, wy­si­la­ją całą swą próż­ność na to, aby za­po­mnieć, że kie­dyś mo­gli się po­ni­żyć do tego stop­nia, iżby sta­rać się o wzglę­dy pew­nej ko­bie­ty i na­ra­zić się w len spo­sób na upo­ka­rza­ją­cą od­mo­wę; ci inni znie­na­wi­dzą tę książ­kę. Wśród tylu ro­zum­nych lu­dzi, któ­rzy po­le­pi­li to dzie­ło z roz­ma­itych wzglę­dów, za­wsze jed­nak z gnie­wu, ci tyl­ko wy­da­li mi się śmiesz­ny­mi, któ­rzy z po­dwój­ną próż­no­ścią są­dzi­li się być za­wsze po­nad sła­bost­ka­mi ser­ca i za­wsze przy­pusz­cza­li w so­bie dość prze­ni­kli­wo­ści na to, by módz są­dzić a prio­ri o do­kład­no­ści trak­ta­tu fi­lo­zo­ficz­ne­go, któ­ry jest tyl­ko cią­głym opi­sem tych sła­bo­ści.

Oso­by po­waż­ne, któ­re za­ży­wa­ją w świe­cie sła­wy lu­dzi mą­drych i wca­le nie ro­man­so­wych, ła­twiej zro­zu­mie­ją ro­mans, cho­ciaż­by naj­bar­dziej na­mięt­ny, niż fi­lo­zo­ficz­ną książ­kę, w któ­rej au­tor opi­su­je na zim­no roz­ma­ite fazy cho­ro­by du­szy, zwa­nej mi­ło­ścią. Ro­mans wzru­sza je nie­co, wzglę­dem trak­ta­tu fi­lo­zo­ficz­ne­go jed­nak ci mą­drzy lu­dzie są jako owi ślep­cy, któ­rym prze­czy­ta­no opis mu­ze­al­nych ob­ra­zów i któ­rzy po­wia­da­ją do au­to­ra: "Przy­znaj pan jed­nak, że dzie­ło pań­skie jest strasz­li­wie ciem­ne".

Cóż do­pie­ro, gdy ślep­cy ci są ludź­mi ro­zum­ny­mi, po­sia­da­ją­cy­mi od daw­na god­ność lu­dzi ro­zum­nych, z wszech­wład­ny­mi pre­ten­sy­ami do ja­sno­wi­dze­nia? Pięk­nie wyj­dzie na­tem bied­ny au­tor. Tak też się sta­ło za pierw­szem wy­da­niem. Wie­le eg­zem­pla­rzy zo­sta­ło spa­lo­nych przez za­cie­kłą próż­ność lu­dzi bar­dzo prze­ni­kli­wych. Nie mó­wię tu o obe­lgach nie­mniej po­chleb­nych, po­nie­waż wście­kłych. Okrzy­cza­no au­to­ra nie­okrze­sa­nym, nie­mo­ral­nym, po­spo­li­tym pi­sa­rzem, czło­wie­kiem nie­bez­piecz­nym itp. W kra­jach zu­ży­tych przez rzą­dy mo­nar­chicz­ne, przy­dom­ki te naj­nie­za­wod­niej cze­ka­ją tych, któ­rzy ośmie­la­ją się pi­sać o mo­ral­no­ści, a nie po­świę­ca­ją swe­go dzie­ła ja­kiejś wła­śnie pani Du­bar­ry. Szczę­śli­wa by­ła­by li­te­ra­tu­ra, gdy­by nie była za­leż­na od mody i gdy­by się chcie­li nią zaj­mo­wać je­dy­nie tyl­ko lu­dzie, dla któ­rych ona jest stwo­rzo­na! Za cza­sów Cyda, Cor­ne­il­le był za­le­d­wie po­czciw­cem w oczach mar­gra­bie­go de Dan­je­au (1 ). Dziś wszy­scy uwa­ża­ją się za po­wo­ła­nych do czy­ta­nia La­inar­ti­ne'a. Tem le­piej dla jego księ­gar­ni; tem go­rzej jed­nak i sto­kroć go­rzej dla tego wiel­kie­go po­ety. Za dni na­szych ge­niusz ma wzglę­dy dla istot, o któ­rych mu pod gro­zą ubli­że­nia… so­bie nie wol­no my­śleć. Ży­cie pra­co­wi­te, czyn­ne, wzbu­dza­ją­ce sza­cu­nek, zgo­ła po­zy­tyw­ne, ży­cie rad­cy sta­nu, ży­cie fa­bry­kan­ta tkac­kich wy­ro­bów, albo ban­kie­ra bar­dzo zwin­ne­go w spra­wach po­życz­ki, wy­na­gra­dza się mi­lio- – (1) Mémo­ires de Dan­je­au.

nami nic zaś tkli­we­mi uczu­cia­mi. Ser­ce tych lu­dzi kost­nie­je, po­wo­li; po­zy­tyw­ność i po­ży­tek są dla nich wszyst­kiem, ich du­sza zaś za­my­ka się dla tego wła­śnie uczu­cia, któ­re wy­ma­ga naj­wię­cej chwil swo­bod­nych i, któ­re czy­ni nie­zdol­nym do wszel­kie­go ro­zum­ne­go i cią­głe­go za­ję­cia.

Całą tą przed­mo­wą pra­gnął­bym tyl­ko za­zna­czyć do­bit­nie, że tę książ­kę na nie­szczę­ście mogą zro­zu­mieć wy­łącz­nie ci lu­dzie, któ­rzy mie­li dość cza­su na sza­leń­stwa. Wie­le osób przed­mo­wa ta ura­zi, mam też na­dzie­ję, że te da­lej czy­tać nie będą.DRU­GA PRZED­MO­WA (1).

Pi­szę za­le­d­wie dla stu czy­tel­ni­ków, i tym to isto­tom nie­szczę­śli­wym, mi­łym, wdzięcz­nym, nie­obłud­nym, nie­mo­ral­nym chciał­bym się po­do­bać; znam ta­kich za­le­d­wie jed­ną lub dwie. Wszyst­ko, co kła­mie dla po­wa­gi pi­sar­skiej, nie ma dla mnie zna­cze­nia. Te pięk­ne pa­nie po­win­ny czy­ty­wać ra­chun­ki swej ku­char­ki i mod­ne­go ka­zno­dzie­ję, czy się zwie Mas­sil­lon, albo pani Nec­ker, by módz o tem mó­wić z po­waż­ne­mi ma­tro­na­mi, któ­re roz­da­ją po­wa­ża­nie. I na­le­ży za­uwa­żyć, że we Fran­cyi moż­na ten pięk­ny sto­pień osią­gnąć za­wsze, przez wy­sła­wia­nie ja­kie­go­kol­wiek głup­stwa.

Czy by­łeś przez pół roku nie­szczę­śli­wym z mi­ło­ści? – za­py­tał­bym ko­goś, coby ze­chciał czy­tać tę książ­kę.

Albo też… je­że­li du­sza twa nie od­czu­wa­ła w ży­ciu in­ne­go nie­szczę­ścia, po­nad tro­skę z po­wo­du pro­ce­su, albo z po­wo­du omi­nię­cia cię przy ostat­nich – (1) Maj, 1834.

wy­bo­rach na de­pu­to­wa­ne­go, albo też dla­te­go, że ucho­dzi­łeś za mniej dow­cip­ne­go od in­nych w ostat­nim se­zo­nie u wód w Aix – cią­gnę da­lej te py­ta­nia nie­dy­skret­ne i py­tam cię, czy czy­ta­łeś w tym roku jed­no z owych zu­chwa­łych dzieł, któ­re zmu­sza­ją do my­śle­nia? Emi­la J. J. Ro­us­se­au'a, albo sześć to­mów Mon­ta­igne'a? A je­że­li nie by­łeś nie­szczę­śli­wym z po­wo­du sła­bost­ki, któ­rej ule­ga­ją du­chy sil­ne, je­że­li nie masz zwy­cza­ju, prze­ciw­ne­go na­tu­rze, my­śle­nia przy czy­ta­niu, dzie­ło to uspo­so­bi cię nie­przy­chyl­nie dla au­to­ra, gdyż każe ci przy­pu­ścić, że ist­nie­je ro­dzaj szczę­ścia, któ­re­go nie za­zna­łeś, a któ­re zna­ła pan­na de Le­spi­nas­se.TRZE­CIA PRZED­MO­WA (1).

Pro­szę czy­tel­ni­ka o po­błaż­li­wość dla szcze­gól­nej for­my tej Fi­zy­olo­gii Mi­ło­ści.

Dwa­dzie­ścia ośm lat temu wstrzą­śnie­nia, któ­re na­stą­pi­ły po upad­ku Na­po­le­ona, po­zba­wi­ły mnie sta­no­wi­ska. We dwa lata po­tem, przy­pa­dek rzu­cił mnie, bez­po­śred­nio po okrop­no­ściach mo­skiew­skie­go od­wro­tu, do pew­ne­go mi­łe­go mia­sta, w któ­rem spo­dzie­wa­łem się zo­stać już do koń­ca swe­go ży­cia, co mnie za­chwy­ca­ło. Było to w szczę­śli­wej Lom­bar­dyi… w Me­dy­ola­nie, w wiel­kiej We­ne­cyi, w któ­rej wła­ści­wie je­dy­ną spra­wą ży­cia jest roz­kosz. Tam nikt nie zwra­ca uwa­gi na po­stęp­ki i dzia­ła­nia swe­go są­sia­da; tem, co się nam wy­da­rzy­ło, zaj­mu­ją się lam bar­dzo mało. Je­że­li zaś wo­gó­le wie się o ist­nie­niu są­sia­da, to nie na to, żeby go nie­na­wi­dzić. Usuń­cie za­wiść z ży­cia – (1) Skoń­czo­na 15 mar­ca w 18442 r. Bey­le umarł 23 tego sa­me­go mie­sią­ca, więc to praw­do­po­dob­nie ostat­nie jogo pi­smo.

pro­win­cy­onal­ne­go we Fran­cyi, a coż po­zo­sta­nie? Nie­obec­ność, nie­moż­li­wość okrut­nej za­wi­ści, sta­no­wi naj­pew­niej­szą część tego szczę­ścia, któ­re przy­cią­ga wszyst­kich miesz­kań­ców pro­win­cyi do Pa­ry­ża.

Skut­kiem ba­lów ma­sko­wych w kar­na­wa­le w roku 1820, któ­re od­zna­cza­ły się więk­szą niż za­zwy­czaj świet­no­ścią, to­wa­rzy­stwo me­dy­olań­skie było świad­kiem kil­ku naj­zu­peł­niej sza­lo­nych, po­stęp­ków. Cho­ciaż lu­dzie przy­wy­kli w tym kra­ju do rze­czy, któ­re ucho­dzi­ły­by za nie­wia­ry­god­ne we Fran­cyi, to prze­cież zaj­mo­wa­no się nie­mi przez cały mie­siąc. Oba­wa przed śmiesz­no­ścią nie do­pusz­cza­ła­by u nas tak dzi­wacz­nych po­stęp­ków. Po­trze­ba mi dość od­wa­gi na to, by wo­gó­le od­wa­żyć się o tem mó­wić.

Gdy pew­ne­go wie­czo­ra za­sta­na­wia­no się nad skut­ka­mi i przy­czy­na­mi tych wy­bry­ków u pani Pie­tra Grua, któ­ra wbrew zwy­cza­jo­wi nie bra­ła udzia­łu w żad­nem z tych sza­leństw, po­my­śla­łem, że może, za­nim mi­nie rok, nie za­cho­wam w pa­mię­ci nic, prócz nie­pew­ne­go wspo­mnie­nia tych dziw­nych fak­tów i przy­czyn, któ­rych je wy­wo­dzo­no. Wzią­łem do rąk pro­gram kon­cer­tu, na któ­rym na­kre­śli­łem ołów­kiem parę słów. Za­pro­po­no­wa­no fa­ra­ona. Sie­dzia­ło nas wte­dy ze trzy­dzie­ści osób wo­kół zie­lo­ne­go sto­łu; roz­mo­wa była jed­nak do tego stop­nia oży­wio­na, że za­po­mnia­no o grze. U schył­ku przy­ję­cia nad­szedł puł­kow­nik Scot­ti, je­den z naj­mil­szych lu­dzi, ja­kich po­sia­da ar­mia wło­ska. Za­py­ta­no go o oko­licz­no­ści, od­no­szą­ce się do dzi­wacz­nych fak­tów, któ­re nas zaj­mo­wa­ły. Istot­nie opo­wie­dział nam o rze­czach, któ­rych świad­kiem uczy­nił go przy­pa­dek, a któ­re uka­zy­wa­ły je w in­nem świe­tle. Pod­ją­łem znów pro­gram i do­pi­sa­łem te nowe oko­licz­no­ści.

Ten zbiór szcze­gó­łów o mi­ło­ści, pro­wa­dzo­ny był w po­dob­ny spo­sób, pi­sa­ny ołów­kiem na skraw­kach pa­pie­ru, po­zbie­ra­nych w sa­lo­nach, w któ­rych przy­słu­chi­wa­łem się anek­do­tom. Wkrót­ce za­czą­łem szu­kać wspól­ne­go pra­wa dla ro­ze­zna­nia roz­ma­itych stop­ni. We dwa mie­sią­ce póź­niej mu­sia­łem wró­cić do Pa­ry­ża, z oba­wy, by mnie nie wzię­to za kar­bo­na­ry­usza; my­śla­łem, że tyl­ko na parę mie­się­cy. Ato­li już nig­dy nie oba­czy­łem Me­dy­ola­nu, w któ­rym spę­dzi­łem siedm lat.

W Pa­ry­żu nu­dzi­łem się śmier­tel­nie. Przy­szło mi na myśl za­jąć się tym mi­łym kra­jem, z któ­re­go wy­pę­dzi­ła mnie oba­wa. Ze­bra­łem w pli­kę zwit­ki pa­pie­ru i po­da­ro­wa­łem je księ­ga­rzo­wi. Wkrót­ce jed­nak za­szła prze­szko­da. Dru­karz oświad­czył, że nie­po­dob­na mu od­cy­fro­wać no­ta­tek, pi­sa­nych ołów­kiem.

Spo­strze­głem, że skła­da­nie tego ro­dza­ju skryp­tu uwa­żał za rzecz, ubli­ża­ją­cą jego god­no­ści. Mło­dy chło­pak dru­kar­ski, któ­ry mi od­niósł no­tat­ki, wy­dał mi się bar­dzo za­wsty­dzo­nym z po­wo­du zle­ce­nia, któ­rem go ob­cią­żo­no; po­nie­waż umiał pi­sać, dyk­to­wa­łem mu więc no­tat­ki, pi­sa­ne ołów­kiem.

Zro­zu­mia­łem też, że dys­kre­cyą na­ka­zy­wa­ła mi zmie­nić imio­na wła­sne, a przedew­szyst­kiem skra­cać anek­do­ty. Jak­kol­wiek książ­ki tej nie czy­ta­ją wca­le w Me­dy­ola­nie, to jed­nak, gdy­by ją tam za­nieść, moż­na­by się na­ra­zie na za­rzut okrut­nej zło­śli­wo­ści.

Wy­da­łem więc nie­szczę­sne dzie­ło. Wy­znam zu­chwa­le, że w owym cza­sie ośmie­li­łem się po­gar­dzać ele­gan­cyą sty­lu. Uwa­ża­łem, że mio­dy dru­karz sta­rał się uni­kać nie­zbyt dźwięcz­nych za­koń­czy i szy­ku słów, two­rzą­cych dzi­wacz­ne dźwię­ki. W za­mian za to, zmie­niał so­bie bez skru­pu­łu oko­licz­no­ści fak­tów, trud­ne do wy­ra­że­nia: sani Vol­ta­ire boi się rze­czy, trud­nych do wy­sło­wie­nia.

Głów­ną za­le­tę Za­ry­su o mi­ło­ści za­sa­dzi­łem na wiel­kiej ilo­ści drob­nych od­cie­ni uczu­cia, któ­re nie­chaj czy­tel­nik ze­chce spraw­dzić w swych wspo­mnie­niach, o ile jest na tyle szczę­śli­wy, że ma ta­kie wspo­mnie­nia. Lecz były spra­wy gor­sze; by­łem wte­dy, jak za­wsze zresz­tą, bar­dzo sła­bo obe­zna­ny ze spra­wa­mi li­te­rac­kie­mi. Księ­garz, któ­re­mu da­ro­wa­łem ma­nu­skrypt, wy­dru­ko­wał go na złym pa­pie­rze i wy­dał w for­ma­cie zgo­ła śmiesz­nym. To też, kie­dy go po upły­wie mie­sią­ca za­py­ta­łem o losy książ­ki, od­parł mi: "Moż­na­by o niej po­wie­dzieć, że jest świę­ta, gdyż nikt jej nie tyka".

Nie przy­szło mi na­wet na myśl, aby po­staw się o ar­ty­ku­ły w dzien­ni­kach. Wy­da­wa­ło mi się to hań­bą. Żad­ne dzie­ło jed­nak nie do­ma­ga­ło się tak bar­dzo za­le­ce­nia czy­tel­ni­ko­wi. Już na pierw­szej stro­nie na­le­ża­ło, dla uprzy­stęp­nie­nia dzie­ła, na­rzu­cić pu­blicz­no­ści nowy wy­raz kry­stal­li­za – cya, po­da­ny dla tem lep­sze­go wy­tłu­ma­cze­nia tego ze­spo­łu dziw­nych sza­leństw, któ­re wy­obra­ża­my so­bie, jako praw­dzi­we, a na­wet jako nie­wąt­pli­we ze wzglę­du na uko­cha­ną oso­bę.

W tym to cza­sie, cały prze­ję­ty, za­mi­ło­wa­ny w naj­drob­niej­szym szcze­gó­le, za­ob­ser­wo­wa­nym w tych Wło­szech, któ­re ubó­stwia­łem, uni­ka­łem sta­ran­nie wszel­kich ustępstw, wszel­kich uprzej­mo­ści w sty­lu, któ­re mo­gły­by uczy­nić Za­rys o mi­ło­ści da­le­ko mniej dzi­wacz­nym w oczach li­te­ra­tów.

Zresz­tą nie schle­bia­łem wca­le pu­blicz­no­ści. Była to epo­ka, w któ­rej zda­wa­ło się, że li­te­ra­tu­ra cał­kiem przy­gnę­bio­na na­sze­mi nie­szczę­ścia­mi, tak nie­daw­ne­mi i tak wiel­kie­mi, ni­czem się in­nem nie zaj­mo­wa­ła, tyl­ko gła­ska­niem na­szej nie­szczę­snej próż­no­ści. Ry­mo­wa­no wte­dy glo­ire (chwa­ła) z vic­to­ire (zwy­cię­stwo), gu­er­riers (wo­jow­ni­cy) z lau­riers (lau­ry) itd. Zda­je się, że nud­ne pło­dy li­te­rac­kie z tej epo­ki nie ba­da­ją nig­dy praw­dzi­wych oko­licz­no­ści te­ma­tów, któ­re niby roz­trzą­sa­ją. Li­te­ra­tu­rze tej nie za­le­ży na ni­czem, tyl­ko na­tem, by zna­leźć spo­sob­ność do schle­bia­nia temu lu­do­wi, któ­ry jest nie­wol­ni­kiem mody, a któ­ry pe­wien wiel­ki czło­wiek na­zwał wiel­kim na­ro­dem, nie ba­cząc, że tyl­ko wte­dy jest wiel­kim, kie­dy jego sa­me­go ma na cze­le.

Skut­kiem mo­jej nie­zna­jo­mo­ści sto­sun­ków, ko­niecz­nych do osią­gnię­cia naj­mar­niej­sze­go po­wo­dze­nia, nie zna­la­złem wię­cej nad siedm­na­stu czy­tel­ni­ków w la­tach 1822 – 1833.

Do­pie­ro po dwu­dzie­stu la­tach ist­nie­nia, Za­rys o mi­ło­ści zro­zu­mia­ła garst­ka cie­ka­wych.

Nie­któ­rzy zdo­by­li się na cier­pli­wość ob­ser­wo­wa­nia roz­ma­itych okre­sów tej cho­ro­by u osób… do­tknię­tych nią, w swem oto­cze­niu; chcąc zro­zu­mieć tę na­mięt­ność, któ­rą od trzy­dzie­stu lat oba­wa przed śmiesz­no­ścią ukry­wa tak sta­ran­nie po­śród nas, na­le­ży mó­wić o niej, jak o cho­ro­bie. W ten bo­wiem spo­sób uda się ko­goś z niej wy­le­czyć.

W isto­cie, do­pie­ro po licz­nych prze­wro­tach, któ­re na­prze­mian przy­ku­wa­ły na­szą uwa­gę; do­pie­ro po grun­tow­nych prze­mia­nach na­szych rzą­dów tak we for­mie, jak w dąż­no­ściach, re­wo­lu­cya za­czy­na wresz­cie wcho­dzić w na­sze oby­cza­je. Mi­łość, albo też to, co mia­sto niej ist­nie­je po­wszech­nie pod kra­dzio­nem na­zwi­skiem, mi­łość mo­gła wszyst­ko we Fran­cyi, za pa­no­wa­nia Lu­dwi­ka XV: damy dwo­ru mia­no­wa­ły puł­kow­ni­ków. Ten ob­szar był naj­mniej pięk­nym z ca­łe­go kra­ju. W pięć­dzie­siąt lat póź­niej, nie­ma już dwo­ru, ko­bie­ty zaś naj­bar­dziej wzię­te u pa­nu­ją­cej bur­żo­azyi lub za­dą­sa­nej ary­sto­kra­cyi, nie zdo­ła­ły­by swy­mi wpły­wa­mi wy­jed­nać na­wet kon­sen­su na sprze­daż ty­to­niu w naj­lich­szej mie­ści­nie.

Trze­ba wresz­cie przy­znać, że ko­bie­ty wy­szły już z mody. W na­szych, tak świet­nych sa­lo­nach, dwu­dzie­sto­let­ni mło­dzień­cy uwa­ża­ją so­bie za obo­wią­zek nie prze­ma­wiać do nich. Wolą ra­czej ota­czać nie­okrze­sa­ne­go ga­du­łę, któ­ry ze swym pro­win­cy­onal­nym ak­cen­tem za­bie­ra głos w spra­wie zdol­no­ści, czy­ha­jąc na spo­sob­ność wtrą­ce­nia słów­ka.

Bo­ga­ci mło­dzień­cy, któ­rych am­bi­cya jest oka­zy­wa­ni pło­cho­ści, jak, żeby chcie­li ucho­dzić za kon­ty­nu­ato­rów daw­nych do­brych kom­pa­ni], wolą ra­czej mó­wić o ko­niach i grać ha­zar­dow­nie w cerc­le'ach, do któ­rych ko­bie­ty nie mają wstę­pu. Za­bój­czo zim­na krew, któ­ra ce­chu­je roz­mo­wy mło­dzie­ży z dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nie­mi ko­bie­ta­mi, przy­wró­co­ne­mi to­wa­rzy­skie­mu ży­ciu przez nudę w po­ży­ciu mał­żeń­skiem, spra­wi, że może kil­ku roz­sąd­nych lu­dzi przyj­mie ten nie­zmier­nie do­kład­ny opis ko­lej­nych okre­sów cho­ro­by, zwa­nej mi­ło­ścią.

Prze­ra­ża­ją­ca zmia­na, któ­ra nas po­grą­ży­ła w obec­ną nudę, a któ­ra czy­ni nie­zro­zu­mia­łem dla nas spo­łe­czeń­stwo z r. 1778, jak je wi­dzi­my w li­stach Di­de­ro­ta do pan­ny Vo­land, jego ko­chan­ki, albo też w pa­mięt­ni­kach pani d'Epi­nay, może wy­wo­łać ba­da­nie nad tem, któ­ry też z ko­lej­no po so­bie na­stę­pu­ją­cych rzą­dów na­szych za­bił w nas zdol­ność do uciech i zbli­żył nas do naj­smut­niej­sze­go na­ro­du na świe­cie. Nie umie­my na­wet na­śla­do­wać ich par­la­men­tu, ani też uczci­wo­ści ich stron­nictw, je­dy­nych zno­śnych rze­czy, ja­kie wy­na­leź­li. Na­to­miast naj­głup­szy z po­śród ich smęt­nych po­my­słów, po­czu­cie god­no­ści, do­stał się do nas, aby wy­pchnąć fran­cu­ską we­so­łość, z któ­rą spo­tkać się jesz­cze moż­na za ro­gat­ka­mi Pa­ry­ża, albo w po­łu­dnio­wej Fran­cyi, po­ni­żej Bor­de­aux.

Któ­ry jed­nak z na­szych, na­stę­pu­ją­cych po so­bie rzą­dów, przy­niósł nam to strasz­ne nie­szczę­ście an­gli­zo­wa­nia się? Na­le­ża­łoż­by ob­wi­niać o to ów ener­gicz­ny rząd z r. 1793, któ­ry wzbra­niał cu­dzo­ziem­com osie­dlać się w Mont­mar­tre? ów rząd, któ­ry za kil­ka lat wy­da­wać się bę­dzie bo­ha­ter­skim i jest god­ną za­po­wie­dzią rzą­du, któ­ry pod Na­po­le­onem po­niósł na­sze imię do wszyst­kich sto­lic Eu­ro­py.

Pu­ść­my w nie­pa­mięć do­brze my­ślą­cą głu­po­tę Dy­rek­to­ry­atu, uświet­nio­ne­go ta­len­tem Car­no­ta i nie­śmier­tel­ną wy­pra­wą wło­ską z r. 1796 – 1797?

Ze­psu­cie dwo­ru Bar­ras'a przy­po­mi­na­ło jesz­cze we­so­łość daw­nych rzą­dów; wdzię­ki pani Bo­na­par­te oka­za­ły, że nie mie­li­śmy już wów­czas żad­ne­go za­mi­ło­wa­nia do tru­piej po­sęp­no­ści An­gli­ków.

Głę­bo­ki sza­cu­nek dla spo­so­bu rzą­dze­nia pierw­sze­go kon­su­la mimo za­wi­ści przed­mie­ścia Sa­int-Ger­ma­in i lu­dzie za­słu­że­ni, któ­rzy uświet­ni­li ży­cie to­wa­rzy­skie Pa­ry­ża, tacy jak Cre­tel, Daru itp., nie dają nam zwa­lać na Ce­sar­stwo od­po­wie­dzial­no­ści za zmia­nę, któ­ra do­ko­na­ła się w cha­rak­te­rze fran­cu­skim w pierw­szej po­ło­wie XIX wie­ku…

Zby­tecz­na tu wcho­dzić w dal­sze ba­da­nia: czy­tel­nik po­my­śli i wnio­ski po­wy­cią­ga sam…

Księ­ga pierw­sza.ROZ­DZIAŁ I. O MI­ŁO­ŚCI.

Sta­ram się zdać so­bie spra­wę z tej na­mięt­no­ści, któ­rej wszyst­kie okre­sy roz­wo­ju, o ile są szcze­re, mają cha­rak­ter pięk­na.

Ist­nie­ją czte­ry ro­dza­je mi­ło­ści:

1. Mi­łość na­mięt­na, ta, któ­rej się od­da­je za­kon­ni­ca por­tu­gal­ska, na­mięt­ność He­lo­izy do Abe­lar­da, mi­łość ka­pi­ta­na Ve­sel, żan­dar­ma z Cen­to (1).

2. Mi­łość z upodo­ba­nia, ta, któ­rej rzą­dy w Pa­ry­żu przy­pa­da­ją na rok 1760, a któ­rą od­naj­du­je się w pa­mięt­ni­kach i ro­man­sach z tej epo­ki u Cre­bil­lon'a, Lau­zun'a, Duc­los'a, Mar­mon­tel'a, Cham­fort'a, pani d'Epi­nay itd., itd.

Jest ona nie­ja­ko ob­ra­zem, w któ­rym ko­lor ró­żo­wy prze­ni­kać wi­nien wszyst­ko aż do głę­bo­kich cie­ni, do któ­re­go żad­ną mia­rą nie po­win­no wejść – (1) Przy­ja­cie­le py­ta­li p. Bey­le'a nie­raz, kim był ów ka­pi­tan i ów żan­darm. Od­po­wia­dał wów­czas, że nie pa­mię­ta iuż ich hi­sto­ryi. (Przyp… wyd.).

nic ra­żą­ce­go i to pod gro­zą uchy­bie­nia do­bre­mu to­no­wi, sub­tel­no­ści itp. Czło­wiek do­brze uro­dzo­ny wie z góry o wszyst­kiem, co go ocze­ku­je w naj­roz­ma­it­szych okre­sach tej mi­ło­ści; że zaś w uczu­ciu tem brak jest na­mięt­no­ści i rze­czy nie­prze­wi­dzia­nych, mi­łość ta od­zna­cza się czę­sto da­le­ko więk­szą sub­tel­no­ścią, ni­że­li mi­łość praw­dzi­wa, dzię­ki temu, że dużą rolę od­gry­wa w niej umysł; jest to nie­ja­ko chłod­na i pięk­na mi­nia­tu­ra w po­rów­na­niu z ob­ra­zem Ca­rac­cich. Pod­czas gdy mi­łość na­mięt­na po­ry­wa nas wbrew na­szym in­te­re­som, mi­łość z upodo­ba­nia umie się za­wsze do wszyst­kie­go do­sto­so­wać. Trud­no za­prze­czyć, że gdy od­rzu­ci­my próż­ność z tej bied­nej mi­ło­ści, to po­zo­sta­nie z niej nie wie­le; mi­łość ta, po­zba­wio­na próż­no­ści, to jak­by osła­bio­ny re­kon­wa­le­scent, któ­ry się z tru­dem po­ru­sza.

3. Mi­łość cie­le­sna.

Spo­tka­nie na po­lo­wa­niu z pięk­ną i świe­żą wie­śniacz­ką, któ­ra umy­ka do lasu. Każ­dy zna do­brze tę mi­łość, opar­tą na tego ro­dza­ju przy­jem­no­ści. Jak­kol­wiek oschłym i nie­szczę­snym jest cha­rak­ter w szes­na­stym roku ży­cia, to jed­nak tą mi­ło­ścią za­czy­na­my.

4. Mi­łość z próż­no­ści.

Ol­brzy­mia więk­szość męż­czyzn, przedew­szyst­kiem we Fran­cyi po­żą­da i po­sia­da ko­bie­tę mod­ną, po­dob­nie, jak się po­sia­da pięk­ne­go ko­nia, jako rzecz nie­odzow­ną dla mło­dzień­cze­go zbyt­ku. Próż­ność, mniej lub wię­cej po­draż­nio­na, mniej lub wię­cej po­gła­ska­na, jest mat­ką unie­sień. Do­łą­cza się do tego nie­kie­dy też mi­łość zmy­sło­wa, lecz nie za­wsze; czę­sto nie­ma w tem na­wet roz­ko­szy zmy­sło­wej. Księż­na, w prze­ko­na­niu miesz­czu­cha, nie ma nig­dy nad lat trzy­dzie­ści, ma­wia­ła księż­na de Chaul­nes. By­wal­cy zaś na dwo­rze tego spra­wie­dli­we­go kró­la, owe­go Lu­dwi­ka, kró­la Ho­lan­dyi, wspo­mi­na­ją jesz­cze z we­so­ło­ścią pew­ną pięk­ną ko­bie­tę z Hagi, któ­ra nie mo­gła zdo­być się na to, żeby po­wie­dzieć o księ­ciu lub pa­nu­ją­cym, że nie jest za­chwy­ca­ją­cym. Trzy­ma­jąc się jed­nak za­sa­dy mo­nar­chicz­nej, usu­wa­no na bok księ­cia, sko­ro zja­wiał się na dwo­rze ja­kiś ksią­żę krwi: była ona nie­ja­ko de­ko­ra­cyą cia­ła dy­plo­ma­tycz­ne­go.

Przy­pa­dek, naj­szczę­śliw­szy w tym płyt­kim sto­sun­ku, to ten, w któ­rym roz­kosz fi­zycz­na po­tę­gu­je się wsku­tek przy­zwy­cza­je­nia. Wspo­mnie­nia upodob­nia­ją ją wte­dy nie­co do mi­ło­ści; ze­rwa­nie sto­sun­ku po­zo­sta­wia smu­tek i za­dra­śnię­tą mi­łość wła­sną. Re­mi­ni­scen­cye z prze­czy­ta­nych ro­man­sów, ści­ska­jąc za gar­dło, utwier­dza­ją w wie­rze, że się jest za­ko­cha­nym i me­lan­cho­lij­nym, próż­ność bo­wiem wy­dy­ma się do roz­mia­rów wiel­kiej na­mięt­no­ści. Przy­jąć zaś moż­na za pew­nik, że ja­kie­mu­kol­wiek ro­dza­jo­wi mi­ło­ści za­wdzię­cza się roz­kosz, to, sko­ro tyl­ko ro­dzi się eg­zal­ta­cya du­szy, roz­kosz ta jest żywa, a wspo­mnie­nie jej po­ry­wa­ją­ce. Ato­li w tej na­mięt­no­ści, na prze­kór prze­waż­nej ilo­ści in­nych, wspo­mnie­nie tego, co się utra­ci­ło, gó­ru­je za­wsze nad tem, cze­go ocze­ki­wać moż­na w przy­szło­ści.

Nie­kie­dy w mi­ło­ści, któ­rą ro­dzi próż­ność, przy­zwy­cza­je­nie, lub nie­moż­ność zna­le­zie­nia cze­goś lep­sze­go, wy­twa­rza ro­dzaj przy­ja­ciel­skie­go sto­sun­ku, naj­mniej sym­pa­tycz­ne­go ze wszyst­kich ro­dza­jów. Cheł­pi się wów­czas swem bez­pie­czeń­stwem, pew­no­ścią itp.

Roz­kosz zmy­sło­wa, jako wro­dzo­na, zna­na jest każ­de­mu, w oczach jed­nak lu­dzi czu­łych i na­mięt­nych, ma zna­cze­nie pod­rzęd­ne. Je­że­li lu­dzie ci są przed­mio­tem żar­tów w sa­lo­nie, je­że­li nie­raz świa­tow­cy czy­nią ich nie­szczę­śli­wy­mi, skut­kiem swych in­tryg, to zna­ją oni za to roz­ko­sze, nig­dy nie do­stęp­ne ser­com, któ­re ude­rza­ją sil­niej tyl­ko z próż­no­ści, lub dla pie­nię­dzy. Nie­któ­re czu­łe i cno­tli­we ko­bie­ty nie mają pra­wie wy­obra­że­nia o roz­ko­szach fi­zycz­nych. Są one, że tak po­wiem, rzad­ko na nie na­ra­żo­ne i na­wet pod­czas unie­sień na­mięt­nej mi mi­ło­ści za­po­mi­na­ją pra­wie o roz­ko­szach cia­ła.

Zda­rza­ją się też lu­dzie, któ­rzy są ofia­ra­mi i na­rzę­dzia­mi pie­kiel­nej dumy, ta­kiej, jaką się od­zna­czał Al­fie­ri. Lu­dzie tacy, któ­rzy może są okrut­ni, po­nie­waż, po­dob­nie jak Ne­ron, drżą za­wsze, osą­dza­jąc wszyst­kich we­dług sie­bie sa­mych, lu­dzi tych… po­wia­dam, nie może za­do­wo­lić roz­kosz zmy­sło­wa, jak tyl­ko w po­łą­cze­niu z moż­li­wie naj­wyż­szem na­pię­ciem roz­ko­szy, ja­kie daje py­cha, to zna­czy wów­czas, gdy mogą wy­wrzeć swo­je okru­cień­stwo na to­wa­rzysz­ce swo­ich roz­ko­szy.

Stąd też po­cho­dzą okrop­no­ści, Ju­sty­ny (1). In­a­czej lu­dzie ci nie czu­ją się wca­le bez­piecz­ny­mi.

Wresz­cie w miej­sce roz­róż­nie­nia czte­rech od­mien­nych ro­dza­jów mi­ło­ści, moż­na­by zu­peł­nie słusz­nie przy­jąć ośm lub dzie­sięć od­cie­ni. Ist­nie­je, zda­je się, tyle spo­so­bów od­czu­wa­nia po­mię­dzy ludź­mi, ile jest spo­so­bów wi­dze­nia. Te róż­ni­ce jed­nak w no­men­kla­tu­rze, nie zmie­nia­ją ni­cze­go w na­stę­pu­ją­cych ro­zu­mo­wa­niach. Każ­da mi­łość, kto­rą oglą­dać moż­na na tym pa­do­le, ro­dzi się, żyje i umie­ra, albo uno­si się w nie­śmier­tel­ność, we­dług tych sa­mych praw (2).ROZ­DZIAŁ II. O RO­DZE­NIU SIĘ MI­ŁO­ŚCI.

Oto, co się dzie­je w du­szy:

1. Za­chwyt.

2. Po­wia­da się: "Co za roz­kosz módz ją ca­ło­wać, być przez nią ca­ło­wa­nym!" itp.

–- (1) Po­wieść mar­gra­bie­go de Sade (przyp. tł.).

(2 ) Cala… ta księ­ga prze­ło­żo­na zo­sta­ła do­wol­nie z wło­skie­go rę­ko­pi­su p. Li­sio Vi­scon­ti, mło­dzień­ca nad­zwy­czaj­nej dys­tynk­cyi… któ­ry zmarł nie­daw­no we Vol­te­rze, swej oj­czy­znie. W dniu swe­go nie­prze­wi­dzia­ne­go zgo­nu po­zwo­lił on tłu­ma­czom ogło­sić swój. " Za­rys o mi­ło­ści" pod wa­run­kiem, że nada mu od­po­wied­nią for­mę. Ca­stel Flo­ren­ti­no, 10 czerw­ca 1819.

3. Na­dzie­ja.

Wy­szu­ku­je się naj­do­sko­nal­sze przy­mio­ty; w tej to wła­śnie chwi­li ko­bie­ta po­win­na­by od­dać się dla osią­gnię­cia moż­li­wie naj­wyż­szej roz­ko­szy zmy­sło­wej. Na­wet naj­skrom­niej­szym ko­bie­tom pło­ną oczy w chwi­li na­dziei. Na­mięt­ność jest wte­dy tak sil­na, roz­kosz tak żywa, że nie po­dob­na nie zdra­dzić się jaw­ne­mi ozna­ka­mi.

4. Na­ro­dzi­ny mi­ło­ści.

Ko­chać, jest to od­czu­wać roz­kosz ocza­mi, do­ty­kiem, siłą wszyst­kich zmy­słów, z moż­li­wie naj­bliż­szej od­le­gło­ści, na wi­dok oso­by uko­cha­nej i nas ko­cha­ją­cej.

5. Za­czy­na się pierw­sza kry­stal­li­za­cya (1).

Upodo­ba­nie w przy­stra­ja­niu ty­sią­ca­mi przy­mio­tów ko­bie­ty, o któ­rej mi­ło­ści jest się prze­ko­na­nym. Roz­drab­nia się całe swo­je szczę­ście z nie­skoń­czo­nem za­do­wo­le­niem; na­stęp­nie wszyst­ko ze­środ­ko­wu­je się w pew­nej naj­wspa­nial­szej wła­ści­wo­ści, któ­rą się pod­no­si nad mia­rę w prze­ko­na­niu, że jest to nad­spo­dzie­wa­ny dar nie­bios, o ja­kim się nic nie wie­dzia­ło. W ślad za­te­mi­dzie zu­peł­na pew­ność po­sia­da­nia tego daru.

Po­zwól­cie pra­co­wać gło­wie ko­chan­ka przez prze­ciąg dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin, a znaj­dzie­cie, co na­stę­pu­je:

–- (1) Dla ob­szer­niej­sze­go ob­ja­śnie­nia wy­ra­zu, oba­czyć "Ko­nar sal­zbur­ski" (nie wy­da­ny frag­ment), któ­ry się znaj­du­je przy koń­cu ni­niej­sze­go dzie­ła.

W ko­pal­niach soli w Sal­zbur­gu wrzu­ca się do wy­ko­pa­nych szy­bów ko­nar, z któ­re­go ob­le­cia­ły już li­ście. Wy­ję­ty na­stęp­nie po dwóch lub trzech mie­sią­cach, oka­że się po­kry­tym skrzą­cy­mi się krysz­ta­ła­mi: naj­drob­niej­sze ga­łąz­ki, nie więk­sze od ła­pek si­ko­ry, ob­ło­żo­ne będą nie­skoń­czo­ną ilo­ścią ru­cho­mych i lśnią­cych dy­amen­tów. Pier­wot­ny ko­nar zmie­nia się do nie­po­zna­nia.

To, co na­zy­wam kry­stal­li­za­cyą, jest dzia­ła­niem umy­słu, któ­ry wszyst­ko, co pod­pa­da uwa­dze, prze­tra­wia, na do­sko­na­łe, co­raz nowe przy­mio­ty, któ­re od­kry­wa cią­gle w uko­cha­nym osob­ni­ku.

Ktoś opo­wia­da o świe­żo­ści po­ma­rań­czo­we­go gaju w Ge­nui, nad brze­giem mo­rza, pod­czas upal­nych dni let­nich: cóż za roz­kosz by­ła­by módz od­dy­chać z nią po­wie­trzem tego gaju! Ktoś z wa­szych przy­ja­ciół zra­nił się w ra­mię na po­lo­wa­niu: co za sło­dycz być pie­lę­gno­wa­nym przez ko­bie­tę, któ­rą się ko­cha! Cią­gła obec­ność ko­cha­ją­cej ko­bie­ty uśmie­rza­ła­by ból; i w ten spo­sób za­po­mi­nasz o zra­nio­nem ra­mie­niu przy­ja­cie­la, dla­te­go, aby już nie wąt­pić o aniel­skiej do­bro­ci swo­jej ko­chan­ki. Wy­star­cza, jed­nem sło­wem, po­my­śleć tyl­ko o pew­nym przy­mio­cie, aby go na­tych­miast uj­rzeć w uko­cha­nej.

Owo zja­wi­sko, któ­re po­zwa­lam so­bie na­zwać kry­stal­li­za­cyą, ma swo­je źró­dło w na­tu­rze, któ­ra nam na­ka­zu­je uczu­wać roz­kosz, któ­ra po­wo­du­je w nas ude­rze­nie krwi do mó­zgu, w uczu­ciu, któ­re Po­tę­gu­ją roz­ko­sze, wzra­sta­ją­ce z przy­mio­ta­mi, od­naj­dy­wa­ny­mi w umi­ło­wa­nym osob­ni­ku, oraz w wy­obra­że­niu: ona jest moją.

Czło­wiek dzi­ki, uczy­niw­szy pierw­szy krok, nie ma cza­su, by iść jesz­cze da­lej. Od­czu­wa on roz­kosz, mózg jego ato­li za­ję­ty jest cał­ko­wi­cie po­ści­giem da­nie­la, któ­ry umy­ka w las i łu­pem, któ­rym na­le­ży mu wzmoc­nić swe siły, oraz oba­wą do­sta­nia się pod to­pór wro­ga.

Nie wąt­pię, że na prze­ciw­nym bie­gu­nie cy­wi­li­za­cyi, ko­bie­ta czu­ła znaj­dzie roz­kosz zmy­sło­wą je­dy­nie w to­wa­rzy­stwie męż­czy­zny, któ­re­go ko­cha (1) Zu­peł­nie in­a­czej czło­wiek dzi­ki. Jed­na­ko­woż w na­ro­dach cy­wi­li­zo­wa­nych, ko­bie­ta ma swo­bo­dę, pod­czas gdy dzi­ki zmu­szo­ny jest do ob­cho­dze­nia się ze swo­ją po­ło­wi­cą, jak z po­cią­go­wem zwie­rzę­ciem. Je­że­li sa­mi­ce wie­lu zwie­rząt są szczę­śliw­sze, to dzie­je się to skut­kiem bar­dziej za­pew­nio­ne­go utrzy­ma­nia sam­ców.

Po­rzuć­my jed­nak lasy, a wróć­my do Pa­ry­ża. Czło­wiek, opa­no­wa­ny na­mięt­no­ścią, wi­dzi wszyst­ką do­sko­na­łość w tej, któ­rą ko­cha; wsze­la­koż uwa­ga jego może się jesz­cze od niej ode­rwać, du­sza bo­wiem prze­sy­ca się, nuży wszyst­kiem, co jest jed­no­staj­ne, na­wet do­sko­na­łem szczę­ściem (2).

–- (1) Je­że­li ta ce­cha nie znaj­du­je się u męż­czy­zny, dzie­je się to dla­te­go, że nie­ma wsty­dli­wo­ści do po­świę­ce­nia ani na chwi­lę.

(2) Co zna­czy, że ten sam ro­dzaj ży­cia przy­no­si tyl­ko małą chwi­le do­sko­na­łe­go szczę­ścia; lecz uspo­so­bie­nie czło­wie­ka na­mięt­ne­go zmie­nia się dzie­sięć razy na dzień.

Ale oto, co za­cho­dzi i utrzy­mu­je w na­pię­ciu jego uwa­gę.

6. Ro­dzi się zwąt­pie­nie.

Po kil­ku­na­stu spoj­rze­niach, albo też po sze­re­gu ja­kich­kol­wiek in­nych czyn­no­ści, któ­rych czas trwa­nia może wy­no­sić jed­ną chwi­lę, albo też cały sze­reg dni, a w któ­rych też leży źró­dło i pod­po­ra wsze­la­kich na­dziei, ko­cha­nek, ochło­nąw­szy z pierw­sze­go za­chwy­tu i na­wyk­nąw­szy do swe­go szczę­ścia, albo też opie­ra­jąc się na teo­ryi, któ­ra za­wsze opar­ta na przy­pad­kach naj­częst­szych, po­win­na zaj­mo­wać się ko­bie­ta­mi, ła­two przy­stęp­ne­mi, ko­cha­nek, po­wia­dam, szu­ka do­wo­dów bar­dziej nie­za­wod­nych, po­zy­tyw­nych i sta­ra się po­su­nąć o jesz­cze je­den sto­pień wy­żej ku swe­mu szczę­ściu.

Stro­na dru­ga prze­ciw­sta­wia mu obo­jęt­ność (1 ) i chłód, a na­wet gniew wte­dy, gdy oka­zu­je zbyt wiel­ką pew­ność sie­bie. We Fran­cyi po­słu­gu­ją się tym od­cie­niem iro­nii, któ­ry brzmi mniej wię­cej: "Wy­obra­żasz pan so­bie, że je­steś bliż­szym celu, ni­że­li to jest w rze­czy­wi­sto­ści". Za­cho­wa­nie się ko­bie­ty – (1) To, co ro­man­se XVII wie­ku na­zy­wa­ły ude­rze­niom pio­ru­nu, któ­re roz­strzy­ga o lo­sie bo­ha­te­ra i jego bog­dan­ki, jest po­ru­sze­niem du­szy, któ­re w na­tu­rze ist­nie­je, mimo, że je po­psu­li licz­ni ba­zgra­cze. Wy­ni­ka ono z nie­moż­no­ści obro­ny. Ko­bie­ta ko­cha­ją­ca zbyt wie­le szczę­ścia znaj­du­je w uczu­ciu, któ­re­go do­zna­je, iżby módz jesz­cze uda­wać z po­wo­dze­niem: znu­żo­na prze­zor­no­ścią, za­nie­dbu­je wszyst­ko i od­da­je się śle­po szczę­ściu ko­cha­nia. Nie­uf­ność unie­moż­li­wia ude­rze­nie pio­ru­nu.

w tym wy­pad­ku może być na­stęp­stwem ock­nię­cia, się z chwi­lo­we­go upo­je­nia lub oba­wy, że prze­kro­czy­ła gra­ni­ce skrom­no­ści, do któ­rej wra­ca, albo też je­dy­nie skut­kiem prze­zor­no­ści lub ko­kie­te­ryi

Ko­cha­nek za­czy­na wąt­pić o szczę­ściu, do któ­re­go przy­wią­zy­wał ta­kie na­dzie­je i za­czy­na spo­glą­dać su­ro­wo, kry­tycz­nie na wszyst­ko, co go po­przed­nio w nich utwier­dza­ło.

Zwra­ca się wte­dy ku in­nym ucie­chom ży­cia, ale te nie mają dlań już żad­nej war­to­ści. Przej­mu­je go oba­wa przed strasz­nem nie­szczę­ściem, a z nią po­głę­bia się też jego uwa­ga.

7. Dru­ga kry­stal­li­za­cya.

Za­czy­na się wte­dy dru­ga kry­stal­li­za­cya, któ­ra stwier­dza na­stę­pu­ją­cą myśl:

Ona mnie ko­cha.

Pod­czas każ­de­go kwa­dran­sa tej nocy, któ­ra na­stę­pu­je po uka­za­niu się wąt­pli­wo­ści, po chwi­lo­wem uczu­ciu strasz­li­we­go nie­szczę­ścia, ko­cha­nek po­wia­da so­bie: Tak, ona mnie ko­cha. Wów­czas, w kry­sta­li­za­cyi na­stę­pu­je zwrot, w śla­dy któ­re­go idzie dal­sze od­kry­wa­nie co­raz no­wych wdzię­ków. Na­stęp­nie zwąt­pie­nie o dzi­kiem spoj­rze­niu ogar­nia go i osa­dza go na miej­scu. W pier­si brak tchu. Za­py­tu­je sie­bie: Czy to praw­da jed­nak, że ona mię ko­cha? W kole tych drę­czą­cych i słod­kich al­ter­na­tyw nie­szczę­sny ko­cha­nek czu­je żywo: Ona mo­gła­by mi dać roz­ko­sze, ja­kich nikt na świe­cie nie może.

Oczy­wi­stość wła­śnie tej praw­dy, dro­ga, za­wie­szo­na tuż nad strasz­li­wą prze­pa­ścią, tak, że dru­gą ręką moż­na się do­tknąć zu­peł­ne­go szczę­ścia, daje taką wyż­szość dru­giej kry­sta­li­za­cyi nad pierw­szą.

Ko­cha­nek błą­ka się usta­wicz­nie mię­dzy temi trze­ma my­śla­mi:

1. Ona jest uoso­bie­niem do­sko­na­ło­ści.

2. Ona mię ko­cha.

3. Co czy­nić, aby otrzy­mać od niej moż­li­wie naj­bar­dziej nie­zbi­ty do­wód mi­ło­ści?

Chwi­lą peł­ną naj­więk­szej udrę­ki, w mi­ło­ści jesz­cze mło­dej jest ta, w któ­rej on spo­strze­ga, że po­czy­nił fał­szy­we wnio­ski, skut­kiem cze­go na­le­ży zwa­lić całą ścia­nę kry­sta­li­za­cyi.

Po­czy­na wąt­pić o sa­mej kry­sta­li­za­cyi.ROZ­DZIAŁ IV.

W du­szy zu­peł­nie obo­jęt­nej – mło­da dziew­czy­na, za­miesz­ku­ją­ca od­osob­nio­ny dwór w głę­bi – śnie­nia tego aktu sza­leń­stwa, roz­ta­cza­ją­ce­go przed nami całe pięk­no, wszel­kie ro­dza­je przy­mio­tów w ko­bie­cie, któ­rą za­czy­na­my ko­chać, lecz prócz tego wie­le in­nych, bar­dziej zu­chwa­łych nie­do­mó­wień. Wy­star­czy wziąć ołó­wek i do­pi­sać mię­dzy wier­sza­mi to, cze­go bra­ku­je.

(1) Wszyst­kie te uczyn­ki mia­ły z po­cząt­ku w mych oczach nie­biań­ski wy­raz, któ­ry czy­ni na­tych­miast z czło­wie­ka isto­tę od­mien­ną od in­nych. Zda­wa­ło mi się, że czy­tam w ich oczach pra­gnie­nie wznio­ślej­sze­go szczę­ścia, tę nie­wy­zna­ną me­lan­cho­lię, któ­ra dąży do cze­goś lep­sze­go od tego, co znaj­du­je­my na tym pa­do­le, a któ­ra w każ­dej sy­tu­acyi

… Cią­gle na­su­wa nie­bie­skie wi­dze­nia,

Dla któ­rych żyć pra­gnie­my i wa­ży­my się umie­rać.

(…. Still prompts the ce­le­stial si­ght,

For which we wish to live or dare to die). (For­li, 1817).

(2) Dla skró­ce­nia i dla od­ma­lo­wa­nia wnę­trza dusz… au­tor, uży­wa­jąc za­im­ka ja, przy­wo­dzi kil­ka po­czuć jemu sa­me­mu nie­zna­nych; oso­bi­ste jego spra­wy nic nie mia­ły go­łe­go przy­to­cze­nia.

wsi – naj­mniej­szy po­dziw może wy­wo­łać małe uwiel­bie­nie i je­że­li się do­łą­czy do tego sła­ba choć­by na­dzie­ja, na­stęp­stwem tego bę­dzie mi­łość i kry­sta­li­za­cyą.

W tym wy­pad­ku mi­łość spra­wia po­cząt­ko­wo przy­jem­ność.

Zdu­mie­nie i na­dzie­ja wspie­ra­ją po­tęż­nie: po­trze­ba mi­ło­ści oraz me­lan­cho­lia wła­ści­wa mło­dzie­ży w szes­na­stym roku ży­cia. Wia­do­mo prze­cież, że nie­po­kój to­wa­rzy­szą­cy temu okre­so­wi, jest pra­gnie­niem mi­ło­ści, wła­ści­wo­ścią zaś pra­gnie­nia jest nie­prze­bie­ra­nie w ro­dza­jach na­po­ju, na­strę­czo­ne­go przez przy­pa­dek.

Stresz­cza­jąc siedm epok mi­ło­ści, bę­dzie­my mie­li:

1. Za­chwyt.

2. Co za roz­kosz itd.

3. Na­dzie­ja.

4. Na­ro­dzi­ny mi­ło­ści.

5. Pierw­sza kry­sta­li­za­cya.

6. Zja­wia się zwąt­pie­nie.

7. Dru­ga kry­sta­li­za­cya.

Mię­dzy nr. 1 a 2 może upły­nąć rok.

Mie­siąc po­mię­dzy 2 a 3; je­że­li na­dzie­ja ocią­ga się, na­stę­pu­je nie­znacz­ne wy­rze­cze­nie się nr. 2, jako cze­goś, co przy­no­si nie­szczę­ście.

Nr. 4 na­stę­pu­je po 3 w oka­mgnie­niu.

Mię­dzy 4 a 5 nie­ma wca­le prze­rwy. Roz­łą­cze­nie może spo­wo­do­wać je­dy­nie za­ży­łość.

Parę dni może upły­nąć, sto­sow­nie do stop­nia gwał­tow­no­ści i zu­chwa­łych na­wyk­nień cha­rak­te­ru, mię­dzy nr. 5 a 6, brak zaś zu­peł­ny prze­rwy mię­dzy 6 a 7.ROZ­DZIAŁ V.

Czło­wiek musi ro­bić to, co mu spra­wia więk­szą przy­jem­ność, niż wszyst­kie inne moż­li­we czyn­no­ści (1).

Mi­łość po­dob­na jest do go­rącz­ki, ro­dzi się i roz­sze­rza bez żad­ne­go współ­udzia­łu woli. W tem wła­śnie tkwi jed­na z za­sad­ni­czych róż­nic mię­dzy mi­ło­ścią z upodo­ba­nia, a na­mięt­ną mi­ło­ścią i tyl­ko szczę­śli­we­mu przy­pad­ko­wi za­wdzię­czać moż­na do­bre za­le­ty przed­mio­tu ko­cha­ne­go.

Na­ko­niec mi­łość po­ja­wia się w każ­dym wie­ku: obacz­cie na­mięt­ność pani du Def­fant dla nie­zbyt sym­pa­tycz­ne­go Ho­ra­ce­go Wal­po­le'a. Być może, że przy­po­mi­na­ją so­bie jesz­cze w Pa­ry­żu przy­pa­dek mniej daw­ny, a przedew­szyst­kiem bar­dziej sym­pa­tycz­ny.

Jako do­wo­dy wiel­kich na­mięt­no­ści, uwzględ­niam je­dy­nie te, któ­re w skut­kach oka­zu­ją się – (1) Do­bre wy­cho­wa­nie ma na celu, z punk­tu wi­dze­nia zbrod­ni, za­szcze­pie­nie wy­rzu­tów su­mie­nia, oba­wa zaś przed nimi utrzy­mu­je w czło­wie­ku rów­no­wa­gę.

śmiesz­ne­mi: nie­śmia­łość na­przy­kład do­wo­dzi mi­ło­ści. Nie mó­wię już o fał­szy­wym wsty­dzie, jaki się… mie­wa przy wy­stą­pie­niu ze szkół.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: