O niewiedzy w praktyce, czyli droga do Portugalii - ebook
O niewiedzy w praktyce, czyli droga do Portugalii - ebook
Książka Piotra Cieplaka jest dziennikiem podróży, i to dziennikiem niezwykłym. W końcu nie każdemu się zdarza przejechać na rowerze prawie cały kontynent – od Warszawy po Lizbonę. Nie każdemu starczyłoby talentu i sumienności, aby opisać swój samotny rajd, zwieńczenie wieloletnich rowerowych eskapad, tysięcy samotnie przejechanych po Europie kilometrów. Na dodatek zrobić to lekkim, dowcipnym piórem.
Ale niezwykłość tego tekstu nie polega wyłącznie na imponującym dokonaniu, o którym opowiada, i na potoczystości narracji. Na mijane zakątki Europy Cieplak patrzy okiem zwyczajnego użytkownika roweru i zarazem – wybitnego artysty. Dzięki temu wakacyjna przejażdżka zmienia się w poszukiwanie własnego głosu, który słychać w samotności, gdy człowiek strząśnie z siebie nalot codziennych spraw. Cieplak łata przebite dętki i cytuje Becketta, wspina się pod górę i powtarza strofy Eliota, wsłuchuje się w rytm oddechu i w wersety Psalmów. Droga do Portugalii staje się pożegnaniem z młodością, rowerową elegią o przemijaniu, snutą w jedynej w swoim rodzaju scenerii.
Żeby dojechać rowerem z warszawskich Kabat do Lizbony, trzeba ciąć na Piaseczno, a potem przez Jazgarzew i dalej prosto na Grójec. Oto cała wiedza o geografii, która potrzebna jest na początku. Następne miasteczka, przystanki, następne mapy będą się odsłaniać stopniowo. Wiadomo, że chodzi z grubsza o południowy zachód. Zbytnia skrupulatność może stać się przyczyną cierpienia, odbiera przyjemność niespodzianki, pęta głowę i nogi. Do Portugalii jedzie się przez Grójec i tyle.
Więc wyruszyłem. Niewyspany. Z ulgą, że wreszcie.
***
W sumie nie ma to-tamto. Nawet na rowerze. Mimo że jazda rowerem jest prostsza niż życie, to i ona wymaga elementarnych zasad i nie ima się jej postmodernizm. Zwyczajnie: nie można jechać i nie jechać zarazem. Na nic igranie z konwencją oraz przekraczanie tabu. A więc jadę, z tą cudowną, pielęgnowaną świadomością wolności, że… zawsze mogę nie jechać.
Piotr Cieplak (1960) - reżyser teatralny, wykładowca warszawskiej Akademii Teatralnej. Od debiutu w 1989 roku zrealizował kilkadziesiąt spektakli na wielu scenach Polski. Ostatnio m.in. "Nieskończoną historię" w Teatrze Powszechnym w Warszawie, "Milczenie o Hiobie" w Teatrze Narodowym, "Ożenek" w Teatrze Modrzejewskiej w Legnicy. Ojciec dwojga dorosłych dzieci. Zapalony ogrodnik. W trakcie corocznych wypraw rowerowych przejechał dziesiątki tysięcy kilometrów. Z ostatniej z nich, z Warszawy do Lizbony, sporządził relację, która według autora jest „opisem asfaltu, mijanych drzew oraz stanu umysłu mazowieckiego dośćinteligenta".
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-940696-0-5 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dobrze jest zacząć o świcie, z fasonem.
O świcie stary chłop wypuści się na soczystą trawę jak źrebię, na wolność. A wszystko wtedy będzie nowe, świeże, nietknięte, rześkie. Adrenalina wyrwie do przodu. Pusto na ulicach. A potem, za opłotkami miasta, mgła jeszcze unosi się nad łąkami, człowiek jeszcze nie śmierdzi, nogi sprawne, telefon wyłączony, a w nim nagranie: „Odjechałem… dzwoń za miesiąc”. Kowbojskie emocje, poczucie uczestnictwa w jednoosobowym spisku, którego celem będzie pokazanie figi sobie i całemu światu. Rower po gruntownym przeglądzie, z nowym łańcuchem, linki przerzutek wyregulowane, miarowe murmurando opon…
* * *
Uch… tak się nigdy nie zaczyna.
W każdym razie mnie jeszcze nigdy się nie udało. Nigdy nie udało się w pełni. Owszem, zwykle jakoś zaczynałem. Od kilkunastu lat jakoś zaczynam wyprawy rowerowe. Od kilkudziesięciu jakoś zaczynam wyprawy życiowe, krzyżowe. Czasem nawet udaje się wstać do dnia, zerwać z zajęczego snu, bo już wcześniej, w nocy, poprzedniego dnia, a czasem tygodnie lub miesiące wcześniej wyobraża sobie człowiek, że wyrusza, rozpoczyna ten odświętny dzień.
Chłopcze, mgła nad łąkami rozpłynie się znacznie wcześniej niż tumany, którymi zasnuta jest twoja głowa. Dobrze jest z tym się pogodzić. Z małą rysą na czystym ekranie, z małą kupą muchy, która oznacza, że nie jest tak, jak miało być. Będę miał jeszcze dużo czasu, aby na różne sposoby medytować ten dysonans.
11 czerwca zwlokłem się przed ósmą. Po kilku godzinach snu. Lista spraw do załatwienia przed wyjazdem zawsze zbyt długa. Ale nawet gdy jest się demonem organizacji i wszystko urządzi jak trzeba odpowiednio wcześniej, nawet gdy stoi za tobą doświadczenie wielu poprzednich wypraw, nawet wtedy pozostają wyobrażenia, oczekiwania, plany, a w związku z tym strach albo przynajmniej niepokój. W najlepszym razie trema.
* * *
Żeby dojechać rowerem z warszawskich Kabat do Lizbony, trzeba ciąć na Piaseczno, a potem przez Jazgarzew i dalej prosto na Grójec. Oto cała wiedza o geografii, która potrzebna jest na początku. Następne miasteczka, przystanki, następne mapy będą się odsłaniać stopniowo. Wiadomo, że chodzi z grubsza o południowy zachód. Zbytnia skrupulatność może stać się przyczyną cierpienia, odbiera przyjemność niespodzianki, pęta głowę i nogi. Do Portugalii jedzie się przez Grójec i tyle.
Więc wyruszyłem. Niewyspany. Z ulgą, że wreszcie. Papierosy odstawione kilka dni wcześniej będą przypominały o sobie jeszcze długo. Chciałoby się być mnichem, ale się nie jest. Pogodnie.
Tego dnia, 11 czerwca, był czwartek. Przypadało Boże Ciało. W pierwszej napotkanej procesji, w Jazgarzewie, wziąłem udział, bo wąska droga była wypełniona ludźmi, więc należało zsiąść z roweru i podążyć z wiernymi w powolnym rytmie pochodu. Trochę to było abstrakcyjne i wstydliwe: w stroju sportowego kosmity, lekko zdyszany. W sumie tak właśnie ze mną wygląda sprawa, a może to uniwersalna przypadłość człowiecza? Poczucie niepełnego mieszczenia się w rytuale, raz bardziej dotkliwe, raz mniej, rozwalanie rytuału nawet niechcący, własną gorączką. Pewnie dlatego w rytualnym powtarzaniu, trwałym powtarzaniu, w kolejnych próbach powtarzania jest taki głęboki sens. Bo w istocie to nigdy nie jest powtórzenie, zawsze jest na nowo, zawsze jadę rowerem na nowo i zawsze jakieś inne ziarenko piasku chrzęści w trybach. Jak chrzęści, to znaczy, że Ziemia jeszcze istnieje, a jak chrzęst słyszę, to i ja istnieję. W rezultacie rytuał i ja – to nie jakieś osobne twory, tylko ciągłe dopasowywanie siebie do siebie. Ale tego dnia, w ten czwartek, nie miałem głowy do takich rozważań. Byłem po dwudziestu kilometrach pedałowania, a przecież ruszałem w wielką podróż i chciałem się przede wszystkim zdyszeć, wyrwać, odczmuchać i wyszamotać.
Towarzyszyły mi w drodze dwie siostry: Wiara i Wątpienie. Tak nazywam swoją kompanię od czasu lektur książek Tomáša Halika. Pierwszego dnia wyprawy więcej do powiedzenia miała Wiara. Inaczej nie ruszyłbym tyłka z kanapy. Za jej namową musiałem sobie i rowerowi, i przytroczonym sakwom, i światu całemu powiedzieć: wyruszam. Nadzieja na wydobycie się z siebie jest słodka. Siostra Wiara umożliwia podróż. Jednak bez Wątpienia, z samą Wiarą, roztyłbym się zanadto, utuczył, tłuszcz zarósłby mi oczy. Olałbym rowerowe procedury albo zanadto uwierzył w ich życiową moc. Z drugiej strony sam na sam z Wątpieniem zsechłbym się na wiór, zaimpregnował żółcią. Śmiech zastąpiłbym drwiną. A tak obie seksowne siostry przysiadły sobie zwiewnie na sakwach i od pierwszego dnia podszczypują się uwagami pełnymi czarnego humoru.
* * *
Następne procesje zacząłem fotografować. Takie obrazki w teatrze polskim są wyłącznie przedmiotem kpiny albo przymilnej perwersji. Pozostają szyderczą pociechą miastowych.
Tak było w Grójcu:
Potem mijałem i fotografowałem Belsk. W Mogielnicy było już po.
* * *
Najważniejszy tego dnia był zapach. Opisać dźwięki! Opisać ukochaną kobietę! Opisać zapach jaśminu! Słowa stają dęba. To bujne, nieefektowne przez resztę roku krzewisko ma w czerwcu swoje święto. Przyznaję, ja, oszalały ogrodnik i samozwańczy dendrolog: nie doceniałem. Rośnie toto w co drugim chłopskim obejściu na Mazowszu. 11 czerwca wpadałem z jednej ciężkiej, gęstej chmury pełnej słodyczy w kolejną, znienacka, bez ostrzeżenia, i tak przez dziesiątki kilometrów. Tak. Wtedy prawdziwie rozpocząłem wyprawę. Znienacka. Rozpocząłem od lekcji, która każdego dnia się będzie powtarzała i której nigdy do końca nie uda się pojąć, a tym bardziej opisać. Lekcji doświadczania Teraz.
* * *
Po 120 kilometrach wylądowałem w Opocznie. Jak na osiągi sprzed paru jeszcze lat, 120 na cały dzień jazdy to wynik fatalny i stąd morale trochę sztucznie podpompowywane. Koheleta w Piśmie Świętym znam, hołubię w tyle głowy mnóstwo fragmentów na każdą okazję, będzie tu jeszcze wielokrotnie przywoływany. Więc i teraz powtarzam za nim dla ratunku: Nie mów: Co za przyczyna jest, że pierwsze czasy lepsze były, niźli teraz są? bo głupie jest takowe pytanie¹.
Koheleta znam, powtarzam, zgadzam się, ale nie pomaga. Wysilone 120 km to marny wynik, a następne dni wcale nie będą lepsze. Starzeję się, nie to zdrowie, nogi nie takie jak kiedyś! Przeraźliwie trywialne, dopadające znienacka doświadczenie przemijania, wypadających włosów, psujących się zębów, flaczenia mięśni. A wspomnienie dni rowerowej chwały natrętne tym bardziej, że to przecież chwilę temu, kilka lat zaledwie. Jak widać, nie potrzeba nawet drugiego człowieka obok, aby wdzierało się w mózg przekleństwo porównań. Ten podstawowy, szkolny błąd w sztuce. Gimnazjalny nawyk. Ta kompletna wiocha, ten samobój wszechświatowego futbolu. Jak już udało się, choćby na chwilę, zostawić w spokoju Innych, zawsze jeszcze zostaję ja sam, moje dawne uczynki, moja przeszłość ucukrowana. I co z tego, że głupie są takie pytania, skoro są, wracają i jak od komarów trzeba się wciąż oganiać.
Pierwsze dni wyprawy to czas, kiedy nieuchronnie liczy się jeszcze kilometry, oblicza wydajność i średnią. Plan wyprawy wciąż jest ważniejszy od wyprawy samej. Jej kierownik ważniejszy od rowerzysty. Banalne zadanie dla głowy na dzień pierwszy, aby ograniczyła się do stwierdzenia, czy jedzie z nami rower – zbyt trudne do spełnienia.
Schludny hotelik w Opocznie, za stówę. Pusty. W restauracji na dole dwóch Francuzów przy oddalonym stoliku. Prawdziwy, dobry rosół z domowym makaronem. Długie niezasypianie.Dzień drugi
Rower ma dwa koła. To takie proste, że się o tym nie myśli. Kiedy jednak rano odkrywasz, że tylko w jednej dętce jest powietrze, prosty rachunek przestaje się zgadzać. Buddyjski spokój pryska, a przez zaciśnięte zęby dobywa się swojskie „kurwa jego mać!”.
Tak. Tak się mówi. Albo myśli. W każdym razie trzeba jasno stwierdzić: buddyjski nastrój ulatnia się i jeśli warto jeszcze szukać jego resztek, to po to, aby nie kopać roweru ani siebie. Duża sztuka, dla zaawansowanych.
Rower ma dwa koła. Kicha w przednim to spoko. Jeden ruch dźwigienką, koło zdjęte i już mogę babrać się w lepkim brudzie obręczy. Żeby dobrać się do tylnego, należy zdjąć obie sakwy z dobytkiem. Muszę uważać, bo jeśli zacznę zdejmować od niewłaściwej strony, rower przeważy nóżkę, na której się opiera, i rąbnie o ziemię, raniąc goleń. (Dlaczego mam tak posiniaczone golenie?). Następnie należy zdjąć z trybów sprężynujący, naoliwiony łańcuch i rozluźnić szczęki hamulców. Łapska całe czarne i tłuste, na bank. Przy ich wycieraniu o trawę wdaje się zwykle małe mieszczańskie pocieszenie, że jednak nie jestem dupą wołową, że potrafię, może nie ze szczególną wprawą, ale jednak.
Zapasowa dętka. Kolejna oczywistość. Ale i jej należy poświęcić kilka zdań. Dobrze mieć ją w zapasie. Dobrze mieć skromny plan B. Może nawet C. Z dętką to jasne, ale z życiem? W codziennej robocie? Mieć zapasową dętkę lub choćby klej i łatkę? Mowa o tym dlatego, bo w życiu tak zwanym artystycznym często nadużywa się słowa „bezkompromisowość i radykalizm” oraz „palące problemy współczesności”. Często wielka gęba w istocie oznacza kopanie kulawego roweru i brak dętki, a zdrowy rozsądek nazywany jest „mieszczańskim kunktatorstwem”.
* * *
Jedziemy. Chłodek. Z formą nie lepiej. Trochę to potrwa, zanim się człowiek odczmucha, wypluje złogi nikotyny, przestanie gadać. Krótko mówiąc: zanim się człowiek wdroży. Drugiego dnia wyprawy opadają co prawda emocje dnia pierwszego, ale zaczyna boleć dupa.
W takim właśnie samopoczuciu nadeszła myśl niespodziewana, której na co dzień nie uświadczysz! Myśl taka, że Polska jest pięknym, średniozamożnym, drugorzędnym, ale zadbanym krajem. Przynajmniej w przestrzeni prywatnej. Przystanki PKS – pożal się Boże. Ale ogródki?! Pod Bełchatowem są istnym festiwalem różnorodności. Cisy, jałowce, tamaryszki, berberysy, irgi, tawuły, róże, piwonie, hortensje, ligustry, perukowce, ogniki, rokitniki, sosny, jodły i świerki odmian wszelakich, bylin plejady, trawniki prawdziwe, żywopłoty z grabów i buków, wszystko to rośnie, nawożone i podlewane, strzyżone i plewione!
W każdym razie Polska istnieje. Jej przestrzeń wspólna często oznacza niczyją i kontrastuje z tym, co za prywatnym płotem. Ale i tak chyba nie mijałem wsi, która nie miałaby nowo ułożonego chodnika, choćby po jednej stronie asfaltówki, co druga szkoła z dobudowaną salą gimnastyczną lub basenem, samochody eleganckie zastawiają pobocza, bo na parkingu przed kościołem miejsca już brakuje. W Łuszczanowicach ścieżka rowerowa z kolorowym asfaltem, wzdłuż drogi zadbane lipy, obsypane korą wokół pni. Szklany dom przedszkola. Zegar przed urzędem pokazuje czas i temperaturę. Dobrze to wszystko mieć w pamięci, gdy przychodzi zstąpić do polskiego piekła ironii i narzekania.
* * *
Za Sulejowem rozciągają się rozległe lasy. Po ich przejechaniu można przeciąć gierkówkę koło Kamieńska. I w tych lasach trochę zabłądziłem. Wcześniej postanowiłem upewnić się co do właściwego kierunku w małej osadzie, bo asfalt nagle się skończył, a zaczynała żwirówka i las właśnie. Starsza pani w obejściu, potwierdziwszy, że prosto, z uśmiechem dodała: „Ale trzeba znać drogę”. W podziękowaniu za radę uśmiechnąłem się również, ale, przyznaję, była w tym wyższość wytrawnego czytelnika map oraz rowerzysty, którego celem nie był przecież drugi skraj lasu, a skraj kontynentu…
No i się zgubiłem. Ledwo zniknęły zabudowania, a droga prosta jak strzelił rozwidliła się, a potem znowu się rozwidliła. I znowu. Ślady starego szlaku, meandrycznego, z polnymi kamieniami, przecinały trasy do wywózki drewna wytyczone przez geodetów-geometrów.
Oczywiście tak naprawdę latem na rowerze nie sposób porządnie się zgubić. Zimą, pieszo, w górach – owszem. Na oceanie, na pustyni, na Syberii – również. Na rowerze w Europie można co najwyżej pomylić drogę, wylądować o ileś tam kilometrów obok celu. Sam fakt, że się jedzie po drodze, ścieżką, śladami innych kół, stóp, kopyt, przesądza, że mamy jakiś przód i tył. Do tego świeci słońce albo gwiazdy. Pnie drzew od północy porasta mech. Płyną jakieś strumienie. Zawsze można iść albo jechać w górę lub w dół rzeki. Do tego wszędzie pełno ludzi, jak nie w tej dolince, to w następnej. Z powodu jazdy na rowerze nie można się zgubić dotkliwie, do kości, do dna.
Zgubić się to znaczy utknąć, nie mieć żadnej wskazówki, być całkowicie samotnym, całkowicie zrozpaczonym. I to się zdarza często, ale w głowie. Wtedy znika wszystko. Znika rower. Znikają drzewa, strumienie, mech, drogi, znikają drogowskazy słońca i gwiazd.
O ciemno ciemno ciemno. (…)
I gaśnie Słońce i Księżyc, i Almanach Gotajski,
Gazeta Giełdowa i Skorowidz Dyrektorów.
Zimne są zmysły i utracona przyczyna działania…²
Znika całe to pieprzone ciepełko własnych myślątek. Ten kulturalny uśmieszek i gotowość odpowiedzi na każde pytanie. Gorzko wspominam ciepło, uśmiech i rozum wtedy, gdy się zgubię. Tak, to się zdarza, to się zdarza często. W czasie tej wyprawy też tak będzie, kiedyś, odsuwam to na kiedyś, choć zgubienie i niepewność zawsze przychodzi niespodziewanie i nigdy nie jestem na to gotowy. Ale proszę, jeszcze nie teraz, jeszcze nie w tym lesie.
* * *
„Zgubić się” ma jeszcze swoją drugą, jaśniejszą, piękniejszą stronę. Dla zaawansowanych. Dla Kubusia Puchatka. Kubuś niegłupio powiada: Bo my ciągle szukamy Domu i nie możemy go znaleźć, więc pomyślałem sobie, że jeżeli zaczniemy szukać Dołka, to wtedy na pewno go nie znajdziemy. I to jest Dobra Myśl, bo może wtedy znajdziemy coś, czego wcale nie szukamy, i może to będzie właśnie to, czego naprawdę szukamy³. Trzeba dodać, że dla Królika nie było w tym odrobiny sensu.
Zgubić się znaczyłoby wtedy: nie mieć żadnego poglądu, żadnych pytań i odpowiedzi, albo lepiej, znaczyłoby: zawiesić je na kołku. Oznaczałoby w jakimś sensie „nie być”, w takim sensie, który obejmuje jakikolwiek do pomyślenia mój opis: społeczny, psychologiczny, seksualny, polityczny, medyczny, ekonomiczny i jakikolwiek inny. W „zgubieniu się” słowa i konteksty odpadają jak łuski. Nie są potrzebne, to zawracanie głowy, w sensie głębszym niż potoczny.
I to jest dobre. To oderwanie głowy od ciała i ponowne jej ukoronowanie, już swobodnej. „Nie wiem” staje się błogie i błogosławione. Do takiego stanu „zagubienia” właściwie się tęskni, zbliża, choć jest ono zawsze chwilowe i przelotne. Zdarza się. Wyzwala. Jakby zagubienie mnie odnajdywało?
Powiedziałem duszy mej, bądź spokojna, czekaj bez nadziei,
Bo byłaby nadzieją na niewłaściwe rzeczy; czekaj bez miłości,
Bo byłaby miłością niewłaściwych rzeczy; jest jeszcze wiara,
Ale wiara, nadzieja i miłość – wszystkie są w oczekiwaniu.
Czekaj bez myśli, bo nie jesteś gotowa do myśli:
Aż ciemność stanie się światłem, a bezruch tańcem.⁴
Tak, takie rzeczy się zdarzają. Rzadko, ale jednak. Raczej w poezji u Eliota. Ale jednak.