- promocja
- W empik go
O pisaniu. Na chłodno - ebook
O pisaniu. Na chłodno - ebook
W kraju, w którym rzekomo nikt nie czyta, jego książki rozchodzą się w milionach egzemplarzy.
W wieku trzydziestu lat został najpopularniejszym współczesnym polskim pisarzem.
Kim jest? Jak tworzy?
W tej książce Remigiusz Mróz daje się poznać od dotychczas skrzętnie skrywanej strony. Opisuje swoją pisarską drogę i trzyma czytelnika w napięciu, niczym w jednym ze swoich najlepszych kryminałów. Odkrywa kulisy własnego warsztatu, a ostatecznie udowadnia, że każdy z nas nosi w sobie przynajmniej jedną nienapisaną książkę.
Wszystko to robi na chłodno, ale także z przymrużeniem oka – dzięki czemu pozycja ta to nie tylko wyczerpujące kompendium pisarskie dla wszystkich, którzy myślą o stworzeniu własnej powieści, lecz porywająca, zabawna i momentami poruszająca lektura."
Remigiusz Mróz daje się poznać od dotychczas skrzętnie skrywanej strony. Opisuje swoją pisarską drogę i trzyma czytelnika w napięciu, niczym w jednym ze swoich najlepszych kryminałów.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-093-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nikogo nie można nauczyć pisania – ale można, a nawet trzeba, nauczyć tego samego siebie.
Dlaczego zaczynam właśnie od tego? Bo pierwsze zdanie w każdej książce jest absolutnie kluczowe. Jeśli uda nam się zawrzeć w nim to, co najważniejsze, istnieje szansa, że przedsięwzięcie, do którego się zabieramy, okaże się udane.
Czy tak będzie i w tym wypadku? Nie wiem. Nikt nigdy tego nie wie, bo tworząc pierwsze zdanie, autor tak naprawdę rozpoczyna podróż w nieznane. Czasem zna jej cel, innym razem tylko wydaje mu się, że tak jest. W jednym i drugim wypadku po drodze czeka go wiele niespodzianek, bo tak naprawdę może tę podróż odbyć na wiele sposobów i obrać właściwie nieskończoną liczbę tras. I właśnie w tym tkwi urok pisania.
Pierwsze zdanie to także przywitanie z Czytelnikiem – i jak każde inne, to również może komuś wiele o nas powiedzieć. Często odpowiada za literacki halo efekt, pierwsze wrażenie, które daje odbiorcy pojęcie o tym, czego można się po nas spodziewać. Zupełnie jak w życiu. Inaczej przecież odbierzemy osobę, która przywita nas słowami „moje uszanowanie”, inaczej tę, która powie „czołem” lub „serwus”, a jeszcze inaczej tę, która rzuci „siemanko” lub „elo”. Nie wspominając już o tym, jak wiele dowiemy się, gdy ktoś zdecyduje się na „niech będzie pochwalony” lub „salam alejkum”.
Pierwszego zdania nie sposób przecenić – i między innymi dlatego to nad nim zawsze zastanawiam się najdłużej. Zazwyczaj wypisuję sobie kilka lub kilkanaście wariantów i pastwię się nad nimi aż do momentu, kiedy uznam, że moje wysiłki przestają mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistą pracą i zaczynają przypominać groteskę. Wybieram wtedy jedną wersję, po czym… jednak się rozmyślam i zaczynam kolejną rundę przepychanek. Modyfikuję, przestawiam, przekręcam i czekam, aż pierwsze zdanie przybierze kształt, którego szukałem.
Dlaczego w tym wypadku wybrałem akurat takie? Wydawać by się mogło, że to niezbyt fortunny sposób na rozpoczęcie książki, która przecież ma być w istocie poradnikiem pisania. Ale pozory są od tego, by mylić.
Wychodzę z założenia, że nie istnieje żaden uniwersalny sposób, dzięki któremu można nauczyć kogokolwiek pisania. Nie ma żelaznego zbioru reguł, które sprawdzą się w każdym przypadku. Nie istnieje ani cudowny kurs, ani nauczyciel, który przedstawi nam wszystko od A do Z i zagwarantuje, że jeśli będziemy postępować dokładnie wedle wytycznych, uda nam się pisać porywające, wartościowe, zmieniające życie, a przy okazji jeszcze bestsellerowe powieści.
Czym w takim razie jest ta książka? Przede wszystkim wiwisekcją samego procesu twórczego, która towarzyszy mi od początku własnej przygody z pisaniem. Starałem się przeanalizować wszystkie elementy własnego warsztatu i zebrać wnioski, do jakich doszedłem na przestrzeni lat. Chciałem ponadto przyjrzeć się wszystkim tym poradom, na które sam trafiłem i z których czerpałem na początku swojej drogi. Część okazała się dla mnie kluczowa, inne pozwoliły na wykształcenie własnych metod, a niektóre zupełnie odrzuciłem.
Uczciwość w trakcie pisania to podstawa – i właśnie stąd to pierwsze zdanie. Nie znajdziesz w tej książce przepisu na bestseller, bo taki zwyczajnie nie istnieje. Próżno będzie też szukać w niej zbioru niekwestionowanych, powszechnie obowiązujących zasad pisarskich – bo samo pisanie polega w dużej mierze na podawaniu w wątpliwość wszelkich reguł. Nie mogę zdradzić Ci, skąd czerpać pomysły fabularne, bo żaden pisarz na świecie nigdy nie odkrył lokalizacji studni, dzięki której nasza inwencja nie usycha.
To, co mogę Ci zaoferować, to bilet do świata mojego pisarstwa. Postaram się pokazać Ci, co sprawdza się w moim wypadku, co sprawia, że z przyjemnością przykuwam się do klawiatury na długie godziny i co pozwala mi pisać właściwie bez przerwy, dzień w dzień, przez cały rok. U Ciebie zadziałać mogą inne rzeczy, Twój proces twórczy może całkowicie różnić się od mojego. Mam jednak nadzieję, że przynajmniej pewne rzeczy, o których piszę w tej książce, okażą się pomocne. Będę szczęśliwy, jeśli zainspirują Cię choć trochę i pomogą w stworzeniu Twojej własnej powieści.
Zanim przejdziemy dalej, powinienem jeszcze podkreślić, że nauka pisania nie następuje z dnia na dzień, ale to właściwie oczywiste. Nikt nie rodzi się pisarzem, ale poznawanie tego fachu rozpoczyna się na wiele lat przed tym jednym, kluczowym momentem, kiedy w końcu zasiądziemy do napisania pierwszego zdania naszej powieści. Powtarzam to przy każdej okazji, a zatem muszę to zrobić także teraz: kluczem jest przede wszystkim czytanie. Nałogowe, obsesyjne, może nawet kompulsywne. Im więcej lektur mamy za sobą, tym łatwiej będzie nam operować słowem – im więcej razy przepadliśmy w jakiejś lekturze, tym bardziej będziemy pragnęli, by ktoś przepadł w naszej. Jest też oczywiście dość ważne „ale”. Nawet najbardziej oczytany, największy mól książkowy nie napisze z biegu książki, którą wydawca chętnie przyjmie do druku.
Aby to osiągnąć, musi stoczyć ze sobą wcale niemało pojedynków, pokonać zwątpienie, poradzić sobie z wieloma wpisanymi w tę robotę niepowodzeniami i przede wszystkim opowiedzieć komuś swoją historię na tyle ciekawie, by osoba ta na jakiś czas zrezygnowała z rzeczywistości i zechciała przenieść się do świata naszej fikcji.
Czeka nas sporo pracy, ale zapewniam, że specjalnie tego nie odczujemy. A wszystko dlatego, że bierzemy się do najlepszej na świecie roboty. Pisanie otwiera bowiem przed nami nieskończone możliwości – dzięki niemu bez żadnych ograniczeń możemy tworzyć własny świat, wypełniać go postaciami i wydarzeniami, a jedynym, co może nas zatrzymać, jest granica naszej własnej wyobraźni.1
W pierwszym zdaniu starałem Ci się przedstawić, ale istnieje przecież szansa, że już się spotkaliśmy – że nie jest to pierwsza moja książka, którą masz w rękach, a zatem że w istocie znamy się całkiem nieźle. Jeśli tak, to w obliczu tego, co zamierzam zrobić, czuję się poniekąd usprawiedliwiony.
Nie, nie będziemy nikogo mordować, jeszcze nie teraz (choć to chyba moja pierwsza książka, w której na samym początku zabraknie trupa). Najpierw wypadałoby, żebym zdradził Ci co nieco o sobie.
Nie lubię tego robić. Ilekroć ktoś w wywiadach pyta mnie o sprawy ze sfery prywatnej, zbywam temat i staram się mówić o tym, co moim zdaniem naprawdę ma znaczenie. Nie zgadzam się na żadne materiały „o mnie”, nie przyjmuję propozycji kręcenia biografii. Powody są dwa.
Po pierwsze, moje życie nie różni się od życia kogokolwiek innego i nigdy się nie różniło. Wiem, że w takich materiałach chodzi o stworzenie jakiejś zmitologizowanej wersji człowieka, która okaże się atrakcyjna dla odbiorców – a ja poznałem już tyle barwnych teorii na swój temat, że niepotrzebna mi kolejna.
Po drugie, wbrew tworzonemu w tych teoriach wizerunkowi, jestem w gruncie rzeczy introwertycznym, nieśmiałym człowiekiem. Na dobre zająłem się pisaniem dlatego, że robota ta polega przede wszystkim na zamykaniu się we własnych czterech ścianach i robieniu wszystkiego, by przenieść się w inny, stworzony przez siebie świat. W dodatku im częściej się to robi, im bardziej człowiek się w nim zatraca, tym lepszy efekt.
W każdym innym wypadku za takie zapędy można w kaftanie trafić do ośrodka zamkniętego. Pisarzy jednak czasem się za to nawet nagradza – i to kolejny powód, dla którego to najlepsza praca na świecie.
Żeby jednak mówić o niej tak, jak się powinno, czyli w możliwie jak najbardziej zindywidualizowany sposób, muszę przedstawić się nieco szerzej niż tylko za pomocą pierwszego zdania.
Jeśli spotkaliśmy już się na dwudziestym pierwszym piętrze Skylight, na tatrzańskich szlakach, na Wyspach Owczych, w „Autonomii” lub przy wspólnym oglądaniu NSI, być może ten rozdział wyda Ci się ciekawy i dzięki niemu poznamy się lepiej. Jeśli to nasze pierwsze spotkanie, wątpię, by był interesujący – o pewnych rzeczach muszę jednak napisać, by cała ta konstrukcja, którą właśnie wznosimy, miała solidny fundament.2
Moim pierwszym wspomnieniem z dzieciństwa jest to, kiedy leżę w wózku, patrzę w górę i zdjęty przerażeniem widzę nadciągającą pogodową apokalipsę. Miałem wtedy może dwa latka, mama zabrała mnie na spacer po osiedlu „Malinka” w Opolu, nieświadoma tego, że zaraz rozpęta się wściekła burza.
Właściwie nie ma szans, bym naprawdę to pamiętał, a jednak wspomnienie jest wyraźne jak mało które. Takie przypadki obrazują to, co jest jedną z największych bolączek śledczych na całym świecie – a mianowicie jak złudna potrafi być ludzka pamięć.
W lipcu 2018 roku grupa naukowców opublikowała w „Psychological Science” wyniki długo przygotowywanych i szeroko zakrojonych badań, z których wynika, że około czterdziestu procent populacji zostało oszukanych przez własny mózg, jeśli chodzi o pierwsze wspomnienie. W dodatku nie dlatego, że nasz umysł poprzekręcał jakieś realne zajście – nie, ta część respondentów pamiętała zdarzenie, do którego nigdy nie doszło.
W moim wypadku burza rzeczywiście miała miejsce. Kiedy opowiedziałem o tym mamie po latach, nie mogła uwierzyć, że pamiętam nie tylko sam fakt, ale też wygląd wózka, w którym mnie wtedy wiozła.
Badania w „Psychological Science” dowiodły, że poniżej trzeciego roku życia właściwie nie rejestrujemy żadnych zdarzeń w pamięci, bo mózg zwyczajnie nie ma do tego narzędzi. Skąd więc moje wspomnienie?
Przypuszczam, że z opowieści. Mama pędziła na złamanie karku, by schronić się przed burzą, pewnie serce zabiło jej nieco mocniej i kiedyś, w jakiejś rozmowie, musiała do tego wrócić. Mój umysł zestawił to ze zdjęciami wózka, dobudował całą resztę i przygotował dla mnie spójne, pełnoprawne wspomnienie.
Naukowcy twierdzą, że tak to właśnie działa. Nic nie powstaje z niczego, na pewnym etapie dzieciństwa mózg tworzy mozaikę z fotografii, opowieści członków rodziny i świadomości tego, z czego zazwyczaj składają się dziecięce wspomnienia.
A więc proszę, już we wczesnym dzieciństwie sami, zupełnie nieświadomie, zaczynamy tworzyć własne historie. Niektórzy z tego wyrastają, inni zarabiają dzięki temu na życie. Jakkolwiek by jednak było, wszystko wskazuje na to, że imperatyw snucia opowieści towarzyszy nam od samego początku.
W moim wypadku był dość silny właściwie przez cały czas. Doskonale pamiętam, jak każdego dnia po powrocie z przedszkola mama pytała mnie, co ciekawego się dzisiaj wydarzyło. Nie miałem nic wielkiego do przekazania, ale bynajmniej nie było to przeszkodą, żebym nadawał jak najęty.
Wymyślałem przeróżne historie, mniej lub bardziej fantastyczne, a mama słuchała z uwagą i dopytywała o szczegóły. Po jakimś czasie w końcu się zorientowałem, że doskonale wie, iż zmyślam. I to mi jednak nie przeszkodziło – zawarliśmy niepisaną umowę, że ja tworzę własne historie, a ona udaje, że w nie wierzy.
Codziennie przed snem wytrwale czytała mi książki. Przez lata sądziłem, że był to element ambitnego planu, by dziecko od początku miało styczność z literaturą, ale okazało się, że po prostu nie miała innego wyjścia. Jeśli nie przeczytała mi czegoś przed snem, nie było najmniejszej szansy, żebym zasnął.
Koniec końców nawet po dwudziestoczterogodzinnym dyżurze i ośmiu godzinach w przychodni, zmęczona i sama przysypiając, musiała przynajmniej przez jakiś czas mi poczytać. Raz czy dwa zaryzykowała i opuściła ten element codziennego rytuału – efekt był taki, że nigdy tego nie powtórzyła.
Mieszkaliśmy wtedy na innym opolskim osiedlu, klejnocie peerelowskiej architektury zwanym „ZWM-em”. Z „Malinki” wynieśliśmy się, kiedy miałem może trzy latka – i cała ta wyprowadzka odbyła się dość ekspresowo.
Pewnej nocy mama spakowała moje rzeczy, obudziła mnie, a potem, ni mniej, ni więcej, uciekliśmy od ojca. To, co doprowadziło do tej sytuacji, pamiętam na zasadzie wspomnień z wózka. Nie lubię do tego wracać, choć właśnie na bazie tamtych zdarzeń napisałem Nieodnalezioną.
Koniec końców zamieszkaliśmy w dwunastopiętrowym bloku na „ZWM-ie”, a niedługo potem moja mama trafiła na najporządniejszego faceta, jakiego znam – na mojego tatę. Przejął od niej pałeczkę w czytaniu mi na dobranoc, a jednym z pierwszych prezentów, jakie mi zrobił, był cały pakiet „Tomków” Alfreda Szklarskiego. Bardziej jednak od samego cyklu o Wilmowskim podobało mi się to, z jakim zacięciem i zachwytem tata opowiadał mi o tej serii. Zupełnie jakby opisywał nie swoje lektury z dzieciństwa, ale realne przygody, które odbył razem z Tomkiem w Australii, Afryce, na amerykańsko-meksykańskim pograniczu i w innych miejscach.
Wydaje mi się, że to wszystko złożyło się na moją późniejszą miłość do literatury. Wynikła nie tylko z tego, że rodzice czytali mi codziennie przed snem i byli gotowi kupować książki nawet, kiedy brakowało na inne rzeczy – ale także z tego, że cały czas obcowałem z ich własną pasją.
Ciąg dalszy w wersji pełnej