- W empik go
O piśmiennych pracach - ebook
O piśmiennych pracach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 445 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W tym momencie na zewnątrz zrobił się straszny tumult. Trzasnęły drzwi wejściowe, odjechała galopem dorożka, świsnął przeraźliwie gwizdek policjanta i rozległ się tupot ciężkich kroków na parterze. Dobiegło do nas wezwanie: „W imieniu króla”, na które inny głos odparł: „Tak, i królowej, i reszty rodziny królewskiej. Chcecie to wziąć, to spróbujcie, platfusy! Dalej mi z łapami, cymbały, bo jak sieknę, to porozwalam te wasze puste makówki!”
Potem usłyszeliśmy łomot, jak gdyby ktoś spadał ze schodów, któremu towarzyszyły okrzyki przerażenia i oburzenia.
– A to co u diabła? – krzyknął Higgs.
– Sądząc po głosie, to Samuel… to znaczy sierżant Quick – odparł z wyraźnym niepokojem kapitan Orme. – Czego on tu może szukać? Aha, już wiem. To ma coś wspólnego z tą cholerną mumią, którą odwinąłeś z zawojów dziś po południu i kazałeś mu przynieść po kolacji. Zaledwie skończył, otworzyły się z impetem drzwi i wszedł postawny facet o wyglądzie wojskowego, trzymając na rękach jakieś ciało owinięte w prześcieradło. Położył swój bagaż na stole, między kieliszkami z winem.
– Przepraszam, kapitanie – zwrócił się do Orme'a – ale zgubiłem głowę nieboszczki. Zdaje się, że została na dole, z policjantami. Nie miałem się czym bronić przed nimi, więc walnąłem ich ciałem. Myślałem, że jest sztywne i mocne, ale niestety głowa odpadła i jest teraz w areszcie.
Kiedy sierżant Quick skończył mówić, drzwi otworzyły się ponownie i wpadło dwóch policjantów w potarganych mundurach. Jeden z nich trzymał za włosy, jak najdalej od siebie, wysuszoną głowę mumii.
– Co to ma znaczyć?! – krzyknął swoim charakterystycznym, piskliwym głosem Higgs. – Dlaczego wdarliście się do mojego domu? Macie nakaz?
– Tam! – odrzekł pierwszy policjant, wskazując na owiniętą prześcieradłem mumię.
– l tu! – dodał drugi, podnosząc jej głowę. – Aresztujemy tego człowieka pod zarzutem przenoszenia w tajemnicy zwłok przez ulicę i zaatakowania nas za pomocą tych zwłok, kiedy chcieliśmy go zatrzymać dla wyjaśnienia. No, mistrzu – rzekł, zwracając się do sierżanta – pójdziesz z nami spokojnie czy mamy ci pomóc?
Sierżant, któremu gniew odebrał mowę, rzucił się w stronę mumii najwyraźniej z zamiarem ponownego użycia jej jako broni. Policjanci wyciągnęli pałki.
– Stać – krzyknął Orme wbiegając między zwaśnione strony. – Czyście wszyscy poszaleli? Wiecie, że ta kobieta zmarła cztery tysiące lat temu?
– O rany! – powiedział ten, który trzymał głowę, zwracając się do towarzysza. – To pewnie jedna z tych mumii, które trzymają w Muzeum Brytyjskim. Wygląda na strasznie starą i czuć ją jakimś balsamem, nie? – to mówiąc, powąchał głowę i odłożył ją na stół.
Potem zaczęły się wyjaśnienia i w końcu obaj policjanci, odzyskawszy dzięki wielu kielichom porto nadszarpniętą godność osobistą, odeszli, zadowoliwszy się, zamiast Quicka, listą nazwisk wszystkich zainteresowanych, włącznie z mumią.
– Dobrze wam radzę, chłopcy – usłyszałem głos odprowadzającego ich sierżanta – zapamiętajcie sobie, że nie zawsze jest tak, jak się wydaje. Facet, który się zatacza i przewraca, niekoniecznie musi być pijany. Może być głodny albo chory. Tak samo ciało nie musi być ciałem tylko dlatego, że jest sztywne i zimne. Sami widzieliście, że to może być mumia, a to zupełnie inna sprawa. Czy gdybym włożył taki mundur jak wy, to zaraz stałbym się policjantem? Dobre nieba, mam nadzieję, że nie! Jestem wojskowym, choć na razie w rezerwie. Musicie, chłopcy, uważnie studiować ludzką naturę i zbierać obserwacje, to dowiecie się, jaka jest różnica między świeżymi zwłokami a mumią, i wiele innych rzeczy. Weźcie sobie moje słowa do serca, to zostaniecie inspektorami i nie będziecie musieli ganiać codziennie po ulicach za pijakami. Dobranoc.
Kiedy spokój został przywrócony, a bezgłowa mumia złożona w sypialni Higgsa, gdyż Orme stwierdził, że nie może w obecności zwłok, nawet jeśli mają parę tysięcy lat, rozmawiać o interesach, podsumowaliśmy naszą dyskusję. Przede wszystkim sporządziłem na propozycję Higgsa umowę określającą cele wyprawy i nasz udział w ewentualnych zyskach. Mieliśmy je podzielić na trzy równe części. W przypadku śmierci jednego czy dwu z nas jego czy ich udział miał przypaść pozostałemu czy też pozostałym. Nie chciałem się zgodzić na ten punkt umowy, jako że nie pragnąłem bogactw, lecz jedynie uwolnienia syna. Orme i Higgs nalegali jednak, abym się na to zgodził, gdyż w przyszłości będę musiał z czegoś żyć, a gdybym nawet nie potrzebował pieniędzy, to na pewno przydadzą się one memu synowi, jeśli go uwolnimy, więc w końcu poddałem się.
Potem kapitan Orme bardzo rozsądnie zauważył, że powinniśmy dokonać wyraźnego podziału obowiązków. Stanęło na tym, że ja będę przewodnikiem, Higgs ekspertem od staroci, tłumaczem i, ze względu na swą dużą wiedzę, doradcą w sprawach ogólnych, natomiast kapitan Orme inżynierem i dowódcą, z tym wszakże zastrzeżeniem, że w przypadku różnicy zdań decyduje głos większości.
Przepisawszy na czysto ów osobliwy dokument, podpisałem go i dałem Higgsowi, który zawahał się trochę, ale obejrzawszy jeszcze raz dokładnie pierścień, złożył swój podpis, mrucząc, że i tak nic z tego nie wyjdzie, i przekazał umowę Orme'owi.
– Zaczekajcie chwilę – rzekł kapitan – zapomniałem o czymś. Chciałbym, żebyśmy zabrali ze sobą mego starego sługę, sierżanta Quicka. Przyda się nam, tym bardziej że będziemy mieli do czynienia z materiałami wybuchowymi. Ma w tym względzie duże doświadczenie po służbie w wojskach inżynieryjnych. Jeśli się zgodzicie, to zawołam go i spytam, czy pojedzie. Myślę, że jest gdzieś w pobliżu.
Skinąłem głową, gdyż ta afera z mumią i policjantami świadczyła, że sierżant może być przydatnym człowiekiem. Siedziałem koło drzwi, więc otworzyłem je Orme'owi i w tej samej chwili wyprostowana postać sierżanta Ouicka, który najwidoczniej opierał się o nie, dosłownie wpadła do pokoju i rąbnęła sztywno o podłogę niczym przewrócony drewniany żołnierzyk.
– No, nie – powiedział Orme, kiedy jego giermek, nie mrugnąwszy nawet okiem, pozbierał się z podłogi i stanął służbiście wyprostowany. – Co u diabła tam robiliście?
– Stałem na warcie, panie kapitanie. Myślałem, że ci policjanci mogą się rozmyślić i wrócić tu. Jakie rozkazy?
– Jadę do Afryki Środkowej. Kiedy będziecie gotowi?
– Pocztowy do Brindisi wyrusza jutro wieczorem, jeśli chce pan jechać przez Egipt, panie kapitanie, ale jeśli przez Tunis, to w sobotę o 7.15 rano z Charing Cross. Tylko że, jak rozumiem, trzeba będzie zabrać broń i materiały wybuchowe, a zdobycie tego i odpowiednie zapakowanie, żeby celnicy nie znaleźli, może zająć trochę czasu.
– Jak rozumiem… – powtórzył Orme. – A na jakiej podstawie tak rozumiecie?
– Drzwi w starych domach, panie kapitanie, często mają szpary a ten gentleman – tu wskazał na Higgsa – ma głos donośny jak gwizdek na psa. Niech pan się nie obraża. Czysty głos to wspaniała rzecz… to znaczy, kiedy drzwi są szczelne… – chociaż kamienna twarz sierżanta Quicka nawet nie drgnęła, to w jego oczach, skrytych pod krzaczastymi brwiami, dostrzegłem wesoły błysk.
Wybuchnęliśmy śmiechem, włącznie z Higgsem.
– A zatem chcecie się przyłączyć? – rzekł Orme. – Ale mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę z tego, że to niebezpieczne przedsięwzięcie i możecie już nie wrócić?
– Panie kapitanie, pod Spion Kop też było niebezpiecznie. Tak samo w tym wąwozie, gdzie wszyscy oprócz pana, mnie i tego marynarza zostali zabici. Przepraszam pana, ale nie ma czegoś takiego jak niebezpieczeństwo. Człowiek rodzi się i umiera, a to, co robi między narodzinami i śmiercią, nie czyni żadnej różnicy.
– Brawo! – powiedziałem. – Widzę, że ma pan taki sam punkt widzenia, jak ja.
– Wielu ludzi, proszę pana, myślało tak od czasu, kiedy stary Salomon dał to – tu wskazał na pierścień Królowej Saby leżący na stole – tej damie. Proszę mi wybaczyć, panie kapitanie, ale co z zapłatą? Jako kawaler z przekonania, nie mam nikogo na utrzymaniu, ale jak pan wie, mam siostry, które mają rodziny. Proszę nie myśleć, panie kapitanie, że jestem chciwy – dodał pospiesznie – ale jak panowie rozumiecie, jasne ustalenia na początku oszczędzają kłopotów na końcu – tu wskazał na naszą umowę.
– Jasna sprawa. Co chcecie, sierżancie? – spytał Orme.
– Nic poza normalną pensją, panie kapitanie, jeśli nic nie uzyskamy, ale jeśli coś zdobędziemy, to czy pięć procent nie będzie za dużo?
– Niech będzie dziesięć – zaproponowałem. – Sierżant Quick tak samo ryzykuje życiem, jak my.
– Bardzo panu dziękuję – odparł – ale moim zdaniem to byłoby za dużo. Chcę tylko pięć procent.
Dopisaliśmy więc, że sierżant Quick ma otrzymać pięć procent ogólnych zysków pod warunkiem, że będzie zachowywał się przyzwoicie i słuchał rozkazów. Potem on też podpisał umowę i dostał szklankę whisky z wodą, aby wypić za powodzenie wyprawy.
– A teraz, panowie – powiedział, nie korzystając z krzesła, które podsunął mu Higgs, najwidoczniej dlatego, że wolał z przyzwyczajenia podpierać ścianę – jako skromny szeregowiec z pięcioprocentowym udziałem w tym ryzykownym przedsięwzięciu, proszę o pozwolenie powiedzenia paru słów.
Otrzymawszy nasze zgodne pozwolenie, spytał ile waży skała, którą trzeba będzie wysadzić.
Odparłem, że nie wiem, bo nie widziałem bożka Fungów, ale prawdopodobnie ma takie rozmiary, jak katedra św. Pawła.
– Czyli że trzeba będzie ją dobrze poruszyć – rzekł sierżant. – Dynamit byłby w sam raz, ale takie ilości ciężko by było przewieźć na wielbłądach przez pustynię. Panie kapitanie, a może pikryniany? Pamięta pan te nowe pociski Burów, które tylu naszych wyprawiły do nieba?
– Tak, pamiętam – odparł Orme – ale teraz mają silniejsze środki… nazywają się chyba azoimidy – nowe związki azotu o niesamowitych właściwościach wybuchowych. Jutro się zorientujemy, sierżancie.
– W porządku, panie kapitanie, ale kto za to zapłaci? Nie da się kupić takich ilości za nic. Według mojego wyliczenia koszt tej wyprawy, to znaczy materiałów wybuchowych, broni, amunicji i innych potrzebnych rzeczy, bez wielbłądów, wyniesie nie mniej niż 1 500 funtów.
– Myślę, że mam tyle w złocie – powiedziałem. – Królowa Makeda dała mi tyle, ile mogłem zabrać.
– Jeśli zabraknie – wtrącił Orme – to choć jestem biedny, znajdę w razie czego 500 funtów. Dajmy więc spokój pieniądzom. Najważniejsze pytanie to, czy wszyscy zgadzamy się wziąć udział w tej wyprawie i wytrwać do końca, bez względu na to, jaki ten koniec będzie?
Odparliśmy wszyscy, że się zgadzamy.
– Czy ktoś chce coś jeszcze powiedzieć?
– Tak – rzekłem. – Zapomniałem powiedzieć, że jeśli dotrzemy do Mur, to nikomu z was nie wolno zalecać się do Makedy. Uważają ją za coś w rodzaju świętej. Może wyjść za mąż tylko za kogoś ze swego rodu i gdyby któremuś z was przyszło do głowy umizgiwać się do niej, to wszyscy możemy przypłacić to życiem.
– Słyszysz, Oliwerze? – powiedział Higgs. – Zdaje mi się, że to ostrzeżenie skierowane jest pod twoim adresem, bo reszta z nas ma już te sprawy raczej za sobą.
– No wiesz – odparł kapitan, swoim zwyczajem rumieniąc się znowu. – Jeśli mam być szczery, to też czuję się, jakbym miał to już za sobą, tak że jeśli chodzi o mnie, to sądzę, że uroki tej czarnej damy nie wchodzą w rachubę.
– Niech pan nie będzie zbyt pewny siebie, panie kapitanie – rzekł sierżant Quick scenicznym szeptem. – Z kobietą nigdy nic nie wiadomo. Jednego dnia jest jak trucizna, a drugiego jak miód – Bóg wie dlaczego. Niech pan nie będzie zbyt pewny siebie, bo jeszcze może się okazać, że będzie pan za nią łaził na kolanach. Tak samo ten gentleman w okularach, a ja, choć nie cierpię bab, będę zamykał pochód. Jeśli pan chce, może pan kusić los, panie kapitanie, ale niech pan nie kusi kobiety, żeby przypadkiem ona pana nie skusiła, tak jak to się już raz stało.
– Przestańcie gadać bzdury i zawołajcie dorożkę – powiedział zimno. Orme. Natomiast Higgs wybuchnął śmiechem, a ja, pamiętając twarz „Pączka Róży” i jej melodyjny głos, zamyśliłem się. Ładna mi „czarna dama”! Ciekaw byłem, co Orme powie, kiedy ujrzy jej oblicze.
Sierżant Quick wcale nie był taki głupi, jak się wydawało jego zwierzchnikowi. Kapitan Orme był na pewno pod każdym względem znakomitym partnerem w czekającym nas przedsięwzięciu, ale wolałbym, żeby był starszy albo żeby jego narzeczona nie pospieszyła się z zerwaniem zaręczyn. Wiedziałem z doświadczenia, że w trudnych i niebezpiecznych sytuacjach, szczególnie na Wschodzie, lepiej jest wyeliminować ryzyko romansu.ROZDZIAŁ III POLOWANIE HIGGSA
Z całej naszej podróży przez pustynię do gór otaczających płaskowyż Mur warte uwagi czytelnika jest, jak sądzę, zaledwie parę zdarzeń. Pierwsze z nich miało miejsce w Asuanie, gdzie na kapitana Orme'a czekał list i kilka telegramów. Ponieważ zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić, pokazał mi je. Z telegramów wynikało, że dziecko będące owocem potajemnego małżeństwa jego wuja zachorowało i zmarło, a ponieważ jego matka a wdowa po wuju zachowała jedynie pewne sprzęty i rzeczy osobiste, Orme stał się na powrót dziedzicem wielkiej fortuny. Pogratulowałem mu i powiedziałem, że w tych okolicznościach nie będziemy zapewne mieli przyjemności podróżować dalej w jego towarzystwie.
– A dlaczego? – spytał. – Powiedziałem, że biorę udział w tej wyprawie i nie mam zamiaru się wycofać. Zresztą podpisałem nawet stosowny dokument.
– Istotnie – odparłem – ale sytuacja się zmieniła. To, co było dobre dla przedsiębiorczego i odważnego młodzieńca bez specjalnych zasobów, nie musi być dobre dla człowieka, który ma wszystko, czego mu potrzeba. Pomyśl tylko jakie otwierają się przed tobą perspektywy. Jesteś młody, inteligentny, masz odpowiednią pozycję społeczną i wielką fortunę. Nie ma teraz takiej rzeczy w Anglii, której nie mógłbyś dokonać. Możesz zostać członkiem parlamentu i rządzić krajem. Jeśli zechcesz, możesz stać się członkiem Izby Lordów. Możesz poślubić każdą kobietę, z wyjątkiem osób z rodziny królewskiej. Krótko mówiąc, bez specjalnego wysiłku z twojej strony, masz zapewnioną karierę. Nie odrzucaj lekkomyślnie takich darów losu dlatego tylko, że zobowiązałeś się wziąć udział w wyprawie. Możesz umrzeć z pragnienia na pustyni albo zginąć w walce z wojownikami jakiegoś nieznanego plemienia.
– Nigdy nie przywiązywałem zbytniej wagi do takich czy innych darów losu – odparł. – Kiedy straciłem ten dar, nie rozpaczałem, a teraz, kiedy go na powrót znalazłem, nie będę szalał z radości. Tak czy inaczej, jadę z wami i nie możesz mi w tym przeszkodzić. W końcu spisaliśmy umowę. Tyle tylko, że teraz, kiedy mam tak dużo do stracenia, powinienem spisać testament i wysłać do kraju, a to strasznie nudne zajęcie.
W trakcie tej rozmowy wszedł Higgs z arabskim handlarzem, targując się zawzięcie o jakiś stary przedmiot. Kiedy wreszcie pozbył się handlarza, wyjaśniłem mu nagłą zmianę sytuacji Orme'a. Na to Higgs, który mimo iż różnie z nim bywa w sprawach małej wagi, w doniosłych jest bezinteresowny, powiedział, że zgadza się ze mną i że Orme powinien, dla własnego dobra, zrezygnować z wyprawy i wrócić do domu.
– Możesz sobie, stary, darować te przemowy choćby z tego względu – odparł Orme, rzucając mu list, z którym ja też w jakiś czas później się zapoznałem. Był to list od owej młodej damy, która zerwała zaręczyny, gdy los odwrócił się od Orme'a. Teraz ponownie zmieniła zdanie i choć nie wspomniała o tym, zdaje się, że to właśnie wiadomość o śmierci owego niewygodnego dziecięcia skłoniła ją do tego kroku.
– Odpisałeś na to? – spytał Higgs.
– Nie – odparł Orme, zaciskając usta. – Nie odpisałem i nie mam zamiaru odpisywać. Chcę wyruszyć jutro do Mur i dotrzeć tam, jeśli los będzie łaskawy, a na razie mam zamiar obejrzeć te rzeźby naskalne przy katarakcie.
– No to sprawa załatwiona – rzekł Higgs po jego wyjściu – i muszę powiedzieć, że jestem rad, że się tak stało, bo mam wrażenie, że przyda nam się wśród tych
Fungów. Poza tym przypuszczam, że gdyby on zrezygnował, to Quick też, a chciałbym wiedzieć, co byśmy zrobili bez Quicka?
Potem odbyłem rozmowę z rzeczonym Quickiem w tej samej sprawie, przedstawiając mu swoją opinię. Sierżant wysłuchał wszystkiego z szacunkiem, który zawsze był miły mi okazywać, a kiedy skończyłem, powiedział:
– Najmocniej przepraszam, ale myślę, że i ma pan rację, i nie. Każda sprawa ma dwie strony, prawda? Mówi pan, że byłoby niemądrze ze strony kapitana, gdyby teraz, kiedy ma tyle forsy, dał się zabić. Faktem jest, że życie to rzecz pospolita i wszędzie tego pełno, a pieniądze to rzadkość i ciężko na nie trafić. W końcu nie podziwiamy królów, tylko ich korony, nie milionerów, tylko ich miliony, ale przecież milionerzy nie zabierają ich ze sobą do grobu. Opatrzność, tak jak Natura, nie lubi marnotrawstwa i wie, że te miliony zmarnowałyby się na drugim świecie, a tak ten, który umiera, zapewnia chleb, choć w tym przypadku należałoby raczej powiedzieć „marcepany”, drugiemu.
Tym niemniej zgadzam się z panem, że to grzech nie skorzystać z takiej okazji. Ale teraz druga strona te sprawy. Znam tę damę, z którą był zaręczony kapitan Gdyby posłuchał mojej rady, to nigdy by do tego nie doszło, bo ze wszystkich żmij, jakie widziałem, ona jest najbardziej żmijowata, choć – trzeba przyznać – ładna. Salomon powiedział kiedyś w przypływie złego humoru, że nie zdarzyło mu się spotkać uczciwej kobiety, ale gdyby znał pannę… mniejsza o to, jak się nazywa… to powiedziałby to nawet gdyby był w anielskim nastroju i powtarzałby do końca życia. Nikt nie powinien przyjmować z powrotem służącego, którego wyrzucił, dlatego że służący przeprasza i mówi, że mu przykro, bo inaczej jego panu, zanim się obejrzy, będzie jeszcze bardziej przykro. A tym bardziej nie można przyjmować z powrotem narzeczonej. Już lepiej się utopić… Wiem to, bo sam kiedyś próbowałem.
– Ale – mówił dalej – to jeszcze nie wszystko. Kapitan obiecał przecież udział w tej wyprawie, a jeśli człowiek ma umrzeć, to lepiej jeśli umrze nie złamawszy słowa. A poza tym, jak powiedziałem w Londynie, kiedy podpisałem umowę, nikt nie umrze, zanim nie przyjdzie jego czas i nie przydarzy się nikomu nic oprócz tego, co się ma przydarzyć. Dlatego nie ma co zawracać sobie głowy. W tym względzie ludzie Wschodu są mądrzejsi niż ludzie Zachodu.
A teraz pójdę przypilnować wielbłądów i tych pół-Żydów, których pan nazywa Abati, choć dla mnie to nie żadni Abati, ale zwykli złodzieje. Wczoraj nakryłem ich, jak zaglądali do puszek z azoimidami, myśląc pewnie, że to dżem. Jak dalej będą tam pchali swoje brudne łapy, to może się zdarzyć coś takiego, że faraoni poprzewracają się w grobach, a dziesięć plag egipskich wyda się niewinną rozrywką.
Skończywszy tę orację, Quick wyszedł i w odpowiednim czasie wyruszyliśmy w drogę do Mur.
Drugim wartym, być może, wzmianki wydarzeniem było to, co się nam przydarzyło po dwóch miesiącach podróży.
Po wielu tygodniach męczącej wędrówki przez pustynię – jeśli dobrze pamiętam, było to jakieś dwa tygodnie po tym, jak Orme wszedł w posiadanie psa o nazwie Faraon, o którym będę jeszcze miał dużo do powiedzenia – dotarliśmy do oazy Zeu, w której zatrzymałem się już w drodze z Mur do Egiptu. Oaza ta nie jest duża, ale znajdują się w niej źródła wspaniałej wody i gaje palm daktylowych. Przywitano nas tam serdecznie, gdyż za pierwszym pobytem udało mi się wyleczyć szejka z zapalenia oka i paru innych ludzi z różnych dolegliwości.
Tak więc, mimo iż pragnąłem jechać jak najszybciej dalej, zgodziłem się z resztą, że należy posłuchać przewodnika karawany, sprytnego i zaradnego, ale, moim zdaniem, niepewnego Abati o imieniu Szadrach, i zostać w Zeu tydzień albo trochę dłużej, aby nasze wielbłądy wypoczęły i nabrały ciała po uciążliwej drodze.
Ten Szadrach, nazywany przez towarzyszy z jakiegoś, nieznanego mi wówczas powodu Kotem, miał na twarzy trzy podłużne, równoległe blizny, które – jak mi powiedział – były śladami pazurów lwa. Lwy były wielkim utrapieniem dla mieszkańców Zeu, gdyż w pewnych porach roku, prawdopodobnie kiedy brakowało im pożywienia, schodziły ze wzgórz, których łańcuch rozciągał się ze wschodu na zachód około pięćdziesięciu mil na północ od oazy, i porywały owce, wielbłądy i inne zwierzęta domowe, a niekiedy nawet ludzi. Ponieważ biedni Zeusi praktycznie nie posiadali broni palnej, zdani byli na łaskę i niełaskę lwów, które oczywiście w tych warunkach bardzo się rozzuchwaliły. Jedyne, co mogli zrobić Zeusi, to zamykać na noc swoje zwierzęta w specjalnych zagrodach o kamiennych murach i chronić się samemu w chatach, które między zachodem a wschodem słońca opuszczali bardzo rzadko, i to tylko po to, aby dorzucać drzewa do ognisk, które rozpalali w celu odstraszenia drapieżników od wioski.
„Lwi sezon” był akurat w pełni, ale przez pierwsze pięć dni naszego pobytu w oazie nie widzieliśmy ani śladu tych bestii, mimo iż w nocy słyszeliśmy w oddali ich ryki. Jednak szóstego dnia obudził nas głośny lament dochodzący z położonej o pół mili dalej wioski. Kiedy poszliśmy tam o świcie, aby dowiedzieć się, co się stało, spotkaliśmy smutną procesję. Na jej czele szedł siwowłosy naczelnik, a za nim grupa zawodzących kobiet, które z wrażenia, a może na znak żałoby, nie założyły ubrań, i czterech mężczyzn niosących coś na zrobionych z plecionych gałązek drzwiach.
Wkrótce dowiedzieliśmy się wszystkiego. Otóż dwa czy trzy głodne lwy wskoczyły przez dach z liści palmowych do chaty jednej z żon naczelnika, której szczątki znajdowały się na owych drzwiach, i nie tylko zabiły ją, ale porwały też jej syna. Naczelnik zmierzał właśnie do nas, abyśmy pomścili śmierć jego bliskich i zabili lwy, tym bardziej że skoro raz posmakowały ludzkiego mięsa, mogą stale napadać na bezbronnych mieszkańców oazy.
Przez tłumacza, który znał arabski, gdyż nawet Higgs nie rozumiał ich języka, wyjaśnił nam w chaotycznych słowach, że lwy zaległy niedaleko, wśród piaszczystych wydm, między którymi znajduje się, otoczone gęstą trzciną, źródło i błagał, abyśmy zabili bestie.